Przejdź do zawartości

Odgłosy Szkocyi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Odgłosy Szkocyi
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Stanisław Bełza
ODGŁOSY SZKOCYI
WYDANIE DRUGIE

«Where's the coward, that would not dare
«To fight for such a land?»
(«Gdzie jest tchórz, któryby nie odważył się
Walczyć za taki kraj?»)

W. Scott.
WARSZAWA
GEBETHNER I WOLFF
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1900




KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.


W ☆ pięćset ☆ letnią ☆ rocznicę
Pełnej ☆ chwały ☆ pracy
Uniwersytetowi ☆ Jagiellońskiemu
Ze ☆ słowami ☆ hołdu ☆ i ☆ wdzięczności
Wspomnienia ☆ te ☆ poświęcam.
☆ ☆
NIECHAJ ☆ ROZWIJA ☆ SIĘ ☆ I ☆ KWITNIE
W ☆ DŁUGIE ☆ JESZCZE ☆ WIEKI
NA ☆ POŻYTEK ☆ NAUKI ☆ POLSKIEJ
NIECH ☆ OŚWIECA ☆ I ☆ OGRZEWA ☆ NASZ ☆ NARÓD
PROMIENIAMI ☆ SŁOŃCA ☆ PRAWDY
NIEZNAJĄCEGO
JAK ☆ MICKIEWICZ ☆ SPRAWIEDLIWIE ☆ POWIEDZIAŁ
WSCHODU ☆ NI ☆ ZACHODU
I ☆ OŻYWIAJĄCEGO ☆ ZAWSZE ☆ I ☆ WSZĘDZIE
NIEZNISZCZALNY
ŚWIAT ☆ DUCHA.
Autor.
Warszawa, 7. czerwca 1900 r.
ZAMEK W EDYNBURGU.

I.


Droga do Anglii. — Odjazd z Vlissingen. — Myśli moje na pokładzie odpływającego statku. — Nieco historycznych wspomnień. — Podróż morzem i brzegi Tamizy. — Z Queenboro do Londynu. — Londyn. — Pierwsze wrażenie. — Cab’y i koleje podziemne. — Kilka ogólnych uwag.

Calais, Ostenda, Vlissingen i Roterdam — są to miejsca, które najwięcej przesyłają Anglii podróżnych. Rozsiadłe łukiem nad brzegami kanału i morza, które choć myje progi aż pięciu państw, w bezgranicznej chciwości uważane jest przez Niemców za morze wyłącznie niemieckie, patrzą one oko w oko na dumny Albjon, i rok rocznie przez mętne fale wód słonych nawiedzają okrętami swymi ten kraj, który geograficznie acz zalicza się do Europy, odcięty od niej „srebrną — jak powiada Szekspir — wstęgą wody“, faktycznie stanowi świat odmienny, niewiele z Europą mający wspólnego. Kto więc gnany, czy interesem, czy chęcią nauki, czyli też gorączką tylko widzenia nieznanego i ciekawego, pragnie ze stałego lądu przenieść się na tę wyspę, która w dziejach i postępie świata tak pierwszorzędną odegrała rolę, ten miast tych pominąć nie może, tu bowiem znajduje on przedewszystkiem środki regularnego transportu, które z zegarkową ścisłością, niby koleje żelazne, utrzymują komunikacyę między dwiema kończynami morza.
Kto jednak, w podróżach swoich po świecie, nie rad rozstaje się z suchym pod nogami gruntem, i czy to dzięki fantazyi, czy organicznej kompleksyi, dłuższej podróży morzem znosić nie chce, ten niech pomija, jadąc do Anglii, i Ostendę, i Roterdam, i Vlissingen, a zakreśliwszy łuk z Brukselli aż po północny skraj Francyi, niech powierza losy swoje statkowi angielskiemu w Calais, który, jak o tem głoszą reklamy na każdej ulicy w Londynie, w ciągu sześćdziesięciu tylko minut (60 minutes only) przerzyna niewielką zresztą przestrzeń do Dovru, zkąd już jedynie trzy godziny koleją do stolicy Wielkiej Brytanii. Prawda, że przez te 60 minut tylko, może on czasami, gdy Eol gniewnie wieje, napić się więcej wody słonej niż ten, który dłużej z Ostendy, Vlissingen lub Roterdamu na morzu się kołysze, — kanał bowiem acz wązki w tem miejscu, nieraz przecież bywa bardzo burzliwy, niemniej jednak drogę tę zalecić mogę wszystkim, których kołysanie statku o mdłość przyprawia, nadewszystko też pięknym towarzyszkom dni naszych, które tak często (zwłaszcza też, niestety, w Polsce!) słabą ręką sięgając po ster i władzę, — na morzu, gdy rozhukane żywioły okrętem jak łupiną rzucają, czuć chyba muszą kruchość sił swoich, bez których przecież ster, jak chorągiewka, bezustannie chwiać się w ręku musi. Im więc, im przedewszystkiem, radzę jechać do Anglii przez Calais (jeżeli wogóle — o czem wątpię, — do Anglii jeździć będą), a wszystkich innych zapraszam z sobą na statek, który majestatycznie kołysze się w vlissingeńskiej przystani i za chwilę wyruszyć ma w drogę, by po siedmiogodzinnej podróży stanąć w Queenboro, nad brzegami szerokiej w tem miejscu, niemal jak samo morze, Tamizy. A w tej przystani wre w tej chwili, jak w garnku. Tłumy ludzi, przeróżnej narodowości, spieszą z pakunkami w ręku do pomostu, chłopcy okrętowi biegają tu i owdzie jak szaleni, rosłe i silne meklemburskie konie, zwożą na małych i szerokich wózkach bagaże, którym ręka ludzka podołać nie może, — wszędzie gwar, krzyk, świst, nawoływania.
Nareszcie wszystko się ucisza, na zegarze vlissingeńskiego ratusza poważnie bije dwunasta, na wywyższeniu parowca, tym tronie, na którym niepodzielnie dzierży władzę kapitan (ten już na szczęście, niepodzielnie tu włada), dostrzegamy milczący sygnał, pękają okrętowe liny, z piekielnym pośpiechem pomost ściągniętym zostaje na ląd, kłęby ciemnego dymu wyzywająco buchają w górę, pod nogami uczuwamy bujanie, jak na huśtawce, — statek rusza.
Rusza zrazu powolniej, potem prędzej, próbuje naprzód, jak dziecko uczące się chodzić, sił swoich, trzymając się skraju ziemi, zarysowującej się w coraz mniej widocznych konturach, nareszcie ląd nie dotrzymuje mu towarzystwa, poza mgłą i pianą fal wodnych szarzeje i chowa się w cieniu, — jesteśmy na pełnem morzu.
Stoję na pokładzie i rzucam wzrok w stronę Vlissingen. Co za widok, co za wspomnienia! Przedemną wdali widnieją wieżyce miasta, które w dziejach niepodległości swego kraju, odegrało niemal że pierwszorzędną rolę, którego port i doki zaliczane były czas długi do najlepszych na północy Europy. Tak jest. Kiedy kajdany Hiszpanów, zbyt głęboko wrzynały się w ciała Holendrów, kiedy srogie kohorty Filipa II zbyt wiele wyrządzały krzywdy spokojnym mieszkańcom „niskiego kraju“, wtedy Vlissingen, jedno z pierwszych porwało się do broni, wyzwało zuchwale do walki straszną potęgę pierwszego naówczas mocarza świata i nie spoczęło, aż ta potęga skruszona rozsypała się w proch nad brzegami północnego morza. Znaną jest oszczędność i chciwość pieniędzy Holendrów, cudzoziemcy chętnie twierdzą, że dla chciwości poświęcić są oni w stanie wszystko. Vlissingen i temu kłam zadało. W czasie walki z Filipem, wpadł w ręce mieszkańców tego miasta, Paschiecco, ulubiony adjutant srogiego mocarza. Na zasadzie praw wojennych czekała go szubienica i nie łudził się on pod tym względem. Ale postanowił zagrać na czułej strunie Holendrów, ofiarował im za siebie kolosalny okup. „Wolimy widzieć go na szubienicy, niż jego pieniądze w kieszeni“, brzmiała odpowiedź mieszkańców, i nieszczęśliwy niewolnik zawisł na haku, niby pogróżka dla tych wszystkich, którzyby z kajdanami przychodzić tu chcieli.
A dalej. Tu urodził się admirał Ruyter, jeden z największych bohaterów morza, jakich Holandya wydała. Chłopiec powroźniczy, później majtek, kapitan statku i admirał królowej mórz, Ruyter odbył kilka podróży do Indyi, i wygrał 8 krwawych bitew morskich. Jego to genjusz wojenny sprawił, że Holandya przez czas długi berło wód dzierżyła w swoich dłoniach, i acz mało i słabo zaludniona, w dziejach świata odgrywała rolę, jaką przywłaszczają dziś sobie ci tylko, którzy rozporządzają miljonami bagnetów.
A vlissingeński port? Położony u ujścia wielkiej rzeki, Vlissingen ma port z pewnością jeden z najlepszych w Europie. Już w dawnych czasach dobroć tę doskonale rozumiano, a Karol V, pisząc nauki dla swego syna, kazał dobrze strzedz tej cennej przystani. To też rząd nie skąpił grosza na to, aby port ten rozszerzać i pogłębiać, i był czas, że istotnie wrzało tu, jak w prawdziwym ulu, że setki największych okrętów stały tu na kotwicy, że miljony pak z towarem walały się w składach nadbrzeżnych. A dziś co? Miasto, jak było, tak jest; port pozostał, jakim był dawniej, ale polityczna rola Vlissingen, sprowadzoną została do zera, ale port jego i doki świecą, pomimo swej dobroci, pustkami. Patrząc na to uciekające mi z przed oczu miasto, myślę o tem z głęboką zadumą, podziwiam kruchość rzeczy ludzkich, niezbadane Opatrzności wyroki, i robi mi się na duszy niewypowiedzianie przykro, bo tam wdali na wschodzie poza tem biednem dziś Vlissingen, przypomina mi się inny droższy mi daleko skraj ziemi, który też kiedyś odgrywał wielką w dziejach świata rolę, który też kiedyś dyktował prawa innym, a dziś podeptany przez tych, co mu hołd publicznie składali, skazany jest na podścielisko dla rasy, która napiwszy się już tyle krwi słowiańskiej, nienasycona prze się zuchwale, wciąż na wschód, pod pokrywką cywilizacyi, niosąc tam zniszczenie i śmierć...
Vlissingen teraźniejsze, nie jest takiem, jakie je dawne wieki oglądały, zbiedniało ono i zeszpetniało do niepoznania. Wysunąwszy się na pierwszy plan, dzięki udziałowi w walce o niepodległość swego kraju, wydawszy tak wielkiego człowieka, jak Ruyter, który w swoim czasie nie miał równego sobie wojownika, stało się ono solą w oku Anglikom, którzy niczyjej wyższości na wodzie nigdy i nigdzie znieść nie mogli. To też skorzystawszy z pretekstu, przyszli tu w przeważającej sile, otoczyli ognistemi paszczami całe miasto, zionęli na nie tysiącem kul, i w krótkim czasie zamienili najbogatsze jego dzielnice w perzynę, na miejscu wspaniałych nie tak dawno jeszcze gmachów, pozostawiając czarne i straszne, jak symbol śmierci, ruiny. Od tego czasu Vlissingen podnieść się już na nogi nie mogło, lew brytański szpony swoje zapuścił mu aż do środka serca, pozostał cień dawnej wielkości tylko, ślad życia, które niepowrotnie uleciało.
Potężna i wolna Angljo, pomyślałem, schodząc z pokładu, gdy już tylko okrągła kula morska widniała mi zewsząd przed oczami, wielką byłaś i jesteś bezsprzecznie, i zasługi twe dla cywilizacyi nieocenione, ale ileż ty w paśmie dziejów popełniłaś bezprawi, ile krwi i łez wytoczyłaś na szerokich przestworach ludzkiego globu, dla nasycenia swej bezgranicznej ambicyi, pychy i chciwości!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Tymczasem statek mknął w stronę północno-zachodnią, jak strzała. Dzień był piękny, słońce kołysząc się na widnokręgu, posyłało miłosne pocałunki ziemi, zielone fale północnego morza zlekka tylko poruszały okrętem. Całe towarzystwo złożone przeważnie z Niemców, przechadzało się spokojnie na pokładzie, zewsząd dolatywały moich uszu gardlane dźwięki angielskiej służby i serdeczne dobroduszne uśmiechy germańskich podróżnych.
Podróż statkiem, gdy morze jest spokojne, należy niezawodnie do najprzyjemniejszych podróży w świecie. Wprawdzie nie przesuwają ci się tu przed oczami widoki, jakimi cię darzy każdy pociąg kolei żelaznej, prujący z niesłychaną szybkością przestrzenie; wprawdzie, gdzie okiem dokoła rzucisz, masz monotonne obszary wód, ale na statku nie czujesz się tak skrępowanym, jak w wagonie, jesteś, jak gdyby we własnym domu, jak gdyby w gronie dobrych swoich znajomych i życzliwych. Czas ci tu płynie weselej i przyjemniej, nie uczuwasz tego znużenia co na kolejowych szynach, nie doświadczasz tej trawiącej gorączki, jaka cię nie opuszcza w pociągu, a gdy chcesz umysł oderwać od tego, co cię otacza i skierować ku obranemu przedmiotowi, możesz to tu tak dobrze uczynić, jak w wygodnym fotelu we własnym gabinecie. To też chętnie zawsze stawiam nogę na statek, chętnie burzliwemu żywiołowi powierzam losy moje, a każda dłuższa czy krótsza przejażdżka po morzu, napawa mnie nieopisanem zadowoleniem, każde po niej stąpnięcie na ląd, przejmuje mnie nieopisanym smutkiem. I nic dziwnego. Tu bo zawisły jak ptak między niebem a ziemią, czuję się dopiero prawdziwie wolnym, tu dopiero mogę wyzwolić ducha mego z więzów krępujących go na lądzie, tu oddycham pełną piersią, żyję życiem pełnem. Mimowoli stają mi tu zawsze na myśli słowa największego poety, bezmyślnie niemal usta moje szepcą je, i teraz, gdy się wpatruję w dal bezbrzeżną i szarą:

„I mój duch, masztu lotem buja wśród odmętu,
„Wzdyma się wyobraźnia, jak warkocz tych żagli,
„Mimowolny krzyk łączę z wesołym orszakiem;
„Wyciągam ręce, padam na piersi okrętu
„Zdaje się, że pierś moja do pędu go nagli:
„Lekko mi, rzeźwo! lubo! wiem, co to być ptakiem“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podróż z Vlissingen do Queenboro trwa siedm godzin. Na jaką godzinę przed przybiciem do tej ostatniej przystani, kołysanie statku się zmniejsza, zrazu wdali, później coraz bliżej dostrzegasz bryły szarej ziemi, bryły te rosną ci w oczach jakby na drożdżach, ukazują ci się poza niemi czerwone dachy i ścięte ukośnie wieżyce, czujesz, że się zbliża kres twojej podróży. Te bryły ziemi, które tu teraz mam przed oczami, to brzegi Tamizy. Wązka, tak że ją niemal przeskoczyć można w Oksfordzie, niezbyt nawet jeszcze szeroka w Windsorze i Londynie, tu królowa ta rzek angielskich majestatycznie wlewa się do morza, i rozszerzywszy bezbrzeżnie swoje ramiona, zdaje się być samem nawet morzem. To też płynąc już po jej powierzchni, sądzisz jeszcze, żeś z morza się nie wydostał, żaden bowiem geograf nie przeprowadził linii demarkacyjnej, między jej słodkiemi wodami, a słono gorzkimi nurtami tego ostatniego. Przecież kapitan okrętu powiada, że jesteśmy już na Tamizie, trzeba więc wierzyć i przyglądać się jej brzegom. A brzegi te pospolite, bardzo pospolite. Po jednej i po drugiej stronie pola i ogrody pełne gęstych drzew, miejscami domy i grupy ustawione i jak wojsko do siebie podobne, gdzieniegdzie kościół biedny i mały, stylem swoim nie przypominający nawet świątyni Pana. Wszystko to jakieś powszednie i zwykłe, wszystko jakąś swojszczyzną trąci, i gdyby ci świst pary nie mówił, że jesteś het gdzieś poza rodzinnym krajem, sądziłbyś, że te płaskie ziemi przestrzenie, to brzegi twojego Powiśla, a te piaski ukazujące ci się tu i owdzie, to piaski twojego Mazowsza. A jednak! Wielki Boże, jakaż zachodzi różnica pomiędzy tem co roztacza się tu przed moim wzrokiem, a tem, co we śnie i na jawie, stoi mi ciągle, jak wspomnienie wczesnej młodości, niezatarte przed okiem duszy mojej...
W Queenboro już jesteś w innym świecie. Dopóki stałeś na pokładzie okrętu, czułeś pod sobą ląd Europy, słyszałeś język, który acz dziś, dzięki brutalnej polityce Krzyżaków i naciskowi, z jakim go pjonierowie germanizmu z mieczem w dłoni na wschód Europy niosą, niemile draźni nasze uszy, przecież nie pozbył się dla nas jeszcze uroku, jaki weń wleli Szyller i Goete, widziałeś twarze spotykane na ulicach Warszawy. Tu wszystko znika, gdzie wzrok rzucisz i ludzie nowi i porządki odmienne, gdzie ucho nadstawisz, język nieznany i z żadnym innym nie mający nic wspólnego, Niemcy twoi, którzy cię gwarem i śmiechem otaczali na pokładzie okrętu, tu gdzieś przepadli i roztopili się w tym nowym świecie, jesteś sam, i czujesz, że na nikogo prócz siebie nie możesz liczyć, tyle tu twarzy obojętnych, tyle zimnych i nie spieszących się wcale z pomocą dłoni. Zaledwie rozejrzysz się dokoła, aliści odrazu spostrzegasz, że jesteś w ojczyznie self helpu, że tu każdy sam sobie radzić musi, że o obcego nikt się tu zgoła nie troszczy. Tak jest, nikt. Na przystani w Queenboro, kręciła się nas przed chwilą gromadka cudzoziemców, wszyscy stąpaliśmy po raz pierwszy po angielskiej ziemi, nikt z nas nie wiedział, jak i gdzie się tu obrócić, każdy okiem zdawał się wzywać objaśnień. Koło nas przechodziła służba londyńskiej kolei, pociąg miał za chwilę odchodzić do stolicy, nikt się nie spytał, pocośmy tu przyszli, i gdzie podążyć na noc zamierzamy. Ktoś z pośród nas, nie umiejący po angielsku, zwraca się z niemieckiemi słowy do opodal przechadzającego się urzędnika:
I do not understand (nie rozumiem) — brzmi odpowiedź, i Anglik podąża najspokojniej do swojego zajęcia.
„I do not understand“ (nie rozumiem) te słowa słyszysz w Anglii na każdym kroku, ilekroć nie znając mowy Szekspira i Byrona, zapytasz o coś w obcym języku, Anglik bowiem dumny z tego, że językiem jego mówi najwięcej ludzi na świecie, nie uczy się cudzoziemskiej mowy, co więcej, okazuje dla niej wyraźną niechęć. Dawniej podobno niechęć ta szła jeszcze dalej, wytykano w Londynie palcem każdego, kto po francuzku lub niemiecku się odezwał, — dziś prąd postępu zburzył tę wstrętną średniowiecczyznę, ale niechęć niechęcią pozostała i choć się spokojnie słucha, jak kto mówi po francuzku lub niemiecku, przecież się mu żadnych ułatwień nie udziela. Stranger (obcy), — jak dawniej tak i teraz jest w Anglii nie najmilej widziany, to też rzadko bardzo on tu z laską turysty przychodzi, zwłaszcza gdy do Anglika jego własnym językiem poprawnie mówić nie umie. I ten rys charakterystyczny Anglików uderza cię od pierwszego stąpnięcia na ich ziemi, od pierwszej chwili widzisz chłód i obojętność dokoła, nie czujesz tu tego nadskakiwania, jakie towarzyszy ci wszędzie we Francyi lub Szwajcaryi, nikt o ciebie nie dba, nikt na cię nie zważa. Przyjechałeś tu z Europy, to dobrze, możesz pozostać i płacić za wszystko garścią szylingów, ale jeżeli ci się podoba, wracaj, zkądeś przyszedł, i nie przyjeżdżaj nigdy, oto hasło, oto dewiza Anglików. England for Englishmen (Anglja dla Anglików) rozlega się tu dokoła, a obcy kiedy się przypadkiem w tym kraju znajdzie, powinien czuć się szczęśliwym i osobą swą nie zawadzać nikomu. Zwłaszcza też powinien umieć po angielsku; gdy nie umie „I do not understand“ (nie rozumiem) będzie brzmiało mu ciągle przed uszami.
Niejednokrotnie słyszałem, bawiąc w Anglii, że dziś coraz więcej języki obce znajdują rozpowszechnienie w tym kraju, że damy, zwłaszcza z arystokracyi, poprawnie już wyrażają się po francuzku i niemiecku, a Circulating libraries w Londynie (wypożyczalnie książek) nastarczyć nie mogą romansów, pisanych językiem Balzaca i Dumasa. Być może, — ale damy wielkiego świata kryją się po buduarach swoich pałaców wiejskich, a wpośród zwyczajnych śmiertelników, postępu w tym względzie wcale nie widać. „I do not understand“ (nie rozumiem) jest więc w świecie, w którym się w Anglii cudzoziemiec ciągle obraca, po dawnemu zdawkową monetą, chyba, że się przeskoczy szybko baryery rozdzielające high life (wyższy świat) od niższego tłumu, i w atmosferze przesiąkłej piżmem i paryskich perfum wonią, zacznie rozmowę o... nudach życia, gdy się go nie chce zapełnić poważną nauką i pracą. Ale tych baryer, bawiąc po tamtej stronie kanału, nie przekroczyłem ja ani na jedną chwilę.
Ale oto pociąg ma ruszyć do Londynu. Szczęśliwszy od moich współtowarzyszów morskiej podróży, zapytuję po angielsku pierwszego lepszego urzędnika, w którą stronę udać mi się z budynku celnego wypada, ten mi wskazuje szereg wagonów i przeznaczoną do mojego użytku second class (klasę drugą); rozsiadam się w wygodnem coupé, szerszem i widniejszem daleko od europejskiego, a wkrótce potem turkot kół i świst pary mówi mi, że się oddalam od Tamizy i brzegów morza.
Kto raz siedział w pociągu kolei angielskiej, ten wie z własnego doświadczenia, z jakim pośpiechem prują one przestrzenie. Istotnie, kiedy się porówna bieg angielskiego zwyczajnego train’u z tem, co my w domu pospolicie kuryerem nazywamy, uczuwa się tak kolosalną na korzyść pierwszego różnicę, iż bieg drugiego niemal żółwim chodem się wydaje. Zwłaszcza też te nasze długie przystanki na pośrednich stacyach, nieznane są wcale Anglikom, pociąg przelatuje pośrednie miejscowości z szybkością, z jaką bieży u nas po zwyczajnej drodze, i tylko parę tu razy w ciągu przeszło dwugodzinnej jazdy, przystaje i to na krótko, cel jego bowiem polega na tem, aby przybywającego ze stałego lądu, jak najprędzej wysadzić w sercu Anglii. I cel ten osiągnięty jest z zegarkową ścisłością. Około godziny 10 znajduję się już w moim „Kayser Royal“ hotelu na Blackfriars, i z okien mojego nowego pied à terre posyłam pierwsze powitanie i pierwszą „dobranoc“ Londynowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ktoś, co się kiedyś znalazł w stolicy Anglii i przeszedł po Strandzie i po Fleet-street w City, nazwał te ulice i tę dzielnicę Londynu niezwykle olbrzymiem mrowiskiem. Porównanie trafne. Jak w mrowisku bowiem, od rana do późnej nocy, wre życie i działalność gorączkowa, tak tu w tem sercu Londynu, gdzie okiem rzucisz, wszędzie ruch, tłumy pieszych i konnych. Wychodzę z mojego hotelu i ustawiam się na rogu ulicy Ludgate Hill. Przede mną Farringdon street, za mną New Bridge street, na lewo i na prawo Fleet street i Ludgate, które toną jak kanały w morzu, w małym placyku, nad którym dominuje św. Paweł. Jest godzina 9 rano, Paryż i Wiedeń śpią jeszcze w najlepsze o tej porze. Tu... proszę patrzeć. Jak daleko ogarniesz okiem horyzont, wszędzie potoki głów ludzkich i końskich, jak daleko najsubtelniejszem uchem zasłyszeć możesz, wszędzie turkot, zgiełk, nawoływania. Ludzie nie idą tu, lecz biegną, omnibusy i wozy długą na kilka staj linią, nierozdzielone ciągną, jak stada odlatujących bocianów, a wpośród tego, jak jaskółki przestrzeń szybko prujące, uwijają się lekkie dwukonne caby, bijące w oczy swoją czystością i elegancyą. Widok bezsprzecznie jedyny w świecie. Ani Paryż ze swemi Champs Elisés, ani Wiedeń z Praterem i Ringami, ani dorobkowicz Berlin, z Lindami i Thiergartenem, w porównanie z tą częścią City iść nie mogą, berło pierwszeństwa oddać pokornie jej muszą. Zdaje się, patrząc na to piekło, jakie tu od rana do zmroku panuje, że katastrofa czyha tu na ciebie na każdym kroku, że nie możesz w żaden sposób wyjść ztąd cały, że jeśli cię nie zgniotą i nie roztratują te konie i wozy, które ze wszech stron na ciebie nacierają, to cię podepczą te procesye ludzi, które płyną nie pytając o nic i na nic nie patrząc. A jednak stoisz tu bezpieczny i nietknięty, przechodzisz nawet spokojnie między tym zygzakiem koni, ludzi, omnibusów i furgonów, bo nad tym całym szalonym ruchem panuje człowiek, który kieruje nim ze zręcznością prawdziwego artysty. Człowiekiem tym jest policeman. Czytałem gdzieś, że pewnego razu przyprowadzono tu na Ludgate Hill w City, najpierwszego przewodnika alpejskiego, i że ten, postawszy tu chwil kilka, miał wyznać, iż łatwiej dlań jest oryentować się wśród skał „Białej Góry“, niż w tym lesie utworzonym z jestestw żywych. Anglicy lubią te jego słowa powtarzać, a zarazem dodają, że ich policeman, oryentować się tu potrafi. I nie przesadzają oni na włos, on jeden i jedyny chyba w świecie, nie traci w tym szalonym wirze głowy, wie co robić i do czego się brać. Bo proszę patrzeć. Z Fleet street, wpada właśnie na Ludgate Hill gęsta ciemna gromada ludzi. Są to urzędnicy Banku i Mansion House, spieszący do swoich zajęć. Za nimi ciągnie z kilkadziesiąt cabów i omnibusów, ani sposób przedostać się z New-Bridge street na Faringdon. Ktoś tam śmielszej nieco natury, puszcza się z lękliwą miną, bo mu spieszno na Holborn Viaduct, gdzie ma ważny załatwić interes, łby jednak końskie, które czuje na swojem ramieniu, mówią mu, że się z nadzieją tą pożegnać musi na długo. Aż oto spostrzega to poważny policeman, i okiem daje mu do zrozumienia, że zamiar jego udać się musi. Na dany sygnał, na sekundę ruch na Ludgate Hill się wstrzymuje, przez tę sekundę nasz interesowany i tłumy inne za nim przedostają się na drugą stronę ruchliwej ulicy, a za chwilę potem potok płynie jak dawniej, procesye ludzi i koni jak dawniej ciągną w stronę placu świętego Pawła. Patrząc na to, widzisz najwyraźniej, że policeman jest najważniejszem kółkiem w tej maszynie, że bez niego wstrzymaćby się ona musiała, lub pogruchotać wszystko, coby stanęło jej na drodze, i z prawdziwym szacunkiem i podziwem patrzysz na tego sprężystego urzędnika porządku, który tu jest pierwszym organem bezpieczeństwa publicznego. Zaiste, Londyn bez policemanów jakżeby smutno wyglądał, i ile to krwawych hekatomb spotykalibyśmy w nim na każdym kroku, gdyby od rana do nocy nie stał on w opiętym ciemnym mundurze, w spuszczonej oryginalnie na brodę czapce, na ulicy, i wytężonym wzrokiem nie patrzał, czy tam kto nie staje się ofiarą własnej nieostrożności lub zaniedbania. I jeżeli pomimo cały piekielny ruch, jaki wszędzie, a zwłaszcza też w City w dzień panuje, stosunkowo jest w Londynie mniej wypadków, niż Paryżu, Wiedniu i Berlinie, to zaiste zasługa to policemana, tego inteligentnego i czujnego stróża, który nie gra tu jak gdzieindziej roli automatu, ale patrzy, aby widzieć, stoi, aby osobą swą dopomagać. Jest on też dobroczynną gwiazdą tego miasta, tego królestwa o pięciu blisko miljonach mieszkańców, i bez niego — nie wątpię o tem na chwilę, — jednego dnia spokojnie, nikt a zwłaszcza też cudzoziemiec, w tej metropolii całego świata, z pewnościąby nie przeżył.
Bo naprzykład, zejdźmy z ulicy na dół i skierujmy się do niedalekiej stacyi kolei podziemnej opasującej środek Londynu. Uderza cię tam naprzód napis: Beware of pick-pockets (strzeż się złodziei). Czytasz napis i idziesz prosto do kasy, toć to, złodzieje, myślisz, z nieostrożnych tylko czerpać zwykli korzyści, a ty jesteś ostrożny, o, i bardzo ostrożny. Pytasz więc, gdzie sprzedają bilety na Baker street Station, do gabinetu figur woskowych, pani Tussaud. Pokazują ci okienko, stajesz w niem i zaczynasz z kasyerem rozmowę. Ale do gabinetu pani Tussaud, nie ty jeden jedziesz; jedzie z tobą i ten pan w cylindrze, który cię przed chwilą uprzejmie do okienka przyprowadził. I on także chce kupić bilet, a że pociąg za sekundę przychodzi, więc się tłoczy i przyciska cię do muru. Wydaje ci się to nieco niegrzecznem, ale w Anglii time is money (czas jest pieniądzem), tam wszyscy tłoczą się jeden przez drugiego. Nagle widzisz, że policeman poważnie przybliża się do ciebie, śledził on was nim stanęliście przed kasą i dostrzegł, że ten pan nie dlatego cię przyciska do muru, aby co rychlej bilet otrzymać. Był to pick-pocket (złodziej kieszonkowy), który jeżeli nie dokonał na kieszeni twojej niekrwawej operacyi, to dlatego tylko, że mu w tem przeszkodził policeman, ale chęci jego były przecież jak najlepsze. Bez policemana więc, byłbyś obrany ze swego grosza, mimo żeś przed chwilą czytał „beware of pick-pockets“ (strzeż się złodziei) i powtarzał sobie po cichu, że ci ostatni niebezpiecznymi są tylko dla nieostrożnych.
Powtarzam jeszcze, zanim się z policemanem rozstanę, że jest on gwiazdą opiekuńczą Londynu, że każdy z mieszkańców, tego miasta ma mu coś z pewnością do zawdzięczenia, a cudzoziemiec ma mu do zawdzięczenia wszystko. On go broni od roztratowania i złodziei, doprowadza do miejsca, do którego dojść chce, informuje o tem, o czem znikąd informacyi otrzymać nie może. I czyni to wszystko bezinteresownie, nie domaga się, nawet nie przyjąłby za swe usługi żadnego datku, i jednego tylko czego żąda, — znajomości języka angielskiego. Bez tej znajomości, zaiste i policeman nic poradzić nie umie, jest on niemym i głuchym, i pod tym względem jest typowem odbiciem swojego społeczeństwa, głuchego i niemego na wszelkie nawoływania cudzoziemską mową.
Ha, trudno! England for Englishmen (Anglja dla Anglików), a kto tu do tego kraju przychodzi, musi znać jego zwyczaje i uprzedzenia...
W chaosie, jaki w City panuje, nikt długo wytrzymać nie może. Każdemu w oczach się ćmi, w uszach szumi. Niktby tu nie przeżył bez przerwy i roku, najlepsze nerwy porwałyby się jak pajęcze nitki. To też nikt tu nie mieszka, prawie nikt; City, to miasto interesu, las biur, kantorów, składów. Do składów tych, kantorów i biur, ludzie rankiem wpadają jak bomby, roją się w nich póki zmrok nie zapadnie, wreszcie z nadejściem obiadowej godziny, opuszczają je, aby powrócić tu dopiero nazajutrz. Ich skarby, kobiety i dzieci mieszkają w West-Endzie i na przedmieściach, nie przychodzą tu prawie nigdy, krucha bowiem natura kobieca i dziecinna nie wytrzymałaby tego nacisku i czas krótki; to też nie spotykasz ich tu prawie wcale, jesteś jak w olbrzymim obozie, zapełnionym prawie wyłącznie czarnymi mundurami. Kobieta w pracy mężczyznie nie pomaga, wie o tem Anglik, więc oddalił jak najbardziej od niej swoje warsztaty, i tam sam bez jej syrenich uśmiechów, dławi się nad rozwiązaniem trudnych rachunkowych zagadnień, lub otworzeniem dla produkcyi swego kraju, nowego na świecie rynku zbytu. Ale pracując dzień cały w pocie czoła, o swoim domu (home) nie zapomina on ani na chwilę, to też kiedy godzina wczasu wybije, rad, że ztąd wydostać się może jak najspieszniej tam, gdzie i powietrze nieco czystsze i puls życia nieco powolniejszy i horyzont szerszy nieco. I cudzoziemiec rad też, gdy ztąd choć na czas krótki się oddali, a że w omnibusie i tramwaju na dole i na górze, prawie że nigdy niema wolnego miejsca, przeto rad nie rad, zstąpić musi pod ziemię, pociągowi powierzyć swoje losy. Sądzi w naiwności swojego ducha, że gdy w City pokoju nie znajduje, tam pod ziemią myśli będzie mógł zebrać prędzej, że tam choć chwilę odetchnie po zgiełku, prując przestrzeń w stronę Regent lub Kensington parku. Ale jakież rozczarowanie i tu go czeka. Zejdźmy na stacyę tuż obok Towru i rozejrzyjmy się po niej dokoła. Co za widok, jakież wrażenia! Jesteśmy w omurowanym sklepie, oświetlonym bladem światłem lamp. Dokoła tłumy ludzi, czekających na przybycie pociągu, nad głową łuk olbrzymi, podpierający sufit, na którym poważnie piętrzą się domy, a u dołu dwie linje szyn czarnych, z obu stron gubiące się w wązkich i nizkich tunelach. Niespokojnie oglądasz się dokoła, podnosisz głowę by wciągnąć zzewnątrz prąd świeżego powietrza, szukasz ręki, by cię poprowadziła w tych podziemiach. Ale powietrza tu niewiele, ręki takiej nie widzisz, jesteś w kraju self helpu (pomocy własnej), radź więc sam sobie. instynktownie patrzysz na lewo i na prawo, czy nie znajdziesz gdzie objaśniającego cię napisu, i napis taki rzeczywiście masz przed oczami. Ta ręka tam na prawo namalowana wskazuje ci, gdzie jest booking office (kasa), a ta tablica na drągu wbitym w ziemię, gdzie masz czekać na klasę wagonu, w którym chcesz jechać. Praktyczny Anglik wie, że niema czasu na objaśnienia, i objaśnień też nikomu nie udziela, ale wie i o tem także, że bez objaśnień traci się wiele czasu, więc je wypisuje na dostępnych dla oka miejscach. „Wait here for third class“ (czekaj w tem miejscu na klasę trzecią), stoi tu na tym oto słupie, czytam te słowa i staję pod tablicą, pewny, że zawodu nie doznam. Niedługo czekam, z tej oto na prawo czarnej dziury, wpada z szalonym pośpiechem brudny i brzydki pociąg, w jednej chwili wszystkie drzwiczki się otwierają, setki ludzi wypadają z wagonów, inne wlatują w nie, nie zamykając drzwi za sobą i w mgnieniu oka pociąg rusza z niesłychanym pospiechem, ginie w podziemiach, napawając mnie atmosferą węgla i dymu. Patrzę dokoła, siedzę w żądanej klasie, która stanęła tuż obok tablicy, gdzie stałem, a której w każdym innym kraju szukać trzeba, biegając na prawo i na lewo, nie rzadko będąc narażonym na to, że pociąg tymczasem z przed oczu ci odejdzie. Ale i na tę uwagę nie czas teraz, jedziesz tunelem długim, brudnym, ciemnym. W wagonie przepełnionym publicznością, świeczka się nieśmiało pali, ale poza okienkiem posępnie i czarno, jak w sumieniu zbrodniarza. Dym cię dławi, w gardle cię węgiel drapie, huk nieznośny rozrywa ci uszy, jesteś pod City, gdzie wytrzymać nie mogłeś i żałujesz żeś się z City wydostał, tu bo pod ziemią, gdzie spokój przecież panować winien, jest jeszcze hałaśniej i nieznośniej... Pociąg mknie z pięć lub ze sześć minut, nagle wpada do nowego murowanego sklepu, do wagonów wlewa ci się nowa masa, popychają cię zewsząd i szturchają, siadają ci niemal na kolanach, i znowu ciemno, brudno, smutno, znowu turkot myśli zebrać ci nie pozwala. I tak dalej i tak dalej, — jedziesz pod ziemią przeszło pół godziny czasu, mijasz stacye przebiegające ci szybko przed oczami, nareszcie napis na ścianie powiada ci, że tu na świat wyjść dopiero możesz. Wychodzisz więc, zmęczony i zły, powiadasz, że w Londynie tylko na powierzchni ziemi spokojnie żyć można, i nagle... ogłuszony zostajesz turkotem i hukiem cabów, furgonów, omnibusów i tramwajów, z którymi się mieszają krzyki policemanów, przekleństwa robotników i śmiechy całych pułków dzieci, spieszących z bonami i niańkami do Regent parku.
Ten zgiełk, huk, szum, ten turkot bezustanny i ogłuszający, ten deptak, w którym ustawicznie kręcą się setki tysiące jestestw ludzkich — to Londyn. Takiem wrażeniem darzy on każdego przyjezdnego, to każdemu na powitanie daje, i tak dobrze na ziemi, jak pod ziemią, przywala i przygnębia człowieka ruchem, w którego wirze tonie on i ginie całkowicie. Czyż więc, pytam, nie miał słuszności ten pisarz, który powiedział, że serce Anglii jest olbrzymiem mrowiskiem? Dodam od siebie, że mrowiskiem jest, tylko że w niem od wschodu do zachodu słońca, słychać ogłuszający huk, jak gdyby miljona kowalskich młotów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czy Londyn jest pięknem miastem? Niech mi darują panowie Anglicy, ale powiem, że nie. Położony na wielkiej płaszczyznie niedaleko morza i przerznięty przez pół spławną dla największych statków rzeką, ma on wszystkie przymioty dogodnego punktu na wielkie miasto, ale zachwycić niczyjego oka nie zdoła. Natura nie złożyła mu w darze ani jednego ze swoich tak czarujących gdzieindziej wdzięków, a ludzie nie uczynili nic, aby brak powabnego uśmiechu tej ostatniej, jako tako przynajmniej wynagrodzić. A że co więcej, uważają oni za zbrodnię burzenie tego, co im w spuściźnie przeszłość pozostawiła i nigdy nie zdobyliby się u siebie na to, na co się zdobył Napoleon III, stawiając w miejsce starego i brzydkiego Paryża, wspaniały, nowy, przeto dzięki temu wszystkiemu, Londyn jest jedynem w świecie w swoim rodzaju miastem, gdzie wprawdzie współcześni nic ładnego nie zbudowali, ale gdzie i niewiele otrzymali powabnego w spadku po przeszłości. Prawda, że ten spadek zamknięty jest niemal cały w granicach City, a West-End to zdobycz już dla Londynu w nowszych czasach, ale prawda i to, że Anglicy nigdy nie odznaczali się poczuciem piękna, i że ta dziwnie sprężysta i dzielna rasa, nigdy za estetyką wyścigów z powodzeniem nie odbywała. Więc nowe dzielnice Londynu uderzają wspaniałością, szerokie np. ulice West-Endu w niczem kanałów City nie przypominają, ale cała wspaniałość ich spoczywa jedynie w ogromie zdobiących je budowli, wielkich i rozległych jak fortece, i jak fortece pozbawionych wszelkiego dla oka interesu. Gdyby Londyn nie był w planie mej książki, wstępem jedynie do Szkocyi i z natury rzeczy nakazywał mi szersze niż na tem miejscu uwzględnienie, poparłbym przykładami powyższe zdanie, — tu tylko powiem, że wątpię, by kto nie podzielił zdania tego, zwłaszcza też ten, kto jak ja przerznął to miasto w najprzeróżniejszych kierunkach, kto nie żałował trudu i pieniędzy, by przyjrzeć się jego zewnętrznej fizyognomii, i z lotu nieledwie ptaka zajrzał oko w oko w to olbrzymie mrowisko ludzi, rojących się od rana do zmroku wśród turkotu, najtęższy umysł pozbawiającego nieledwie przytomności. Taki z pewnością Londynowi miana pięknego nie nada, taki opowiadając o nim przy kominku żonie i dzieciom, bez wątpienia nie zapali się ani na chwilę, ale pomimo to wszystko przyzna, że do Londynu chętnieby jeszcze powrócił, że chętnie spędziłby tam jeszcze choć dni kilka, że śni o tym kolosie często w swoich niespokojnych snach.
Dlaczego?
Oto, bo Londyn jest światem całym, w którym wre, kipi, gotuje się bezustanku, oto bo Londyn jest olbrzymią kuźnią, w której tytaniczne siły pracują w piekielnym pospiechu dla dobra cywilizacyi i ludzkości, oto bo Londyn jest sumieniem nieledwie całego człowieczeństwa.
Kto obliczy, ile dobrodziejstw świat cały, ile słonecznych promieni Europa, Londynowi ma do zawdzięczenia? Kto obliczy?..



II.


Z Londynu do Edynburga. — York i śmieszny historyczny wypadek w Yorku. — Widok miasta z Princessstreet. — Edynburg stary i nowy. — Holy-rood. — Krótki rys dziejów tego opactwa. — Galerya obrazów. — Przed portretem Maryi Stuart. — Czy królowa szczęśliwa? — Pokoje lorda Darnleya i Maryi. — Pokój, w którym przelaną została krew Riccia. — Ruiny kaplicy. — Przechadzka po Canon-gate. — Dom Knoxa. — Piękna grzesznica i surowy asceta.

York i New-Castle, są punktami, na których jadący z Londynu do Edynburga, zatrzyma dłużej uwagę swoją. Wśród jednostajnej aż do granic Szkocyi drogi, punkta te nie wyróżniają się bynajmniej pięknością swoją, ale interesem, jaki obudzają w podróżnym, pierwszy dzięki swej przeszłości, drugi z powodu handlowego swojego znaczenia.
I tak York, z wspaniałą, bodaj czy nie najwspanialszą w całej Anglii katedrą i 24 kościołami, jest dla Anglika nieledwie że tem, czem jest Rzym dla katolickiego świata.
Wprawdzie pod tym względem Canterbury współzawodniczy z Yorkiem o palmę pierwszeństwa, ale zdaje się, że Yorkowi palmy tej z rąk nie wydrze. Z powodu rywalizacyi z sobą tych dwóch miast, a raczej dwóch osiadłych w nich arcybiskupów, przypomina mi się, kiedy tu bawię, zdarzenie, które historya uświęca swoją pieczęcią i powagą. W czasie namaszczania jednego z królów Anglii, przybył pierwszy do kościoła na ceremonję arcybiskup Yorku i zajął naturalnie pierwsze przy tronie miejsce. W chwil kilka potem, nadchodzi duchowny dostojnik z Canterbury, a widząc zajęte przez niego pierwsze siedzenie i nie chcąc siadać na drugiem, sadowi się bez ceremonii na kolanach swojego rywala.
Co potem nastąpiło, o tem dzieje Anglii dyskretnie milczą, Anglik jednak, z którym o tem zdarzeniu mówię, utrzymuje, że arcybiskup Yorku miał wszelkie prawo usiąść pierwszy.
New-Castle nie ma takich wspomnień, ale nie towarzyszy mu też i podobna jak Yorkowi z powodu niego śmieszność. Jest to przedewszystkiem miasto interesu, zamieszkałe przez przedsiębierczą ludność, które energja jego mieszkańców, w związku z położeniem geograficznem nad wielką rzeką, niedaleko morza, wysunęły na plan pierwszy tu na północy. To też należy mu się z tego względu wzmianka, zwłaszcza też, że po opuszczeniu go w drodze do Edynburga, nigdzie już podobnego mu nie znajdujemy. Istotnie, pociąg przebywszy wspaniały i śmiały aż do zuchwalstwa most na rzece, przerzyna małemi już tylko osadami zaludnione miejsca, na samej granicy Anglii i Szkocyi, pod miastem Berwick rozstaje się z morzem, które mu z małemi przerwami towarzyszyło do New-Castle i gwałtownie skierowawszy się na zachód, zakreśla niewielki zresztą łuk i ginie na stacyi Waverley, wśród najludniejszej ulicy Edynburga, nieopodal od wspaniałego pomnika, wielkiego romantyka Szkocyi, Waltera Scotta.
Kiedym znużony ośmiogodzinną podróżą, a więcej jeszcze szalonym pospiechem pociągu, który z nieznaną mi dotąd szybkością pruł przestrzeń rozdzielającą dwie stolice Wielkiej Brytanii, pochylony od długiego siedzenia w jednem miejscu, z pakunkiem podróżnym, wydostał się na wolne miejsce, oczom moim przedstawił się prawdziwie czarodziejski widok.
Stałem na progu, bezsprzecznie jednej z najpiękniejszych i najoryginalniejszych ulic w Europie. Przede mną wznosiły się sześciopiętrowe gmachy, ogromem swoim przypominające olbrzymie budowle na Trafalgar square w Londynie, za mną w wądole sztucznie dla kolei żelaznej wydrążonym, kłęby pary wyzywająco buchały w niebo, i na prawo i na lewo snuła się długa i szeroka arterya ruchu, z jednej strony zamknięta rzędem hotelów i sklepów, roztaczających przed podróżnym najpiękniejsze produkta pracy i genjuszu Szkotów, a z drugiej niosąca wzrok twój przez ogrody ubrane wspaniale kwieciem i łąki umajone murawą, w stronę szerokiej piramidy, na której jak jaskółcze gniazda, poprzylepiały się dziwaczne i szydzące z wszelkiej architektury gmachy, zasiane tu na tem miejscu rękami współczesnych Maryi Stuart, na podziw dla wspominających piękność i błędy, tej nieszczęśliwej ale i występnej męczennicy w koronie. Gdzie okiem rzucę, góry przyozdobione budowlami przeróżnemi. Tu Calton - Hill z pomnikiem Nelsona i kolumnami greckiemi, mającemi być pamiątką narodowej sławy, tam garb wysoki, przystrojony ruinami dawnej siedziby szkockich królów, a tam znowu nagi Arthur seat, jedna z najpiękniejszych wyniosłości w mieście, przeglądający się kokieteryjnie w zwierciedle podmywających jego skaliste stopy jezior. A na północy płynie szybko Fortha, jakby jej spieszno było dostać się co rychlej w objęcia jej oblubieńca morza, a na wschodzie szumią groźnie bałwany, jakby nam chciały rzewne śpiewać pieśni, o narodowej, zamarłej już dziś na wieki Szkotów chwale, nad tem zaś wszystkiem ołowianego nieba brudne obłoki, tak brzydkie i nie pociągające gdzieindziej ku sobie, 32]a przecież tak głębokie i tyle rozlewające cichej poezyi tu na tej północy dokoła. Kiedym wysiadł z wagonu kolei żelaznej i pierwszy krok na tej ulicy książąt postawił, deszcz gęsty niemiłosiernie rosił ziemię. Zdawałoby się więc, że przy akompanjamencie jego prawidłowego spadku, wśród wilgoci jaką dokoła siebie rozlewał, nic pięknem wydać się nie może, że wszystko zmrozić on musi zimnym podmuchem, wszystko pokryć gęstą kołdrą melancholii i smutku. A jednak! Stałem tu na tej Princes street czas długi, i nie spieszno mi było do hotelu, czułem, że wilgoć przejmuje mnie do szpiku kości, a nie biegłem osuszyć się w ciepłem miejscu, i niebaczny na wody potoki, które podmywały moje stopy, i strumienie niebieskiej rosy, które hojnie posyłało mi z góry szkockie niebo, oczarowany, olśniony, bezwładny i do miejsca przykuty, patrzałem przed siebie i poza siebie, chłonąłem w duszę obrazy, jakich nie zdarzyło mi się widzieć nigdy, w zgorączkowaną pierś wciągałem powiew powietrza, jakiem nigdy jeszcze nie oddychałem. I byłbym tu stał długo, i byłbym tu na samym wstępie do tego miasta, długo jeszcze wpatrywał się w widoki tej, aż do niemożliwości pięknej ulicy, gdyby... twarda rzeczywistość nie była ściągnęła mnie z obłoków na ziemią i o tych czarodziejskich obrazach poezyi nie kazała zapomnieć dla smutnej, szarej, codziennej prozy. Ale gdym poszedłszy za głosem tej rzeczywistości twardej, wyszukał hotel, mający być tu punktem operacyjnym moim, i ulokowawszy się w numerze zwiesił głowę na piersi i wspomniał o tem na co spoglądałem przed chwilą, to mi przed wzrokiem ducha mego, jak wspomnienie niedalekiej przeszłości, stanął majestat tak niezrównanej krasy, że wysiedzieć na miejscu nie mogłem, i wkrótce sprowadzony zostałem jakąś niewidzialną siłą na dół, gdzie przez szklany pryzmat zawieszonych w powietrzu wód, w różnobarwnych obrazach ukazał mi się znowu gród najpiękniejszy ze wszystkich jakie widziałem, miasto jedno z najczarowniejszych niezawodnie jakie są. I znowu stanąłem na tej ulicy, i znowu gorączkowo rzucałem wzrokiem na wszystkie strony, nie wiedząc, w tem prawdziwem „embarras de richesse“ na czem go dłużej zatrzymać, i znowu wyznawałem sobie po raz nie wiem już który, że równego piękna nie wiem gdzieby trzeba było szukać, że większego prawie, znaleźć niepodobieństwo.
Pięknym jest Sztokholm na swoich wyspach oblanych słodko-gorzkiemi wodami Mälaru i Bałtyku, piękną Wenecya spokojnie pływająca na falach Adryatyku, i Neapol spoglądając ze wzniesienia na szafirowe głębie tajemnicze zatoki, ale żadne, prawdę powiedziawszy, z miast tych, z Edynburgiem w walce o nagrodę piękności iść nie może. Dlaczego? Oto, bo Edynburg zgromadził wszystko, co gdzieindziej rozsiane jest w różnych miejscach, oto, bo ograbił że się tak wyrażę, naturę z jej skarbów, zanim zdążyła obdzielić nimi miast innych wiele. „Co jest najciekawszego do widzenia w Europie, — powiada sprawiedliwie sir Dawid Wilson — to jest zebrane tu w tem jednem mieście. Tu masz piękności Pragi i Salzburga, tu romantyczne okolice Orvieto, Tivoli, Genui, Neapolu, tu istotnie w marzeniu poety, masz urzeczywistnione: i Kapitol Rzymu i Akropolis Grecyi“. I w zdaniu tem przesady nie ma, i z tych słów angielskiego pisarza, polski podróżnik nie wyrzuci ani litery, i jeżeli patrząc na to miasto, żałować kiedy mu czego przyjdzie, to tego chyba jedynie, że mowa ludzka jest zbyt słabą, aby wypowiedzieć to, co się tu widzi, pióro zbyt kruchem, by to, co się tu podziwia opisać, pendzel zbyt niedołężnym, by to, co cię tu olśniewa i zachwyca — odmalować. I żałuje się doprawdy, że się nie jest poetą, bo się przypuszcza, że poezya zdobyłaby się na oddanie tego, co tu jest, — i gniewa się nieledwie na poezyą i poetów, którzy w osobach Hallama i Aleksandra Smitha, tak niedostatecznie oddali to, co tu czuli. Naturo, woła się wtedy z głębi przekonania, jesteś wielką i niezrównaną w tem, czem nas darzysz, ale jesteś i despotyczną w swoich żądzach, bo wymagasz niemego tylko kultu. Bądź więc pozdrowioną na tem miejscu, tak jak cię pozdrowił gdzieindziej twórca „Sonetów Krymskich“, wykrzykiem milczącego podziwu, gdy olśniony twoją czarodziejską krasą, nie znalazł nic innego w głębi piersi swoich, prócz wyrazów niedającego się wysłowić uniesienia.

„Tam?... Byłem; zima siedzi; tam dzioby potoków
I gardła rzek widziałem pijące z jej gniazda;
Tchnąłem, z ust mych śnieg leciał; pomykałem kroków,
Gdzie orły dróg nie wiedzą, kończy się chmur jazda;
Minąłem grom drzemiący w kolebce z obłoków
Aż tam, gdzie nad mój turban była tylko gwiazda,
To Czatyrdah!
Aa...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na widok Edynburga z tej Princes street, zdobyć się mogę na taki tylko okrzyk uwielbienia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Historya Edynburga, to historya Szkocyi, od chwili bowiem wystąpienia na widowni świata tego dzielnego kraju, aż do chwili politycznego zlania się z Anglją, wszystkie ważniejsze historyczne wypadki, tu z tem miejscem są najściślej związane. Czy Edynburg jest starem miastem? Bezzawodnie jednem z najstarszych, w piątym już bowiem wieku po Chrystusie, kroniki wspominają o niem. Nad brzegiem Forthy, nieopodal od morza, miała tu się wznosić już w owym czasie, jakaś obronna warownia, a że miejsce wydawało się pożądanem dla władających już prawie całą wyspą Saksonów, przeto postanowili ci ostatni ją posiąść. I istotnie pragnienia ich gorące przyobleczone zostały w rzeczywistości ciało, ale kosztowało ich to wiele, we dwa bowiem dopiero stulecia, po rozpoczęciu o tę warownię śmiertelnej walki, dostała się im ona do rąk. I wtedy to dopiero miasteczko, przytulone do skrzydeł fortecy, otrzymało miano Edynburga, dotąd bowiem nosiło ono nazwę Magh-Dun i pod tą nazwą znane jest praojcom dzisiejszych historyków. W XI wieku, Edynburg dostał się pod władzę królów Szkocyi, ale do końca nieledwie XIV-go był tak biednym, że w r. 1384 przytułku nawet przybyłym doń w gościnę rycerzom francuskim dać nie był w stanie. Jak wiele innych na tej wyspie grodów, tak i Edynburg długo nie miał spokoju od Anglików, i dopiero w wieku XV, odbudowawszy się po spaleniu go przez południowych sąsiadów, zaczął wzrastać w zamożność i siły. Tu Jakób II, w pałacu Holy-rood, otrzymał namaszczenie królewskie, a Marya Stuart w jego murach spędziła dnie swoich pięknych i smutnych lat. Gdy po śmierci Elżbiety angielskiej, Jakób Szkocki osiadł na tronie Anglii, rola polityczna Edynburga i Szkocyi zdawała się dobiegać do kresu, ale skończyła się ona wtedy dopiero, kiedy królowa Anna, zlała ostatecznie z sobą oba te kraje. Dziś Edynburg i Szkocya roli wielkiej w świecie nie odgrywają, Londyn i Anglja wyręczają je we wszystkiem, ale do dziś, jest w Edynburgu siedziba osobnego rządu, do dziś, tu spoczywa kłębek, zkąd cienkie nitki interesu publicznego rozchodzą się po całym kraju. I choć Edynburg na zlaniu się Szkocyi z Anglją stracił wiele ze swojego politycznego znaczenia, choć dziś cech dominującego punktu na sobie nie nosi, zawsze przecież dumna Szkocya uważa go za odrębną od Londynu stolicę, i ku niemu, a nie ku temu ostatniemu, posyła swoje najgorętsze westchnienia i nadzieje.
Dzisiejszy Edynburg składa się z dwóch miast: starego i nowego. Pierwsze ciągnie się na południu i ogrodzone jest z jednej strony dawnym zamkiem królów Szkocyi, a z drugiej pałacem Holy-Rood, drugie zamknięte jest trzema ulicami Princes street, George street i Queen street, i ciągnie się od słynnego pagórka Calton Hill, aż do katedry Panny Maryi i drogi prowadzącej do Queensfery nad Forthą. O nowem mieście mówić będziemy później, a zresztą widzieliśmy je już, stojąc na Princes-street, która jest w niem najdrogocenniejszą perłą, należy się więc teraz czytelnikowi przechadzka po mieście starem, jedną bezsprzecznie z największych osobliwości w Europie.
Jeżeli zejdziemy z High-street na Canongatei stromą uliczką skierujemy się ku dołowi, oczom naszym przedstawi się wtedy niezwykły widok. Na niewielkim placyku, u stóp wysokiej góry, wśród zieloności rozłożystych drzew i murawy, ujrzymy dziwaczny, czworokątny budynek, zarywający coś z klasztoru i z średniowiecznego zamczyska. Budynek schludny, o niezupełnie określonym stylu, ubrany w wieże, strzelające prosto w niebo, w tem ustronnem cichem miejscu, wygląda jak zaczarowany duch w bajce. Stoi się przed nim, przypatruje mu się uważnie, czuje się, że kryć musi coś tajemniczego w swojem łonie, chce się to „coś“ zobaczyć na własne oczy i strach bierze, by się widokiem przerażonym nie zostało. Ten budynek, to Holy-rood, a wrażenie, jakie na widzu sprawia, rzeczywiście, odpowiada grozie, jakiej były świadkami ongi jego ściany.
Bo istotnie, spokojny ten i cichy dziś zamek, jakżeż odmiennie wyglądał w pasmie zamarłych wieków, jakież sceny odgrywały się na jego pokojach, jacyż ludzie stąpali po jego podwórcach. Roztwórzmy starą księgę jego dziejów, i cóż na jej zapylonych kartach wyczytamy? W roku 1128, w dzień świąteczny, wybrał się w te miejsca, zarosłe podtenczas olbrzymim borem, na łowy, król Dawid I. Polowanie było świetne, mnóstwo zwierzyny padło pod monarszymi strzałami, radość rozpromieniała oblicze bawiącego się władcy. Nagle z gęstwiny, w którą się król zapuścił, wypada olbrzymi jeleń. Zoczywszy jezdca, rzuca się wprost na niego i rozłożystymi rogami powala go z koniem na ziemię. Niebezpieczeństwo wisi nad głową króla, śmierć groźnie zagląda mu już w oczy, gdy nagle jeleń, jakby rażony gromem, opuszcza swoją bezsilną ofiarę, i spiesznie chroni się w gąszczach. Przerażony Dawid powstaje z miejsca, i widzi nie mniej, nie więcej, tylko cud. Na niebie rysuje się wyraźnie olbrzymia ręka, trzymająca wielki, olśniewający wzrok, krzyż. Otóż blask krzyża, stał się ratunkiem dla króla, oczy jelenia zostały nim oślepione i dzięki tej interwencyi niebieskiej, wierni poddani tego wojowniczego pana, mogli nim cieszyć się jeszcze czas jakiś.
Otóż na pamiątkę tego cudu, Dawid I, postawił w tem miejscu klasztor, a poczynając od Roberta III, królowie Szkocyi obierają w klasztorze tym rezydencyę. Jakób IV, buduje tu już zamek dla siebie, który kończy syn jego Jakób V, a choć Anglicy w roku 1544 niszczą go prawie doszczętnie, pozostawiają przecież nietkniętemi kilka wieżyc. Tak więc cud powołał do życia tę miejscowość, ale nie zapewniłby jej pewno nieśmiertelności w dziejach, i aby Holy-rood stać się mogło najciekawszym do widzenia budynkiem w świecie, aby nietylko dla Szkotów, ale i dla każdego narodu, przedstawiać mogło najżywszy interes, na to zaiste potrzeba było dopiero wielkiego nieszczęścia. Gdy anioł grozy przeleciał ponad tymi murami, gdy historyczna Nemesis dotknęła się ich swymi palcami z lodu, legenda wtedy roztoczyła tu nad tem miejscem swoje powiewne skrzydła, a poezya rozlała tu rosę swojego niebiańskiego czaru. I opuszczone te od tylu lat ściany, ożywiły się nanowo nieznanem życiem, zawarte te od tylu wieków podwoje rozwarły się, jak gdyby przyjmować miały niezwykłych gości, i tak pozostanie już długo, póki wspomnienie wielkich historycznych wydarzeń poruszać będzie serce ludzkie, póki myśl o wielkich zbrodniach i wielkiej pokucie, zajmować będzie ludzką głowę.
Zajrzyjmy znowu do historyi i podzielmy się z czytelnikiem tem, co tam stoi.
W roku 1561, zawitała po raz pierwszy w te progi Marya Stuart. Wylądowawszy w Edynburgu, po opuszczeniu Francyi, gdzie spędziła swoją młodość wśród uciech i wesela, upodobała sobie te zimne mury, być może jakby w przeczuciu swojej zimnej przyszłości, i tu osiedliła się ze swym dworem. I odtąd wszystkie wypadki jej życia, prócz ostatniego więzienia i śmierci, w Holy-rood miały miejsce, i odtąd tu z jej pięknych oczu płynęły łzy wściekłości i bólu, i odtąd tu w jej bądź co bądź występnej głowie, urodziły się myśli, które wkońcu poprowadziły ją na rusztowanie. Zsumujmy w krótkości te wypadki. W Holy-rood Marya Stuart poznaje i zaślubia Darnleya, w Holy-rood u jej stóp pada nurzając się we własnej krwi Riccio, w Holy-rood, układa ona być może projekt morderstwa znienawidzonego męża, w Holy-rood, oddaje rękę bezspornie winnemu tego morderstwa Bothwellowi. A kiedy oburzeni tyloma zbrodniami jej poddani, podmówieni przez fanatycznego Knoxa, wypowiadają jej posłuszeństwo, w Holy-rood spędza w gorączce ostatnią noc, by nazajutrz jego majestatyczne ściany zamienić na zimne i posępne mury Loch-Levenu. Co tu wspomnień, co tu łez, co tu krwi!... Chodzisz tak po tych pokojach, które dotąd zachowały swój pierwotny wygląd, rozglądasz się dokoła po tych kątach, które jakby przed chwilą opuścili jego mieszkańcy, i zdaje ci się, żeś cudem jakimś przeniesiony został w te odległe wieki, że z tej komnaty doleci cię za chwilę śmiech pustoty lekkiego dworu pięknej jak huryska kobiety, a z tej ulicy głos napomnienia surowej kohorty, strasznego, jak postać biblijna człowieka. I czekasz na to zjawisko niecierpliwie, i gniewasz się, że tam na ulicy tak spokojnie, i przykro ci, gdy ci wewnętrzny głos jakiś mówi, że to, co było, zamarło już na wieki, że żadna siła, wskrzesić tego nie zdoła.
Powiedziałem był wyżej, że pokoje w Holy-rood, zachowały się w takim stanie, w jakim je opuściła Marya Stuart, by już nie powrócić do nich nigdy. Jak więc Wilanów, troskliwie zabezpieczony od zniszczenia, daje nam dokładny obraz wewnętrznego życia bohatera i jego ukochanej Marysieńki, tak w Holy-rood, obcujemy z tem, co ją otaczało, patrzymy na to, co nieraz było przedmiotem jej zajęcia. Tu stoją kanapy i krzesła, na których odpoczywała po troskach korony i wyrzutach występnej miłości, tam szkatułki, które bezmyślnie przestawiały z miejsca na miejsce jej ręce, gdy zrozpaczona nie wiedziała czem czas zapełnić, a tam wiszą obrazy jej współczesnych, w które wpatrywała się pewno nieraz z zadumą, by z nich wyczytać, czy i te, których one są uosobieniem, były tak w życiu, jak ona nieszczęśliwemi. A dalej poza jej pokojami, ciągną się pokoje jej męża. I tu wszystko, nieledwie wszystko tak stoi, jak ongi stało, i tu się zdaje, że ich pan opuścił je tylko na chwilę, że wyszedł by popieścić się z tą uroczą kobietą, by szepnąć do jej uszu słodkich słów kilka. Podobieństwo więc do Wilanowa wielkie, ale jakaż wielka różnica. Tam chodząc po tych jasnych komnatach, masz obraz spokoju i harmonii wielkiego bezspornie wojownika, męża opatrznościowego, co spełniwszy dziejowe posłannictwo, otoczon kochającą go rodziną używa wczasu dobrze zasłużonego wpośród swoich, — tu krocząc po tych ciemnych pokojach, czujesz wszędzie zapach krwi, widzisz zbrodnię kryjącą się w fałdach każdej kotary, słyszysz zgrzyt jakby żelaza po szkle. I nic ci nie pomaga wspomnienie, że w tych murach pędziła życie kobieta, którą olśnieni jej krasą współczesni, do bóstwa z Olimpu przyrównywali i choćbyś nawet historyi Szkocyi nigdy nie czytał, musisz koniecznie powiedzieć sobie, że ktokolwiek tu mieszkał, niebianin czy ze śmiertelników ostatni, nikt spokoju tu zaznać nie mógł nigdy. Zdaje ci się, że szczęście domowe w tem gnieździe rozsnuć się nigdyby nie mogło, że szczebiot dziecka nigdyby nie był zdolny w tych pokojach sprowadzić śmiechu na twarz matki, że jeżeli kiedy, przypadkiem, miłość wkraść się tu mogła w czyjeś serce, to ta miłość nie mogła w niebie brać początku, ale podobnie jak zbrodnia, z otchłani piekła, czerpać musiała powietrze i pożywienie. I w słowach tych niema ani odrobiny przesady, i kto po tem miejscu się przechadzał, ten przyzna, że tak jest rzeczywiście, że duszno tu i ciasno na każdym kroku, że coś cię tłoczy tu silną dłonią ku ziemi, że gdyby ci dano do wyboru, to wolałbyś na mieszkanie chatkę wieśniaczą pełną dymu, ale i słonecznych blasków, niż te komnaty, po których się przechadzała jedna z najwykwintniejszych kobiet w świecie.
Powiadają, że królowa Wiktorya, gdy raz pierwszy przyjechała do Edynburga, za nic nie chciała zamieszkać w Holy-rood, i mimo, że stary ten pałac sam jej się na gościnę narzucał, przełożyła nad niego skromny w porównaniu dwór jednego z jej poddanych. Być może, że cnotliwa kobieta, najlepsza w świecie żona i matka, wspomniawszy o tej, która tu kiedyś blaski swej urody roztaczała, wzdrygnęła się na samą myśl, że oddychać choć przez chwilę będzie atmosferą występku, ale być może i to, że ją zraziło i odstręczyło zimno, jakie tu się dziś uczuwa na każdym kroku, że nie miała odwagi otrząsnąć się z wrażenia, jakiego tu się doświadcza. Bo proszę za mną. Wstępujemy do środka przez główną bramę, i znajdujemy się na kwadratowym podwórcu. Przewodnik ukazuje nam sień na lewo i schody prowadzące na górę. Wchodzimy na nie, i jesteśmy w wielkiej i jasnej sali. Pokój duży i wesoły, ale nie jest on pokojem Maryi, zbudował go jeden z jej następców, Karol II, gdy zamierzał rozszerzyć cały pałac. Nie zatrzymywalibyśmy się tu dłużej, tak nam spieszno do „apartamentów historycznych“, gdyby nie obrazy historyczne, rozwieszone w nim od góry do dołu. Są to obrazy małej rzeczywiście wartości, ale drogie dla każdego Szkota. Przedstawiają one stu aż królów, i to poczynając od Fergusa I, który doprawdy nie wiem, czy kiedykolwiek rzeczywiście istniał, aż do ostatniego Stuarta. Obrazy liche, malowane wedle jednego planu, ale bo też je malowała jedna ręka. W roku 1684 rząd tego kraju, zawarł kontrakt z malarzem Wittem, zobowiązawszy go do namalowania w ciągu dwóch lat, stu dziesięciu podobizn królewskich. Malarz przystał, zakasał rękę po łokieć, i w umówionym czasie spełnił umowę co do joty. Pojąć łatwo, jaką wartość mają obrazy tak pospiesznie na obstalunek wykonane, to też krótko się przebywa w tej wielkiej sali. Ale zanim przecież się z niej wyjdzie, musi się dłużej przystać przed obrazem sto siódmym, by zabrać znajomość z kobietą, która te mury zapełniła sławą swych występków i nieszczęść, i bądź co bądź jest do dziś dnia ich opiekuńczym duchem.
Staję więc przed obrazem i widzę, co? Przedemną w naturalnej postaci, nie pierwszej już młodości kobieta, ubrana w dziwaczną szatę swego czasu. Pod szyją kryza duża, suknia szeroko u dołu rozpostarta, kolory jej ubrania wytarte. Nic nie wskazuje królowej, żadna oznaka nie mówi o jej godności. Obraz słaby, jak i wszystkie inne, przecież przystanąć przed nim każdy musi. Dlaczego? Bo w nim widnieje coś takiego, co dziwnie z losem Maryi jest złączone, bo bije z niego to, co było tłem jej życia... nieszczęście. Malarz zrobiwszy wszystkie królowe Szkocyi prawie podobnemi do siebie, gdy stanął przed niezamalowanem jeszcze płótnem, dłużej niż przed każdem innem się zastanowił. I wynikiem tego zastanowienia było, że dał nam nie monarchinię losem ludzi władnącą, nie strojnisię zachwycającą potęgą piękności swojej, ale grzesznicę upadłą pod brzemieniem nieszczęścia, zrodzonego przez wyrzuty sumienia. Wiedział on, że Marya winną była, że śmierć Darnleya kamieniem ciąży na jej przeszłości, że występny Bothwell tylko względy występnej mógł posiąść, ale wiedział i to, że pokuta maże największe winy, że Bóg miłosierdzia przed największym zbrodniarzem otwiera nadziei wrota. Więc przekonany z historyi o tem, że Marya pokutowała i jak jeszcze pokutowała, chciał by na widzu robiła na tym obrazie wrażenie, jeżeli nie sympatyi, to miłosierdzia. Przedstawił ją zatem smutną i zadumaną, troski piętno wyrył na jej czole, wlał w oczy przeczucie blizkiego sądu i blizkiej kary, będącej nieuniknionem następstwem winy. Marya na tym obrazie cierpi, rak zgryzoty toczy jej sumienie, twarz jej mówi, że szczęśliwą nie jest, że otoczona całym przepychem tego pałacu, zazdrości pierwszemu lepszemu ze swych poddanych, co w pocie czoła, o pogodnem i jasnem oku, orze skiby na błoniach Kinrosu lub Lanarku. Stoi się więc przy tym psychologicznie tak prawdziwym obrazie długo, patrzy się nań, choć nic tu ponad pospolitość nie wystrzela, i powiada się sobie w duchu: jakże wiernym i prawdziwym był twórca Balladyny, gdy jej złamanej i opuszczonej od wszystkich, włożył w usta te oto słowa:

„Gdybym tak oświecona blaskami klejnotów,
„Zeszła do nizkiej chaty, gdzie lud mój przebywa
„I spytała wieśniaka: czy królowa Szkotów
„Jest szczęśliwa, odpowie, musi być szczęśliwa!
„Byłem niegdyś w stolicy, widziałem pałace,
„Widziałem oświecone okna jej komnaty;
„A ja nędzny, do grobu skazany na pracę —
„Mchem i zielem porasta, strzecha mojej chaty,
„W pocie czoła uprawiam „te skaliste góry!
„Widziałem groby królów, na grobach marmury,
„A prosty grób wieśniaka ciemny wrzos pokrywa!
„Tak, królowa szczęśliwa, musi być szczęśliwa“.

Ale zajrzyjmy do tego przybytku szczęścia, zobaczmy, jak mieszkała ta, której złamane i zbolałe życie w fantazyi poety być musiało przedmiotem zazdrości jej poddanych, wejdźmy do wnętrza jej komnat, przyjrzyjmy się zblizka ich rozkładowi.
Po opuszczeniu galeryi obrazów, wchodzi się z powrotem na wielką klatkę schodową i po lewej ręce dostrzega się nad drzwiami napis: „pokoje lorda Darnleya“ (Lord Darnley's rooms). Przez te pokoje właśnie przejść trzeba, aby dostać się do przybytku Maryi Stuart. Ale wpierw o apartamentach jej męża słówko. Jak wszystkie wogóle pokoje w Holy-rood, tak i te, jakie zajmował lord Darnley, przepychem królewskim nie olśniewają. Posadzka jest wszędzie z prostych desek, okna wszędzie nizkie i nieobszerne, światła wszędzie niewiele. Pokój audyencyonalny, najrozleglejszy z wszystkich, uderza tylko starymi gobelinami, ale obrazy, jakie są zawieszone na jego ścianach, i meble, jakie stoją w jego kątach, nie odznaczają się wcale wspaniałością. Toż samo da się powiedzieć o więcej niż skromnej sypialni Darnleya, i o jego gabinecie. I tu i tam, pełno miernych płócien, a w pierwszym z tych pokojów widać portret samego Darnleya w wieku młodzieńczym. Ot i cały apartament nieszczęśliwego męża Maryi Stuart, a jeżeli dodamy do tego historyczne schody prowadzące do jej komnat, przez które mordercy Riccia dostali się do nich, to będziemy mieli całkowity obraz mieszkania królewskiego małżonka, w czasie, kiedy okoliczności nakazywały mu przebywać pod jednym dachem z Maryą.
Przejdźmyż się teraz po pokojach tej ostatniej. Rozpoczynamy również nasz pochód od audyencyonalnej sali. Jest ona 24 stopy długa i 22 stopy szeroka, a światło jej dają dwa okna, jedno na północ, drugie na południe. Tu mało pamiątek po Maryi, ale tu właśnie odbywały się jej dysputy z Knoxem, gdy oburzony jej płochem życiem, na nic niebaczny, przychodził grozić jej sądem Pana. Dalej sypialnia z jej własnem łóżkiem, z sekretnemi drzwiami prowadzącemi do komnat Darnleya, maleńka gotowalnia, i słynny jadalny pokój, który był świadkiem morderstwa Riccia. Wszędzie ciasno i ciemno, wszędzie brak powietrza, tak, że doprawdy dziwić się trzeba, jak tu żyć i poruszać się mogła monarchini potężnego bądź co bądź kraju. A gdy się dowiadujemy, że żyła tu i poruszała się ona czas długi, że tu najchętniej całymi dniami przesiadywała, to odkryje się przed naszemi oczami związek, zachodzący pomiędzy ponurem tłem tych dziwnie nieprzyjemnych komnat, a stanem jej własnej duszy, która Bożego światła unikała.
Najciekawszym bezsprzecznie z pokojów Maryi Stuart, jest jej jadalny pokój, tu bo jak powiedzieliśmy wyżej, został zamordowanym Riccio. Kiedy się zważy, jakie następstwa, niby nitki z kłębka, wysnuły się ze stosunku królowej do włoskiego śpiewaka, kiedy się przypomni, że śmierć jego była jakby zapowiedzią jej śmierci i z jej śmiercią w bezpośrednim pozostaje związku, to nic dziwnego, że w tym pokoju przystanie się dłużej niż w innych, że tu właśnie zastanowi się dłużej nad zmiennością i znikomością rzeczy ludzkich.
Bo istotnie, stosunek Maryi do Riccia, to tragedya pełna jęków i krwi. Uchylmy rąbek zasłaniający ją przed naszemi oczami.
Zaledwie Marya stanęła na Szkockiej ziemi, aliści przyjęty został przez nią do służby młody Włoch, należący do świty piemonckiego posła. Z początku rola jego na dworze była nijaką, ale z czasem zwrócił na siebie uwagę królowej swoją wiernością i pięknym głosem. Syn muzykanta, sam był obdarzony muzycznym talentem, a że muzyka na dworach królów wtenczas popłacała, przeto powoli doszedł do stanowiska i znaczenia. Kiedy Darnley, przybywszy z Anglii, zamierzał starać się o rękę królowej, znalazł w Ricciu gorliwego rzecznika swojej sprawy, nic więc dziwnego, że po tem małżeństwie, głową swoją zaczął przerastać nieledwie samych doradców korony. To się dumnym lordom nie podobało, a że był on przytem wszystkiem gorliwym katolikiem, przeto naraził się i ludowi sfanatyzowanemu przeciwko papiestwu przez surowego Knoxa. Mimo to młody lord Darnley dochowywał mu przyjaźni, aż dopiero gdy własnem postępowaniem odstręczył od siebie serce królowej, zamiast za chłód jej obwiniać samego siebie, wpadł na przypuszczenie, niczem co prawda nieuzasadnione, że on to był sprawcą tego chłodu. Zaledwie niechętni Ricciowi lordowie dostrzegli cień na stosunku króla do śpiewaka, aliści postanowili z tego skorzystać. Zręcznemi słowy rozbudzili w nim podejrzenie co do wierności małżeńskiej Maryi, zarzewie zazdrości toczącej już jego duszę, rozniecili w wielki płomień, i jak Szekspirowski Jago, z dziką już radością oczekiwali rezultatu swoich podszeptów i planów. Niedługo czekali, Darnley coraz więcej odpychany przez królowę, którą odstręczał jego charakter i namiętności, postanowił wywrzeć na Ricciu srogą zemstę, i zwierzył im się z zamiarów swoich, którym oni naturalnie przyklasnęli. Od tej chwili życie Riccia zawisło już tylko na włosku.
W sobotę więc wieczorem, dnia 9 marca 1565 roku, w tym właśnie pokoju jadalnym, Marya siedziała przy kolacyi. Towarzyszyło jej kilka osób: hrabina Argyll, komendant zamku, jej brat i siostra z nieprawego łoża, i wreszcie nieodstępujący ani na chwilę Riccio. Rozmowa toczyła się wesoło, Marya, niczego się nie spodziewając przysłuchiwała się opowieściom o wypadkach dnia, głos harfy kiedyniekiedy się rozlegał. Nagle drzwi sekretne prowadzące do komnat Darnleya otwierają się, i niespodziewanie ukazuje się w nich królewski małżonek. Po obecnych przeszedł dreszcz przerażenia, ale uspokoili się wkrótce, gdy Darnley usiadł i objął królowę wpół. Zaledwie jednak to nastąpiło, wchodzi lord Ruthven, cały okuty w stal. Marya powstaje wtedy z miejsca i nie wiedząc sama co to ma znaczyć, nakazuje mu iść precz. Ale spiskowiec głosu jej słuchać nie chce, ogląda się poza siebie i widzi się okolonym towarzyszami przybywającymi mu z pomocą. „Nic złego nie stanie ci się, Pani, biada tylko temu nędznikowi, — woła do przerażonej Ruthwen, a gdy Riccio usiłuje się ratować, czepiając się sukien królowej, nadbiega Douglas, i nagle porwawszy za puginał, topi go w piersiach konającego ze strachu Włocha. Powiadają, że gdy omdlałej dano znać, iż Riccio nie żyje, ta ocierając łzy swoje, zawołała: „tak więc pomyślimy teraz o zemście“. Jeśli więc kiedy, w zdruzgotanej jej głowie powstała myśl pozbycia się męża i oddania ręki takiemu, który do jego zgonu mógł się przyczynić, to niezawodnie stać się to musiało w tym pokoju, w chwili, gdy widok krwi świeżo przelanej, w duszy jej wzniecić musiał rannej lwicy instynkta. A że okropna śmierć Darnleya i bezpośrednio po niej idące zaślubienie Bothwella, na szalę jej tragicznych odtąd losów rzuciły ciężar, z pod brzemienia którego już nie powstała, przeto ten oto tu mały i ponury pokój, związany jest najsilniej z tragedyą jej historyi, w życiu jej zaznaczył się niestartem piętnem. I dlatego, póki pamięć nieszczęsnej Maryi żyć będzie i rdza czasu nie zamieni w stos gruzów, tych murów Holy-rood, - pokój jadalny ofiary już odtąd Elżbiety, queen Mary's, jak Anglicy się wyrażają supping room, będzie przedmiotem pielgrzymek swoich i obcych, przychodzących tu z najdalszych stron świata, by w jego ścianach podumać nad kruchością losów ludzkich, czy to snujących się leniwo pod słomianą strzechą wieśniaka, czy też niby potoki górskie wspaniale i gorączkowo płynących, — w pałacach z marmuru i ze złota.
Czy Marya Stuart winną była rzeczywiście morderstwa króla, czy upadła pod brzemieniem tragedyi, jaka rozegrała się przed jej okiem w tym pokoju, rzeczywiście postanowiła się go pozbyć, kto to wie, kto o tem kiedykolwiek wiedzieć będzie?! Historya powiada, że wina jej w tym względzie udowodnioną nie została, i rozgrzesza ją z krwawego wypadku. Ale historya może błądzić. Bezsprzecznie, Marya własnemi rękami śmierci Darnleya nie sprowadziła, lecz cały szereg jej czynów po tej śmierci, świadczy wymownie o tem, że była jej intelektualną sprawczynią. Bo jeżeli zwrócimy na to uwagę, że Darnley wysadzony został w powietrze w dniu 10 lutego 1567 r., że oskarżony o to morderstwo Bothwell, dopiero pod naciskiem opinii publicznej, we dwa miesiące potem oddany został pod sąd, że sąd nad nim był istną parodyą prawidłowego sądu i wbrew wyraźnym zeznaniom świadków, po krótkich rozprawach uznał go zupełnie niewinnym, i że co najgorsze, we trzy miesiące po morderstwie Darnleya, połączyła ona swe ręce stułą z rękami Bothwella, nieociekłemi jeszcze ze świeżo przelanej krwi, to wszystko to razem wzięte nagromadzi przed umysłem każdego taki stos podejrzeń i poszlak, że pod

naciskiem ich, cień królowej jasnym zaiste chyba z grobu nie wyjdzie. I choćby wtedy, najpoważniejsze dziejopisów głosy twierdziły z całą stanowczością na podstawie zbutwiałych pergaminów, że Bothwell sam na własną rękę przygotował wypadek w Kirk-of-Field, w Edynburgu, choćby zapewniali oni najsolenniej, że pocałunek jaki Marya złożyła na ustach Darnleya w wilją eksplozyi, nie był pocałunkiem Judasza, — do każdego sumienia silniej od ich poważnych przekonań, mówić przecież będą słowa poety, który w psychologicznie prawdziwej scenie, rozsnuwa genezę okropnego wypadku, a na występną jej głowę, z całą bezwzględnością rzuca swym poematem przekleństwo za czyn, potwornością swą przerastający inne krwawe w historyi czyny...
MARYA DO BOTHWELLA.

Idź! szukaj ich! nie, zostań! zostań tu, miej litość!
Chciej mnie zrozumieć, błagam, czyliż duszy skrytość
Mam wyjawić słowami? choć wiem, że ta mowa
Sumienie mi obarczy, z echem nie upłynie —
Powinien zginąć!

BOTHWELL.

Kto?

MARYA (długo pasując się z sobą).

On!

BOTHWELL.

Kto?

MARYA.

Król!

BOTHWELL.

Zginie!

MARYA.

O, ty jesteś jak echo, powtarzasz me słowa.

A teraz nim opuścimy, kto wie, czy aby go już nigdy nie ujrzeć, ten krwawy pokój, ciśnie nam się do głowy pytanie. Marya bezsprzecznie występną była, i sumienie powszechne, ten trybunał najwyższy tu na ziemi, z krwawych czynów bynajmniej jej nie rozgrzesza. A przecież nie budzi ona uczucia grozy, legenda wieków krew niemal z jej szat ściera. Czy dlatego, że była królową, czy dlatego. że piękną była? Ależ w potoku dziejów ludzkich, wiele krwawych koronowanych głów jaśniało wdziękiem olśniewającym sobą wszystko, ależ Lukrecja Borgia była podobno niebianką w dyademie. A przecież wszystkich ich jak były, nie oczyszcza wdzięk i blask klejnotów, a przecież wszystkie one, tu wpośród nas, sędziów surowych i bezwzględnych znajdują. Czemuż więc Marya, wyjątek w tym ich szeregu stanowi, czemu i widz patrzący na jej portret w galeryi obrazów w Holy-rood, i czytelnik przerzucający karty jej życia, i poeta nawet sądzący ją tak bezlitośnie w swym poemacie, wszyscy oni jak są, nie mogą się oprzeć jedynemu uczuciu, które ich wszystkich w jednej mierze ożywia, uczuciu miłosierdzia i sympatyi? Oto, bo Marya Stuart, jest uosobieniem nieszczęścia, oto, bo losy jej, krwawemi, niemal od samego zarania jej dni toczyły się ścieżkami, oto bo pobłądziwszy rozkiełznaną namiętnością, tu na ziemi, pod naszemi oczami, doczekała się za swoje winy surowej kary. I jeżeli zważymy dobrze, jakiego to rodzaju była ta kara, jeśli przypomnimy sobie, że zanim dostała się w ręce Elżbiety, przedtem była ściganą i więzioną przez własnych poddanych, że zaślubiając Bothwella, wkrótce doszła do tego przekonania, że zaślubiła ostatniego nędznika, który nie był nawet w stanie dać jej tego, czego pragnęła, t. j. upojenia miłości, jeśli przed oczyma duszy naszej wyobrazimy sobie te krwawe wizye, jakie sen spędzały jej z powiek, w samotnem, wodą dokoła oblanem więzieniu w Loch-Leven, — to istotnie wyznamy jednomyślnie, że były kobiety nieszczęśliwe w koronie, nie było przecież nieszczęśliwszej od Maryi Stuart, że wina jej acz wielka, acz potworna, zgładzoną doszczętnie została straszną pokutą. I powiemy sobie wtedy, że Bóg przebaczyć jej już musiał te jej winy, że zapomnienia cień rzucił na jej żywot skalany, i że niegodną jest dla śmiertelnych rzeczą, stawiać bez końca przed oczami to, co sprawiedliwość nadziemska wymazać już musiała z pamięci swojej... Oto odpowiedź na pytanie, jakie każdy sobie w Holy-rood stawia, oto źródło tej niesłychanej nawet dziś popularności tej królowej w Szkocyi. Marya była grzesznicą i wielką, ale i pokuta jej wielką była, dla zaspokojenia swojej zemsty i występnej miłości, przelała, prawda, krew człowieka, któremu zaprzysięgła wierność, ale krew tę zmyła potokami krwi własnej, ale za winę swą i za następstwa tej winy, dała głowę. I krew ta, w połączeniu z jej łzami, co tak hojnie ciekły z jej oczu od chwili zgonu Darnleya, i piękna ta jej głowa, na którą za jej życia nikt bez szału obłąkania patrzeć nie mógł, okupiły błędy jej namiętności, i dziś wspomnienie jej żyje w sercach milionów, przyobleczone w sympatyi kształty, a nad murami jej pałacu w Holy-rood, unosi się legenda, utkana z miłosierdzia i przebaczenia. I w legendzie tej, Marya Stuart, do końca wieków ukazywać się już będzie potomności i przez pryzmat niefortunnych jej losów, najsurowszy nawet sędzia obojętnie spoglądać na nią nie zdoła, a poeta choćby był tak surowym nawet jak Słowacki, choćby nie wiedzieć jak pragnął napiętnować ją stygmatem przekleństwa i hańby, sam, bezwiednie nie potrafi się oprzeć przed tem magicznem uczuciem przebaczenia, chociażby tylko kreśląc jej katusze, i wyrzuty skalanego sumienia, które Boskie i ludzkie przebaczenie na największych grzeszników sprowadzić muszą.
Kaplica królewska, a raczej ruiny tej kaplicy, ciągną się tuż obok pałacu. Opuszczasz pokoje na pierwszem piętrze, schodzisz na dół, zwracasz się w lewą stronę, i oczy twoje uderza widok murów, w części już tylko świadczących o dawnem ich przeznaczeniu. Tu właśnie stał przed wiekami kościół dawnego klasztoru, ale czas i ogień złożyły się na to, że dziś ledwie ślad kościoła pozostał. Dach więc cały, architektonicznie podobno bardzo piękny, zniknął bezpowrotnie i zupełnie, a zachowały się tylko nagie i odrapane ściany, jak szkielet przedpotopowego olbrzyma, świadczące niedostatecznie o wspaniałości Pańskiego przybytku. A jakież historyczne wspomnienia pozawieszane są na tych ścianach! Tu, wpośród nich, wielu monarchów Szkocyi otrzymało kapłańskie namaszczenie, tu Jakób II ślubował wieczną miłość Maryi de Gueldres, a Jakób III Małgorzacie duńskiej, tu legat papieski w imieniu Juliusza II, wręczył publicznie Jakóbowi IV, od głowy Kościoła, wspaniały miecz, który do dziś oglądać można pomiędzy regaljami korony. A za życia Maryi Stuart, ileż odbyło się tu cichych scen niemych, a przecież jakże rozdzierających serce ludzkie, ileż jej westchnień z gorzkiemi zmieszanych łzami, poszło ztąd przed tron Przedwiecznego, gdy upadła, spodlona i nieszczęśliwa, prócz ku Bogu miłosierdzia i przebaczenia, nie śmiała ku nikomu innemu skierować oczu...
Kaplica królewska w Holy-rood, jak wiele innych zabytków dawnych czasów w Szkocyi, była pastwą nietylko płomieni i czasu. Złość ludzka wyryła i tu swoje ślady. W roku 1547, naszli ją zbrojnie Anglicy i złupili, a w sto lat później żołdacy Kromwella, unieśli z niej wszystko co przedstawiało jakąś wartość. Pastwiąc się wtedy nad żywymi, nie zostawili i umarłych w spokoju, i wtedy to uległy zniszczeniu trumny królów Szkocyi, spoczywające spokojnie w podziemiach kościoła. Mimo to, co pozostało nie jest pozbawione wielkiego interesu, i rokrocznie przyjeżdżają tu z różnych stron świata znawcy, i wpatrują się z zajęciem w architektonicznie wdzięczne linje i łuki ruin świątyni, która odbudowana w całej dawnej piękności, niezawodnie zaliczoną byłaby do najwspanialszych okazów średniowiecznego gotyku na północy. Ale odbudowanie jej długo zapewne na siebie czekać każe, wiek praktyczny elektryczności i pary nieprędko pewnie weźmie się tu do roboty, i potomni, jak my dzisiaj, z ruin tylko domyślać się będą całości, tak jak ze wspomnień i piśmiennych śladów tylko, odbudowywać muszą charaktery historycznych osób, które tu na tem miejscu zasyłały modły do Pana.
Cóż o Holy-rood powiedzieć więcej? Chyba to, że na placu przed zamkiem w starym stylu stoi nowa fontanna, dźwignięta na tem miejscu staraniem męża królowej Wiktoryi. Fontanna o dziwacznych kształtach, niekoniecznie przyjemnie wpada w oko, ale na tle tego niezwykłego otoczenia, anachronizmem nie jest. Tylko że niepotrzebnie zasłania sobą widok bramy wchodowej, której pięknych linii, z dalszej odległości skutkiem niej obserwować nie można.
Holy-rood leży przy końcu najstarszej w mieście ulicy Canongate, i z odwiecznemi jej budowlami, zlewa się w miłą dla oka całość. Cóż-bo tam są za oryginalne, pyłem czasu pokryte domy. Kiedy opuścisz niewielki plac, na środku którego zamek stoi, i odwróciwszy się do niego tyłem, rzucisz wzrok przed siebie, zdaje ci się, żeś przeniesiony został cudem w średnie wieki. Masz-bo przed sobą budowle tak dziwaczne, kamienice z przystawkami tak wązkie i wysokie, atmosferę tak odmienną od tej, jaką codziennie oddychasz, że oglądasz się dokoła siebie, i patrzysz, czy ci ludzie, co cię łokciami trącają, w tym wieku co i ty początek swój wzięli, i czy nie są oni przypadkiem duchami tych ludzi, którzy pod wodzą dzielnych swych królów, szli staczać krwawe walki z Anglikami. Jesteś bowiem na uliczce wązkiej, z obu stron zabudowanej niebotycznymi nieledwie domami. Domy te czarne od starości, ciągną się rzędem, niepodobne jedne do drugich, fantazya bowiem tych, którzy je stawiali, niehamowana żadnym stylem, poszła w kierunku urągającym wszelkiej prawidłowości i symetryi. Masz więc tu do wyboru co chcesz: domy z gankami zawieszonymi na wszystkich piętrach nad głowami przechodniów, domy bez ganków, ale za to opatrzone od strony ulicy kamiennymi schodami, domy o oknach tak szerokich jak bramy, i o bramach tak wązkich, jak okna. A pomiędzy nieledwie każdym z nich, ciasne korytarze przeznaczone dla użytku ich mieszkańców, a przy każdym brudne podwórza, zawieszone schnącą bielizną, tak szczupłe, że ledwo obrócić się na nich można, a nad każdym dachy śpiczaste i kominy bezkształtne. Wszystko to ponure i wilgotne, wszystko nie licujące z tem, czem nas najuboższe dzielnice dzisiejszych miast darzą, ale wszystko interesujące w najwyższym stopniu, bo pokryte gęstą kurzawą dawno do grobu złożonych czasów.
Canongate jest ulicą drogą dla każdego Szkota, gdyż tu wśród jej odrapanych murów, mieszkał słynny John Knox, którego nazwisko, przez dziwną losu fatalność zsprzęgło się nierozerwalnie z losem królowej Maryi Stuart. Kto był Knox? Historya powiada, że był synem niezamożnych rodziców, że przyszedł na świat w roku 1505 a nauki scholastyczne pobierał na uniwersytecie w Glazgowie. Wczytując się już na uniwersytecie w Biblją i Ojców Kościoła, rozgorzał ogniem nienawiści do katolicyzmu i papiestwa, a że wpośród otoczenia swego, znalazł przygotowany grunt do zerwania z dawną religją, przeto na gruncie tym opad silną podstawę do reformatorskiej działalności. Mając niespełna 40 lat wieku, wywiesił sztandar reformacyi w południowych prowincyach Szkocyi, i w St. Andrews odbył pierwszą wieczerzę Pańską pod dwiema postaciami.
Pojąć łatwo, że choć popierany przez tłumy, w szeregach przecież warstw wyższych spotkał się z potężną opozycyą. To też doznał od niej prześladowania, długie lata przesiedział na wygnaniu, a nawet jako kacerz skazany został przez sąd biskupów szkockich zaocznie na spalenie. Ale wszystkie te prześladowania na niewiele się przydały, surowe nauki jego trafiały do przekonania surowego ludu, stał więc on przy nim silnie, i zmusił w końcu rząd swojego kraju do pozwolenia mu na przyjazd do Szkocyi. W roku 1559 widzimy go już na kazalnicy w Perth, a wrażenie, jakie tam wywarły jego nauki, musiało być chyba bardzo silne, skoro lud po kazaniu rozlał się jak fala po okolicy, wszędzie burząc kaplice katolickie i paląc obrazy świętych. Rok następny był już też dla niego zupełnym tryumfem. Reformacya utwierdziła się w całym kraju, a katolicka Marya Stuart wraz z swoim dworem, miała przeciwko sobie miljony sfanatyzowanych przez niego tłumów. Ale pozostały w Szkocyi w znakomitej mniejszości katolicyzm, mimo to nie dał jeszcze za wygraną, prześladowania protestantów rozpoczęły się nanowo, i Knox dwukrotnie jeszcze zmuszony był opuszczać Edynburg. Powrócił do tego miasta w roku 1572, lecz nie długo cieszył się już ostatecznym tryumfem swoich zasad, rok ten bowiem, był ostatnim w jego życiu. Umarł na Canongate, a nieco wyżej, na High street na podworcu szkockiego parlamentu, spoczęły jego śmiertelne szczątki.
Powiedzieliśmy wyżej, że nazwisko Johna Knoxa, przez dziwną losu fatalność sprzęgło się nierozerwalnym węzłem z losami Maryi Stuart. Tak jest, nie było bo natur sprzeczniejszych w świecie, upodobań odmienniejszych, różniejszych zapatrywań i myśli. A przecież dwoje tych ludzi spotykało się oko w oko niejednokrotnie, a przecież w swoim czasie dzielić się oni musieli rządami swego kraju, ta niosąc na swych barkach fizyczne ich brzemię, ten sprawując je moralnie.
Kiedy lekka i płocha wdowa po Delfinie Francyi, uszedłszy przed pościgami Elżbiety, wchodziła pod dach Holy-rood, była młodą, rwącą się do gorączkowego życia i chciwą przyjemności i zabaw, podczas gdy Knox był już wystygłym niemal starcem. Ona chciała pić z kielicha życia czar rozkoszy, on wyssał już z niego całą gorycz, jej oczy śmiały się do świata i ludzi, jego zamarły i zagasły od ciągłego wczytywania się w święte księgi. To też gdy podwoje pałacu zagrzmiały wkrótce wesołą muzyką, gdy do uszu jego doszły echa skocznych pląsów, nic dziwnego, że obruszył się na to, a pałając już i tak niechęcią do wyznania Maryi, uderzył w nią gromem przekleństwa i potępienia. Było to w tym samym miesiącu Sierpniu, w którym Marya wylądowała na brzegach Szkocyi. Jednej niedzieli Knox zjawił się na kazalnicy kościoła St. Giles, i nie obwijając rzeczy w bawełnę, palcem ukazał na młodą mieszkankę Holy-rood, rzucając na jej głowę anatemę za zgorszenie, jakie sprawiała tam swojem życiem.
Kroniki pałacowe głoszą, że dowiedziawszy się o tem Marya, zapragnęła zobaczyć fanatycznego starca, i wezwawszy go na audyencyą, spróbować, azali nie da się jej pokonać go tak jak innych, potęgą swoich wdzięków. Jakoż audyencya się odbyła, ale broń Maryi okazała się tu za słabą.
Wyszedłszy do niego w całym blasku korony i piękności, zagadnęła go o jego książkę, bezpośrednio zwróconą ku jej rządom: „Pierwszy głos trąby, przeciwko potwornemu trybowi postępowania kobiet“. (The first blast of the Trumpet against the monstrous regimen of women). Ale odpowiedź jego była tak zuchwałą i hardą, że z oczu jej puściły się potoki łez. „Zdaje się — rzekła mu, przyszedłszy nieco do siebie — że poddani moi, winni są posłuszeństwo wam, nie mnie, i że nie oni, ale ja im służyć muszę“, i z temi słowy odprawiła go ze swych komnat, przekonana, że jest wobec niego bezsilną. Jakoż bezsilną rzeczywiście była, kilkakrotnie spotykała się z nim jeszcze w życiu, ale zawsze rozchodziła w przeciwnym kierunku, dwie te bowiem tak sprzeczne natury, nie znosiły jedna drugiej, wyłączały się wzajemnie.
Dziwne robi wrażenie tu w tem posępnem otoczeniu na Canongate, dom tego posępnego reformatora. Przylepiony do innych domów, brudniejszy i więcej ponury niemal od innych, stoi przyozdobiony przystawkami, a przyczepione do niego od ulicy wązkie schody, nadają mu oryginalny, rzadko spotykany wygląd. Jak sam budynek, tak i pokoje, które tu apostoł reformacyi zajmował, odznaczają się niezwykłą skromnością. Okno zakratowane, meble proste drewniane, z wygodą niemające nic wspólnego, i Biblja rozłożona na stole, oto obraz głównego pokoju, w którym Knox rozmyślał ciągle nad znikomościami tego świata. A inne jego i jego żon pokoje, w niczem się od tego nie różnią. Chodzisz po wszystkich, oglądasz się dokoła, i na każdym kroku czytasz: „memento mori“, i wszędzie widzisz cień ponurej postaci, która życie za pokutę uważała. Wszędzie pusto i ciemno, wszędzie coś ducha twego ku ziemi ciśnie. Zdaje ci się, że w tem miejscu, śmiech niewinny za zbrodnię byłby poczytany, że głośniejsza i swobodniejsza rozmowa, sprowadziłaby grom na twą głowę. I spieszno ci ztąd na powietrze się wydostać, i pogodzić się w żaden sposób nie możesz z surową wiarą, która tu miała swego głównego przedstawiciela, i powtarzasz, że tu nie powrócisz już nigdy. Ale, gdy zeszedłszy z wilgotnych schodów znajdziesz się ponownie na Canongate, wzrok mimowoli podnosisz w stronę tego posępnego budynku, wodzisz nim po wszystkich jego zrębach. Dlaczego? Bo w tych murach była siedziba człowieka, który dla wyznawanej przez siebie idei, narażał się na ciągłe prześladowania, który, mogąc opływać w dostatkach, wolał jeść suchy chleb na wygnaniu, który nigdy i nigdzie nie schylił skroni przed złotym cielcem władzy i zbytków. Człowiek ten nie jest dla ciebie sympatycznym, dreszcz cię przechodzi, kiedy o nim rozmyślasz, wolałbyś nieledwie śmierć samą, niż poddanie się jego rozkazom, ale z tem wszystkiem, imponuje ci on potęgą swego ducha, głęboką wiarą w ideę, której wierność poprzysiągł. Więc nie dziw, że wszystko, co z człowiekiem takim jest związane, nie jest obojętnem dla ciebie, nie dziw, że patrzysz z czcią na wszystko, na czem tchnienie jego spoczęło, że choć go się boisz, choć od wspomnienia jego uciekasz, przecież chylisz w pokorze głowę przed tem nawet, co było tylko niemym świadkiem jego myśli i czynów.`
W wieku brutalnej siły i eksterminacyjnej walki o byt, kiedy nauka filozofów ojczyzny Szyllera i Getego, nędznie podaje rękę apostołom ucisku i bezprawia, a barbarzyńskie słowo: „wytępić“, dziko rozlega się w ustach oświeconego narodu od brzegów Renu, po piaski naszej Wisły siwej, — w wieku tym, postacie takie jak Knoxa, stać winny przed oczami jako wzory, a wszystko co z pamięcią ludzi takich jest związane, być drogiem dla każdego, kto w piersi święty ideał prawdy piastuje. Więc też i dom ten na tej Canongate, drogim jest i drogim pozostanie, i gdy kiedyś, kiedyś w przyszłości, każdy przechodzić będzie obojętnie obok wspaniałego pałacu, gdzie mieszkał krwawy apostoł dzikiej zasady: „siła przed prawem“, tu przed tą brudną i biedną lepianką, zkąd rozlegały się głosy pogardy dla marności doczesnych, każdy przystanie z głęboką zadumą, bo ozuć będzie, że jak tam siła, tak tu idea śmiertelnej walki z siłą, ożywia każdą najmniejszą nawet cegiełkę. A dla tak podniosłej idei, któż z nas w duszy swej, ołtarzów głębokiej czci nie stawia?



III.

Edynburg. — Dalsza przechadzka po mieście. — High-street. — Kościół St. Giles. — Our Scottish soldiers. — Słów kilka o dumie narodowej. — Parlament. —Tu leży człowiek, który się nie lękał twarzy ludzkiej“. — Zamek królów Szkocyi i Mons Meg. — Regalja koronny. — Uniwersytet. — Nowe miasto. — Galerya obrazów. — O Szkotkach. — Pomniki Edynburga. — Edynburg. — Ateny północy.

Gdzie kończy się Canongate, a gdzie się zaczyna High-street, tej kwestyi najstarszy mieszkaniec Edynburga nie byłby w stanie rozwiązać. Obie te ulice stanowią jedną długą linję, obie zabudowane są prawie jednakowymi domami, a kiedy staniesz na środku jednej lub drugiej, to i tu i tam masz z jednej strony Holy-rood w dole, a z drugiej stare zamczysko królów Szkocyi na górze. Być może, że kamienice na Canongate, więcej są przyprószone szronem czasu, że więcej się tu zachowało szacownych swoją starością murów, że na tych murach więcej uczepionych jest historycznych wspomnień, ale mimo to i High-street ma budowle, jakich się nie spotyka nigdzie, a historya jej ściśle się wiąże z najstarszemi dziejami tego kraju. Tędy bowiem ciągnęli Anglicy, kiedy szli łupić stare fortece Szkotów, tędy wzburzony kazaniem Knoxa lud, biegł palić ołtarze papistów, tędy nie czująca się bezpieczną w Holy-rood Marya Stuart, szła do zamku, by przed własnymi poddanymi szukać schronienia w jego niezdobytych murach. A i dziś, kto tu zabłądzi, to nie dla interesu lub przyjemności, a i dziś przychodzień z dalekich stron, powoli, tak jak i na Canongate, z głową zadartą do góry, tu kroczy, a opuszczając tę ulicę, powtarza sobie w duchu, że jest ona równie jak Canongate ciekawą, że tamta niebezpiecznej konkurencyi pod względem archeologicznym, tej tu, bynajmniej nie robi. I istotnie, obie te ulice uzupełniają się wzajemnie, obie zlewają w całość jedną, i obie bezsprzecznie są najbardziej interesującemi z ulic wszystkich miast całej Szkocyi. Kiedy się wyjdzie z placyku, na którym stoi Holy-rood, i podniesie wzrok do góry, by go poprowadzić daleko środkiem obu tych ulic, to się ma perspektywę zaiste tak wspaniałą, że piękniejszej prawie wyobrazić sobie nie można. Po obu stronach długiej wązkiej linii, okazuje się wtedy oku rzęd wysokich, czarnych jak sadze domów, gdzieniegdzie kościół wieżycą w górę strzela, tak ponuro, jakby nie modły wiernych Panu słał w niebo, a tam wdali na wysokiem wzniesieniu olbrzymie roztacza cielsko stary zamek i panuje nad temi ulicami, jakby się lękał, by mu kto ich nie sprofanował swojem nieczystem tchnieniem. Nigdzie wozu, nigdzie doróżki, obdarte dzieci gromadami snują się tylko po bruku, gdzieniegdzie tylko prześlizguje się koło muru Szkot w historycznym kostiumie w spódnicy, wszędzie sakramentalna cisza, nieprzerywana gwarem, bez którego nie ma wielkich ulic miast nowych. Nawet policeman, ten sławny angielski stróż porządku, opięty w mundur i wzrostem swym, olbrzymich bardów starej Szkocyi przypominający, tę ulicę pozostawia w spokoju, i przekonany, że tu wszystko iść musi dobrze, zrzadka tylko zagląda do tych starych murów.
Stałem tak, raz na tej Canongate czy na High-street, i wpatrywałem się z zajęciem w jej spokojne obrazy. Przedemną roiło się od gromadek ludu, który w milczeniu ciągnął na przedmieścia, by tam poszukać pracy, — smętny, kobiecy śpiew dolatywał mnie cicho z okna ósmego czy dziewiątego piętra jednego z domów. Stoję i pytam sam siebie, czy zawsze tu było tak spokojnie, marzę o tem, co się tu dziać musiało przed wiekami, gdy nowe miasto nie było jeszcze znanem, gdy całe życie stolicy niezależnego kraju, tu znajdowało swoje poczęcie i ujście. Nagle z wązkich, jak kanał na lagunach Wenecyi uliczki, wydobywa się powoli czarna plama, plama ta rośnie i zmienia się w szereg żołnierzy w wysokich włochatych bermycach, a powietrze rozdziera dźwięk piszczałek. Patrzę, przed sobą mam wojsko szkockie, w ubraniu z czasów Maryi Stuart. Na głowie każdego, olbrzymia czarna czapka, na nogach każdego długie brunatne pończochy, każdy okolony krótką spodnicą, każdy przepasany jaskrawą chustką. W trzech czy czterech pierwszych szeregach stąpają ludzie z piszczałkami u ust, i wydobywają z nich tony, tak dziwaczne, jak ich kostiumy. Wrota domów wszystkich otwierają się wtedy nagle, — nagle na ulicy robi się rojno i tłumno, i w jednej chwili mam odpowiedź na me pytanie, mam obraz High-street z przed lat trzystu. Trzeba było popatrzeć na ten obraz, ale rozwiał się on wkrótce jak mgła. Wojsko przeszło, piszczałki zamilkły, tłum kobiet i dzieci utonął w czeluściach czarnych kamienic, i znowu zrobiło się cicho i głucho, i znowu słyszałem nieledwie uderzenie mojego pulsu. Historyczne wspomnienie, wywołane widokiem ubiorów historycznych, obudziło na chwilę z letargu tę ulicę, ożywiło martwe niemal mieszkańców jej twarze, — rzeczywistość dzisiejsza wyniosła się ztąd bezpowrotnie i pozostawiła jej w źnie milczenie cmentarza. Istotnie, spokojnie tu, jak na cmentarzu, namiętności i żądze dawnych czasów, jak na cmentarzu radości i troski zmarłych ludzi, - zamknięte i ziemią są przysypane, wszystko śpi, jak poeta powiada, snem nieprzespanym, wszystko z życiem wspólnego nic nie ma. I potrzeba zaiste czegoś niezwykłego, aby wlać krew w te tu skamieniałe już żyły, i potrzeba dotknięcia przeszłości, aby z tych wygasłych żużli wyleciała iskra życia. Ale i wtedy krew ta do krwi trupa więcej podobną będzie, a iskra ta płomień zaledwie gasnącej lampy przypomni. Co bo raz zamarło, zamarło już na wieki i tylko pieśń i fantazya poety mogą nadać temu sztuczny ogień.
Najciekawszymi budynkami na High-street, są bezsprzecznie St. Giles's church i gmach parlamentu. Pierwszy z nich starszy, a że co więcej poświęcony jest chwale Pana, przeto należy mu się pierwsze miejsce.
Jak wszystkie kościoły średniowieczne, jak Stefan w Wiedniu i św. Paweł w Londynie, tak i kościół St. Giles w Edynburgu, stoi w dość zaciśniętem miejscu. Stare miasta szły w górę, ale nie w przestrzeń, a architekt pracujący dla uczczenia Boga, nie dbał o to, że ludzie z dalszej perspektywy przyjrzeć się dziełu jego nie będą mogli. Więc tworzył bez pretensyi w pokorze ducha i tworzył prawdziwe arcydzieła, nie towarzyszył mu co prawda w tej pracy poklask tłumów, ale i dziwaczne tak często wymagania tych tłumów, nie paraliżowały jego fantazyi, nie kładły pęt na idealne uniesienia jego ducha. Kto porówna to, co nam przeszłość w budowlach po sobie pozostawiła, z tem, co teraźniejszość dźwiga przed naszemi oczami, kto postawi świątynię naszego wieku, obok przybytku Pańskiego z wieków średnich, ten się przekona, cośmy na tem zyskali, że pracujemy dziś więcej dla oka!...
Kościół St. Giles do najpiękniejszych zabytków starego budownictwa się nie zalicza i ustępuje pod wieloma względami innym kościołom Europy, ale mimo to jest on architekturalnym okazem, niezmiernie oryginalnym i ciekawym, i napewno twierdzić można, że dzisiejszy wiek, z trudnością na coś podobnego mógłby się zdobyć.
Budowa kościoła tego ciągnęła się przez trzy wieki, i pierwotnie St. Giles church nosił na sobie charakter czystego gotyku, ale późniejsze poprawki i przebudowania czystość stylu zagubiły w nim prawie doszczętnie. Mimo to, ręka nie zawsze szczęśliwych architektów, nie była w stanie zatrzeć pierwotnych świątyni tej piękności, i dziś pomimo wszystko imponuje ona jak dawniej szlachetną wspaniałością linii i podniosłym charakterem łuków i kapitelów. Fasada prosta, czysto gotycka, ozdobiona niewielkiemi wieżyczkami, nad drzwiami głównemi olbrzymie okno, misternie, jakby koronką oblamowane, w środku kwadratowa wieża, oryginalnie zakończona niby koroną królewską, a po bokach mnóstwo wieżyczek drobnych, wszystko to składa się na niezwykłą całość. Widzisz tu co prawda pewien bezład, rażą cię przystawki nie licujące z gotyckim stylem, ale mimo to podoba ci się to wszystko, gdyż nosi na sobie cechy oryginalne, obce świątyniom, jakie tylokrotnie gdzieindziej oglądałeś.
St. Giles church jest najstarszym kościołem Edynburga. W roku 1359 wzmiankują już o nim kroniki, w roku 1466 jest on już kolegjalnym kościołem, a w sto lat później, staje się areną kaznodziejskich popisów Knoxa. Jak wszystkie dawne kościoły w tym kraju, był on pierwotnie kościołem katolickim, mnóstwo świętych zdobiło jego ściany, ale przyszła surowa reformacya, obrazy połamała i popaliła, posąg patrona jego wrzuciła do jeziora, i dziś pusto jest i zimno w tych murach, w których niegdyś sztuka malarska hojnie rozlewała dokoła swoją krasę. I gdyby nie cudownie piękne sklepienie gotyckie, które oświeca różnokolorowe światło gotyckich okien, przechodziłbyś po jego wnętrzu tak obojętnie, jak obojętnie stąpasz po zimnych cegłach dzisiejszych protestanckich kościołów, w których oko nie ma się na czem zatrzymać, gdzie myśl kamieniem coś przybija ci do ziemi, gdzie króluje ponuro na lodowatym tronie, Bóg rozumu, i ponuro-lodowate odbiera od swoich poddanych hołdy.
Niefortunna restauracya tej katedry, rozpoczętą została w roku 1830, a ukończoną dopiero kilka lat temu. Wtedy to odbyła się tu wspaniała ceremonja, na którą zbiegła się cała Szkocya. Postanowiono nadać świątyni charakter jakby narodowego Panteonu, i z wielką uroczystością, przy napływie niezliczonych tłumów, zawieszono w niej zdobyte przez pułki szkockie na wrogach Wielkiej-Brytanii, w różnych czasach, chorągwie. Przewodniczący tej uroczystości książę Cambridge, przy odgłosie wspaniałych organów, wręczył chorągwie te przewielebnemu Dr Lees, który je oddał na chwałę Panu. Zagrzmiał wtedy w świątyni hymn „Te Deum“, z ust zebranych wydobyły się melodyjne dźwięki zastosowanego do uroczystości setnego psalmu, a oczy wszystkich pobiegły do góry, gdzie zawisły na zawsze różnobarwne sztandary, krwią oblane na polach Hiszpanii i Waterloo, Krymu i Indyi wschodnich, Chin i dalekiej ziemi Kafrów. Sztandarów tych jest piętnaście, wszystkie dotąd wybornie zachowane, niektóre nawet noszą na sobie cechy dziwnej świeżości. I tylko tu i owdzie dziura od kuli i szeroka sina plama przekonywają o tem, że nim do tej spokojnej świątyni się dostały, były świadkami zamieszania i burzy, walały się w błocie i krwi ludzkiej. Dziś każdy Szkot, gdy przyjdzie tu w Niedzielę obcować z Bogiem, z dumą patrzy na te trofea, przypominające mu niebezpieczeństwa jego kraju, i modli się w pokorze ducha, aby, gdy podobne im znowu się kiedy na Szkocyą zwalą, — na błoniach starego i nowego świata, znowu zagrzmiała sława męztwa, dzielnych obrońców jego pięknej ojczyzny.
Oglądałem szczegółowo kościół St. Giles, po nabożeństwie w Niedzielę. Tłumy ludu śpiewające pobożnie psalmy, potokiem wylewały się z świątyni, gdzieniegdzie tylko snuły się gromadki kobiet i dzieci przyglądających się uważnie szczegółom wewnętrznego jej urządzenia. Nagle widzę, że ku zawieszonym u góry chorągwiom podchodzi kilkunastu małych chłopców, a najstarszy z pomiędzy nich, wysuwa się naprzód, i z żywym giestem coś towarzyszom swoim opowiada. Podsuwam się nieznacznie ku gromadce i słyszę co? Nie mniej, nie więcej, tylko opowieść bitwy pod Waterloo, której wspomnienie, widok tej oto szarej bandery, na pamięć malcom przywiódł. Chłopiec mówił długo, opisywał, coby się było stało z ich ojczyzną, gdyby Napoleon odniósł był tam wtedy zwycięztwo i z dumą utrzymywał, że Anglicy sami nie byliby w stanie go pokonać, gdyby nie pułki szkockie, które w sam czas nadbiegły im z pomocą.
— Więc to nie Anglicy — pytam go — powalili na ziemię Cezara Francyi pod Waterloo?
No sir (nie panie) — odpowiada mi, śmiało patrząc w oczy.
— To zapewne Prusacy z Blücherem?
Not at all (wcale nie) — i znacząco potrząsa głową.
— Zatem któż, u Boga, dokonał tego, że krwawy mocarz, zamiast na tron do Paryża, poszedł na świętą Helenę na wygnanie?
Our Scottish soldiers (nasi szkoccy żołnierze) — mówi z dumą, i przechodzi do opowieści o kampanii krymskiej, gdzie znowu „jego szkoccy żołnierze“, własnemi rękami zdobyli na wrogach armaty, stojące dziś na wałach w zamku królów, tam na wysokiem wzniesieniu.
Our Scottish soldiers, (nasi szkoccy żołnierze), te słowa malca, co nie odrósł od ziemi, a które wywołał z ust widok tych oto wojennych trofeów w tym kościele, to objaw narodowej dumy, z którą spotykasz się tu na każdym kroku. Szkocya połączyła się z Anglją, ale nie jak niewolnik ze swoim panem, tylko jak z równym równy, na podstawie dobrowolnej ugody. Na ołtarzu politycznej jedności złożyła ona wiele, lecz nie pozbyła się dla niej tego, bez czego żaden naród istnieć nie może, poczucia dumy na wspomnienie wielkich czynów jej dzieci. I dziś, pomimo, że Anglia zaćmiła sobą w Szkocyi wszystko, pomimo, że na widnokręgu wielkiej polityki widnieje tylko angielskie słońce, duma ta budzi się zawsze z równym ogniem, czy to na widok kroczących na ulicach Edynburga w narodowych kostjumach żołnierzy, czy proporców nieprzyjacielskich zawieszonych w świątyni Pana. A gdy zagadniesz kogo o przeszłość tego kraju i obudzisz w jego duszy wspomnienie czasów zamarłych, to poczujesz, że masz tu do czynienia z odrębnym niż w Anglii ludem, że choć zlał się on z angielskim zupełnie i zatracił swoją ojczystą mowę, przecież hołduje innym ideałom niż Anglik, kult innych bożyszcz w piersiach swych chroni. Our Scottish soldiers (nasi szkoccy żołnierze), our Scottish nation (nasz naród szkocki), — te słowa towarzyszą ci w tym kraju wszędzie, i to, czy się wdasz w pogawędkę ze starcem pasącym kozy w dolinach Trosachu, czy z dzieckiem przyglądającem się w kościele St Giles, jasnym barwom francuzkich i hiszpańskich chorągwi.
Opowiadają, że gdy córka królowej Wiktoryi oddawała rękę markizowi de Lorne, najstarszemu synowi szkockiego księcia Argyll, pewien Anglik rozwodził się szeroko wobec Szkotów, nad niezwykłą świetnością tego związku. „Piękne małżeństwo, bardzo piękne, odpowiedział jeden z nich, ale naturalnie, dodał po chwili, dla młodej księżniczki“. W pojęciu jego, nie Wiktorya robiła honor Szkocyi, dając jednemu z jej panów swoje dziecko, ale on zrobił zaszczyt królowej Wielkiej Brytanii i cesarzowej Indyi, łącząc się z krwią monarchini, w której granicach, jak ongi w państwie Filipa hiszpańskiego, słońce nie zachodzi! I dziwić się temu nie można. Kraj, odgłosy wojennej sławy którego, rozlegały się szeroko w średnich wiekach, który już po połączeniu się z Anglją cudów męztwa na różnych polach bitew dokonał, kraj, który wydał takiego Watta, Waltera — Scotta i Burnsa, i mimo niekorzystne warunki, na polu przemysłu i handlu pierwszorzędne zdobył wieńce, — kraj taki, może być zaiste dumnym z siebie, i manifestować tę dumę na każdym kroku. Jest bo tu ona nie śmiesznostką dziecinną, jak na Iberyjskim półwyspie, ale poczuciem wartości własnej, jest ona co więcej bodźcem, popędzającym wszystko i wszystkich do energii i pracy. Nie śmiejmy się więc, jak się Anglicy śmieją, z our Scottish soldiers, malców patrzących na nieprzyjacielskie sztandary w kościele St. Giles w Edynburgu, bo słowa te, które dziś powtarzają oni dziecinnemi usty, popchną ich kiedyś do wielkich czynów, przed którymi świat cały uchylić musi głowę.
Jeżeli przejdziesz drzwi wchodowe prowadzące do katedry edynburskiej, i skierujesz kroki swoje na prawo, znajdziesz się wtedy w innym zupełnie świecie. Miałeś bo dotąd na tej High-street, domy stare i pleśnią czasów pokryte, obcowałeś z gmachami niebotycznymi, które były nieledwie negacyą wszelkiej architektury, oko twoje niespokojnie łamało się po krzywych linjach dziwacznych budowli i strudzone nie wiedziało doprawdy na czem spocząć, a tu tymczasem na obszernym i powietrznym placu, ukazuje ci się gmach nowoczesny, z poszanowaniem wszelkich przepisów prawidłowej budowniczej sztuki postawiony, ciągnący ku sobie symetryą i harmonją, przebijającemi się w każdym łuku nad oknem, w każdej kolumnie podpierającej dach. To gmach dawnego parlamentu, kiedy Szkocya miała odrębny rząd, a dziś najwyższe siedlisko Temidy. Gmach ten, jest tu zjawiskiem tak niezwykłem, że wyjść z podziwienia nie możesz, ale godzisz się z nim zupełnie, kiedy ci przewodnik powiada, że powstał on w początkach dopiero tego wieku. Tak jest, kiedyś w dawnych czasach stały tu budowle niemal tak stare, jak po drugiej stronie katedry, ale los nie był dla nich równie fortunnym. Przyszedł ogień, który oszczędził tamte, i poszły z dymem mury, pamiętające czasy Edwardów i śmiertelnych zapasów z Anglikami. Na miejscu parlamentu dawnego, w roku 1824 dźwignięto gmach, który do dziś stoi, a smak wieku, nie mającego nic wspólnego ze smakiem czasów, które widziały narodziny Canongate i High-street, odbił naturalnie na nim swoje nowoczesne piętno. Dziś gmach ten o pięknych greckich kolumnach, należy do najpiękniejszych w całem mieście, tylko tu, na tej staroświeckiej ulicy, jest on zjawiskiem z innego świata. Dobrze więc, że go zasłania stara katedra, inaczej prosiłby się nieledwie, aby go usunięto z tych miejsc, w których mu jakoś ciasno i niewygodnie, w które się dostał, dzięki tylko igraszce losu.
Na wspaniałym podwórcu tego gmachu, tuż obok bronzowego pomnika Karola II, leży mała bronzowa płyta, koło której obojętnie przejść niepodobna. Jest ona tak prostą i surową, jak surowem i prostem było życie męża, kryjącego pod nią swoje śmiertelne szczątki, ale jak dom jego tam na Canongate, droższą jest dla Szkocyi od sarkofagu i pałacu niejednego jej króla. Tu bo spoczywa w ciszy i pokoju, wdali od wielkomiejskiego gwaru, człowiek, co w ciszy rzucał gromy na trony, i nie spoczął, póki surowe zasady jego, nie przeniknęły strzechy wieśniaka i zamku dumnego barona. Czytelnik domyśli się, że mówimy o Johnie Knoxie. Kiedy go tu składano w roku 1572, nad jego grobem Morton wypowiedział te oto słowa: „tu leży człowiek, który się nigdy nie lękał twarzy ludzkiej“, i słowa te czyta każdy w powietrzu. I choć dziś czas i nogi przechodniów zacierają już litery początkowe jego nazwiska, wyryte na płycie kryjącej jego szczątki, nie zdołają przecież ani obojętność, ani niechęć zatrzeć wspomnienia jego charakteru i zasług. Wspomnienie cnót wielkiego tego człowieka pozostanie zawsze, choć runie w gruzy dom jego tam na Canongate, i zapadnie się w ziemię blacha spoczywająca na jego grobie, tu na podwórcu gmachu parlamentu.
Powiedzieliśmy wyżej, że w tem miejscu stał dawniej gmach parlamentu szkockiego. Do początków więc XVIII wieku, tu odbywały się narady przedstawicieli kraju. Za panowania królowej Anglii, Anny, Szkocya nie bez cichego oporu, pozbawioną została ostatnich śladów swojej odrębności, i dziś posłowie tego kraju jeździć muszą do Londynu, by tam wspólnie z lordami angielskimi, radzić o dobru zjednoczonej Wielkiej Brytanii. Dziś więc, króluje tu sprawiedliwość i głos obrońców sądowych rozlega się na tem miejscu, gdzie dawniej roztrząsały się najżywotniejsze sprawy kraju.
Godną widzenia jest w tym pałacu wielka sala w głównym korpusie na dole. Jest to sala przeznaczona dla adwokatów. Długa i powietrzna, jest ozdobioną po bokach portretami i posągami znakomitych prawników i mężów stanu szkockich, a światło jej daje wspaniałe kolorowe okno, na którem obraz wedle pomysłu Kaulbacha, przedstawia scenę wprowadzenia do Szkocyi za Jakóba V w r. 1532 najwyższego sądu. Ale najciekawszym jest sufit wykładany drzewem i zdobny złoceniami. Sufit ten przypomina nieco sklepienie Westminsteru w Londynie, a jego wdzięczne łuki i śmiałe wiązania, do piękniejszych bezsprzecznie okazów snycerskiej sztuki zaliczone być mogą. Tu także w tym gmachu znajduje się wspaniała podręczna biblioteka adwokacka. Zawiera ona nie mniej nie więcej, tylko 300.000 dzieł politycznych i prawnych w różnych językach, a pomiędzy niemi wiele szacownych rękopisów i białych bibljograficznych kruków. Pokazują nam, manuskrypt „Wawerley’a“ Waltera-Scotta, pierwszy egzemplarz Biblii Fusta i Gutenberga i wyznanie wiary podpisane przez Jakóba I w r. 1590. Nie sądzimy, aby obrońcy sądowi, któregokolwiek kraju, mogli się poszczycić cenniejszymi od tych, jakie tu oglądałem, książkowymi okazami.
Od gmachu parlamentu i kościoła St. Giles, do zamku królów Szkocyi już niedaleko. Ulica podnosi się nieco w górę, prowadzi rzędem równie jak na Canongate starych domów, i kończy się już na wysokiem wzniesieniu obszernym placem, na którym od rana do zmroku, wojsko szkockie, wprawia się w ćwiczenia wojenne. Plac ten, to podwórze starożytnego zamku królów.
Z którejkolwiek części miasta podniesiesz wzrok, ponad dachy domów, z każdej strony, ujrzysz na prawo i na lewo dwie wysokie góry. Jedna z nich naga, śmieje się do ciebie wesoło zielonością drzew wieńczących jej wierzchołek, druga budowlami pokryta, uderza cię powagą i majestatem piętrzących się na niej murów. Pierwsza, to Arthur-seat, miejsce rozrywki mieszkańców Edynburga, druga, Góra zamkowa, miejsce poważnej zadumy dla patryotów, wspominających wielką przeszłość kraju.
Jeżeli staniemy w pewnej odległości od zamku, i obejmiemy go jednym rzutem oka, utworzy nam się w umyśle wtedy, odbicie dość symetrycznej całości. Wprawdzie wrażenie, jakie doznamy, będzie o wiele mniej silnem od tego, jakie sprawia Wawel, gdy się nań patrzy z wód brzegów Wisły, ale zawsze gęsta masa murów tego starego zamku, sprawi efekt i poważny i silny. Wrażenie to maleje, a nawet zupełnie znika, kiedy staniemy na zamkowem podwórcu. Zbite mury, rozstąpią się wtedy przed naszemi oczami, to co stanowiło jednolitą całość, rozpadnie się na wiele niekształtnych ułamków i zobaczymy wtedy, że mamy do czynieni z ruinami, które wprawdzie cech opuszczenia na sobie, jak inne ruiny nie noszą, ale też i uroku opuszczonych ruin zupełnie są pozbawione. Wyobraźmy sobie wysoką górę, wierzchołkiem przerastającą wieżyce najwyższego kościoła, górę, przy której największe domy wydają się jak dziecinne budowle z kart, zabudujmy tę górę nieforemnym czworobokiem zbitych murów i okrągłą basztą niezręcznie przylepioną do ich olbrzymiego cielska, a będziemy mieli obraz zamku z odległości; — ale rozprowadźmy te mury po szerokiej przestrzeni, ukażmy pomiędzy nimi miejsca luźne i niepowiązane z sobą, zróbmy w tem miejscu obszerny wyłom, a w tamtem nasuńmy przed oczy widzowi szereg zniszczonych już zębem czasu ścian, a stworzymy sobie pojęcie zamku zblizka. Stylu niema żadnego, wieża nigdzie myśli twojej na wyżyny z tego padołu, na którym stoisz, nie podnosi, szczęśliwszy architekturalny pomysł nigdzie dłużej nie uwięzi twego oka, — widzisz, że masz przed sobą obronną średniowieczną fortecę i jak w fortecy, nic cię tu dłużej zająć nie może. Istotnie, zamek ten był przez cały czas fortecą, wielkim arsenałem wojennym Szkocyi, broniącym jej od potężnych wrogów i jeżeli gdzie, to tu, historya tego kraju zapisała najkrwawsze karty.
Dziejopisowie opowiadają, że w tem miejscu stała już obronna baszta, zanim promienie wiary chrześcijańskiej przeniknęły pomroki nocy, jakie pogaństwo roztaczało dokoła, i jest to rzeczą bardzo prawdopodobną, stromy ten bowiem pagórek panuje nad całą okolicą i strzeże ujść wielkiej rzeki do morza. Pewniejsze podania głoszą, że w roku 626 po Chrystusie, król Edwin dźwignął tu potężne mury, i że król Dawid I, założyciel opactwa w Holy-rood, wpośród nich, używał po wojennych wyprawach wczasu. Tu też mieszkają już naprzemiany Malcolm IV, Aleksander II, Wilhelm Lew i Aleksander III, a następnie zamek ten kilkakrotnie staje się łupem Anglików, którzy go wydzierają Szkotom, po zwalczeniu nadludzkich prawie przeszkód. W tym czasie, Edynburg wychodzi powoli na stolicę Szkocyi i w miarę jak ukrzepiają się mury zamku, wzrasta w zamożność i ludność miasto. Podczas więzienia w Anglii Jakóba I, podupada zamek bardzo, musiał on bowiem wtedy złożyć Anglikom znaczne sumy za wykup króla, ale pod jego następcami powoli przychodzi do dawnych sił i staje się widownią najważniejszych politycznych wydarzeń. Tu Jakób II spędza małoletność i tu wieńczą jego głowę koroną, tu Jakób III broni się przeciwko zbuntowanym panom i tu robi więzienie stanu dla nich. A kiedy w kolei zmiennych losów sam dostaje się do ich rąk, ciż osadzają go tu pod strażą, dając mu jeszcze za życia, przedsmak znikomości rzeczy ludzkich.
Historya nieszczęśliwej Maryi Stuart, związana jest ściśle z murami Holy-rood, ale i tu przebywała ona niejednokrotnie, a po jej uwięzieniu na jeziorze Loch-Leven, tu jej katoliccy stronnicy opierali się przeważnym siłom protestantów, póki wojska Elżbiety angielskiej, przybywszy tym ostatnim z pomocą, nie powaliły ich ostatecznie na ziemię.
Po bitwie pod Dunbar, krwawy Cromwell bierze szturmem obronne mury zamku, a pretendent do tronu angielskiego, książę Karol Edward, w połowie następnego wieku, tu na czas krótki obiera sobie rezydencyą.
Z tych kilku słów czytelnik widzi, że stare te mury, w dziejach Szkocyi zaznaczyły się bardzo znacząco, i że podobnie jak w naszym Wawelu, w tem miejscu rozgrywały się najpamiętniejsze dziejowe sceny. A choć udział w tych scenach przyjmował często, zwłaszcza w epoce pięknej królowej Szkocyi, i Holy-rood, przecież cała bohaterska przeszłość tego kraju związaną jest z tym zamkiem. I dlatego, gdy nad Holy-rood roztacza się do dziś legenda romantyczna, tu słychać odgłos surm bojowych i chrzęst rycerskich zbroi, i dlatego gdy tam udaje się ten, kto chce popatrzyć na ślady wielkich namiętności, tu przyjść musi każdy, kto chce pomarzyć o wielkiej historycznej przeszłości Szkocyi i zahartować ducha do walki z przyszłymi jej wrogami.
Dziś zamek królów jest cytadelą i areną ćwiczeń wojskowych. Z zmienionymi warunkami politycznymi, jak Tower w Londynie, jak w Krakowie Wawel, przyoblekł się i on w inną sukienkę, a choć na jego wałach po dawnemu przechadzają się uzbrojeni żołnierze, choć paszcze armat po dawnemu groźnie spoglądają na cztery strony świata, nikt się ich nie obawia, nikt się im nie usuwa z drogi, bo każdy widzi, że stoją tu one bezużytecznie, że spełniły całkowicie swoją rolę. Tak groźny niegdyś, a dziś rdzą przegryziony pałasz, staje się z czasem zabawką dziecinną, a w starym lamusie na stosie skałkowych sztućców, wyprawiają swobodnie harce szczury i myszy!
Z pomiędzy armat, jakie na wałach stoją, wyróżnia się wielkością i przeszłością swoją, jedna. Jest to słynna Mons-Meg, wykonana podobno w XV wieku, a na te mury zawleczona dla obrony ich od nieprzyjaciół. Wielkością przechodzi ona wszystkie, i kiedyś gniew jej strasznym był podobno dla wrogów. Ale dziś? O połowę od niej mniejsza rusznica, misternie w fabrykach Kruppa wykonana, zmusiłaby ją po krótkim ogniu do milczenia, gdyby zechciała kiedy iść z nią w zawody. Szczęściem, nie pójdzie już nigdy, i dopóki spiż jej w proch się nie rozsypie, pozostanie jedynie historycznym zabytkiem czasów, które również zamarły, aby już odżyć tylko może we wspomnieniu i pieśni.
Ale oto zbita gromada ludzi ciśnie się do niewielkiej sieni. Co tam jest, co ich tam wabi? Great atraction całego zamku, regalja korony. W obaryerowanym i widnym pokoju, w szklanej okrągłej klatce, leżą tam we wzorowym porządku klejnoty, na które Szkot bez wzruszenia nie patrzy. Jest tu korona, podobno pochodząca jeszcze z czasów Bruce'a, jest słynny miecz państwowy, dar papieża Juliusza II, berło Jakóba V, order podwiązki królowej Elżbiety i pierścień koronacyjny Karola I. Regalja te, długo spoczywające w ukryciu, były dawniej w posiadaniu Anglików, i zasługa to Waltera-Scotta, że oddane zostały nie bez oporu Szkocyi. A choć nie mogą one, pod względem wspaniałości i bogactwa, iść w porównanie z temi, jakie londyński Tower posiada, przecież historycznie, kto wie czy nie są ciekawsze od tych ostatnich. A o ileż od nich są dla Szkocyi droższemi?
Zanim opuścimy ten zamek, przyjrzyjmy się wpierw z jego esplanady widokowi Edynburga i okolicy. A widok to zaiste wspaniały! Z jednej strony mamy jak na dłoni stare domy High-street i Canongate, wznoszące się piramidalnie na pagórkach, rozciągających się na całej przestrzeni do Holy-rood, z drugiej czarowną Princess-street, z pomnikiem gotyckim Waltera-Scotta i Nelsonem królującym na Calton-Hill, a tam wdali szerokie wody Forthy, zasiane mnóstwem większych i mniejszych statków, i fale bezbrzeżnego morza z szumem uderzające o brzegi Portobello, Leith i Grantonu. Wszystkie piękności stolicy Szkocyi wychodzą tu jak w czarodziejskiej panoramie, tak, że wpatrzony w nie zejść ztąd nie chcesz, by rzeczywistość nie rozwiała ci którego z jej obrazów, i stoisz tak zachwycony godzinami całemi i zostałbyś tu chętnie na zawsze. I jeżeli stolica Szkocyi obfituje w piękności natury, jakich nie mają ani Neapol, ani Genewa, ani Sztokholm, jeśli czarowne obrazy tego miasta z innymi w porównanie iść nie mogą, to z zamkowej esplanady, wychodzą one wszystkie z ukrycia, ukazują się w całym majestacie. I nie potrzeba, stojąc w tem miejscu, to przybliżać, to oddalać się od nich, aby je lepiej okiem objąć, nie potrzeba przechodzić z miejsca na miejsce, by ich całokształt nie uszedł z pod naszego wzroku, dość rzucić okiem dokoła, by z błyskawiczną iście szybkością otrzymać najdokładniejsze odbicie wszystkiego, co tam na dole, u progów wód mieniących się barwami tęczy, budzi się do ruchu i życia przy blaskach wschodzącego słońca, lub zapada w cichą i słodką drzemkę, gdy księżyc na widnokręgu z za chmur wyłoni martwe oblicze. Powtarzam, widok ztąd nieporównany, i kto chce dokładnie się przyjrzeć całej krasie Edynburga, ztąd rzeczywiście, winien się mu o różnych porach dnia bacznie przyglądać.
Stałem tak, pamiętam, w niemym zachwycie i pożerałem okiem widoki, jakie roztaczały się u stóp moich. Był ranek, ale nie ten szkocki, pełen mgły i rosy niebieskiej w powietrzu, ale nieledwie ten nasz z Powiśla, jasny, promienny, czysty. Wszystko na ziemi wyglądało przejrzysto i wesoło, wszystko śmiało się śmiechem niewinnego dziecka. Przy mnie stała gromadka mężczyzn i kobiet, i w milczeniu rozpoznawała wybitniejsze gmachy w mieście. Nagle rozdziera powietrze szczebiot młodego dziewczęcia.
— Wie mama co — woła młoda panienka o jasnych szkockich barwach — tu tak pięknie, że tam chyba w niebie, piękniejszego widoku być nie może.
— W niebie?.. Ależ dziecko moje — odpowiedziałem jej w duchu — gdzie tak pięknie jak tu, tam właśnie niebo być musi. — A na myśl przyszły mi zaraz słowa poetki o miłości, która jest pięknem najwyższem:

„Miłość nie zewnątrz, lecz w nas się tworzy,
Gdziekolwiek żyją w harmonii Bożej
Miłość z poezyą, — tam są niebiosa!...

Już tylko uniwersytet, z wybitniejszych gmachów, pozostaje nam do opisania w tem starem mieście. Tylko?... Ależ tu każdy gmach nieledwie prosi się o to, by go wyrwać z ukrycia, i oświeciwszy jego oryginalności blaskiem krytyki, dać poznać jak najszerszemu ogółowi. Bezwątpienia, każda niemal budowla pomiędzy zamkiem a Holy-rood, na przestrzeni parowiorstowej, godną jest najbaczniejszej uwagi, przed każdą zatrzymać się czas długi musi miłośnik średniowiecznego budownictwa. To też każdy tu dom nieledwie, odtworzony jest w fotograficznych odbiciach, a widoki Canongate i High-street ozdabiają wszystkie ściany. I nic dziwnego, ulic takich i domów takich nie ma chyba żadne miasto w Europie, a choć stare niemieckie grody zabudowane są gdzieniegdzie pomnikami starej architektury, żaden z nich przecież nie posiada ich tylu nagromadzonych w jednem miejscu. Każdy zatem badacz zapleśniałych okazów budownictwa, w Edynburgu ma przed sobą niezwykle rozległe pole do studyów, a teka jego, gdy tu czas jakiś pobędzie, zdobywa wartość, jaką rzadko posiada teka rysowników osobliwości miast innych.

Ale czyż mi dla tych, acz ważnych względów, wolno jest dłużej zatrzymać się w tem miejscu, czy mam prawo, pisząc wogóle o Szkocyi, zajmować dłużej czytelnika opisem szczegółowym tego, o czem ołówek biegłego rysownika, mógłby mu dać zaledwie jakie takie pojęcie? Chyba nie, więc jednym pędem przebiegam już z tego zamku z powrotem ulicę High-street i Canongate, nie zatrzymując się nigdzie dłużej, zwracam się z tej ostatniej na prawo, i staję przed olbrzymim budynkiem, ustrojonym w staroświecką kopułę.
Budynek ten, to gmach uniwersytetu. Dzieje jego narodzin, to także ważna w historyi Szkocyi karta.
Od chwili wystąpienia nieledwie na widownię dziejową, czuła Szkocya gwałtowną potrzebę oświaty, i to w stopniu o wiele wyższym, niż sąsiadka jej Anglja. To też królowie jej i mężowie stanu, starają się usilnie nietylko o wawrzyny wojenne, ale protegują wszelkimi sposobami nauki i sztuki, sprowadzają uczonych cudzoziemców, łożą znaczne sumy na wykształcenie publiczne narodu. I skutek odpowiada ich usiłowaniom. W XV wieku mamy już w Szkocyi trzy uniwersytety, w St. Andrews, w Glazgowie i w Aberdeen, a w r. 1558 przybywa krajowi temu uniwersytet najmłodszy, czwarty, Edynburski. Jeżeli przypomnimy sobie, że Anglja do końca zeszłego, a raczej do początków bieżącego wieku, liczyła tylko dwie wyższe szkoły, w Oxford i Cambridge, to zrozumiemy całą wyższość Szkocyi nad Anglją w sprawie oświaty i znajdziemy odpowiedź na pytanie, dlaczego mały ten i biedny kraj, na otwartem dla wszystkich polu nauki, tak niepoślednie dla cywilizacyi położył zasługi. Wprawdzie dziś Anglja zawstydzona nieco swoją pod tym względem niższością, gorliwie stara się o to, by nie pozostać wtyle za Szkocyą, ale i dziś jeszcze, wszechnice tego ostatniego kraju górują o wiele nad angielskiemi, i dziś jeszcze „a good Scotch education“, gruntowne wykształcenie szkockie, jest najlepszą rekomendacyą dla młodzieńca, wstępującego do służby publicznej.
Uniwersytet w Edynburgu, zawdzięcza swój początek, wspaniałomyślności Roberta Reida. Uczony ten kapłan, w r. 1558 przeznaczył na ten cel kwotę 8.000 ówczesnych marek, i Marya Stuart postanowiła otworzyć w stolicy kraju najwyższy naukowy zakład. Ale okoliczności polityczne sparaliżowały jej wolę, i dopiero jej syn Jakób VI w r. 1582, gdy spokój zapanował w jego kraju, mógł wykonać zamiar matki.
Chociaż najmłodszy ze szkockich uniwersytetów, uniwersytet w Edynburgu, kto wie czy nie jest pomiędzy nimi najpierwszym. Posiada on wyborną organizacyę, liczne i uczone ciało profesorów, bogatą bibljotekę i naukowe zbiory, a liczba uczących się w nim w ostatnich latach, dosięgała poważnej cyfry 3.000. Jeżeli zważymy teraz, że w St. Andrews, Glazgowie i Aberdeen, kilka tysięcy studentów rokrocznie słucha nauk, i zestawimy cyfrę ogólnej ludności Szkocyi, (trzy miliony) z cyfrą tych, którzy tam do nich przychodzą po najwyższą oświatę, to uchylimy czoło z namaszczeniem przed tym krajem, który w szlachetnych zapasach o zdobycie wiedzy, nie daje się wyprzedzić żadnemu narodowi w świecie.

A w tej wzniosłej pogoni za oświatą, Edynburg trzyma pierwsze miejsce, nietylko bowiem jego uniwersytet, ale i średnie realne szkoły zasługują na szczególniejsze wyróżnienie. Taka naprzykład High-School (szkoła wyższa) przygotowująca młodych ludzi do handlu i przemysłu, mogłaby służyć za wzór podobnym szkołom na stałym lądzie Europy, a prawdziwie demokratyczny duch, jaki ożywia ciało jej profesorów, czyni z niej zakład naukowy najpopularniejszy w całem znaczeniu tego słowa. I podczas gdy podobne jej uczelnie w Anglii, przystępne są jedynie dla bogaczów, i nieprzebytą baryerą odgrodziły się od klas biednych, edynburska High-School, przed wszystkimi otwiera swoje wrota, i na jednej sadza ławce syna lorda, władającego tysiącami akrów ziemi z okolic Lanarku, jak biedną sierotę po rybaku z Newhaven, lub dziecko pastucha z gór Trosachu. A że podobnie jak w tej szkole dzieje się we wszystkich szkołach w całej Szkocyi, że
POMNIK WALTERA SCOTTA.
wszędzie tam znajdujemy mieszaninę klas i pozycyi społecznych, przeto nauka przenika w tym kraju wszystkie warstwy, podnosi je do jednego poziomu, niweluje różnice, jakie majątek pomiędzy niemi postawił. I nikt tu nie lęka się nadmiaru inteligencyi, nikt nie wzdryga się na myśl, że spopularyzowanie wykształcenia, rozbudzi żądze, których zaspokoić kraj nie potrafi, każdy wie bowiem, że prawdziwa wiedza daje broń silną do wyrobienia sobie pozycyi w świecie, gdy przeciwnie brak jej, rodzi pożądliwości chorobliwe i doprowadza do gwałtownych wstrząśnień.

Zdarzyło mi się w tym względzie rozmawiać z pewnym Szkotem.
— Gdzie panowie dajecie miejsce waszym dzieciom po przeprowadzeniu ich przez uniwersytet? — zapytałem. — Szkocya jest mała i niebogata, a rokroczny przyrost waszej inteligencyi, na tysiące podobno liczyć można.
— Tak jest — brzmiała odpowiedź zapytanego. — Ale zważ pan, że nie nad Szkocyą tylko słońce świeci. Gdyby wszyscy, którzy tu kończą nauki, chcieli życie spędzić w tym kraju, mielibyśmy ulicznych czyścicieli butów, z uniwersyteckimi patentami. Ale na szczęście tak nie jest. Jeśli ma Szkot pięciu synów (co do rzadkości nie należy, gdyż lubimy mieć dużo dzieci), to pewno każdy z nich odbierze wyższe nauki. Ale zaledwie dwóch pozostanie w Szkocyi, reszta idzie w świat daleki i szeroki. Ja sam posłałem jednego syna do Australii, bom mu tu miejsca nigdzie znaleźć nie mógł, a nierzadko spotkasz pan takich rodziców, których dzieci są porozrzucane po Kanadzie, Indyach i Afryce.
— A jakżeż jest z narodowością ich? — zapytałem, przerażony kosmopolitycznym nieco odcieniem jego mowy.
— Jak? Szkot wszędzie Szkotem do śmierci pozostanie, i uważałby sobie za prawdziwą zbrodnię, gdyby mieszkając nawet pod Antypodami, pod swój dach wprowadził kobietę, nad kolebką której nie brzmiały tęskne pieśni Waltera Scotta i Burnsa. I gdy się po latach wielu, taki dobrowolny emigrant dorobi za granicami kraju majątku, wtedy na starość ściąga do Szkocyi, i tu w grobach dziadów i ojców swoich, składa spracowane kości. Takim sposobem, kraj na tem nic nie traci, a przeciwnie wzbogaca się ciągle owocami pracy na obczyźnie, nie mogących się w jego biednych górach, wyżywić dzieci.
Ze słów tych i my także moglibyśmy wyciągnąć naukę, i kraj nasz bowiem podobnie jak Szkocya jest biednym. Ale wyjątkowe warunki, w jakich się znajdujemy, biedę naszą o wiele potęgują. I u nas więc także, przy pociągu do nauki, nadmiar inteligencyi stworzyć się prędko może, jeśli przed młodzieżą naszą nie otworzymy horyzontów szerszych, jeśli każemy jej pleśnieć i gnuśnieć w domu. Co za pożytek - bo, pytam każdego, dla kraju, płynie z tego, że kandydaci nauk społecznych i ścisłych, cisną się do biur, gdzie z nauką rozbrat na zawsze wziąć muszą, że wysługują się lata całe, zarabiając mniej niż im potrzeba na chleb czarny? Czyż ludzie ci, zgorzknieli wśród warunków otoczenia, bluźnić nie będą tej nauce, która przecież świętością dla nich być winna, czyż nie będą zniechęcać do wstępowania w jej przybytek każdego, kto się rwie do światła z zapałem i ogniem młodości. Tylko, że gdy ich wysyłać się będzie, czy na Wschód, czy za Atlantyk, gdzie tylu już rodaków naszych dorobiło się stanowisk, niech się ich ożywi wpierw świętym ogniem miłości ojczystego kraju, niech się ich opancerzy zbroicą silną, dla odparcia wszelkich zewnętrznych pokus. A wtedy? wtedy jak te wędrowne ptaki powrócą oni znowu do naszych domów, zbogacą nas o cały zasób tego wszystkiego, czego się na obczyźnie dorobili, i zamiast być fermentem rozkładowym, powstałym na tle zniechęcenia i lenistwa, staną się ukrzepiającym czynnikiem, jak te całe legjony Szkotów, co wracają rokrocznie z poza oceanów, z pieśnią na ustach, przy dźwięku której, do snu kiedyś układała ich matka. Prawda, że część pewna emigracyi takiej, wsiąknie w grunt obcy i tam korzenie zapuści, że nie wszyscy powrócą do nas takimi, jakimi wyszli za chlebem przed laty, ale procent takich wychodźców dobrowolnych i to znaczny procent, zatęskni przecież do naszych chat słomą pokrytych, jeżeli tylko w serca ich padną za młodu, zdrowe ziarna miłości do tych chat i jej mieszkańców. Nie o to zatem troszczyć się powinniśmy, aby wszyscy bez wyjątku nasi synowie, tu chleb jedli i tu zakładali rodziny, ale o to, byśmy w nich od dzieciństwa wszczepiali zasady przywiązania do kraju, a gdy takie zasady raz wszczepimy, możemy śmiało patrzeć już wszyscy w przyszłość. Tylko bo słabe i chore charaktery, łamią się w walce z przeciwnościami — silne, w ich ogniu hartują się jak żelazo, i jak żelazo druzgocą w końcu wszelkie przeszkody. Kto nie przyzna, że zasada powyższa zdobyła sobie już prawo obywatelstwa w całym świecie, i że my tylko kwilimy po kobiecemu nad naszem dzieckiem, gdy z wiarą w przyszłość idzie w kraj daleki, szukać środków do życia, których u nas, niestety, jest coraz mniej. Kwilimy, choć wiemy o tem dobrze, że w domu coraz ciaśniej i niewygodniej, choć codziennie mamy niemal przed oczami obrazy upadku tych właśnie, których walka ciężka na obczyźnie, od upadku zabezpieczyć może.
Myślami temi podzieliłem się z moim przygodnym towarzyszem.
— Zgadzam się z panem — odpowiedział po pewnym namyśle — ale nasz emigrant snadniej niż wasz, oprze się wynaradawiającym pokusom na obczyźnie, stoi bo za nim cała potęga Anglii. W którąkolwiek więc stronę świata się on zwróci, gdziekolwiek rozbije namioty swoje, wszędzie roztacza nad nim skrzydła, protekcya królowej Wielkiej Brytanii. A waszego, któż zabezpieczy od upadku, cóż zatrzyma na drodze do przepaści?
Cóż?... Oto cała suma tych pobudek moralnych, których Anglik, obywatel wolnego i potężnego kraju, jest w znacznej części pozbawiony, oto wspomnienie jego łez doliny, ziemi niedoli i cmentarnych krzyżów. Wspomnienie to, nie opuści go nigdy, myśl, że on tam niejedną łzę otrzeć może, towarzyszyć mu będzie wszędy, i choćby się nawet chwilowo zbłąkał na nowych drogach pełnych niebezpieczeństw i wybojów, to jednak w końcu (jak w tylu już wypadkach), zwróci wzrok miłośnie w swoje strony, obejmie je serdecznym uściskiem, poświęci im resztę dni swoich.
Tylko na to potrzeba, powtarzam, by gdy wychodzi, brał z sobą grudkę ziemi, by ją nosił na sercu i łzą tęsknoty skrapiał, by nie poszedł, jednem słowem, w tę daleką drogę bez oręża, jakim jest pacierz, którego matka go nauczyła i pieśń o Wandzie co Niemca nie chciała, którą mu u kolebki nuciła niańka!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Edynburg stary i nowy, to dwa zupełnie odrębne światy. Przechodzisz most koło stacyi Waverley, i jesteś w średnich wiekach, wracasz przez Mound, tuż przy Galeryi Narodowej, i jesteś wśród XIX stulecia. Co więcej, kiedy znużony gwarem ulicznym staniesz obok pomnika Waltera Scotta, to poza tobą rozlega się hałas Paryża, a przed tobą spokój odwiecznych dzielnic Norymbergi. Te dwie epoki zespolone tu w jednem miejscu, te dwa światy postawione tu sobie do oczu, to jedna z największych osobliwości stolicy Szkocyi, osobliwości, jakich darmobyś szukał gdzieindziej. A choć i gdzieindziej, obok domów mchem zamarłych czasów pokrytych, masz kamienice wspaniałe w najnowszym stylu, nigdzie przecież nie masz, pod nazwą jednego i tego samego miasta, dwóch, całemi stuleciami oddzielonych od siebie, a przestrzenią kilkuset kroków połączonych z sobą grodów. Tu w Edynburgu masz to właśnie, masz szalony wir paryzkich Champs-Elisés na Princes-street, i spokój śmierci wyludnionych podczas wojny średniowiecznych osad, na Canongate i High-street, masz zbytek Berlina i Wiednia i prostotę starych przedmieść Krakowa. I gdyby nie jedni i ci sami ludzie, którzy się tu i owdzie snują, gdyby nie jedne i te same porządki, które i tu i tam panują, rzekłbyś, znalazłszy się tu przypadkiem, że masz przed sobą senne jakieś widziadło, lub też, że z ulic Edynburga XIX wieku, patrzysz po dobrym obiedzie na panoramę Edynburga, z czasów Maryi Stuart, Darnleya i Botwella.
Edynburg nowy, to ulice Princes-street, George-street i Queen-street, i poprzecznice łączące z sobą te główne arterye ruchu. Ulice te ciągną się trzema długiemi linjami prostemi, jak sznur żołnierzy na rewjach, szerokiemi jak Lindy w Berlinie, lub Ringi w stolicy monarchii Habsburgów. Wśród nich jednak prym trzyma Princes-street, zamknięta pomiędzy Caledonian Station i górą Calton-Hill, a zbudowana z jednej strony szeregiem olbrzymich (choć niepięknych domów), a z drugiej otwarta dla oka. Ulica ta, to najruchliwsza linja stolicy Szkocyi. Tu snują się od rana do późnej nocy eleganckie cab'y i ciężkie omnibusy, tu mknie na bicyklu modny młodzieniec, pragnący się popisać zręcznością przed damami, tu krzyżują się linje tramwajów, przerzynające całe miasto w różnych kierunkach. Patrząc na to, co się tu dzieje, rzec mógłbyś, że tu koncentruje się życie całego miasta i dalekim nie byłbyś od prawdy, tu bowiem stoją pierwszorzędne hotele i roztaczają najwykwintniejsze towary, pierwszorzędne sklepy. Pojąć więc łatwo, co tu ruchu, co tu hałasu. Wszystko co żyje w nowej części Edynburga, tu raz przynajmniej na dzień być musi, i nietylko sklepy i biura, hotele i kawiarnie są dla każdego magnesem, ale tu także masz kwieciste ogrody, zbiorniki świeżego powietrza w Edynburgu, które zawsze i wszędzie mają przywilej ściągania tłumów pod swoje rozłożyste drzewa. Więc gwarno tu jest zawsze, a że zawsze jest czarodziejsko pięknie, przeto nic dziwnego, że cudzoziemiec całe godziny chętnie tu przepędza i krzyżując się z przechodniami bez końca, godzinami całemi wpatruje się w panoramę, jaką poza dywanami żywych kwiatów, tworzy amfiteatr High-street, z koroną kościoła St. Giles w środku.
Osobliwościami nowego Edynburga, są Royal-Institution, wraz z Galeryą obrazów, pomniki Waltera Scotta i Wellingtona, i wreszcie Calton-Hill. Należy się więc czytelnikowi o każdej z tych osobliwości słowo.
Royal Institution, jest to obszerny budynek o doryckim stylu. Zdobi go zewnątrz szereg pięknych kolumn, a na wierzchu posąg siedzącej kobiety, więcej ciężki niż smaczny. Całość przecież na oko sprawia korzystne wrażenie, i w szeregu edynburskich budynków bez stylu, przyjemnie się wyróżnia. Gmach ten jest przybytkiem muzeum starożytności szkockich i rzeźby, ale że i jedne i drugie nic nadzwyczajnego nie przedstawiają, przeto zajmować nim dłużej czytelnika nie będziemy. Dopełnieniem zbiorów tej „Institution“ jest Galerya obrazów (National Galery), obok na Moundzie stojąca. Styl jej joński, a postawił ją w roku 1858 książę małżonek Wiktoryi, za cenę 40.000 funtów. Pomiędzy obrazami, jakie w Galeryi tej spotykam, niektóre uderzają prawdziwie artystycznem wykończeniem. Oryginałów jednak szkoły włoskiej niewiele, a we francuzkiej króluje tylko Greuze, znany nam dobrze z pięknej główki zawstydzonego dziewczęcia w Wilanowie. I tu ukazuje on jak zwykle kobiece twarze, ale jakże wdzięczne i piękne! Zda ci się, gdy na jego obrazy patrzysz, że są one zjawiskiem nie z tego świata, lecz z poza mgły i czarodziejskich tęczy blasków. Zaiste, nikt tak kobiet jak Greuze malować nie potrafił i wszystkie one jak są, na całym świecie, obowiązane być mu powinny za to, że odkraść im zdołał i na płótnie uwięził ten czar, z jakiego sobie same sprawy nie zdają. To też kobiety chętnie bardzo wpatrują się w obrazy jego, i tu nawet widzę ich całą grupę, przyglądającą się z ciekawością temu, czego wśród siebie dopatrzyć nigdy nie mogły. Ale bo też co prawda, Greuze, malując kobiety, o Szkotkach nie pomyślał, gdyby był bowiem tu czerpał swoje wzory, nie mielibyśmy z pewnością ani jego przepięknej Niewinności, ani Dziewczęcia z rozerwanym... wiankiem.
Bo istotnie, przejechałem szerokie przestrzenie Szkocyi i nie spotkałem nigdzie kobiety prawdziwie pięknej, zaglądałem do wnętrza willi wspaniale wznoszącej się przy wodospadzie Clyde'y pod Lanarkiem i do ustronnej chaty przylepionej nędznie do ziemi pod Melrose, i nigdzie oczy moje nie zostały uderzone czemś takiem, coby je zniewoliło zatrzymać się na jednem miejscu dłużej. Wszędzie twarze ściągłe, włosy najzwyklej ułożone na głowie, oczy, niezdolne rzucić iskry w niczyją duszę. Wszędzie. Nawet w Edynburgu, gdy nad wieczorem cały modny stolicy Szkocyi świat, wylegnie w powozach i pieszo na Princes-street, darmo szukasz w tłumie przesuwających się tam wtedy kobiet, pięknej, w całem tego słowa znaczeniu, darmo w tej gromadzie twarzy niewieścich, pragnąłbyś chociaż jedną wyróżnić! Powiedział ktoś, że Szkotka jest brzydką, bo się brzydko ubiera, odpowiedzieć mógłbym, że się ubiera brzydko, gdyż wie o tem dobrze, że piękną nie jest. Tak jednak czy inaczej, ubranie jej nie zachwyci nikogo, a magazynierki mód, jeżeli gdzie, to tu z pewnością interesów nie robią. Bo wyobraźmy sobie water-proof do ziemi na ramionach, a męską jasną czapkę na głowie, albo mantylkę futrzaną z włosem na zewnątrz, i suknię bez upięcia i fałd, a będziemy mieli dokładny obraz strojów, jakie spotyka się w tym kraju. To też nie dla przyjrzenia się twarzom i ubraniom kobiecym, wychodzisz w wielkich miastach Szkocyi na ulicę, wiesz bowiem o tem, że ani jedne, ani drugie uwagi twojej nie zatrzymają, i z całym spokojem możesz się zatem tam oddać podziwianiu martwych arcydzieł natury, gdyż arcydzieła żywe, konkurencyi niebezpiecznej im nie robią, nie. Ale bo też co prawda, wobec czarodziejskiej krasy przyrody szkockiej, wszystko w tym kraju brzydkiem i małem wydać się musi. Zatem niech się pocieszają tem Szkotki, jeśli wogóle to, co o nich piszę, dojdzie kiedy do ich wiadomości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak dalece Szkot czci pamięć swoich wielkich ludzi, widzisz to dobrze, gdy się przechadzasz po ulicach Edynburga, gdziekolwiek bowiem tam się obrócisz, wszędzie zwraca uwagę twoją pomnik. I istotnie, jeśli zliczymy ile ich jest w tem mieście na niewielkiej przestrzeni, to z jednej strony doznamy uczucia prawdziwego podziwu dla narodu, który tyle znakomitości z pośród siebie wydał, a z drugiej schylimy głowę przed jego ofiarnością na publiczne cele. I gorzko nam się wtedy na sercu zrobi, gdy wspomnimy, ile to lat czeka u nas daremnie Mickiewicz na pomnik godny jego genjuszu i niezmiernego znaczenia dla kraju, i uronimy łzę niejedną nad naszemi koteryami i polityką godną zaściankowej szlachty z „Pana Tadeusza“, które od lat tylu, paraliżują zamysły wszystkich, poczuwających się do długu wdzięczności, względem bezsprzecznie największego człowieka, jakiego wydała Polska w tym wieku[1].
Najwspanialszym pomnikiem w Edynburgu, jest bezwątpienia pomnik Waltera Scotta. Jest on wspaniałym i oryginalnym zarazem. Wyobraźmy sobie wieżę gotycką, śmiałymi łukami strzelającą do góry, wieżę z białego kararyjskiego marmuru, a wewnątrz wieży, w siedzącej postawie posąg romantyka-poety, a będziemy mieli pojęcie całości. Wieża, oderwanie biorąc, sprawia niezwykłe wrażenie, zwłaszcza na tle gazonów zielonych, rozpościerających się szeroko poza jej podstawą, ale sam poeta, wygląda nieszczęśliwie, a siedząca postawa, nadana mu przez jego twórcę Steela, psuje niezmiernie efekt. Nic bo tu nie powiada widzowi, że ma przed sobą człowieka fantazyi, który w głębi wyobraźni swojej odkrywał skarby, jakimi następnie żywiły się całe pokolenia, nic, że to jest reformator powieści historycznej, którego naśladowcy zliczyćby się na prędce nawet nie dali. Architekturalna wspaniałość wieży, mającej być tłem dla posągu, przytłumiła polot rzeźbiarza, i chcąc dać coś, coby godnem było znajdować się pod tym koronkowym baldachimem, nie mógł się zdobyć na nic innego, jak na figurkę godną być przykrytą szklanym w salonie, kloszem. Jego Walter Scott, to nie genjalny twórca „Rob-Roya“ i „Pani Jeziora“, to nie patryota dopominający się od Anglików zwrotu Szkocyi nieprawnie jej zabranych pamiątek, lecz człowiek najzwyklejszy w świecie, poczciwy mieszczanin obarczony liczną familją, wypoczywający w fotelu, po kłótni z zrzędną żoną, i po kilku kuflach wypitego na pocieszenie piwa. Być może, że nie w tem miejscu, Walter Scott Steela, robiłby mniej nieprzyjemne wrażenie, tu jednak jest on niesmacznym i trywjalnym, i wygląda, jak gdyby przez omyłkę wdrapał się po wschodach pod ten majestatyczny baldachim, i usiadłszy pod nim ukradkiem, sam nie wiedział co z sobą zrobić. Powtarzam, pomnik jako całość, jest wspaniały, i sprawia, zwłaszcza też zdaleka, wrażenie, ale harmonję jego psuje posąg poety, i prosi się niemal oto, aby go ztamtąd czemprędzej usunąć. Szkoda zatem tych dwóch tysięcy funtów, które podobno kosztował.
Bezsprzecznie, o wiele szczęśliwszym od niego, jako dzieło rzeźby, jest pomnik Wellingtona. Tworzył go tenże sam Steel, ale w jakże o wiele fortunniejszem usposobieniu ducha! Przedewszystkiem gdy w Walterze Scocie nic nie mówi patrzącemu o tem, kogo ma przed oczami, tu każdy widzi, że dźwiga się przed nim mąż ze spiżu i żelaza, każdy czuje nieledwie powiew bohaterskiej epoki. Pogromca wielkiego Napoleona z pod Waterloo, przedstawiony jest, zgodnie z charakterem swoim na koniu. Ubrany w togę, z głową obnażoną i sokolim wzrokiem, pędzi on na nic nie baczny i tratuje wrogów Anglji po drodze. Cała postawa jego znamionuje patryotyzm i szlachetność, a dopełnieniem siły, która tryska z każdego jego muskułu, jest rumak prawdziwie niezrównany. Z nozdrzów jego piekielny żar tryska, nogi w podskoku podniesione śmiało do góry, mówią, że nie istnieje dla niego przestrzeń, a linja jego szyi tak wdzięcznie zlewa się z fałdami ubrania jeźdźca, że koń i człowiek stanowią tu niemal jednolitą i nierozdzielną całość. Jednem słowem, pomnik to prześliczny, godny i bohatera i rzeźbiarza, i nie dziwimy się wcale, że kosztował olbrzymią sumę 10.000 funtów szterlingów.
Inne pomniki Edynburga, z tymi dwoma równać się nawet nie mogą, i jako dzieła sztuki, nie przedstawiają prawie żadnej wartości. Prawda, że wobec takich kolosów, wydają się one jak liliputy, ale gdyby i same stały, nie byłyby przecież w stanie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. To też zarówno Livingstone i Burns, jak Black i Pitt, Wilson i Allan Ramsay, jak i Simpson, gdyby niespożytemi dziełami swemi nie byli się zapisali na zawsze w pamięci ziomków, przez swe pomniki nie przeszliby z pewnością do historyi. Nie ciekawe ich zatem artystyczne posągi, stoją sobie spokojnie w cieniu, i rzadko tylko obcy turysta z nieodstępnym „Baedeckerem“ w ręku, przystanie przed nimi i odczyta zatarte na podstawie nazwisko, którego sława poszła przecież daleko, poza granice tego kraju. Jeszcze z tych pomników, pomnik Burnsa, stylowo jest najwięcej interesującym, naśladuje bowiem nieco klasyczną kopułę pomnika Lysikratesa w Atenach, ale wygląda jak kapliczka, lub prędzej jeszcze świątynia pogańskiego bóstwa, i najmniej jest odpowiednim na uwiecznienie pamięci poety, tego charakteru i polotu co Burns.
Koroną pomników stolicy Szkocyi, są pomniki na Calton-Hill. Koroną, gdyż jak korona na głowie, górują nad wszystkimi innymi. Ale gustem od innych się nie różnią. Taki naprzykład Dougald Stuart, to zwykły posąg wykuty w spiżu, a Nelson, to zwykła kolumna zakończona statuą morskiego bohatera. Oba pomniki niesmaczne, ale każdy widzieć je musi, gdyż stoją w prawdziwie romantycznem miejscu. Podstawą ich jest wysoka góra, z której widok na okolicę nieporównany, a tłem zieloność bujnych trawników rozpościerających się szeroko dokoła. Więc każdy kto Edynburg nawiedza, Calton-Hill koniecznie zwiedzić musi, chociażby tylko dla przyjrzenia się z tego miejsca miastu, i szerokiej płaszczyźnie morza na wschodzie. Gdy tu staniesz, obok armat zdobytych pod Sewastopolem przez Szkotów, masz wszystkie domy i kościoły jak na dłoni, przelatujesz okiem ponad ich dachami i wieżami, doświadczasz uczucia ptaka prującego przestrzenie. A choć widok ztąd, powiedziałbym, jest mniej szerokim i wspaniałym, niż z Góry Zamkowej, przecież podobać się każdemu musi; nic więc dziwnego, że ciekawi szerokich krajobrazów, na Calton-Hill krążą od rana do zmroku, że tu napawają się balsamicznem powietrzem idącem na góry i doliny Szkocyi, wprost przez nieprzejrzane zwierciadło wód morskich od fiordów Norwegii. Na Calton-Hill mamy także pomnik, a raczej zakrój pomnika na wielką skalę. Jest to „Martyr's Monument“ pamiątka ofiar politycznych z r. 1794. Powtarzam, nie jest to pomnik, ale zakrój pomnika, coś w rodzaju niedokończonego Panteonu, w stylu ateńskiego Akropolis. Pragnąc uczcić poległych w końcu zeszłego wieku narodowych męczenników, wzięto się energicznie do roboty i rezultatem jej było kompletne... fiasco. Plan był rzeczywiście kolosalny, ale pieniędzy na wykonanie brakło, i postawiwszy kawałek gmachu i kilkanaście kolumn, musiano ze wstydem zaniechać dalszej roboty. I zaniechano, a to, co tu jest, jak każdy zamiar niedoprowadzony do skutku, jak każda nieurzeczywistniona nadzieja, robi nad wyraz przykre i przygnębiające wrażenie. Dla honoru narodowego, powinni Szkoci dokończyć ten pomnik, albo jeżeli go dokończyć nie mogą, usunąć jak najprędzej to, co postawili. Nie jest to bowiem budynek nowy, nie są zębem czcigodnego czasu pogryzione ruiny, jest to jakby dom doprowadzony do pierwszego piętra, i ogołocony nagle z rusztowania, które cegłę kryło przed okiem. Osądźcie, jakie to wrażenie sprawiać musi.


∗             ∗

Z dumą powtarzają Szkoci, że Edynburg, to Ateny Północy. Zanim rozstanę się z tem miastem, muszę zaznaczyć, o ile uzasadnionem jest takie ich o stolicy mniemanie.
Przedewszystkiem turyści zgadzają się na to, że położenie Edynburga, wielce zbliżone jest do położenia Aten. Jak w tem ostatniem mieście morze Egejskie podmywa progi nieodległych brzegów, tak tu morze Północne rozciąga się nieopodal w całym majestacie, jak tam Akropolis góruje nad całym grodem, tak tu Arthur-seat potężny cień nań rzuca. A jeżeli dodamy, że dla stolicy Grecyi, Pireus jest portem, tej samej doniosłości co dla stolicy Szkocyi Leith, to rzeczywiście znajdziemy niejakie między temi dwoma miastami podobieństwo. Powiadamy niejakie, wszyscy bowiem podróżo — pisarze stawiają Edynburg na pierwszym planie, wszyscy przyznają, że tu jest daleko większe bogactwo piękności natury i oryginalności budowlanej sztuki. Ale Szkotowi nie o podobieństwo powierzchowne chodzi, i jeżeli nazywa Edynburg Atenami Północy, to dlatego, że jak stolica Grecyi na południu, tak on na całej północy jest przybytkiem nauki i światła, rozlewającego dokoła swoje ożywcze promienie. Tak jest. Stojąc przed uniwersytetem Edynburskim, miałem sposobność w kilku słowach zaznaczyć, wyższość wykształcenia szkockiego nad angielskiem, wyższość, która każdego podróżującego po tym kraju uderza w oczy; żałuję wielce, że brak miejsca nie pozwala mi rozpisywać się o tem dłużej, wchodzić w szczegóły urządzenia szkoły szkockiej, przystępnej dla wszystkich, opisywać wewnętrznego ustroju wszechnicy Edynburskiej, opartej na jak najszerszym samorządzie, i skutkiem tego niepodległej od nikogo, i służącej nie sprawom polityki jak gdzieindziej, ale czystej wiedzy. Zaznaczyć mi tu jednak wypada, instytucye naukowe tego miasta.
Mówiliśmy już wyżej, o Royal Institution i National Galery, tych muzeach starożytności północnych, rzeźby i malarstwa, o uniwersytecie i High-school, tym przybytku wybornego średniego wykształcenia, demokratyzującego naukę profesyjną w jak najszerszych kołach narodu; obecnie zaznaczamy: kolegjum dla chirurgów, i dla doktorów, instytuty: filozoficzny i literacki, obserwatoryum królewskie, muzeum przemysłu, akademję królewską Szkocyi i bibljotekę rzemieślniczą. A jeżeli dodamy do tego, dziesiątki szkół elementarnych i gimnazyów, i setki pedagogicznych zakładów, istniejących w tem mieście dzięki staraniu i propagandzie niezliczonych towarzystw religijnych, to zaiste przejęci zostaniemy podziwem dla tego niewielkiego miasta, które uboższe o wiele od miast równej ludności w Europie, daleko więcej przecież od tych ostatnich, łoży na sprawę oświaty i nauki.
Instytucye, o których wyżej mowa, stoją na wysokości swego przeznaczenia i cieszą się jak najszerszem uznaniem w kraju i za granicą. Bawiąc w stolicy Szkocyi, miałem sposobność zwiedzić jedną, t. j. muzeum przemysłu, i ze zwiedzenia tego muzeum, wyniosłem jak najkorzystniejsze wrażenie. Jest to bo muzeum rzeczywiście wzorowo urządzone, coś w rodzaju Kensingtońskiego w Londynie, zbiór okazów sztuki stosowanej, oraz przedmiotów z historyi naturalnej. W olbrzymiej, otoczonej galeryami, a pokrytej szklanym dachem sali, mamy tam w odpowiedniem zmniejszeniu, modele najwspanialszych budowli lądowych i wodnych, tak, że chodząc od jednego do drugiego, możemy się przyjrzeć najznakomitszym okazom współczesnego i dawnego budownictwa. Przechadzka taka, ciekawa niezmiernie dla każdego, ileż korzyści nastręcza tym, którzy się inżynieryi i budownictwu poświęcają! To też nic dziwnego, że mając takie środki pomocnicze, jak to muzeum pod ręką, szkoły profesyonalne Edynburga wydają ludzi, którzy bez pomocy sił obcych wykonywają takie olbrzymie wodne roboty, jak most na rzece Forth pod Queensferry, nic dziwnego, że szkoccy inżynierowie poszukiwani są nawet w tych krajach, którzy swoich inżynierów mają podostatkiem, że Edynburg wreszcie, miano Aten do dziś dnia nosi. I dlatego, nazwy tej nie uważamy za przechwałkę Szkotów, i dlatego, chętnie się każdy na nią pisze, każdy bo widzi, że tu jest zbiornik światła tej mocy, co niegdyś na południu. Tylko, że gdy tam światło to dawno już zagasło, tu do dziś płonie w całym majestacie i blasku, tylko, że tu dotąd ożywia sobą wszystko, podczas gdy tam pozostały po niem, już tylko mroki coraz ciemniejszej nocy. I gdy gwiazda politycznego znaczenia Szkocyi, zaszła, by już chyba nigdy nie zapłonąć, na widnokręgu jej narodowym ukazała się jutrzenka oświaty tak jaskrawa, że zaćmiła swojem światłem tamtej blask mdły i słaby. Jutrzenka ta do dziś płonie, i podczas gdy w dzisiejszych Atenach, cudzoziemiec tylko (Schliemann[2]) roznieca sztucznie własnemi rękami ogień, a wskrzeszeni do politycznego życia Grecy, obojętnie przyglądają się jego pracom, Szkoci, złożywszy do grobu swoją historyczną przeszłość, nie zakładają rąk w nieczynności, ale bezustannie, nie szczędząc największych wysiłków, pracują nad podniesieniem oświaty, w której przyszłość kraju widzą. I żyją więc, choć polityczne słońce Anglii dawno już rzuciło na nich cień i głośno o nich po szerokim świecie, choć narodowe ich barwy rozpłynęły się w obcych kolorach, i żyć będą, póki słowa naszego statysty: „paść może naród wielki, zginąć tylko nikczemny“, nie przestaną być niezbitą prawdą. A że pobudka do tego życia, spoczywa w stolicy tego kraju, że tu koncentrują się te wszystkie naukowe siły, które impuls narodowemu ruchowi nadają, przeto nic dziwnego, że Szkoci jak jeden mąż, ku burgowi mają zwrócone oczy, że w odrodzeniu swojej ojczyzny przypisują mu tę samą rolę, jaką w odrodzeniu Grecyi, grały niegdyś Ateny. Edynburg więc, jest Atenami Północy, jest dla Szkotów, jest i dla cudzoziemców, jest i długo niemi pozostanie, i gdy wspomnienie naukowej sławy tego greckiego grodu, zacierać się będzie w pamięci, tu płonąć wciąż nie przestanie „żnicz“ narodowego światła, gdyż go podtrzymują setki tysięcy rąk energicznych ludzi, przekonanych o tem, że bez światła każdy naród zmarnieć musi. A Szkocya żyć pragnie i żyć będzie, i gdy dzisiejszy wiek barbarzyństwa i ubóstwiania siły, runie nakoniec w przepaści zapomnienia głębiny, oczy wszystkich zwrócą się miłośnie w stronę smutnych gór jej stolicy, mgłą melancholii pokrytych, gdyż tam przechowanem pieczołowicie będzie to, co jest wielkiem i nieśmiertelnem, co odrodzi ludzkość całą pogrążoną w kole materyalizmu, — przechowanem będzie światło. Czyż zatem można się dziwić, żem ku tym górom Edynburga zwracał bezustannie oczy, gdy pociąg kolei unosił mnie ztąd daleko, żem namiętnie i długo wpatrywał się w szczyt wyniosłej góry zamkowej, póki, jak niestety, wszystko na tej łez dolinie, nie rozpłynęła mi się ona w mgle szarej?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


IV.

Niedziela w Edynburgu. — Miasto umarłe. — Nabożeństwo w kościele St. Giles. — Skład modlących się w kościele Knoxa. — Procesye uliczne. — Walka z pijaństwem w Szkocyi i Temperance-hotele. — Nawoływania do święcenia Niedzieli. — Kazania i śpiewy pod gołem niebem. — Kilka ogólnych uwag.

Budzę się i spoglądam na zegarek. Jest godzina 9 rano. Przykładam zegarek do ucha, słyszę że idzie, więc wyjść z podziwienia nie mogę. Onegdaj i wczoraj wstałem przed godziną 7, a wczoraj nawet poszedłem spać przed 10. Jakaż więc być może przyczyna tak długiego snu? Wyskakuję z łóżka, i chwytam gwałtownie za dzwonek.
Please (proszę) — rozlega się głos za chwilę.
Come in (chodź) — odpowiadam, i za chwilę stoi przede mną kelner Edinbourg-hotel w Edynburgu.
What o’clock it is? (która godzina) — pytam.
Quarter past nine o'clock, sir (kwadrans po dziewiątej panie) — brzmi odpowiedź.
But what is the reason, that I have slept so long to-day? (Ale jakaż jest przyczyna tego, żem dziś tak długo spał?)
Reason? (przyczyna) — odpowiada — today is Sunday (dziś jest Niedziela).
Tak jest, dziś jest Niedziela w Edynburgu. Ani słowa, Niedziela, opiszmy więc jak ona tu wygląda. A wygląda wcale inaczej niż na stałym lądzie Europy, inaczej nawet niż w sąsiedniej Anglii. Przeżyjmy ją tu więc od rana do zmroku.
Wstaję zatem o dziewiątej, podczas gdy wczoraj i onegdaj wstałem przed godziną siódmą, mimo, że wczoraj spać przed dziesiątą poszedłem. Ale wczoraj i onegdaj od rana wrzało jak w ulu na ulicy, turkot cab'ów, omnibusów i tramwajów spać nie dawał! A dziś co? Wyglądam oknem i cofam się przerażony. Przede mną pomnik Waltera Scotta, dalej poza ogrodem High-street, po bokach gmach poczty i Royal Institution. Jest to więc ani słowa ulica książąt, ale jakżeż niepodobna do wczorajszej. Na trotoarach jakby wymiótł, na środku ulicy jakby po przejściu anioła śmierci, nigdzie konia, nigdzie człowieka. Wczoraj między tłumem wozów i furgonów przecisnąć się na drugą stronę nie było można, a dziś sto par mogłoby tu tańczyć mazura i nikt im nie zepsułby ani jednej figury. Jest Niedziela, wszystko więc odpoczywa, — i ludzie i zwierzęta i osie od wozów. „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił“, czytasz na każdym kroku, święć go więc i ty, bezbożniku, przywykły do najlepszej w dniu tym zabawy na lądzie stałym Europy.
Święć więc!...
Ubieram się i wychodzę na miasto. W hotelu „breakfast“ (śniadanie) zbyt wiele kosztuje, trzeba więc zajść do najbliższej kawiarni. Mijam kilka domów, staję przed "coffee house“, gdzie wczoraj delektowałem się wyborną kawą. Mój „coffee house“ zamknięty. Idę dalej, zamknięty i drugi, i trzeci, i czwarty, i... dziesiąty. Nigdzie więc kawy w Niedzielę tu nie dostanie? Nigdzie, wszystkie bowiem kawiarnie świętują. Wracam zły i zmęczony do hotelu, na szczęście sala restauracyjna otwarta, spożywam breakfast, płacę za to cztery szylingi za dwie osoby (około 16 złotych polskich) i błogosławię zwyczaje tego grodu, bom wczoraj jadł lepsze śniadanie na mieście, za niecałego szylinga.
Dzwonię na kelnera.
— Gdzie dziś dostać mogę obiad w Edynburgu? — pytam.
— U nas, w hotelu „British“, w hotelu „Balmoral“, w hotelu..
— A oprócz hoteli?
— Nigdzie. To-day is Sunday. (Dziś jest Niedziela).
Sunday! Będę więc obiadował w hotelu i na większą chwałę Boga, płacił cztery razy więcej, niż w dzień powszedni.
Ale oto godzina 11. Na ulicy robi się ruchliwiej, cab’ów wprawdzie i omnibusów, jak nie było, tak nie ma, ale na trotoarach snują się procesye ludzi. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy ciągną w jedną stronę, każdy ma niewielką książkę w ręku.
Gdzie dążą te procesye?
Do kościoła.
Podążam i ja za niemi.
Przechodzę most, Canongate, High-street i jestem na placyku przed kościołem St. Giles. Na wieży wskazuje zegar trzy kwadranse na jedenastą, kwadrans więc czekać trzeba pod gołem niebem, zanim wrota otworzą. O, bo w Edynburgu są porządni, bardzo porządni, przybytki pańskie stoją tam otworem wtedy tylko, kiedy odbywa się służba boża. A służba boża w kościele St. Giles, trwa od 11 do 1, przedtem do kościoła wejść niepodobna. Czekam zatem najcierpliwiej w świecie, i przez ten czas lustruję okiem wszystkich, którzy tu przyszli złożyć hołd Panu.
Towarzystwo z inteligencyi, ale jakżeż od naszego, dążącego do kościoła, różne. Podczas gdy u nas, w tłumie spieszących do świątyń, kobiety i dzieci przeważają, tu przeciwnie, mężczyźni są w większej liczbie. Nie wstyd im, że każdy trzyma książkę od nabożeństwa w ręku, że każdy ma minę pobożną i skruszoną, że każdy idzie złożyć hołd Bogu. Wszyscy, których cały tydzień przykuwał do ciężkiej pracy w domach, w Niedzielę przed kościołami są, wszyscy chcą pomodlić się w świątyni do tego, który ich z nicości wczoraj powołał, i jutro w nicość wtrącić, gdy zechce, może.
Ale oto na zegarze bije jedenasta, drzwi świątyni otwierają się na roścież! Fala znajdująca się na ulicy, porusza się w jedną stronę, każdy powoli, bez tłoczenia się przez drugiego, skierowywa się po schodach do drzwi, a za chwilę, na High-street głucho i cicho, znak oczywisty, że nabożeństwo odbywa się w kościele.
Wiernych w kościele dużo, bardzo dużo. Olbrzymia świątynia zapełniona jest niemal po brzegi. Każdy siedzi na ławce, twarzą do kazalnic, przed każdym leżą drukowane psalmy.
Na kazalnicach ukazują się dwaj duchowni. Ubrani w długie czarne surduty z białemi wyłogami i obszywkami z tyłu, sadowią się oni naprzeciwko siebie i czas jakiś pogrążają w milczeniu. Wszyscy milczą, i myślą tylko powtarzają słowa wzniosłej modlitwy: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...“
Nagle jeden z nich podnosi się z siedzenia. Podnosi się, i głosem spokojnym i zimnym, wypowiada numer psalmu.
Wszyscy odszukują wskazany psalm w biblii, i za chwilę, za nim zaczynają powtarzać jego słowa. Poczem dają się słyszeć organy, wszyscy wedle wskazanej przez muzykę melodyi rozpoczynają śpiew, a po chwili, wszyscy za pastorem padają na kolana i głośno za nim powtarzają słowa modlitwy.
Jest to zimne, ale wrażenie robi. Ta karność wobec duchownego, który tu nad wszystkimi panuje, ma coś podniosłego w sobie, widzisz, że wszyscy ku jednemu celowi mają tu skierowane myśli, że nikt w niewłaściwy sposób nie chwali w tym przybytku Pana. I choć przywykły jesteś do uroczystych modłów, choć ta powaga, jaka tu panuje, wyobraźni twej bodźca nie dodaje, przecież godzisz się z takiem czczeniem Boga, gdyż ta zgodność i harmonja serc modlących się w tem miejscu, mówi ci ciągle o Tym, który jest uosobioną zgodnością i harmonią.
Po modlitwie, znowu pastor poważnym głosem czyta numer psalmu, znowu zaczynają się szepty wiernych, muzyka znowu na organach daje się słyszeć, i znowu wreszcie śpiew całego zgromadzenia ulatuje poważnie ku niebu.
I tak dalej, i tak dalej. Czytanie psalmów, śpiew, modlitwa głośna, zapełniają całe dwie godziny, gdy jeden pastor przestaje przemawiać, rozpoczyna drugi, i ani się obejrzysz, jak na zegarze kościelnym wybije godzina pierwsza, znamionując wszystkim koniec nabożeństwa.
Koniec! Każdy więc składa biblją, chowa ją starannie do szufladki w ławce, i w tym samym porządku, w jakim przyszedł, wychodzi na ulicę, aby tu przybyć znowu w następną niedzielę.
Tak jest w kościele St. Giles, gdzie wykwintniejsze zbiera się towarzystwo, pójdźmy więc teraz do kościoła ustronnego, gdzie się modlą wierni z ludu.
Kościół to surowy i poważny, jak surowym i poważnym był ten, który mu nazwę nadał: kościół Knoxa.
Jak dom tego fanatyka — reformatora, tak i kościół jego, wcale niepokaźnie wygląda. Na oko nawet, nie wygląda on woale na kościół. Przylepiony do budynku, gdzie Knox znaczną część życia spędził, wygląda jakby był dalszym ciągiem tego budynku, brudno, posępnie, biednie. Lękasz się wejść do jego wnętrza, jak wczoraj obawiałeś się wejść pod dach domu, gdzie reformator mieszkał, oglądasz się poza siebie, ale nieceremonjująca się z tobą fala, pcha cię w kierunku prostym, — wchodzisz.
Kościół Knoxa i wewnątrz wrażenia kościoła nie robi. Ponuro tu i zimno, jak na zewnątrz. Dwa okna wprost wejścia umieszczone, dają wiernym światło, a ławki rzędem wzdłuż sali stojące, dają im miejsce. Na oknach widnieją dwie daty: rok 1505 i rok 1572. Pierwsza jest datą narodzin Knoxa, druga, chwilą jego śmierci. O tych dwóch datach każdy przychodzący tu pamiętać winien, gdyby nie one, Szkocya dziś może miałaby charakter inny.
Ale oto drzwi kościoła zamykają, na froncie ukazuje się pastor, rozpoczyna się nabożeństwo.
Czytanie psalmów, modlitwa, śpiew, — zupełnie tak, jak w kościele St. Giles, różnica ta, że gdy tam organy akompanjowały śpiewowi, tu po prostu, przy pastorze stoi kantor, i palcem podniesionym do góry, kieruje głosami zebranych. Wygląda to nieco teatralnie, lecz skład modlących się i potrzebujących w śpiewie kierunku, usprawiedliwia tę teatralność, gdyby bowiem nie dyrekcya kantora, niesforne głosy ludu z tłumu, szłyby w niesfornych kierunkach.
Niesforne głosy, — tak jest, jakaż bo publiczność tu przychodzi? Mieszkańcy to ulicy Canongate, spędzający dnie całe w biednych norach na ósmem i dziewiątem piętrze, w brudzie, opuszczeniu i głodzie. Ludzie ci, niczem prawie od nędzarzy się nie różnią, jakżeż więc mogliby bez kantora śpiewem w kościele chwalić Boga? Teatralna więc nieco dyrekcya, jest dla nich koniecznością, uczy ich zgodności i harmonii. Robi ona coś więcej, skupia w jeden bratni legjon te dusze rozstrzelone i ziejące ku sobie i ku społeczeństwu nienawiścią, na jedną chwilę w pośród tonów jednej melodyi, każe im zapominać o ich rzeczywistości.
Co mnie uderzyło przyjemnie, gdym patrzył na tych biedaków w kościele Knoxa. Oto każdy najbiedniejszy z nich nawet, czytał biblją. Każdy choć nie zawsze miał za co kupić chleba, przeszedł przecież szkołę elementarną, i wyniósł z niej początki oświaty, i zasady pierwszej moralności. Zdawał też każdy z tego, co umiał, publiczny popis w tym kościele i zdawał chlubnie, a poplamiona od częstego przerzucania brudnymi palcami biblja, świadczyła najwymowniej, że nie było w niej rozdziału, na którymby oczy modlących się nie spoczęły kilkadziesiąt razy do roku.
Kościół Knoxa, jest przeciwieństwem kościoła St. Giles, jest zarazem i uzupełnieniem jego. Tu modlące się rzesze należą do najniższych klas społeczeństwa, tam spotykasz nierzadko damy z najwykwintniejszego świata, tu stare miasto z Canongate i High street wysyła swoich przedstawicieli, tam elegantki z ulicy książąt przyjeżdżają w zgrabnych faetonach. Dlatego też, kto chce zobaczyć, jak modlący się Edynburg wygląda w Niedzielę, tu i tam koniecznie zajrzeć musi, dlatego i ja tu i tam przysłuchiwałem się uważnie nabożeństwu, i w przerwach rozglądałem się bacznie pomiędzy modlącymi się, dla stworzenia sobie charakterystyki, dwóch na krańcowych biegunach, stojących w Szkocyi warstw. I charakterystyka ta zeszła się w jednem: i tam w St. Giles i tu w kościele Knoxa, dostrzegłem powagę i porządek, i tam i tu uderzyła oczy moje skrucha, z jaką każdy powtarzał za duchownym słowa pokutnych psalmów. Nie zauważyłem ani w jednej, ani w drugiej świątyni objawów tego roztargnienia, jakie tak często, niestety, gorszą modlących się w naszych przybytkach chwały Bożej, żadna kobieta nie przychodziła tu na pokaz, każdy zatopiony w sobie, nie zdawał się na innych zwracać uwagi, każdy obcował z Panem i rozmyślał tylko o Panu. I z prawdziwą też godnością szły tu i tam modły przed tron Przedwiecznego, i najmniejsza dysharmonja nie naruszała wspaniałego nastroju ogółu, tu i tam korzącego się w prochu, przed najwyższą Sprawiedliwością i Miłosierdziem.
Około godziny 1, podobnie jak w St. Giles i w kościele Knoxa, śpiewy i modły ustają, i dwa długie potoki płyną w dwie strony miasta, by utonąć w kołach rodzinnych. Moja szersza rodzina tam, het, za morzem, złączyć się teraz z nią przestrzeń mi nie pozwala, muszę więc sam pędzić resztę Niedzieli w Edynburgu, obcy wszystkim, i otoczony zewsząd obcych twarzami. Przechodzę zatem z powrotem, obok stacyi kolei Waverley, i znajduję się znowu na tej wspaniałej ulicy książąt, którą każdy z niechęcią tylko opuszcza. Jest dopiero godzina po pierwszej, na obiad jeszcze zawcześnie, trzeba więc chodzić po martwej w tej chwili arteryi głównego ruchu Edynburga, i przyglądać się... szczelnie zaryglowanym sklepom i kawiarniom.
Ale oto jakąś procesyę spostrzegam w dali. Procesya dziwna, z samych świeckich złożona, a przeważają w niej mężczyźni, co ją tem bardziej od naszych procesyi odróżnia. Na czele postępuje dwóch porządnie ubranych ludzi, w ręku zamiast chorągwi trzymają proste kije, a na piersiach wiszą im drewniane tablice, na których olbrzymiemi głoskami, czytam sentencye biblijne.
„Wiedz o tem, — stoi na jednej, — że za wszystkie twoje czyny, Bóg sądzić cię będzie“, a na drugiej: „Bóg tak umiłował świat, że zesłał ukochanego swego Syna, a kto wierzy w niego, nie zginie nigdy, lecz będzie miał żywot wieczny“. Na chodnikach przystają ludzie, ci i owi podchodzą bliżej, odczytują słowa Pisma świętego i idą dalej, rozważając ich głęboką prawdziwość. A procesya tymczasem postępuje w milczeniu dalej, przechodzi ulice: Książąt, Jerzego i Królowej, zatacza koło, niedaleko Calton-Hill i tonie w krętych zaułkach starych Canongate i High street. Nikt z uczestników procesyi nic nie mówi, nikt nie stara się zwrócić niczyjej uwagi, — niemy korpus cicho stąpa jak legjon duchów z lepszego świata, i niemą bronią pokonywa opornych.
Szedłem tak za tym korpusem przez parę ulic i obserwowałem uważnie wrażenie, jakie sprawiał. Wrażenie to nie było wszędzie jednakowem, wszędzie przecież odbijało się na twarzach przechodniów. Tylko, że gdy w nowej części miasta, ludzie z inteligencyi przystawali jedynie i odczytywali wypisane na ruchomych tablicach sentencye z biblii, w starej, lud łączył się gromadnie z procesyą i co krok powiększał jej objętość. Stało się więc, że gdy z pod Góry zamkowej wyruszyło w drogę zaledwie kilkunastu ludzi, na High street już ich było paręset, a gdy obszedłszy oba miasta, procesya u stóp Holy rood rozchodziła się nareszcie do domów, wielki plac przytykający do tego historycznego zamku, niemal, że pomieścić wszystkich nie mógł. Tak rzeka wązka i płytka w początkach, w biegu swym powiększa się mnóstwem górskich potoków, a gdy wreszcie stanąwszy u kresu swojej drogi, kończy swój żywot w bezgranicznego oceanu falach, to wzbogaca jego nurty obfitemi i czystemi wodami, zaczerpniętemi z mętnego nieraz źródła. Ta procesya, którą tu przed chwilą widziałem, to właśnie rzeka, ściągająca ku sobie potoki głów ludzkich, oczyszczająca je z kału, w którym się przez cały tydzień walały, i oddająca wreszcie, morzu codziennych, wielkiego miasta potrzeb. Kto wątpi o tem, że ten kto się dotknął fali tej rzeki, będzie czystszym i świętszym od tego, kto pozostał poza jej wpływem?
Naprowadziłem raz rozmowę o tym wpływie z pewnym Szkotem.
— Trzeba panu wiedzieć, — mówił mi — że u nas mimo wielu kościołów i religijnych towarzystw, wielu ludzi o Bogu nic nie słyszy. Zajęci pracą lub upadli w rozpuście, ludzie ci nie poddają się żadnej propagandzie, milczą na głos nawołujących ich do upamiętania i pokuty. Otóż i ich zostawić w spokoju nie można. Duchowny trafić do nich nie może, towarzystwo misyjne spotkałoby się z impertynencyą na progu ich domostw, trzeba więc ich w jakikolwiek sposób ratować od zatracenia. Sposobem tym, jest obudzanie ich ciekawości. Co Niedziela więc, procesye takie przechodzą przed ich oczami, zmuszają nieledwie do przystawania na ulicy, i odczytywania tekstu biblii. Z początku patrzą oni na kroczących z tablicami na piersiach, jak na warjatów, później jednak uczucie szyderstwa zamienia się w nich w pewien interes, zaczynają przyglądać się im bliżej, odczytywać to, co na tablicach jest napisane, a zczasem, nieznacznie postępują z procesyą kawał drogi, by następnie obchodzić wraz z nią całe miasto.
Znałem — ciągnął dalej mój Szkot — takiego, który gdy do Szkocyi powrócił z Indyi Wschodnich, nie wierzył w Boga i szydził ze wszystkiego, co siłą i pieniądzem nie jest, a dziś spotkasz go Pan co Niedzielę w Tronchurch, gdzie za innymi głosem ochrypłym i starym, ciągnie melodję, z której naigrawał się jeszcze przed rokiem. Co sprawiło, że ten wilk morski i tysiące podobnych mu bezbożników, podniosło się z nędznego prochu zmaterjalizowania i ateizmu? W pierwszej linii takie procesye uliczne, dalej towarzystwa biblijne, Temperance hotele i kazania uliczne“.
Temperance - hotele! Ale może należy im się teraz słów kilka, zwłaszcza też, kiedy się pisze o Niedzieli, i kiedy ma się zabrać do spożywania obiadu, którego, jak powiedziałem wyżej, prócz w hotelach, nigdzie w Edynburgu i w całej Szkocyi nie dostaniesz w Niedzielę.
Ale przedewszystkiem, co to są Temperance hotele?
Jak sama nazwa wskazuje, są to hotele umiarkowania, lecz sama nazwa bez dalszego objaśnienia niewiele mówi. Trzeba więc o tem, co stanowi ich treść, powiedzieć słów kilka.
Wiadomo ze statystyki, że nigdzie niema tylu nałogowych pijaków, co pod berłem królowej Wiktoryi. Ostry klimat, nawyknienia nabyte na morzu, a może po części i nędza, która tu jest większą niż gdzieindziej, wszystko to sprawia, iż piją tu na potęgę, że miljony litrów alkoholu wychodzą na przestrzeni Wielkiej Brytanii i Irlandyi codziennie. Otóż fakt ten, do moralistów i myślicieli, przemówił nakoniec gromkim głosem, skłonił ich do wystąpienia do walki z nałogiem, którego rezultatów przewidzieć nawet było niepodobna. Na całej więc wyspie, potworzyły się od lat dziesiątków towarzystwa wstrzemięźliwości, na kazalnicach rozległ się głos, nawołujący do umiarkowania, w setkach tysięcy egzemplarzy rozrzucone zostały po całym kraju książki, wykazujące okropne następstwa pijaństwa. Zawrzała więc na całej linii śmiertelna walka z nałogiem strasznym, udział w tej walce przyjął każdy, komu dobro i przyszłość kraju, kamieniem leżały na sercu.
Jednym z legjonów w tym szeregu borykających się z pijaństwem, są właśnie Temperance hotele, gdzie za żadne skarby świata, przyjezdny nie zobaczy kieliszka wódki, ani szklanki piwa. Jak szeroka i długa Wielka Brytanja, wszędzie spotkasz je w najmniejszem nawet mieście, a w Edynburgu masz ich kilkanaście, porozrzucanych po najprzeróżniejszych ulicach stolicy.
Ale jakaż rola jest tych hoteli w walce z pijaństwem, jak szerokie koło ich wstrzemięźliwego na ludność wpływu? Informowałem się w tym względzie w dobrych źródłach, i oto czem mogę się podzielić z czytelnikiem.
Przedewszystkiem zaznaczyć tu należy, że Anglik w walce z nieprzyjacielem nie pogardza najsłabszym sprzymierzeńcem, wie o tem bowiem, że w sumie skoalizowanych sił, i najmniejsza bez znaczenia nie jest. Widząc, że złe jak rak toczy organizm jego ludności, postanowił usunąć to złe, i na całej linii rozpoczął przeciwko niemu ogień śmiertelny. Mamy więc tam na polu tej z pijaństwem walki, ciężkie armaty Krupa, mamy kartaczownice i najzwyklejsze jednorurki. Temperance hotele, są właśnie tą ostatnią, najsłabszą w walce bronią, ale że jest ich tam wiele w szeregu, przeto broń ta potężnie razi nieprzyjaciela. Wprawdzie ten nieprzyjaciel, aby został dosięgniętym ich pociskiem, musi sam podejść, gdyż one go szukać nie potrafią, ale gdy raz podejdzie, nie wyjdzie już ztąd takim, jakim przyszedł.
Jeżeli faktem jest bezspornym, że w Anglii i Szkocyi najwięcej piją, zaprzeczeniu uledz i to nie może, że najwięcej tam podróżują. Podróżują bogaci dla przyjemności, biedni dla chleba, i ci i tamci z konieczności zatrzymywać się muszą w hotelach. Jak powiedziałem, Temperance hotele znajdują się w tym kraju na każdem miejscu, niema miasteczka, gdzieby ich przynajmniej paru nie było, a są takie, gdzie niema innych. Otóż gdy podróżujący zatrzyma się w hotelu takim, nagle znajduje się wśród otoczenia wcale innego od tego, w którem wzrósł. Przy obiedzie przywykł w domu pić piwo i wódkę, tu mu podają czystą wodę, przywykł tam przeciążać żołądek ciężkiemi potrawami, tu go częstują rybą, jajami i kawałkiem pieczonego mięsa. Nie podoba mu się to niezawodnie, gniewa się sam na siebie, że tu przyszedł, przysięga sobie, że tu nie przyjdzie już nigdy, ale w końcu dochodzi do przeświadczenia, że i bez wódki bliźni jego żyć mogą. Kiedy więc raz drugi wydostanie się na świat, — przez ciekawość, dla odmiany zwykłego trybu życia, zachodzi znów do takiego Temperance hotelu, i tym sposobem powoli, przerywając kiedy niekiedy swoje alkoholowe libacje w domu, przywyka do wstrzemięźliwego życia. Naturalnie dzieje się to bardzo powoli i nie z każdym, są tacy, którzy gdy raz wpadną do takiego hotelu, stronią już potem od niego niby od zarazy, jak słyszałem o takich na Canongate, którzy systematycznie spluwają, gdy widzą przechodzącą w Niedzielę procesyę z wierszami biblii, ale zawsze Temperance hotele swoje robią, a że ich jest w kraju bardzo dużo, przeto ta wspólna ich robota, dochodzi nawet do wcale pokaźnych rozmiarów. W rzędzie więc umoralniających środków, zajmują one ostatnie prawda, ale nie pozbawione znaczenia miejsce, należało im się więc słów kilka przy opisie Niedzieli w Edynburgu, tym dniu, w którym wszystko, co się publicznie robi, umoralnienie tylko ma na celu, zwłaszcza też, gdy wobec pozamykanych restauracyi w mieście, tu tylko można za tańsze niż w innych hotelach pieniądze, dostać zdrowy i pokrzepiający ciało posiłek.
Siedzę więc przy obiedzie w Temperance hotelu w Edynburgu, jednej z trzech Niedziel, które przebyłem w tem mieście. Obok mnie moja żona, z którą odbywałem podróż po Szkocyi, dalej jakaś w średnich latach pani z kilkunastoletnim podrostkiem, dwóch młodych panów i zgrzybiała staruszka. Przed nami talerze, nie wykwintne lecz czyste, na środku stołu gąsiorek z przejrzystą wodą, pszenny chleb w symetrycznych pokrajany kawałkach na półmisku, i nieodstępne przy śniadaniach i obiedzie w Anglii i Szkocyi żółte i czerwone konfitury, na salaterkach. Podają nam zupę z grzybami, rybę solę z gotowanymi kartoflami, szynkę z jajami i groszkiem. Wszyscy spożywają obiad w milczeniu i popijają zimną wodą.
Please, — daje się słyszeć głos jednego z panów — please a bottle of ginger beer (proszę o butelkę piwa imbirowego).
Za chwilę dziewczyna przynosi mu to, czego żądał.
Ginger beer jest zupełnie biały, w niczem z pozoru do naszego piwa niepodobny, ale zawsze tak, czy inaczej, rozumuję sobie, jest piwem, gdyż nie nazywałby się beer.
— O, — pomyślałem sobie — panowie Szkoci, piękną jest wstrzemięźliwość wasza, i przypomniała mi się w tej chwili upowszechniona na lądzie stałym anegdota, mająca najwymowniej świadczyć o obłudzie angielskiej.
Anegdotę opowiedziałem sąsiadowi.
— John — mówi właściciel sklepu do chłopca — nasypałeś piasku do mąki?
— Tak panie.
— A gipsu?
— Także.
— A dolałeś wody do wina?
— Nie inaczej.
— No, to dobrze, teraz możemy iść do kościoła i śpiewać psalmy, gdyż dziś właśnie mamy Niedzielę.
I chcąc zdemaskować tu w tym Temperance hotelu taką szkaradną obłudę, proszę dla siebie o butelkę piwa imbirowego.
— Ależ to nie piwo, tylko woda sodowa z imbirem — wołam, wychyliwszy kieliszek.
— Tak jest, panie - odpowiada poważnie gospodarz hotelu.
— A ja sądziłem...
— Sądziłeś pan, że pod tą nazwą przemycamy do żołądków naszych gości piwo? Jeżeli tak, to byłeś pan w grubym błędzie. W Temperance hotelu piwa i wódki nie znają, a komu czysta woda nie wystarcza, temu dają ginger beer, w tem jedynie podobny do piwa, że rozpuszczony w wodzie sodowej imbir, nie szkodząc zdrowiu, podobnie jak piwo rozgrzewa żołądek.
Zawstydziłem się przed samym sobą na myśl, żem przypuszczał i tu obłudę angielską, i odtąd z dobrodziejstwem inwentarza przyjmuję wszelkie anegdoty, wymyślone przez lekkomyślnych mieszkańców stałego lądu Europy, dla ośmieszenia wśród wyspiarzy brytańskich tego, czego w domu u siebie nie mają.
Po obiedzie zatrzymałem się w moim Temperance hotelu dłużej. Zwiedziłem numery mieszkalne, wdałem się w dłuższą rozmowę z jego właścicielem. Z tej rozmowy dowiedziałem się, że Temperance hotele w Anglii i Szkocyi, cieszą się niezwykłą popularnością, że bardzo często miejsca w nich dostać niepodobna, a że przy zwiedzaniu numerów mieszkalnych dostrzegłem moralne sentencye biblii, wypisane różnokolorowemi literami na ścianach, przeto domyśliłem się ich wpływu na średnie zwłaszcza klasy społeczne. I gdym spożywszy w takim hotelu obiad, opuszczał go, by zobaczyć jak Edynburg wygląda w Niedzielę popołudniu, długo jeszcze stały mi na pamięci słowa, jakie w każdym nieledwie pokoju czytałem: „pamiętaj, abyś dzień święty święcił“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pamiętaj, abyś dzień święty święcił! Święcą go w Edynburgu w Niedzielę rano, święcą i popołudniu, i rano i popołudniu bowiem, wszelki ruch w mieście jest wstrzymany. Różnica pomiędzy dwiema porami tego dnia ta, że gdy rano, zwłaszcza też podczas nabożeństwa, rzadko ujrzysz cab na ulicy, popołudniu u stóp pomnika Waltera-Scotta, stoi ich już kilka, jedno i dwukonnych. Jest to ustępstwo wymaganiom czasu, dawniej bowiem w Niedzielę, nie widziałeś ani jednego konia na ulicy, wszystko co żyło, musiało świętować. Ale zwyczaj ten był zbyt niedogodnym, zwłaszcza też, dla coraz liczniej napływających do stolicy Szkocyi cudzoziemców, więc upadł on ku wielkiemu zgorszeniu tłumów, uważających po dawnemu jazdę w Niedzielę za profanacyę dnia świętego. Chociaż jednak w Niedzielę jeżdżą cab'ami po ulicach, przecież religijne towarzystwa gorliwie agitują przeciwko i tej niewinnej rozrywce. Miałem na sobie żywy tego dowód, gdym pewnej Niedzieli rano, nie wiedząc co z czasem robić w Edynburgu, zapragnął udać się w okolice miasta do Queensferry!
Chcąc urzeczywistnić mój zamiar, zaszedłem na stacyą Waverley i tam istotnie znalazłem jedyny Hansom-cab, jednokonny wózek na dwóch kołach, z siedzeniem dla powożącego w tyle. Jest to wózek, będący w powszechnem użyciu w Anglii i Szkocyi, zgrabny i lekki, więc stosowny do najdalszych podróży. Pytam, za ile mogę jechać do Queensferry, otrzymuję odpowiedź, że za 10 szylingów, wydaje mi się to nieco zawiele, ale jest Niedziela, cab'ów na ulicach nigdzie nie widzę, więc zgadzam się na cenę. W chwili kiedy stawiam nogę na stopniu, podchodzi do mnie jakiś porządnie ubrany jegomość i kłaniając się zlekka, podaje zadrukowaną kartę papieru. Ukłon za ukłon oddaję, biorę papier, a za chwilę moja jednokonka toczy się szybko po gładkim jak posadzka bruku ulicy książąt.
Dla oryginalności, niech mi wolno będzie przetłómaczyć czytelnikowi na język polski to, co po angielsku wyczytałem na tej karcie.
Oto dosłowna treść:

„Pamiętaj obserwować poranne nabożeństwo w dniu Niedzielnym.
Dlaczego?
1) Cały ten dzień jest poświęconym, i pobożnie spędzonym być winien, na publicznych, domowych i sekretnych ćwiczeniach ku czci Pana.
2) Nabożeństwo poranne jest zazwyczaj i naturalnie, najczystszem, najlepszem, najprędzej prowadzącem do duchowego podniesienia i urobienia człowieka, do pocieszenia go w boskiem życiu.
3) Prawdziwi chrześcijanie zazwyczaj (a zapewne gdy ku temu mają sposobność wszędzie) zbierają się razem rano w dniu Pańskim. Głoszą oni wtedy te oto słowa:

„Bądź pozdrowiony, o dniu odpoczynku
„Który Bóg powołuje do życia“.
„Głosowi memu będziesz przysłuchiwał się rano“.
„Wcześnie szukać ciebie będę“.
„I iść będę w radosnym nastroju
„Ku poznaniu twojej woli, Panie“.

4) Zaniedbujący służbę Pana w Niedzielę rano, w różny sposób zabijają swój czas: ci oddając się zwykłym swoim zajęciom, inni kupując, sprzedając i robiąc rachunki, inni dalej nic nie robiąc, paląc, pijąc, gawędząc, pisząc listy lub czytając lekkie książki i gazety, i wreszcie inni podróżując po lądzie i po wodzie, lub kucharząc i przygotowując niedzielny obiad.
5) Tymczasem złe wypływające z profanowania porannego nabożeństwa w Niedzielę, jest wielkiem i rozlicznem. Nietylko dzień ten jest sponiewieranym, służba Pańska zbezczeszczoną, zaniedbanem zbawienie duszy, ale zły przykład daje się tym sposobem drugim, straszny wpływ wywiera się na nich. I napewno niczego dobrego nie można się już spodziewać po reszcie dnia, którego początek zeszedł tak bezprzykładnie.

Dlatego też przyjaciele i sąsiedzi, rozważcie to sobie głęboko, żałujcie gorąco przeszłości, patrzcie na krzyż Chrystusa przebaczenia, i jeśli Bóg wam dozwoli jeszcze dożyć następnego dnia świątecznego, idźcie do przybytku Przedwiecznego, gdzie odbywa się służba Pańska, przysłuchujcie się tej służbie z pokorą, stosujcie się do nauk słyszanych w kościele, i żyjcie w myśl tych nauk. A wtedy dobrze będzie się wam działo za życia, lepiej w chwili śmierci, a najlepiej na tamtym świecie“.

Oto dosłowna treść kartki, która znajdowała się u mnie. Gdybym ją dostał był i przeczytał wcześniej, zanim wsiadłem do Hansom-cab’u, kto wie, czy chcąc zgotować sobie to dobro, jakiego zapowiedź wyczytałem w końcu, nie byłbym ponownie poszedł do kościoła St. Giles, choć tam przykładnie już jednej Niedzieli, spędziłem cały Boży poranek. Ale dostałem ją zapóźno, mijałem już gmach hotelu Balmoral, dojeżdżałem do pałacu Royal Institution, zkąd droga zwracała się na prawo, spaliłem poza sobą zatem okręty, na głos więc moralizatorski musiałem pozostać obojętnym. Ale głos ten jednak zrobił swoje, przypomniał mi obowiązek, który tak wielu, zwłaszcza też w naszym kraju, zaniedbuje, i niezawodnie powstrzymałby mnie w przyszłości od wyjeżdżania o tej porze w dniu świątecznym poza miasto, gdybym naturalnie... nie był cudzoziemcem w tym kraju, nie podróżował po nim dla nauki, i nie pragnął w jak najkrótszym czasie, jak najwięcej zobaczyć i skorzystać. Ale też Anglicy rozrzucając po mieście takie kartki, nie na cudzoziemców liczą, wiedzą oni w jaki sposób cudzoziemcy w Europie Niedziele przepędzają, chodzi im więc tylko o ratowanie swoich, zwłaszcza też tych z pomiędzy nich, którzy często jak zwierzęta w lesie, bez kierunku idą po drogach życia. Tych właśnie umoralniają takie odezwy, tym właśnie przypominają słowa: „święć święto Pańskie“ i w połączeniu z innymi środkami religijnych i prywatnych towarzystw, powstrzymują nad przepaści głębiną.
Rozmyślam nad tem i widzę, że w dali ukazuje mi się most na Forthie. Jest to kres mojej podróży. Chowam do kieszeni kartkę, ale przedtem rzucam na nią ostatnie spojrzenie. Na czele jej czytam słowa: fifty fourth milion, „pięćdziesiąty czwarty milion“ i wyraz „Stirling“. Co to znaczy? Oto, że na kilkumilowym trakcie między Stirlingiem a Edynburgiem, towarzystwa religijne rozrzuciły już pięćdziesiąt cztery miljony takich kartek. Pięćdziesiąt cztery miljony! wierzyć się temu nie chce, a jednak tak jest. Z tych pięćdziesięciu czterech miljonów, niechby poszło na marne, myślę sobie, pięćdziesiąt, zawsze cztery zrobiły swoje. Zwarty ich szereg kołatał przecież ciągle do serc zatwardziałych, czyż podobna więc, aby nie zrobił nic? To też zrobił, i dziś jeżeli pusto jest i głucho w takim Edynburgu w Niedzielę rano, a pełno jedynie w kościołach, jeśli po ulicach miasta i po trakcie prowadzącym do Queensferry, jeżdżą tacy tylko bezbożnicy jak ja, to zasługa to tych pobożnych zgromadzeń, które oplótłszy nitką pajęczą kraj cały, cicho i głośno, publicznie i prywatnie, na kazalnicy i takie mi właśnie kartkami wołają do każdego zosobna i do wszystkich razem: „pamiętaj, abyś dzień święty święcił“.
Ale ja pojechałem do Queensferry. Zobaczyłem budujący się na Forthie most, przeszedłem się po ulicach modlącego się jak Edynburg miasteczka i nad wieczorem powróciłem do stolicy. Z kolei więc rzeczy, opisać muszę jak Edynburg wygląda w Niedzielę, gdy zmrok zapadnie.
Wysiadam na ulicy High street, niedaleko gmachu parlamentu. Hansom-cab, jakby zawstydzony tem, że jeździł ze mną, powoli oddala się w stronę Canongate i Holy rood. Na ulicy jakby wymiótł. Nigdzie konia, nigdzie człowieka, w oknach tylko spostrzegam twarze niewieście schylone nad czytaniem biblji. Nagle dolatuje mnie z boku głos. Oglądam się i widzę gromadę ludzi, w środku której jakiś mężczyzna średnich lat, żywo rozprawia, gestykulując energicznie rękami.
Podchodzę ku gromadzie, i w uszy moje wpadają następujące słowa:
„Bracia w Chrystusie, Niedziela jest daną nam od Boga po to, byśmy w dniu tym cześć Mu oddawali. A jakże spełniamy wolę Jego? Oto zamiast czytać biblję w rodzinach, oddajemy się rozmowom światowym, używamy niedozwolonych przyjemności, pijemy i gramy po całych wieczorach w karty. Pamiętajmy, że po życiu wesoło spędzonem, czeka nas sąd surowego Sędziego, który zażąda po śmierci rachunku z naszych sprawek. A z jakiemże obliczem staniemy przed tym sądem?“
I w tym duchu ciągnął z kwadrans rzecz swoją. Gdy skończył, wystąpił na środek z tłumu inny i rozdawszy zebranym zadrukowane kartki zaintonował psalm pokutny. Wszyscy zaczęli śpiewać, i przez kilka minut, z tej starej i brudnej uliczki Canongate w Edynburgu, szła do nieba melodya smętna i łzawa, jak los tych, którzy ją skruszeni tu nucili.
Śpiew ustał, ale zebrani nie rozeszli się zaraz po nim do swoich domów. Z pośród stojących na ulicy, wysunęła się postać nowego kaznodziei, i do uszu moich doleciały znowu gromkie słowa, nawołujące do święcenia Niedzieli i pobożnego życia.
Była już godzina dziewiąta wieczorem, należało mi pociągnąć ku domowi. Przed odejściem jednak spojrzałem raz jeszcze na zebranych. Byli to przedstawiciele gminu, w całem znaczeniu tego słowa. Żony rybaków, majtkowie okrętowi, tragarze, rzemieślnicy... Bieda malowała się na ich odzieniu, skrucha na twarzach, a w oczach wszystkich? w oczach przebijało się zadowolenie z przepędzenia w sposób wskazany przez Pana, dnia Pańskiego. Mój Boże, pomyślałem sobie odchodząc, jakąż dobroczynną potęgą jest religja, jeśli zdolną jest ona choć raz na tydzień wlać ukojenie i balsam w te biedne i chore dusze, w które świat możnych i potężnych, wlewa co dzień gorycz ciężkiej walki o byt, i truciznę gorzkiej nędzy i poniewierki!...
Za chwilę stałem przed pomnikiem Waltera-Scotta na Princess-street i... przysłuchiwałem się nowemu ulicznemu kazaniu. Tak jest, właśnie rozmyślałem nad tem, przechodząc przez most łączący stare miasto z nowem, że pobożność gnieździ się chętniej w ubogich dzielnicach miast wielkich, niż tam, gdzie mieszka zamożna ludność, gdy około pomnika wielkiego romantyka Szkocyi, spostrzegłem wielką gromadę ludzi. Podchodzę ku niej, i spotykam się z tem samem zupełnie co na ulicy Canongate. Było to zupełnie to samo, ale jakżeż różne od tego co tam widziałem. Tak samo, jak tam, kazanie o święceniu Niedzieli głosił jakiś cywilny pan z tłumu, tak samo inny rozdawał kartki z cytatami z biblii, tak samo intonowano tu chórem psalmy, ale skład modlących się na tej pierwszej w stolicy arteryi ruchu, jakże był różnym i do tamtego niepodobnym. Wszystko ludzie z inteligencyi, kobiety w świątecznych ubraniach, mężczyźni należący do najwyższych sfer społeczeństwa. A i sama forma kazania jakże odmienną była od tamtej. Tam człowiek prosty, prostemi słowy, rozwodził się nad zmysłowemi karami w przyszłem życiu za profanowanie dnia świątecznego, tu przedstawiciel klas oświeconych rozprawiał mądrze o etycznem znaczeniu dla człowieka poszanowania tego dnia. Warto się było słowom jego przysłuchać, wiele z nich bowiem nauczyć się można było, — to też każdy przysłuchiwał się im uważnie. Znać było, że każdy śledził uważnie za wątkiem myśli mówiącego, że przekonywał się coraz bardziej tem, co słyszał, że jeżeli dotąd zaniedbywał się w tym względzie, odtąd już przyrzeka sobie radykalną zmianę w swem życiu i poprawę. A i śpiew, jaki nastąpił po tem kazaniu, jakże niepodobnym był do śpiewu z ulicy Canongate. Tam była co prawda harmonja w głosach, ale więcej z instynktu niż z nauki, tu widziałeś, że masz do czynienia z wyrobionym chórem, który popisywać mógłby się nawet na koncertowej estradzie. To też kogo słowa mówcy nie ciągnęły, lgnął do tej melodyi uroczej, jaką tu słyszał, i tak tłum zrazu złożony z kilkunastu osób, wzrósł w krótkim czasie do kilkudziesięciu, i stworzył się tym sposobem przed oczami memi obraz, jakiego nigdy nie zapomnę. Kilkadziesiąt osób ze sfer najwykwintniejszych miasta, śpiewało głośno pod gołem niebem psalm radości i uwielbienia, melodya zapożyczona nie z tego świata, potężnym tonem szła prosto przed tron Przedwiecznego, a na to wszystko księżyc przysłonięty mgłami północy, słał spokojnie melancholijne promienie, niby pozdrowienie niebieskie tej poczciwej ziemi, która w ten sposób Panu nieba cześć oddawała.
Stałem w tłumie i przysłuchiwałem się śpiewowi. Nagle podchodzi ku mnie jeden z zebranych i wkłada mi w rękę złożony papier. Rozwijam papier i widzę... psalm. Była w tem lekka przymówka do mnie, że nie śpiewam. W słuchałem się lepiej w ton melodyi, i za chwilę w gromadzie zebranych nie stanowiłem już rozdźwięku, i o co najgłówniej wszystkim chodziło, nie szerzyłem niemą moją postawą zgorszenia.
O godzinie 10 wieczorem, wszyscy rozeszli się do domów, na ulicy Princess-street zapanował grobowy spokój, w oknach domostw pogasły jaskrawe światła, i modlące się przez cały dzień miasto, ułożyło do snu głowę. Był to już koniec Niedzieli w Edynburgu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak powiedziałem już wyżej, w stolicy Szkocyi przepędziłem trzy Niedziele. Podróże moje po tym ciekawym i romantycznym kraju, tak się układały, żem na Niedzielę zawsze mógł powracać do tego miasta. I cóż-bo mógłbym robić w tym dniu poza niem? Jeżeli tu wszystko świętuje, to świętuje daleko ściślej na prowincyi, gdzie, jak wszędzie, obyczaje są surowsze, ściślejsze życiowe wymogi i rygory. W Edynburgu, przynajmniej w hotelach jeść dostanie, na prowincyi można umrzeć z głodu, a że żadna z większych linii kolei żelaznych w dniu tym nie funkcyonuje, że nawet do takiej metropolii jak Londyn, dostać się niepodobna, przeto z konieczności trzeba siedzieć na miejscu, gdy się tu przyszło. Siedziałem więc, i prawdę powiem, nie żałuję tego, zapoznałem się bowiem dokładnie ze stroną życia duchowego w tym dniu, dzielnych i sympatycznych mieszkańców czarodziejskiego miasta.
A życie to jest i przykładne i imponujące zarazem, ten powszechny obowiązek czy zwyczaj święcenia dnia świętego, ma coś niezwykłego w sobie, a ta karność, z jaką się tu każdy poddaje, w krew całego narodu weszłym prawidłom, przejmować musi prawdziwym każdego szacunkiem. I nie zgodzę się nigdy z tymi, którzy napadają na takie święcenie Niedzieli, ze względów, że zamykając miejsca niewinnej zabawy i uciechy przed ludem, pcha go w ramiona rozpusty i wymykających się z pod kontroli ogółu miejsc publicznych, miejsca te bowiem znajduje zawsze i u nas ten, kto w innych nie czuje się na swoim stołku, ale za to nie znajduje tego uroczystego nastroju, jaki tu przebija się, że tak powiem, w każdym atomie powietrza, które bezwiednie wciągać musi do swoich płuc.
„Życie trudniej nieraz przeżyć — powiada Rogosz — niż głowę oddać pod topór kata. Są zawody, które nas zmysłów pozbawiają, są boleści, pod których brzemieniem bezsilni upadamy. Wtedy jedyną naszą dźwignią wiara, jedyną osłodą religja, jedyną ucieczką Bóg“. Otóż ta głęboka prawda jest treścią życia tego miasta i tego kraju w dniu niedzielnym, otóż to ona przeinaczyła tu wszystko. Ale przeinaczywszy, dokonała swego, podniosła stopień moralny narodu, dźwignęła go na niedościgłe wyżyny duchowego życia. Dlatego też, chociaż doznawałem na sobie nieprzyjemnych skutków zastosowania jej w praktyce w Edynburgu, nie sarkałem na surowość zakonu, poddawałem się mu z pokorą. I acz wyznawca religii innej, acz wykołysany na cywilizacyi odmiennej, chyliłem głowę przed tem, czego tu w Niedzielę byłem świadkiem, bo widziałem, że tu ściślej niż gdzieindziej wykonywany jest rozkaz Pana, „pamiętaj, abyś dzień święty święcił“. A że myślą przewodnią tego rozkazu, jest oderwanie człowieka od nędz tego powszedniego życia, i postawienie go, choć raz jedyny w tygodniu, oko w oko z Bóstwem, że umoralniające znaczenie jego, nikomu się z przed oczu nie wymyka, przeto nic zaiste w tem dziwnego, że spędzając Niedzielę w Edynburgu, cierpliwie znosiłem krępujące wolę moją więzy, bom czuł, że źródło ich spoczywa w szlachetnej chęci uduchowienia mnie w dniu tym, razem z innymi. I dziś więc jeszcze, kiedy te wspomnienia spisuję, myślą nieraz w Niedzielę wybiegam na daleką Północ, i w myśli chętnie przeżywam tam ten dzień od poranku aż do zmroku, choć wspomnienie ograniczeń, jakim tam wtedy ulegałem, nie zatarło się przecież i nie zatrze się tak prędko w pamięci mojej. Ale czyż każdy z nas, pytam, nie składa chętnie woli swojej na ołtarzu woli powszechnej, jeżeli czuje, że ta ostatnia, zmierza do osiągnięcia czegoś świętego i wielkiego, czego siła pojedyńcza i pojedyńcza wola, osiągnąć nie są w stanie?..



V.

Wycieczka w okolice Edynburga. — Góra Arthur-seat i droga królowej. — Portobello. — Leith. — Newhaven. — Granton. — Most żelazny na Forthie pod Queensferry.

To, czem przyjezdnego darzy okolica Edynburga, daje się streścić w dwóch wyrazach: góry i morze. Płaska, na całej niemal wschodniej przestrzeni od Londynu do New-castle wyspa, od tego ostatniego miasta, a raczej dopiero od Berwicku nad Tweedą, zamienia się w pagórkowatą pochyłość, która rozbija się o brzegi rzeki Forthy, aby już dalej na przeciwnej jej stronie, zamienić się w grzbiet garbaty, dosięgający, zwłaszcza też ku Północy, wcale pokaźnej wysokości. Pochyłość ta na południowym progu stolicy, tworzy obręcz z dwóch, a raczej trzech pagórków: Arthur-seat, Calton Hill i Góry Zamkowej, które od południa wyglądają, jak gdyby mur ochronny, podczas gdy od północy funkcyę tę spełnia szerokie łożysko Forthy, a od wschodu bezbrzeżne fale morza Północnego. Woda więc i góry stanowią fortyfikacye tego miasta i są zarazem jego ozdobą, a kto znudzi się monotonną jednostajnością pierwszej, może na majowem łonie drugich, znaleźć rozmaitość, jakiej pożąda. Woda też i góry, dzielą pomiędzy siebie turystów, nawiedzających okolice Edynburga, i stosownie do indywidualności tych ostatnich, raczą obrazami, jakich oni od tych dwóch żywiołów pożądają. Przyjrzyjmy się jednym i drugim obrazom.
Przedewszystkiem, pisząc o okolicach Edynburga, mówić nie będziemy o Calton Hill i Górze Zamkowej, obie te wyniosłości bowiem, stanowią część składową samego miasta. I istotnie, jeżeli będziemy piąć się pod górę ulicami Canongate i High-street, to Góra Zamkowa wyda nam się, jakby przedłużenie tej ostatniej ulicy, a jeśli znowu iść będziemy po Princess-street, od pomnika Wellingtona do Burnsa, to Calton Hill stanie wewnątrz granic naszej miejskiej przechadzki. A że i Góra Zamkowa i Calton Hill, ozdobione są na swych wierzchołkach gmachami i pomnikami, należącymi do miasta, przeto sprawiedliwie wszyscy podróżni, a my za wszystkimi, o górach tych mówią, gdy są w mieście. Co innego Arthur-seat, ta wyniosłość leży już poza miastem, a gdy miniesz pałac Holy-rood, żegnasz się już z budowlami stolicy, i jesteś na łonie natury. Arthur więc seat, należy do okolicy Edynburga, a że jest prawdziwą jej perłą, przeto każdy piszący o niej, poświęcić mu z konieczności musi choć słów kilka.
Ktoby sądził, że Arthur-seat będąc pięknym, jest jednocześnie i wielkim, byłby zaiste w błędzie. Czy bo piękność z wielkością musi koniecznie chodzić w parze? Lugano jest pewno najmniejszem z jezior Szwajcaryi, a nie oddałbym go nawet za wody Lemanu, a ileż to drobniutkich twarzy niewieścich posiada czar i uroki, jakich darmobyś nawet przez lupę szukał w twarzach Minerw, o kolosalnych obliczach i grubych ramionach. Więc choć wznosi się on tylko na 240 metrów nad poziomem morza, a na szczyt jego w ciągu godziny dostać się można, mimo to, Edynburg, gdyby mu zaproponowano zamianę, nie zgodziłby się niezawodnie na oddanie tego niewielkiego pagórka, za niejedną stromą górę Alp lub Tatr naszych, gdyż choć niewątpliwie przez zamianę taką zyskałby majestatyczność i grozę, jakich dziś nie posiada, ale straciłby niezawodnie wdzięk i miłosną krasę, które zeń robią siedlisko poetów, w rodzaju Waltera-Scotta, i fanatyków proroków, w rodzaju nieubłaganego Knoxa.
Kto chce się dostać na szczyt Arthur-seat, musi tam piąć się drogą królowej. Czy królowa jechała kiedy tą drogą, aby z wierzchołka góry przyjrzeć się spoczywającemu w dolinie miastu, nie wiem, lecz wiem, że ta droga na miano królewskiej zasługuje. Bo pomijam to, że gdy całe terytoryum, przez które przechodzi, odkupione zostało w r. 1844 przez koronę za cenę 30.674 funtów, inżynierowie jej królewskiej mości zrobili wszystko, aby ją uprzystępnić dla nóg pieszych i końskich, ale daje ona na swej przestrzeni tak romantyczne widoki, że napatrzeć im się nie można.
Jechałem tak drogą tą w Hansom-Cab’ie i przyglądałem się tym widokom. Jak o tem wzmiankowałem już wyżej, Hansom-Cab tę ma wyższość nad innemi, że powożący siedzi z tyłu na górze, i nie zasłania osobą swoją krajobrazu. Mogłem więc zatem przyjrzeć mu się dowoli. A krajobraz ten był prześlicznym, w całem znaczeniu tego słowa. Droga niby szeroka szruba, szła wolno pod górę, i niby w zaczarowanej panoramie, ukazywała coraz odmienniejsze widoki. Widoki te ustępowały szybko miejsca drugim, przecież głęboko wraziły się w pamięć, i wyraźnie stoją mi teraz przed oczami. Mogę więc z całą sumiennością powiedzieć, że piękniejszych dotąd tu nie spotkałem. Bo proszę patrzeć. Zaledwie wyruszamy z pod Holy-rood, znajdujemy się w oceanie zieloności, gazony traw i kwiatów otaczają nas dokoła. Gazony te ciągną się raz szerzej, to wężej, raz idą nowo pod górę, to spadają na łeb na szyję na dół, wreszcie w kilku miejscach rozstępują się gwałtownie, aby dać miejsce lustrom białych i tajemniczych, jak marzenie młodej dziewicy wód. A tam, poza temi wodami siedzą ciche, jak grób, w girlandzie rozłożystych drzew wioski, tam w dali szumią sine fale niosące Szkocyi pozdrowienie od fiordów i skał Norwegii, a tam z wysoka patrzy na to wszystko słońce przysłonięte z lekka mgieł tęczą, śmiejące się miłośnie do ziemi, jakby do niej mówiąc, że jej nie zazdrości tych skarbów, jakimi ją Stwórca wszech rzeczy obdarował. Zaiste, droga ta jest piękną i nie dziwimy się wcale, że poeta tej siły co Walter-Scott, wśród jej obrazów szukał natchnienia do swych poematów, nie dziwimy się, że zdobył się tu na wykrzyk uwielbienia, jaki z serc tkliwych wydobywa się wtedy tylko, kiedy brzegi jego rozpiera podziw nad tem, co jest pięknem i wielkiem, i co jak wszystko wielkie i piękne jest, bo musi być nieśmiertelnem.
Droga królowej, to miejsce codziennej przechadzki dla mieszkańców Edynburga. Codziennie znajdziesz tu popołudniu tłumy, a w Niedzielę, gdy czytanie biblii się skończy, wśród tych tu tłumów przejść doprawdy niemal, że niepodobna. Tłumy te malowniczo ugrupowane, rozsiadają się wtedy na całej wyniosłości pagórka, i z prawdziwem zadowoleniem na łonie czarodziejskiej natury, spędzają całe godziny wczasu, wciągając balsam czystego, górskiego powietrza. A że część ich nie zatrzymuje się w połowie drogi, ale dociera aż na szczyt góry, przeto gdy jadąc, wzrok uniesiesz przed siebie, wydaje ci się, że cały Arthur-seat najeżony ruchomemi głowami, jest ruchomym. I chętnie wtedy, nie zważając już na niewielki zresztą trud, dostajesz się za innymi na szczyt góry, chętnie ze szczytu spoglądasz w stronę wyludnionego Edynburga, którego mieszkańcy, przyszli tu ożywić sobą te martwe, a tak pełne krasy zielone, garbate przestrzenie.
Portobello, to miejsce kąpieli morskich dla Edynburga, to coś w rodzaju Scheveningen dla Hagi. Jak do tej ostatniej miejscowości, piękne to holenderskie miasto wysyła co rok, pragnących ochłody i wzmocnienia w falach morza, tak do Portobello przyjeżdżają ci z mieszkańców stolicy Szkocyi, którzy w murach jej lata spędzić nie mogą. Różnica ta, że do Scheveningen, dziś zjeżdżają niemal, że z całej Europy, do Portobello tylko z Edynburga, że zatem lista kąpiących się w tej ostatniej miejscowości jest o wiele szczuplejszą, i że na niej rzadko bardzo tylko spotkasz cudzoziemskie nazwisko. Ale że odległość pomiędzy Edynburgiem a Portobello jest niewielka, że na tej odległości codziennie (z wyjątkiem naturalnie Niedzieli) przebiega kilkadziesiąt pociągów, przeto codziennie spotkasz tam więcej Edynburczyków, niż w Scheveningen wszystkich razem przyjezdnych z całej Europy, choć połowa ich przeszło systematycznie nie kąpie się w morzu i skutkiem tego nie wpisuje nazwisk swoich na listy chorych.
Pięknym jest bardzo widok piaszczystej łachy, gdy się na wieczór wyjdzie odetchnąć na niej świeżem powietrzem. Wózki przewożące kąpiących się do morza, stoją wtedy już spokojnie, nigdzie nie ujrzysz kostjumu niebieskiego wstydliwej piękności, zdążającej gorączkowo pogrążyć się szybko w wód przepaściach, nigdzie niezdrowego pośpiechu, jaki tu do połowy dnia panuje. Mężczyźni i kobiety przechadzają się spokojnie na bulwarze, prowadząc ożywione rozmowy, tłumy dzieci walają się w piasku, rozdzierając powietrze wesołymi śmiechami, a nad samym obszarem wody, gromada chłopców kłusuje na niewielkich szkockich konikach, popisując się przed rodzicami zręcznością i siłą. Jest tu wtedy obraz takiego szczęścia i spokoju, jaki rzadko gdzie wpada ci w oczy, jest tu tak wyraźne świadectwo dobrobytu i potęgi, połączonych ze skromnością, tym wyraźnym przejawem pewności siebie, jakie nigdzie może w Europie nie staje na twojej drodze.
Widzisz tu lud pracowity i moralny, oddychający swobodnie i wesoło po trudach dnia całego, widzisz, jak przechadzając się nad brzegiem tego morza, które genjusz, jednego z największych jego synów do nóg niewolniczo mu rzucił, myśli on, odpoczywając po znoju, nad nowymi nad niem tryumfami, ocierasz się łokciami o tę bajeczną potęgę Wielkiej Brytanii, której nie kto inny tylko on jest źródłem i piastunem, i zazdrościsz mu niemal jego wyspiarskiej pozycyi, która mu pozwoliła, zdala od wpływów i chciwości sąsiadów, uorganizować się we wzorowe państwo, wytworzyć instytucye zarówno dalekie od azyatyckich satrapii, jak i od anarchicznych zachcianek nowoczesnej republiki. — Tu żyć chciałbym, pomyślałem sobie, zdala od burz, jakie w powietrzu wiszą nad Europą, tu pozostałbym choćby i lata całe, zdala od wpływów, jakie tam ścierają się w kierunkach wrogich, nie mając przed oczami memi tego pogańskiego kultu dla siły, która króluje dziś na tronie zjednoczonej pod hasłem śmierci dla wszystkich wolnomyślnych pierwiastków, Germanii, i tego obrazu niedoli, jaki ponad brzegami Wisły mojej i Warty, siła ta stwarza, niehamowana w pochodzie swoim przez nikogo. Ale głos jakiś wewnętrzny mi odpowiedział, że tu nie byłoby mi zupełnie dobrze, że miejsce moje pośród tych, którym śmierć kolos niemiecki teraz zaprzysiągł i przez fale Północnego morza i Bałtyku, omywającego progi polskiej Heli i polskiej ziemi Kaszubów, na skrzydłach myśli pobiegłem tam na dalekiego Wschodu łany, gdzie garstka zrozpaczonych i walecznych, rozstrzyga dziś o przyszłości, kto wie, czy nie całej nawet Słowiańszczyzny. A gdym zobaczył, jak garstka ta jest samotną i opuszczoną, jak obojętnie przyglądają się jej walce, ci, którzy duchem udział gorący w niej brać powinni, to tem gwałtowniej rwałem się tam do swoich, bom czuł, że w takiej właśnie chwili, dezerterowanie z pomiędzy nich, byłoby renegactwem. I jeżeli zazdrościłem wtedy czego tej ziemi, na której stałem, to z pewnością nie jej dobrobytu i bogactw, nie potęgi, przed którą ćwierć świata schyla głowę, ale pracowitości i hartu duszy jej mężczyzn, oszczędności i skromności w zaspakajaniu swoich wymagań jej kobiet, bom czuł, że czynniki te zdolne są oprzeć się i największej sile, zwyciężyć i najgroźniejszego nie przyjaciela.

— Boże — modliłem się wtedy w pokorze ducha, zatopiony w obszarach wód, nad któremi, miesiąc, jak powiada Mickiewicz w Grażynie: „we mgle nie całe pokazywał oko“, — Boże bohaterów naszych z pod Grunwaldu i Tanenburgu, pozbawiłeś nas, w wyrokach swoich niezbadany, tych sił fizycznych: z jakiemi szliśmy na bój z Niemcem w owej chwili, ale nie od
MOST NA FORTHIE.
wracaj od nas całkowicie oblicza swego. Oto dziś przyszła na nas, kto wie czy nie groźniejsza chwila, oto bracia nasi tysiącami wypędzani są z odwiecznych swoich siedzib, oto pogańskie słowo „ausrotten“ rozlega się w ustach filozofów tego kraju, któremu w zaraniu tego wieku, przyśpiewywali Schiller i Goethe. Nie proszę Cię o siłę fizyczną dla zwalczenia tego nieprzyjaciela, ale daj nam choć cząstkę tych przymiotów moralnych, jakimi obdarzyłeś lud tej ziemi, w której goszczę, a zachowamy się od zagłady i stworzymy tamę zalewowi, który w pochodzie swym pochłonąć i zatopić chce wszystko.

Co sprawiło, żem w tej tu chwili, o tem właśnie pomyślał? Oto widok dobrobytu i szczęścia, jakie malowały się tu na wszystkich twarzach. Przez naturalne kojarzenie się pojęć, — dobrobytowi tutejszemu przeciwstawiła się nasza niedola, a że lekarstwo na tę ostatnią spoczywało właśnie w tem, co spowodowało tu pierwszy, t. j. w oszczędności i pracy, przeto wyrwał się z piersi moich taki okrzyk, choć nic pozornie nie usprawiedliwiało racyi jego bytu. I pod wpływem już posępnego nastroju, odszedłem od tych śmiejących się szczęściem twarzy, i w smutnej już zadumie przepędziłem resztę tego dnia, bom czuł nieledwie że instynktownie, beznadziejną przyszłość naszej ziemi, jeśli serc jej mieszkańców nie ożywi iskra tych przymiotów, jaka tu tli się w tak wielkiej sile.
Portobello nie jest jedynie miejscem kąpielowem. Jest to miasteczko o kilkunastu tysiącach mieszkańców i kilku wcale pięknych ulicach. Charakter tego miasta handlowy, a zadanie, — dostarczać Edynburgowi produktów do życia. Z zadania tego wywiązuje się Portobello wybornie, i zarówno jarzyny, jak ryby, a nadewszystko też prześliczne owoce, śle codziennie na targ do stolicy. Owoce te świadczą najwymowniej o wysokiej kulturze ogrodów podmiejskich, uprawianych ze szczególniejszą sztuką. To też Edynburczycy chętnie tu, na zimę zwłaszcza, zaopatrują piwnice swoje w olbrzymie szkockie jabłka, chętnie je na Christmass (gwiazdkę) stawiają na stołach swoich, szczycąc się niemi, jako produktem miejscowej kultury. I jest czem się szczycić, i możnaby czegoś tu się nauczyć, gdyby... ogrodnicy nasi zechcieli zrozumieć tę prawdę, że nie na naszym kraju świat się kończy, i że gdzieindziej praca pokoleń całych, wydała już w różnych kierunkach owoce, jakie my, kto wie, czy prędko spożywać będziemy!
Niedaleko Portobello, leży male miasto Musselburgh. Miasto niczem nadzwyczajnem się nie odznacza, chyba tem, że tu podobno przed wiekami gościli Rzymianie. Czy tak było, pozytywnych dowodów na to nie ma w historyi, ale mieszkańcy jego trzymają się rękami i nogami tej legendy, która ich miastu daje wyższość niejaką nad Edynburgiem. Zabawnym wielce jest też wiersz, w zepsutej angielszczyznie, jaki z powodu tej legendy słyszałem. Dla ciekawości podaję go w oryginale i w przekładzie:

„Musselburg was a burgh,
„When Edinburgh was nane
„And Musselburgh will be a burgh
„When Edinburgh is gane“.

(Musselburgh był już miastem, gdy Edynburg był niczem, Musselburgh będzie miastem, gdy Edynburg będzie niczem).
Nieprawda, że wiersz ciekawy? Ale zamim proroctwo w nim zawarte spełni się, pewno jeszcze wiele Fortha natoczy wody do głębin Północnego morza. Tymczasem zaś, brudno tu i biednie, i przyszli tryumfatorowie nad Edynburgiem, chodzą dziś w podartych kostjumach i mieszkają w domach, wobec których biedne kamienice ulicy Canongate w stolicy Szkocyi, wyglądają na prawdziwe pałace.
Wzmiankując wyżej o powierzchownem podobieństwie Edynburga do Aten, powiedzieliśmy, że Leith jest dla tego miasta tem, czem Pireus dla stolicy Grecyi. Istotnie, Edynburg bowiem, choć leży niedaleko brzegów wielkiej rzeki, portem przecież nie jest, i rolę tę spełnia względem niego Leith. Ale będąc wybornym portem, jest zarazem tem, czem City dla Londynu, miastem, w którem koncentrują się wszystkie interesa stołeczne. Tak jest rzeczywiście, z wyjątkiem bowiem wielkich księgarni i drukarni, oraz fabryk kauczuku, które zarzucają świat cały tysiącem gutaperkowych przetworów i nie przemakalnych płaszczów (waterproof coats), żaden większy przemysłowo handlowy zakład, w stolicy Szkocyi siedliska nie ma. Wszystkie one, powynosiły się do Leith, a za nimi tysiące pracowników, którzy też nadali temu miastu przemysłowo-handlowy wygląd. A że tuż u jego progów, toczy wartko swoje wody do morza, szeroka tu niemal już, jak samo morze Fortha, przeto tu także stworzyła się przewyborna przystań dla okrętów, zaopatrujących cały wschód Szkocyi w zboże i wino, a wywożących z niej do portów Europy żelazo, węgiel i nici, a nadewszystko też śledzie, których połowem zajmuje się tu przeszło czterysta łódek, posiadających załogę, złożoną z dwóch tysięcy rybaków. I takim sposobem Leith, połączony z Edynburgiem przedłużeniem jego ulic, jest niejako warsztatem Edynburga, warsztatem, w którym od rana do zmroku pracuje 60.000 ludzi, nad wytworzeniem narodowego bogactwa. A jakiem być może to bogactwo, dość będzie gdy powiemy, że corocznie wpływa do portu w Leith, około siedmiu tysięcy okrętów, i że corocznie ztąd za 3,100.000 funtów, wychodzi w świat produktów kultury i pracy Szkotów.
Nie obcemi są temu miastu i wspomnienia historyczne. Tu w r. 1561 wylądowała po długiej żegludze, Marya Stuart, tu matka jej, Marya Lotaryńska, wytrzymywała długie oblężenie nieprzyjaciół katolicyzmu i jej nieszczęśliwej córki. A w ostatnich czasach, tu ujrzał światło dzienne słynny mąż stanu, Gladstone, którym słusznie szczyci się cała Anglia, zowiąc go z prawdziwą dumą: wielkim, starym człowiekiem (the great old man). Jak widzimy więc, Leith zasługuje na to, aby zwiedzić go, gdy się przybyło do Edynburga, a zwłaszcza też przejść się po jego dokach, które co prawda, nie mogą iść w porównanie z dokami Londynu i Glazgowa, niemniej przecież śmiało współzawodniczyć mogą z dokami największych portów na stałym lądzie Europy. Przechadzkę po tych dokach odbyłem też z prawdziwem zajęciem i korzyścią, i dziś jeszcze brzmi mi w uszach huk olbrzymich młotów okrętowych, które tu od rana do zmroku porusza para i siła rąk ludzkich, na świadectwo przedsiębierczości i pilności tego narodu, który nieustającą ani na chwilę pracą, dobił się tak wybitnego w świecie znaczenia.
A samo miasto? Samo miasto wygląda na przedmieście stolicy. Rozsiadłe na równinie, przerznięte w kilku kierunkach sztucznymi kanałami Forthy, zabudowane jest prostymi domami, które mu nadają bardzo pospolity wygląd. Dlatego też, pobyt w nim nic pociągającego w sobie nie ma, i podczas gdy do Portobello spieszy chętnie Edynburczyk, dla przepędzenia tam kilku godzin wczasu na łonie pięknej natury, tu, jak mieszkaniec Londynu do City, idzie tylko dla interesu, gdyż tu nic rozerwać go i oka jego nasycić nie może. Chyba te wielomasztowe statki, które się kołyszą w tutejszym porcie, i które skołatane długą morską podróżą, w tutejszych dokach odzyskują dawną swoją wytrzymałość i siłę, umożliwiające im w przyszłości najdalsze podróże.
Pokazywano mi w Leith dom, gdzie się Gladston urodził. Dom prosty, niczem szczególnem się nie odznacza. Kiedyś, pomyślałem, gdy wolnomyślne zasady, których ten mąż stanu jest głosicielem, staną się czynem, przed tym domem stanie pomnik. Będzie to pomnik jednego z największych ludzi, jakich Szkocya wydała, tak jak zasada sprawiedliwości dla uciśnionych Irlandczyków, jaką wygłaszał, jest największą zasadą tego wieku.
Mamże jeszcze mówić o New-haven i Granton, odległych od Leith o kilkanaście minut drogi? Ale pierwsze jest zwykłą osadą rybacką, a drugi maleńkim portem morskim, nie mogącym wytrzymywać porównania z portem w Leith. Przecież i tu i tam, codziennie nad wieczorem spotkasz wielu mieszkańców Edynburga, bo do pierwszego ciągną ich ciekawe i jedynie tu przechowane kostjumy rybaczek, a do drugiego położenie prawdziwie romantyczne. A że i New-haven i Granton połączone są z Edynburgiem koleją żelazną, tramwajami i omnibusami, przeto obie te miejscowości, konkurencyę wytrzymują z Portobello, i na równi z niem, wyludniają codziennie stolicę przeważnie z kobiet i dzieci. Pełno więc jednych i drugich jest tu codziennie, a gdy zmrok zapadnie, prawdziwe tłumy zapełniają wagony kolei żelaznej, przybywającej tu umyślnie dla odstawienia ich z powrotem do Edynburga. Można wtedy napatrzeć się prawdziwie ciekawym obrazom. Pamiętam, jechałem raz wieczorem z Granton do Portobello. W wagonie moim siedziały same dzieci. Chłopcy dziewięcio i dziesięcioletni, dziewczęta o rok może od nich starsze. Dzieci te jechały same. Wdałem się z niemi w rozmowę i dowiedziałem się, że same przyjechały tu na całe poobiedzie, że same przyjeżdżają codzień.
— I nie boicie się, — zapytałem — aby wam się co złego nie stało?
Not at all (wcale nie) — brzmiała odpowiedź. — Przecież nas tu przyjeżdża cała gromada.
Więc to i one, pomyślałem, wiedzą o tem, że jak powiada rusińskie przysłowie: „gromada to wielki człowiek“ i w połączeniu szukają siły, której im starsi dać nie mają sposobności lub chęci. A może tylko chcą ich oni zaprawiać do pomagania samym sobie, i od młodu wyrabiać w nich tę samodzielność, bez której w życiu, mężczyzna zwłaszcza, jak na szczudłach stąpa.
Niedaleko za Granton, Fortha, szeroka tu nieledwie jak morze, nagle się zwęża, i pod Queensferry zbliża się raptownie do przeciwległego brzegu. Okoliczność ta, wyzyskaną została przez Szkotów. Jeżeli rzucimy okiem na mapę, zobaczymy, że wspaniała ta arterya wodna, bezsprzecznie, błogosławieństwo tych stron, rozlewając się niezmiernie u ujścia, rozdziela nieledwie na dwa oddzielne kraje, północne i południowe hrabstwa. Skutkiem niej, chcąc się dostać drogą lądową z Edynburga do Perth lub Dundee i Aberdeen, trzeba zataczać duży łuk do Stirlingu, leżącego na pół drogi do Glazgowa, i tam dopiero po moście żelaznym przeprawiać się na drugi brzeg rzeki. Wprawdzie można jechać z Edynburga do Perth, drogą prostą i znacznie krótszą przez Granton, lecz z powodu niepodobieństwa przeprowadzenia wtem miejscu mostu przez Forthę, trzeba przeprawiać się statkiem parowym na brzeg przeciwny do Burnisland, zkąd już bez przerwy szyny kolejowe prowadzą do najdalszych miejsc Północy. Ale przesiadanie się z kolei na statek, podróży pewno nie przyspiesza, a dla komunikacyi towarowej jest także niepożądanem, więc choć z Granton do Burnisland jest tylko pół godziny drogi wodnej, przecież należało koniecznie pomyśleć o moście. I na miejsce na ten most wybrano właśnie Queensferry, gdzie, jak powiedziałem wyżej, rzeka raptownie się zwęża. Most ten jest właśnie w robocie, ale gdy zostanie ukończonym, stanie niezawodnie w rzędzie największych dzieł inżynierskich tego wieku [3].
Czy lądem czy wodą przybywasz do Queensferry, zdaleka już uderzają oczy twoje wspaniałe rusztowania, dźwigające się w kilku miejscach na Forthie. Rusztowania te, to podstawy dla olbrzymich murowanych słupów, na których klatka mostowa ma być wspartą. Stoją one na wodzie niepowiązane z sobą, świadcząc o tem, że robota dla pośpiechu prowadzoną jest w kilku naraz miejscach. Gdyby nie to, kto wie, kiedy wielkie to dzieło doprowadzonem byłoby do końca. A i tak trwa już ona długo. W r. 1883 położono pod ten most kamień węgielny, a ostatnie uderzenie młota, nastąpi pewno nie prędzej jak za pięć lat. Ale gdy inżynierowie i robotnicy ztąd się rozejdą, gdy pierwszy pociąg przebiegnie po tej wspaniałej arteryi komunikacyjnej, kraj szczycić się będzie mógł wielkiem tem dziełem, a twórcy planu Fowler i Baker i inni inżynierowie pracujący pod ich rozkazami i kierunkiem, zdobędą nowy liść wawrzynu. A ileż zyskają przez ten most przemysł i handel tego kraju, paraliżowane w swym rozwoju przez rzekę, która rozlawszy się bez granic, przecięła nitki wiążące serce Szkocyi, Edynburg, z jego dalekiemi kończynami?
Kiedy się stanie nad brzegiem Forthy pod Queensferry i podniesie wzrok do góry, dziś już roztoczy się przed oczami prawdziwie majestatyczny i niezwykły widok. Jak wszystkie prawie mosty na świecie, most ten nie idzie tuż nad powierzchnią wody, a!e dźwiga się na olbrzymich pilastrach, przerastających wysokością swoją, piętra najwyższych kamienic. Strach więc bierze kiedy się pomyśli, po jakich wysokościach przejeżdżać będą przyszli podróżni przez Forthę, i przejęci zostajemy podziwem nad śmiałością pomysłu, którego twórcy zdali się drwić z niebezpieczeństwa i trudności. To też nic dziwnego, że dziś już Szkoci, acz nie ukończyli jeszcze tego mostu, szczycą się tem, że trudności tych się nie zlękli, nic szczególnego, że z dumą przechadzają się nad brzegiem Forthy, myśląc o tych, jakie w przyszłości jeszcze pokonać im przyjdzie.
Aby dać pojęcie czytelnikowi o tem wielkiem arcydziele inżynieryi, dość będzie, gdy powiem, że most ten składa się z dwóch prząseł długich na 1700 stóp, dwóch na 675, czternastu na 168 i sześciu na 50; że wznosi się on na 150 stóp nad najwyższy poziom rzeki, że samej stali, użytej tu będzie do konstrukcyi 50.000 tonn, a całość obciąży budżet kraju na sumę 1,600.000 funtów szterlingów. Sądźcie już teraz sami o tym olbrzymie.
Przybliżywszy się do przeciwległego brzegu pod Queensferry, jakby dla umożliwienia okiełznania się żelaznym łańcuchem, Fortha poza tem miastem nagle rozlewa się znowu w szerokie jezioro, i dopiero niedaleko Kincardine, zwęża się znacznie, aby już nigdzie na zachodzie nie przekroczyć umiarkowanej szerokości. Kto więc chce mieć obraz całego bogactwa jej wód, poza Kincardine posuwać się nie powinien, choć poza tem właśnie miasteczkiem, zaczyna się wić ona, jak zgrabna tanecznica, i w niezliczonych zakrętach przerzyna pagórkowate pola, pełne stad owiec i wołów. Ale strony te już do okolic Edynburga nie należą, mówić o nich w tem miejscu nie można, a ich piękności, ten tylko ogląda na własne oczy, kto pod nurt rzeki puszcza się aż do Stirlingu. Kto zaś nie ma czasu po temu, poprzestaje zazwyczaj na Queensferry, i na linii tej wspaniałej rzeki do Portobello, szuka wrażeń pokrzepiających umysł i serce. Zaiste, ma tych wrażeń tam poddostatkiem i nie dziwimy się wcale, gdy innych szukać nie chce. Wystarczają bo mu one w zupełności, na zapełnienie długich lat życia.



VI.

Kraj Burnsa i kraj Waltera Scotta. — Z życia poety z Ayru. — Autor „Waverleya“. — Abotsford. — Opactwo i grób poety w Dryburgu. — Ruiny opactwa w Melrose. — Wycieczka do „Roslin Chappel“. — Zamek Roslin i dolina rzeki North-Esk.

Jeżeli poprowadzimy linję powietrzną pomiędzy Edynburgiem i Glazgowem, i rzucimy okiem na wielką i żyzną dolinę, którą skrapiają wody Forthy i Clyde’y, to spostrzeżemy, że kraj, który poniżej tej linii leży, pod względem piękności natury, o wiele ustępuje temu, który rozciąga się na północ od niej. Nie spotykamy tu ani gór niebotycznych, ani jezior okolonych wieńcem rozłożystych drzew, dokoła ciągną się płaszczyzny zlekka tylko sfalowane nierównością gruntu, jednem słowem niema nic, coby nas zachwycić i porwać mogło. I jeżeli, które strony Szkocyi, przedstawiają najmniej interesu dla goniącego za pięknością natury turysty, to bezsprzecznie hrabstwa, ciągnące się od tych dwóch rzek do granicy Anglii, podobnie bowiem, jak znaczna część tego ostatniego kraju, są one płaskie i bezleśne, gdzieniegdzie tylko urozmaicone niewielkimi zresztą pagórkami lub kępami drzew, które więcej nasze wiejskie sady niż lasy przypominają. Ale co pospolitym tym pod względem krajobrazów równinom daje powab nieopisany dla każdego wykształconego umysłu, to wspomnienia historyczne związane z niemi, to wspaniałe pomniki budownictwa rozsiane tu i owdzie, na świadectwo cywilizacyi ich dawnych mieszkańców, to wreszcie urok poetycznych wspomnień, dyszących tu, że tak powiem, w powietrzu. Tu to na tych polach odbywały się homeryczne i krwawe walki Szkotów z Anglikami, póki oba te nieprzyjazne sobie narody, zapomniawszy o krzywdach wzajemnych, nie połączyły się jak równy z równym, tu wznoszą się do dziś, jedne z najpiękniejszych w Europie, a najwspanialsze bezsprzecznie w całej Wielkiej Brytanii, ruiny klasztorów i kaplic, dowody potęgi, pobożności i smaku, całych pokoleń oddawna już spoczywających w grobie, tu wreszcie już w nowszych czasach żyli, pracowali i umarli dwaj najznakomitsi poeci, jakich Szkocya wydała: Robert Burns i Walter Scott.
Kto był Walter Scott, czyż potrzebuję polskiemu czytelnikowi o tem mówić? Kto z nas nie zna z poematów jego, wspaniałej „Pani Jeziora“ lub „Pieśni ostatniego Minstrela“, tak pięknie przyobleczonych w polską sukienkę przez Odyńca, kto nie rozkoszował się w dniach świetlanej swojej młodości, takimi poematami w prozie, jak „Wawerley“, „Rob-Roy“ lub „Więzienie Edynburskie“, które obleciawszy świat cały, wszędzie spopularyzowały nazwisko szkockiego pisarza, a na powieść historyczną wszystkich języków i wszystkich ludów, wywarły tak niezwykły wpływ. A Burns? Ten wprawdzie mniej jest nam znanym, jego bowiem „Songs of Robert Burns“, dotąd czekają na tłómacza polskiego, ale w Szkocyi czczonym on jest przez wszystkich, on bowiem pierwszy zagrał na tkliwej strunie ludowych podań swojego narodu tak potężnie, że dźwięk wydobyty z tej struny, znalazł echo w najdalszym zakątku Europy. O tych dwóch ludziach sprawiedliwie powiedzieć można, że wskrzesili z grobu zamarłą wielkość swojego kraju, że jak Mickiewicz Polskę, przypomnieli Szkocyę całemu światu, i to nie głosem czci dla brutalnej siły, jak dzisiejsi niemieccy myśliciele, smutni apostołowie nowoczesnego barbarzyństwa, ale potężnym wykrzykiem do wolności, ale entuzyastycznem ukochaniem narodowej przeszłości, ale oparciem się o lud, tę „arkę“, jak powiada nasz poeta, przymierza, między dawnemi i młodszemi laty:

„w której lud składa broń swego rycerza,
„swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty“.

To też Szkoci wiedzą dobrze o tem, znają doskonale zasługi swoich romantyków poetów, i prześcigają się w objawach czci dla ich pamięci. Jednym z objawów tej czci, jest ochrzczenie stron, gdzie oni żyli i umarli, ich nieśmiertelnem nazwiskiem.
Mamy więc w Szkocyi kraje Waltera Scotta i Burnsa. Gdzie one na mapie leżą, jakie są ich granice i obszary, żadna geografja o tem nie mówi, ale Szkot każdy wskaże je najdokładniej. Powie ci on, że doliny skropione wodami Tweedy, to ziemie twórcy „Pani Jeziora“, a okrąg Ayru, to kraj największego liryka Szkocyi.
Kraj Burnsa zatem (the land or Burns) ciągnie się nad brzegami rzeki Ayr. Tu w skromnej lepiance, w mieście tego samego nazwiska, w r. 1759, ujrzał światło dzienne poeta. Biedna chata, którą do dziś oglądać można, najlepiej mówi o tem, do jakiego stanu należeli jego rodzice. Byli to ubodzy dzierżawcy, w pocie czoła zarabiający na chleb. Cóż za naukę mogli dać synowi? Nie dali więc mu prawie żadnej, i młodociane lata jego, zamiast w szkole, spłynęły za pługiem, lub w towarzystwie wieśniaków. Ale to, co dla każdego innego byłoby zabójstwem, dla tego samorodnego genjuszu było źródłem nauki i fantazyi. Za pługiem wsłuchiwał się on w pieśń gminną, w gronie wieśniaków opowiadano mu ludowe podania, na łonie zatem czystej natury, wytworzył się w nim liryczny talent, który mu w rzędzie poetów świata, tak pierwszorzędne wyrobił stanowisko. Walcząc z nędzą i doznając wszędzie niepowodzenia, postanowił on w r. 1786 rzucić kraj i przenieść się do Ameryki. Należało więc pomyśleć o funduszach na podróż. Powodowany potrzebą, Burns zatem puszcza w świat pierwszy zbiór swoich lirycznych poezyi, nie przewidując, że zgotują mu one zczasem nieśmiertelność. Ale nieśmiertelność przychodzi wtedy dopiero, kiedy nad grobem tych, których staje się udziałem, szumią oddawna płaczące wierzby, — za życia, poeci nawet tej siły, co nasz Mickiewicz, upadają pod brzemieniem potrzeb codziennych, — i Burnsa więc, zbiór jego lirycznych utworów nie wydźwignął z nędzy, w której się urodził i żył, i w nędzy też na małej dzierżawie sądzonem mu było dni zakończyć. Dziś, w niewielkiem oddaleniu od biednej chaty, gdzie się urodził, stoi piękny jego pomnik, a kraj cały, jakby przez ironję dla człowieka, który na własny zagon zdobyć się nie mógł, nosi miano kraju Burnsa, ale jak gdyby ogólnym charakterem swoim, chciał kraj ten przypominać skromnego poetę, jest on biednym i jednostajnym, i niczem szczególnem, prócz melancholijną poezyą swoich siół, nie wabi ku sobie; tak więc tylko jak dzieła poety, przemawia do całego otoczenia, głosem spokoju i harmonii.
Ale jeżeli kraj Burnsa jest pospolity i jednostajny, wcale inaczej wygląda kraj Waltera Scotta, (the land or Walter Scott). Zajrzyjmy do tego kraju, a przepędzimy w nim dzień cały niezawodnie tak przyjemnie, jak przyjemnie kiedyś przepędzaliśmy czas, na wczytywaniu się w fantastyczne legendy „Pani Jeziora“.
Ale przedtem słów kilka o chrzestnym ojcu tego kraju.
Walter Scott, urodził się w r. 1771 w Edynburgu. Szczęśliwszy o wiele od swojego współczesnego i pokrewnego duchem poety z Ayru, mógł ukończyć uniwersytet w stolicy Szkocyi, i zaliczyć się do grona adwokatów. Ukochawszy, podobnie, jak Bums, poezyę i podania ludowe, mając 31 lat wieku, wystąpił z trzytomowym zbiorem ballad szkockich. A że zwrot ku poezyi ludowej ogarnął wtedy wszystkie umysły w jego kraju, przeto zbiór ten, zwrócił na niego uwagę wszystkich. To mu dało bodźca do nowej pracy, której następstwem były nowe tryumfy na Parnasie. W roku 1805 występuje on z większym poematem: „Pieśń ostatniego Minstrela“, a następnie z „Marmionem“ i najznakomitszym ze swoich utworów „Panią Jeziora“ (The lady of the lake). Tym poematem, zakończył on poetycką swoją twórczość, to bowiem, co od tego czasu w wiązanej mowie bogów wyszło z pod jego pióra, nosi cechy słabości i upadku. Czuć to musiał niezawodnie sam Walter Scott, gdyż odtąd przerzucił się do prozy, i poświęcił się wyłącznie historycznemu romansowi, którego jest prawdziwym ojcem. W roku 1811, zakupił w okolicach Melrose, w czarownej dolinie rzeki Tweedy majątek Cartley-Hole, i przezwawszy go Abotsfordem, tu osiadł, zdala od wielkomiejskiego gwaru i ruchu. Oderwanie się od tego ruchu i obcowanie z naturą, cudownie oddziałało na fantazyę poety. Z pod jego pióra zaczęły się sypać powieści jedne od drugich piękniejsze, oczy świata całego zwróciły się w stronę jego wiejskiej pustelni. Znajdując się w odmiennych niż Burns, warunkach majątkowych, Walter Scott, nie miał tych pobudek do tworzenia, co ubogi poeta z Ayru, ale i do wrót jego wspaniałego pałacu, zapukała raz silnie ruina, i wywołała ten sam skutek, co u tamtego nędza. Skutkiem bankructwa jednego domu handlowego, Walter Scott, zadłużył się na poważną sumę (przeszło sto tysięcy funtów), musiał więc ze zdwojoną energją wziąć się do pracy, aby ten deficyt wyrównać. Jakoż niespracowany, jak nasz Kraszewski, zaczyna tworzyć z wzrastającym ciągle pośpiechem, po Waverleyu (1814) i Guy Manneringu (l815) drukuje w kilku seryach, pod ogólnym tytułem Tales (opowieści), romanse, wskrzeszające z grobu zamarłą przeszłość Szkocyi, pisze w 9 tomach Życie Napoleona (1827), w 2 tomach Historyą Szkocyi (1830) i puszcza w świat trzy serye nowych romansów pod tyt.: „Tales of a grandfather“, (opowieści dziadka. 1828-1830). Ale praca tak wielka wyczerpuje jego siły, zagrożony na zdrowiu, puszcza się w roku 1831 w podróż do Włoch, lecz powraca niewiele pokrzepiony do domu, i tu na łonie rodziny, w ukochanym swoim zamku Abotsford, gdzie tyle dzieł napisał, do snu nieprzespanego, kładzie strudzoną głowę.
Czytelnik łatwo zrozumie, że każdy podróżujący po Szkocyi, po zwiedzeniu Edynburga i okolic, zanim uda się w głąb kraju, nie może się oprzeć naturalnej chęci odwiedzenia stron, gdzie żył, pracował i umarł, poeta tej, co Walter Scott, siły, i że pierwszą dalszą wycieczką jego ze stolicy, będzie rozkoszna dolina Tweedy, gdzie na niewielkiej przestrzeni stoją: komnata, w której tworzył najpiękniejsze swoje dzieła, i trumna, w której spoczął na wieki. A że niedaleko tej komnaty, leży opactwo Melrose, najpiękniejsze w całej Szkocyi, a tuż przy tej trumnie dźwigają się ruiny Dryburskie, jedne z najromantyczniejszych niezawodnie na całej północy Europy, przeto nic dziwnego, że cały tak nazwany kraj Waltera Scotta, jest celem wędrówki wszystkich przyjezdnych do Szkocyi, nawet i tych, dla których nazwisko twórcy „Waverleya“, jest jedynie pustym dźwiękiem.
Przyjeżdżam więc do Edynburga z Portobello, gdziem noc przepędził, rankiem pewnego pięknego dnia sierpniowego, i na stacyi „Waverley“, biorę do Melrose „tourist retourn ticket“, bilet „tam i z powrotem“. Wyszukuję sobie wagon, na którego szybach, wypisany jest pożądany przez wszystkich podróżujących na całym świecie mężczyzn, wyraz: „smoking“ (dla palących), i za chwilę znajduję się już poza miastem. Czytam w Baedekerze, że do Melrose jechać będę okrągłą godzinę, pragnę więc ten czas zużytkować jak najkorzystniej. Wyglądam oknem, okolica plaska, nigdzie wody, nigdzie lasów, zwracam więc wzrok na współjadących ze mną, ciekawy, czy wpośród nich nie znajdę czegoś, coby mnie więcej od jednostajnej aż do znudzenia natury, zająć mogło. Towarzystwo, którem otoczony jestem, nie należy do high-life'u tutejszego. Co prawda, nie mogłem się nawet tego spodziewać, ile że jechałem klasą trzecią, która będąc najtańszą w tym kraju, najliczniejszy kontyngens rekrutuje sobie w klasie średniej, a nawet w sferze stanu czwartego. Tym razem tiers-état, jedzie ze mną: farmerzy, oficyaliści, urzędnicy. Wszyscy jadą nie dla interesu, lecz dla rozrywki, odetchnąć tem samem powietrzem, które wciągała przed pół wiekiem w siebie pierś poety. Naturalnie, że o poecie wszyscy mówią: ci, co oglądali już Abotsford, opowiadają o tem, co tam jest do widzenia, ci, co jadą tam po raz pierwszy, niecierpliwią się, że pociąg idzie tak wolno. Istotnie, jak gdyby na przekór wszystkim kolejom szkockim, prującym przestrzenie z nieznaną u nas szybkością, pociąg do Melrose, idzie nie prędzej od naszego osobowego, co więcej, zatrzymuje się na pośrednich stacyach. Ma to swoje niedogodności, ma i korzyści, pozwala naprzykład skonstatować, że kraj poniżej linii rzeki Forthy, dla poszukującego pięknych widoków, nie przedstawia tego interesu, co okolice rozłożone po nad tą linją, że zatem, gdyby nie wspomnienia związane z nim i rozsiane po nim pomniki starego budownictwa, nie wart byłby oglądania. Ale też nie dla widoków tam się jeździ, choć jak zobaczymy za chwilę, dolina Tweedy, skrapiającej grób poety, godną jest oka wybredniejszego nawet turysty.
Gdzie ucho w wagonie zwrócę, zewsząd dochodzą mnie dźwięki angielskie. Na kilkunastu podróżnych, prócz mnie, niema nikogo z cudzoziemców. Fakt ten, przejmuje mnie podziwieniem, z rozmowy przecież, w którą się z moim sąsiadem wdaję, dowiaduję się, że po Szkocyi, niezmiernie mało wogóle cudzoziemców podróżuje.
— Jeszcze z Amerykanami spotkasz się pan gdzieniegdzie, ale ci prawie za swoich w naszym kraju uważają się, bo mówią jednym z nami językiem; co się zaś tyczy Francuzów i Niemców, tych na palcach mógłbyś pan tu policzyć. Przejeżdżają i oni nieraz co prawda kanał, ale toną po większej części w Londynie...
— A Polacy? — zapytałem, przygotowany z góry na odpowiedź.
— Polacy — tych nader rzadko, wszyscy, jak tu jesteśmy, oglądamy.
Do rozmowy przyłączył się dalszy sąsiad.
— Znałem przed laty jednego Polaka w Edynburgu, zwał się na ski i mieszkał w starej części miasta. Był emigrantem z r. 1846 i w pocie czoła zarabiał na kawałek chleba. Ale czy żyje dziś, nie wiem. O innych zaś, żaden z nas pewnie nie słyszał.
Ale oto i Melrose. Stacya mała, jak wszystkie w tym kraju jednopiętrowa, a obok niej schody i galerya, rzucona po nad szynami na drugą jej stronę. Obok schodów napis: „cross the rails only by the bridge“ (przechodź przez szyny tylko przez most). Przypomniały mi się koleje podziemne w Londynie z napisami wyraźnymi na tablicach: „wait here for third class“ (czekaj w tem miejscu na klasę trzecią) i uchyliłem znowu głowę przed porządkami, spotykanymi na każdym kroku w tych krajach, — porządkami zabezpieczającymi podróżnych od wypadków, jeżeli tylko sami oni nie zamykają uszów na głos wskazówki lub ostrzeżenia.
Zaledwie przechodzimy na drugą stronę stacyi, aliści otoczeni jesteśmy mnóstwem ludzi. Są to furmani cab’ów, stojących na podwórzu. Wyrazy „Abotsford“, „Dryburgh Abbey“, krzyżują się w powietrzu, każdy zaleca swój faeton, każdy wkłada w rękę cennik jazdy. Spoglądam na parę kart i wszędzie spotykam jedne ceny. Ceny te są dosyć wysokie. Cab jednokonny do Abotsford i z powrotem: 6 szyllingów i 6 pensów, a dwukonny o 3 szyllingi więcej. Nie namyślam się zatem długo, wskakuję w pierwszą lepszą jednokonkę, — i jadę. Jadę po wybornej drodze bitej, okolicą jednostajną i bezleśną, jak cała przestrzeń od Edynburga do Melrose, i w pół godziny po opuszczeniu stacyi, wysiadam przed oparkanionym ogrodem, w którego głębi okazują mi się dziwaczne kształty zamczyska, przypominającego mi wszystkie znane style.
Otwieram furtkę i wchodzę do ogrodu. Za mną postępuje w milczeniu gromadka ludzi. Są to moi współtowarzysze podróży. Wszyscy z bijącem sercem przybliżamy się do przybytku, który tak niedawno jeszcze ożywiał duch niezwykłego człowieka.
Nie wiem, jak kto, ale ja zawsze doświadczam dziwnego uczucia, kiedy mam wstąpić w progi domu, gdzie mieszkał jeden z tych wybranych, których przeznaczeniem jest, być przodownikiem na drodze do światła i postępu. Pragnę przestąpić próg takiego mieszkania i lękam się, bym go nie sprofanował swoją obecnością. Zdaje mi się, że tej ciszy, jaka tam dokoła panuje, przerwać mi nie wolno, że tam właśnie odbywa się proces myślenia człowieka, na którego świat cały ma obrócone oczy, że każdy, co mu w tym procesie będzie przeszkodą, dopuści się nieledwie świętokradztwa, godzien jest, by był przedmiotem potępienia ogólnego. Idę naprzód, gdyż mi powiadają, że iść można, gdyż mnie pchają postępujące za mną tłumy, ale radbym cofnąć się jeszcze, bym przynajmniej, jeżeli tam mam już wejść, wszedł namaszczony i przygotowany, wolny od tego wzruszenia, jakiem przejmuje mnie widok tego, na czem spoczywały ręce wybranych. Jest-li ta nieśmiałość objawem zasługującym na śmiech, lub też poszanowania godnym dowodem, głębokiej czci dla genjuszu, wielkiego i nieśmiertelnego, jak samo bóstwo?
Zamek Waltera Scotta, robi na każdym zaiste niezwykłe wrażenie. Na niezwykłość tę, składają się dwie rzeczy. Naprzód, stoi on w głębi ogrodu u stóp doliny, przerzniętej wstęgą wody, w tajemniczem półcieniu, jakie mu daje otaczająca go dokoła rozłożysta korona drzew, a powtóre, jest on tak dziwacznego stylu, że ta dziwaczność na każdym umyśle wycisnąć musi niestarte piętno. Wyobraźmy bo sobie ogród drzewiasty, zasłany gazonami kwiatów, ogród nie rozłożony na płaszczyźnie, ale rozsiadły, że tak powiem na stoku olbrzymiego pagórka, przeglądającego się kokieteryjnie w zwierciadle jasnych i czystych wód, ogród oparkaniony dokoła, i skutkiem tego zaciszny i bezludny, i w środku ogrodu tego olbrzymie zamczysko, przypominające cokolwiek stare zamki niemieckich raubritterów i wille nowoczesne szkockich lordów, a będziemy mieli wyobrażenie całości, słabe pojęcie o wrażeniu, jakiego tu każdy doświadczać musi. W jakiemkolwiek miejscu ogrodu się umieścisz, zkądkolwiek poszlesz wzrok w stronę zamku, zewsząd przedstawi ci się tak fantazyjnie, że pojąć doprawdy nie możesz, zkąd architekt czerpał wzory do swego dzieła, i gotów jesteś przypuścić, że to nieokiełznana fantazya poety, powołała do życia te mury, jak fantazya jego, w uroku niebiańskiej poezyi, ukazała całemu światu, bohaterską przeszłość jego kraju. Bo powierzchowny wygląd zamku, robi wrażenie niby gotyku, ale wrażenie to za chwilę znika. Widzisz, że te nizkie wieżyce, że te łuki rozłożyste, nic z gotykiem nie mają wspólnego, i powiadasz znowu sobie, że to jest styl par excellence szkocki, coś w rodzaju Holy-rood w Edynburgu, lub starych gmachów na ulicach Canongate lub High-street. Ale i styl szkocki uderza harmonją i ładem, a tu i jednej i drugiego niema, więc znowu mówisz, że styl ten, do szkockiego jest niepodobnym i szukasz znowu w zapasie wspomnień swoich, czy coś podobnego kiedyś, nie uderzyło oczów twoich. Ale szukasz napróżno, ale nic podobnego nie znajdujesz, i odchodzisz przekonany, że to jest coś nawskróś oryginalnego, coś, co jako eklektyzm architektonicznych pomysłów różnych epok, może nawet nie być pozbawionem historycznego i archeologicznego interesu, ale co ładnem bynajmniej nie jest, co naśladowanem nigdy nie będzie i być nie może. I nie dziwisz się już wtedy temu bogactwu fantazyi poety, jakie uderza w czarodziejskich obrazach „Pani Jeziora“, bo czujesz, że kto ukochał taką fantazyjność w budowli obranej dla siebie na mieszkanie, ten musiał skarby jej mieć złożone w głębi swojego ducha. Ale jak tę dysharmonję i niepokój, jakie tu na tych murach widzisz, pogodzić można z klasyczną iście równowagą w dziełach poety, — na to już nie znajdujesz odpowiedzi. I chyba w tych sprzecznościach, jakie targają na wszystkie strony naturę ludzką, doszukujesz się źródła tej zagadki, wobec której stoisz tu zadumany.
Zamek Waltera Scotta, stanowi dziś Panteon jego pamiątek. Po jego śmierci, bibljoteka, złożona z 20.000 tomów i to, co z drobiazgów innych po nim pozostało, miały się rozejść po całym świecie, ale naród nie dopuścił do tego sprofanowania pozostałości po poecie. Drogą składek publicznych, zebrano dość znaczny fundusz, zakupiono w całości wszystko, i w tem samem miejscu, gdzie żył on i pracował, stworzono publiczne muzeum.
Kiedy nam opowiadał o tem przewodnik, gdyśmy przestępowali próg zamku, doznałem przykrego uczucia, boleśnie ścisnęło mi się serce. Ileżto — pomyślałem — nieoszacowanych pamiątek po twórcy „Pana Tadeusza“, dzięki naszemu niedbalstwu, rozbiegło się po szerokim świecie, a jak mało nawet potrzeba było na to, aby w swoim czasie od zatracenia je ochronić. A przecież, w hierarchii genjuszów, o ileż nasz Mickiewicz, wyżej nad Walterem Scottem stoi, o ileż większem jest znaczenie jego w literaturze wszystkich czasów i wszystkich narodów? Ale za to, o ileż co prawda silniejszym jest od naszego prawdziwy patryotyzm Szkotów, patryotyzm, spoczywający nie w słowach, i nie cofający się przed żadną, choćby największą ofiarą na publiczny cel!…
Pokoje w zamku Abotsford, zapełnione są pamiątkami po poecie. Najwięcej jest ich tam, gdzie była jego bibljoteka. Obok książek symetrycznie poustawianych na półkach, mamy tu piękne popiersie jego, dłuta Chantreya; biust Szekspira i dwa wyborne portrety: Waltera Scotta i jego syna w stroju oficera. Tuż za bibljoteką ciągnie się gabinet pracy poety. Skromny on, jak wszystko, co tu widzimy. Proste biurko i fotel, oto całe umeblowanie pokoju tego, gdzie ujrzały światło dzienne, prawie wszystkie romanse historyczne twórcy „Waverleya“. Tuż obok niewielka komnata, gdzie w oszklonej szafce oglądać można ubranie jego z lat ostatnich.
}Najwspanialszym ze wszystkich pokoi w Abotsfort jest jadalnia. Jest ona umeblowana w stylu gotyckim, a zdobią jej ściany obrazy rzeczywistej wartości. Widzimy tu portret Kromwella, Karola II i głowę nieszczęśliwej Maryi Stuart na półmisku, zdjętą podobno nazajutrz po jej ścięciu. Dwie pozostałe sale przeznaczone są: jedna na zbrojownię, a druga na pomieszczenie dla mebli, ofiarowanych poecie przez króla Jerzego IV. W tej ostatniej sali, Walter Scott rozstał się z tem życiem.
Co za sprzeczność, pomyślałem, chodząc po tych komnatach, z tem, co się widzi w ubogim domku Burnsa nad Ayrem. Tu dostatek widzisz na każdym kroku, tam czytasz wszędzie słowo „nędza“, tu śmieje się do ciebie wszystko, tam wszystko ukazuje trupie i zimne oblicze. A przecież gdyby nie ta różnica w położeniu towarzyskiem, jakżeż mało różniliby się od siebie ci dwaj poeci, czerpiący natchnienie do swoich dzieł, w jednem źródle poezyi ludowej! Ale pieniądz, którego Burns miał za mało, a niedostatku którego nie zaznał Walter Scott nigdy, wyżłobił pomiędzy nimi głęboką przepaść, odbił się na produkcyach ich ducha. I gdy Burns, płacząc nad biedną dolą maluczkich, gra na strunie współczucia i miłosierdzia, to budzi współczucie i dla swej doli, gdyż ta niewiele od tamtej się różniła. A Walter Scott? Ten, szczęśliwy jak Goete w życiu, malował je z wesołej i dodatniej strony i wesołość dokoła budził, a gdy na paletę swoją nałożył czasami farb ponurych, to w nich nie czułeś wilgoci łez, gdyż łez w życiu jego nie było. Widzisz to dobrze, gdy po tych pokojach w Abotsford chodzisz, mimo, że powtarzam, są one skromne i nie licują z wspaniałą choć dziwaczną powierzchownością samego zamku.
Walter Scott umarł w dniu 22 września 1832 roku. Pochowano go w Dryburgu, obok ojca. Czyż będąc tu, można nie iść i tam, by pokłonić się jego trumnie? Chyba nie, więc nic dziwnego, że każdy po zwiedzeniu Abotsfordu, do Dryburgu każe się wieźć.
W prawdziwie romantycznem położeniu, nad brzegami szerokiej w tem miejscu Tweedy, ocienione dokoła drzewami, wznoszą się niewielkie ale piękne ruiny. Sprawcami tych ruin są Anglicy. Od XI wieku, stało w tem miejscu bogate opactwo, a choć w XIV uległo ono zniszczeniu, odbudowanem zostało wkrótce. Ale w roku 1544 przyszli Anglicy, złupili i spalili stary klasztor i odeszli, pozostawiwszy po sobie zgliszcza. Z pod tego ciosu opactwo nie podniosło się już nigdy, i do dziś ruinami swemi, świadczy o waśni, jaka rozdzielała tak długo te dwa narody.
Chociaż wszystko śmieje tu się dokoła, wrażenie ogólne jest nad wyraz przygnębiające. I nie dlatego, że spoczywa tu Walter Scott, wszakżeż choć umarł, żyje on nieśmiertelny w narodu swego pieśni, ale widzisz tu na każdym kamieniu tyle barbarzyństwa i złości ludzkiej, masz do czynienia z tak wielkim zasobem burzącej siły i woli, że doznajesz niewypowiedzianie przykrego uczucia na myśl, ile to złego sprawcą był człowiek na tej ziemi, ile złego dokonać jeszcze na niej zdoła, jeśli w serce jego jak dotąd, posępne duchy w rodzaju warzińskiego półboga, siać będą ziarna nienawiści i urągania prawu. Bo patrzmy. Ruiny Dryburskiego opactwa, acz uległy w znacznej części zniszczeniu, pozwalają jednak przed oczami duszy swojej, odbudować obraz pierwotnej całości. Cóż to za piękna musiała być budowla! Ten śmiały łuk wysoko sterczący na froncie po nad drzewami, to część tylko gotyckiego sklepienia, po którem pozostały zaledwie ślady, a te kolumny dźwigające się dotąd z boku kościelnej nawy, to fragmenta zaledwie podniosłej myśli budowniczego, która przy pomocy całego ich szeregu, wypowiadać się musiała tak dobitnie i tak wyraźnie. Co za barbarzyńska wściekłość, kazała tym dzikim tłumom z Południa, pastwić się nad tem dziełem architektury, i że też jakaś nadziemska siła, nie sparaliżowała tych rąk wandalskich, w chwili, gdy podnosiły się świętokradzko na zburzenie i obrócenie w proch tego, co tyle błogosławionych rąk do życia z nicości powołało!... Ale czy tylko w dziedzinie pomników budownictwa, złość i głupota ludzka poczyniły szczerby, czy nie zdeptały one po całem przestworzu kuli ziemskiej, świętszych nierównie od nich rzeczy, — praw do bytu i życia całych narodów?...
Walter Scott, spoczywa w bocznej nawie opactwa. Oderwana od głównego korpusu, stanowi ona jakby oddzielną całość, nosi mniej śladów zniszczenia. Albo więc wściekła ręka barbarzyńców nie zdążyła już po zrujnowaniu klasztoru, wywrzeć swej głupiej zemsty na jego nawie, albo też w kolei czasów, znalazł się ktoś, co ślady spustoszenia na niej zatarł, i nie mając możności lub środków odbudowania całości, poprzestać zniewolonym był na odrestaurowaniu części. Ale pomimo, że część ta musiała chyba odnowieniu kiedyś uledz, cechę ruin z tem wszystkiem na sobie nosi, tylko, że te ruiny, nie robią tego strasznego wrażenia, co ruiny samego korpusu, w którym sterczą jedynie potargane i walące się mury, gdzie ślad nawet sklepienia nie zabezpiecza tego, co pozostało od dalszego zniszczenia. Nawa, w której spoczywa Walter Scott, wprawdzie także dachu jest pozbawioną, wprawdzie także tu i owdzie masz szczątki gruzów i potarganych zrębów, ale przynajmniej po nad jego trumną jest sklepienie chroniące ją od atmosferycznych wpływów, ale przynajmniej gruzy te nie walą ci się na głowę. Nie masz tu, jednem słowem, do czynienia z odrestaurowanym w zupełności budynkiem, odchodząc ztąd, wynosisz zawsze wrażenie ruiny, mimo to jednak ta ruina nie przemawia do duszy twojej tak strasznym głosem przerażenia, jak ruiny głównego korpusu, wpośród których, nie spotykasz się, bo spotkać się już nie możesz ze słowem: „nadzieja“, kędy, jak powiada w swoich Sonetach krymskich, Mickiewicz: „wąż ślizką piersią dotyka się zioła“. Podczas więc, gdy tu w tym grobowcu poety, widnieje zawsze całokształt budowli, jako tako trzymającej się harmonijnych linii, tam w korpusie widzisz jedynie zbiornik odrapanych murów i przerażających gruzów. I powtarzasz, patrząc na to wszystko, słowa wielkiego poety, i dreszcz cię po całem ciele przechodzi, bo te słowa i ten widok uczą cię, że wszystko, co tu jest wśród nas, śladem tego podążyć w końcu musi:

„Skróś okien różnofarbnych, powoju roślina,
„Wdzierając się na głuche ściany i sklepienia,
„Zajmuje dzieło ludzi, w imię przyrodzenia
„I pisze Baltazara głoskami: Ruina“.

I przychodzi ci jednocześnie na usta pytanie poety:

„Gdzież jesteś, o miłości, potęgo i chwało?
„Wy macie trwać na wieki, źródło szybko płynie,
„O hańbo, wyście przeszły, a źródło zostało“.

Ale na pytanie to, te potargane mury opactwa Dryburskiego, nie dają ci, niestety, odpowiedzi!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ostatnie mieszkanie Waltera Scotta, jest tak fantazyjnem i dziwacznem, jak jego zamek Abotsford. Co za pomysł, spoczywać wpośród ruin, i co rzeczywiście skłonić mogło poetę, że chciał, by tu złożono jego ciało? Sądziłże, iż tu spokojniejszym będzie zdala od gwaru tego świata, nie przepuszczającego nawet cmentarzom i w szalony swój wir, wciągającego niemal trumny? Albo też pragnął on może, by czcigodne jego prochy powstrzymały niszczącą rękę czasu i zabezpieczyły te drogie dla niego mury od ostatecznego upadku? Tak, czy inaczej, leży on tu, obok tej, która była towarzyszką dni jego, i rzeczywiście, opuszczonej od ludzi pustelni, nadaje wszechświatowe znaczenie. Nie ma Szkota, któryby tu nie odbył pielgrzymki, a rzadki cudzoziemiec, jaki tu z za morza przychodzi, nie opuści Edynburga, aby się popiołom poety nie pokłonić. I słusznie, Walter Scott bowiem na pokłon taki zasługuje, a choćby pominąć olbrzymi wpływ jego na literatury wszystkich cywilizowanych narodów, zawsze cześć w każdym obudzać będzie jego gorące przywiązanie do ojczystego kraju, będące źródłem całej jego twórczości.
Dziwne robi wrażenie ten grób jego ponury i smutny. Odcięty rzeką od głównego traktu, zakryty przed okiem gęstą koroną drzew, przytulony do omszałych, walących się rumowisk głównego korpusu opactwa, stoi on tu, jak zjawisko nie z tego świata, i myśli nie o tym zaiste świecie budzi. Zniszczenie jest jego tłem, przemoc fizycznej siły mówi z każdego jego kamienia, posępne „memento mori“ czytasz dokoła. I oglądasz się lękliwie dokoła, czy tu nie zobaczysz gdzie krzyża, tego symbolu zmartwychwstania i nadziei, ale krzyża nie widzisz nigdzie, nadzieja nigdzie nie przemawia do twojej duszy. Jesteś, jak gdyby w świecie pogańskim, który kataklizm jakiś w proch rozsypał i powalił u nóg twoich, i nie widzisz zbawienia dla tego świata, bo nie opiera on się tu na tem, co zbawienie dać może. W środku grobowca, za gotyckiem oknem, widnieje trumna poety. Przywalona ciężkiem kamiennem nakryciem, robi wrażenie czworokątnej skrzyni, i niczem nie przypomina owych wdzięcznych sarkofagów innych krajów, które z poza całunu śmierci, kokieteryjnie spoglądają na ciebie. Jakże inaczej, pomyślałem sobie, spoczywa Thorwaldsen w Kopenhadze. I ten także pragnął nie leżeć na cmentarzu, i ten także chciał mieć niezwykłą mogiłę i pochować się kazał w środku gmachu, który genjuszem swym ożywił i zaludnił. Ale grób jego to poezya wcielona; wszystko się śmieje i wdzięczy w nim dokoła, tak, że zdaje ci się, iż nie umarł on, tylko odszedł ztąd na chwilę, by po ciężkiej pracy usnąć, i że za chwilę do ciebie znów powróci. A Walter Scott? Zwłoki jego gniecie ciężki kamień, gruba krata odcina je od reszty świata, ruina uchwyciła je w żelazne kleszcze. I on odszedł, ale nie na odpoczynek chwilowy, z nim nie zobaczysz się już nigdy! Ponura śmierć, jak te ponure mury, roztoczyła nad nim swoje skrzydła, uniosła go, w niedościgłe okiem przestworza, w których buja, niepobłogosławiony na tę daleką drogę nawet zwykłym cmentarnym krzyżem. Jakżeż więc niepodobnym jest grób jego, do grobu Thorwaldsena w Kopenhadze?..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedym bawił jeszcze w Londynie, mówiono mi, że w Szkocyi dwie rzeczy są najciekawsze do widzenia: opactwo w Melrose i „Pani Jezior Szkockich“ w górach Trosachu. Gdym zatem odchodził od tego grobu i posyłał trumnie wielkiego poety ostatnie spojrzenie i westchnienie, przypomniały mi się te słowa i ucieszyłem się, że za chwilę wśród ruin tego opactwa chodzić będę. Jakoż przeszedłszy wiszący most na Tweedzie, w stronę Melrose skierowałem moje kroki, i właśnie znajduję się wewnątrz murów starego klasztoru, i spoglądając na rzeczywiście wspaniałą pozostałość starego budownictwa, wspominam zamarłą jego przeszłość.
Losy opactwa w Melrose, podobne są do losów klasztoru Dryburskiego. Podobnie, jak tam, tak i tu, powołał je do życia, król Dawid I, podobnie, jak tam, tak i tu, pozostawili na niem swój ślad Anglicy, których ciężką, wandalską rękę, znać nie na jednem miejscu w Szkocyi. Tylko różnica pomiędzy niemi polega na tem, że gdy do zamienienia w ruiny opactwa Dryburskiego wystarczył jeden zbrojny ich napad, tu potrzeba było aż dwukrotnego ich ataku, aby na tym pomniku średniowiecznej architektury, dokonać dzieła zniszczenia. I istotnie, dwa razy bowiem mury te narażone były na ich mściwość, raz w roku 1322, drugi raz w 63 lat później, i gdy po pierwszem ich spustoszeniu, przywrócił je do pierwotnego stanu Robert Bruce, drugiego śladów nikt już zatrzeć nie potrafił. A może też wobec niszczycielskich instynktów ówczesnych Anglików, nikt nie chciał przykładać ręki do odbudowania tego, co leżąc na głównym trakcie między Londynem a Edynburgiem, narażonem ciągle było na niebezpieczeństwo, każdej chwili mogło być znowu zamienionem w kupę gruzów. Tak czy inaczej, dość, że od pięciu wieków nikt tych tu ruin nie próbował restaurować i to nawet wtedy, gdy pojednana ze Szkocyą Anglia, pokrwawiony i wyszczerbiony na karkach jej dzieci miecz, schowała do pochwy i zamiast dotychczasowej nienawiści, posłała swej długoletniej rywalce, uścisk miłosnej dłoni. Podobnie zatem jak w Dryburgu, — i w Melrose, mamy do czynienia ze szkieletem wspaniałego klasztoru, ale jakżeż odmienne odbieramy wrażenia, patrząc oko w oko na oba te szkielety.
Przedewszystkiem Dryburg, — to kupa potarganych gruzów. Z wyjątkiem bocznej nawy, która służy za grób Waltera Scotta i jaką taką przynajmniej całość stanowi, korpus główny wali się niewstrzymanym pędem, i maluczko, a rozwali się zupełnie. Sterczy wprawdzie do dziś na froncie jeszcze, niby kościotrup dźwigający się z grobu, ściana, ozdobiona gotyckiem oknem i pozwalająca domyślać się całości, ale po drugiej jej stronie, nic nie ma uzupełniającego ją w twoich oczach, i nic nie przekonywa cię o tem, czy całokształt, jaki z niej nakreślasz sobie, nie jest po prostu wytworem bujnej wyobraźni. Tu bo zniszczenie dokonało całkowicie swego, tu człowiek pokazał co umie, i z bezwzględnością, godną zaiste świętszej i lepszej sprawy, przekonał o sile swojej i potędze. A w Melrose zupełnie co innego. Albo więc mury tego opactwa były silniejsze i odporniejsze od Dryburskich, albo napaść spotkała tu się z poważniejszym niż tam oporem, albo też wreszcie (co jednak jest mniej prawdopodobnem), głupi żołdak, uderzony niezwykłą pięknością tej budowli, wstrzymał w połowie rękę zniszczenia, darował życie temu, co niemym głosem piękna, dopraszało się zlitowania. Bo jakżeż zaiste to co tu było, musiało być w swoim czasie pięknem, kiedy dziś jeszcze mówi do ciebie tak wspaniałym głosem harmonii i wdzięku, jakżeż wyglądać całość przed wiekami musiała, kiedy dziś jeszcze potargane jej części, tak wielkie wrażenie sprawiają, w taki każdego wprowadzają zachwyt!
Wejdźmy do wnętrza, i rozejrzyjmy się w szczegółach tej monumentalnej budowli.
Przedewszystkiem zaznaczyć trzeba, że fasada zachodnia klasztoru uległa zupełnemu zniszczeniu, ostały się tylko chór i pewne części skrzydeł południowego i północnego, oraz części wieży i nawy. Naturalnie, że dach cały nie pozostał na swojem miejscu i tylko nad pewnemi częściami opactwa, dźwiga się jeszcze ułamek sklepienia, gotyckiemi kształtami swemi mówiącego o gotyckim charakterze budowli.
Przyjrzyjmy się tedy tym częściom.
Uderza tu jedna rzecz. Oto drobiazgowe wykończenie ornamentacyi szczegółów. A tych ornamentacyj wielkie wszędzie mnóstwo, znać że architekt kochał się w nich niezmiernie. Nad każdem więc oknem, nad każdemi drzwiami, nad łukami, wieżyczkami i w każdem zagłębieniu w murze, jednem słowem, wszędzie, gdzie stało wolnego miejsca, mamy tu przeróżne płaskorzeźby, najfantastyczniejszych pomysłów, najdelikatniejszego wykończenia. Tu roztacza się przed oczami naszemi królestwo flory, z drzewami, kwiatami i roślinami, tam świat zwierzęcy występuje w najgłówniejszych swoich okazach, a tam dalej wreszcie, król i pan stworzenia, człowiek, w kształtach bez zarzutu ukazuje się zdumionemu tą rozmaitością, widzowi. A wszystko piękne i wdzięczne, a wszystko wykończone z tą drobiazgowością, jaka cechowała wielkich budowniczych średnich wieków.
Nawa, z której przemoc brutalnie zdarła podobno cudny gotycki dach, połączona jest z bocznemi skrzydłami przy pomocy łukowych arkad podtrzymywanych przez przepiękne, dotąd nieźle zachowane kolumny, ozdobionych również płaskorzeźbami, a wysoka niegdyś na 84 stóp wieża, w części dziś tylko istniejąca, przedstawia tak wielkie bogactwo ornamentacyi, że każdy, pragnący się zapoznać z rozmaitością ozdób, w jakich stary gotyk tak się kochał, mógłby stać przed nią całemi godzinami. Zachowane od zagłady okna, godne są najtroskliwszej uwagi, zwłaszcza też główne, w południowej części budowli, wysokie na 8, a szerokie na 5 metrów, które bogato zapełnione jest koronkowemi ozdobami, wykutemi w murze.
Najbardziej zajmującą częścią klasztoru, jest chór o pięciu większych i mniejszych oknach. Kiedyś, pod największem z nich, stał ołtarz i sarkofag Aleksandra II. Dziś nie ma śladu nawet tych pamiątek, i przewodnik ukazuje już tylko na puste miejsce, gdzie miało leżeć serce Roberta Bruce’a. Ale z tego, co się zachowało tu od zagłady, wnosić można, w jak wspaniałej części klasztoru, zasłużony ten dla Szkocyi mąż, kazał złożyć najdrogocenniejszą cząstkę swojego ciała.
Szczególnie pięknie przedstawiają się ruiny tego wspaniałego opactwa (podobno jednego z najwspanialszych w całej Szkocyi), gdy mu się przygląda od strony cmentarza. Najpokaźniejsza bowiem część budowli, zachowaną została z tej strony od zagłady. Umieściwszy się w pewnem oddaleniu, nie widzi się wtedy braku sklepienia nad głównym korpusem, i zdaje się, że ma się do czynienia z nietkniętym przez ząb czasu okazem średniowiecznego gotyku. Z tej też strony obserwować ruiny trzeba, gdy się chce mieć dokładne pojęcie o tem, czem były przed pięcioma wiekami, z tej strony zdejmują je fotografowie z Edynburga, zdobiąc odbiciami ich okna wystaw i różne drewniane cacka, które obok sprzedają przejezdnym na pamiątkę. A w cacka te zaopatruje się każdy, kto tu przychodzi, każdy bowiem, gdy do domu powróci, chce mieć przypomnienie tego, co widział. I ja więc nabywam, za niewielkie zresztą pieniądze, małą staroświecką klepsydrę z wyobrażeniem ruin, i ile razy spojrzę na nią, zawsze stoją mi w pełnym całokształcie przed oczami majestatyczne mury, świadectwo z jednej strony cywilizacyi tego dalekiego kraju, a z drugiej złości ludzkiej, depczącej w bezgranicznej pysze swojej, pomniki kultury całych pokoleń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pięknie zarysowywał się na niebie poranek, kiedym wsiadał na ulicy Princes street do wielkiego otwartego omnibusu, mającego mnie powieść do Roslin. Po kilku dniach zimnych i dżdżystych, słońce wesoło weszło na firmamencie, gęste chmury, zalegające niebo, pierzchły, nie pozostawiwszy po sobie śladu, wszystko zapowiadało dzień pogodny i czysty. Postanowiłem więc skorzystać z tego, i zanim puszczę się w głąb Szkocyi, zobaczyć inny drogocenny okaz szkockiego budownictwa, słynną kaplicę w Roslin. A że podobnych mnie było więcej, przeto w licznej bardzo kompanii, drogą południową, opuściłem Edynburg, kierując się w strony mniej może od kraju Waltera Scotta romantyczne, niemniej przeto ciekawe od niego.
Droga do Roslin, nie przedstawia nic szczególnego. Środkiem płaszczyzny, mało zadrzewionej i bezwodnej, ciągnie się szosa równa i gładka, jak stół. Jużto wogóle drogi bite w Szkocyi, uderzają doskonałością i w niczem nie przypominają szos naszych. Pomimo gruntu nie wszędzie równego, jak u nas, są one wszędzie proste i gładkie, to też jedzie się po nich szybko i równo, jak po stole. A choć do każdego niemal znaczniejszego punktu w tym kraju, dociera kolej żelazna, przerzynająca Szkocyę w najprzeróżniejszych kierunkach, przecież dzięki wybornym szosom, tam, gdzie jej nie ma, nie czuje się nieledwie jej braku. I przestrzeń więc pomiędzy Edynburgiem a Roslinem, przebywamy w stosunkowo bardzo krótkim czasie, i wcale nie umęczeni drogą, wysiadamy przed furtką, poza którą roztaczają się mury kaplicy.
Podobnie, jak opactwo w Melrose, kaplica w Roslin, należy do najwspanialszych okazów gotyckiego budownictwa w Szkocyi, podobnie jak Melrose, jest ona od góry do dołu, ubrana dekoracyami, przypominającemi wspaniałe świątynie iberyjskiego półwyspu. Tylko, że gdy w Melrose, bądź jak bądź, mamy zawsze do czynienia z ruinami, tu oglądamy budowlę, na której ząb czasu poczynił bardzo mało szczerb. Szczególniej wnętrze jej bogato dekorowane, śladów zniszczenia wcale na sobie nie nosi i przedstawia w swoich łukach, filarach i sklepieniach, tak wielkie bogactwo architektonicznych pomysłów, że stawiają one tę kaplicę bezsprzecznie w rzędzie najpiękniejszych okazów budownictwa na całym świecie. Przewodnik, oprowadzający nas po tem wnętrzu opowiadał nam, że kaplica ta przypomina nieco katedrę w Burgos. Nie znam Burgos, ale być to bardzo może, wedle podania bowiem, plan dla niej, nakreślili hiszpańscy architekci. To też powiedziałbym, że tu, pod tem ołowianem niebem Północy, nie jest ona na swojem miejscu, że nie licuje z temi świątyniami zimnemi, które protestantyzm rozsiał po całym tym kraju, że potrzeba jej światła i ciepła Południa. Dobrze przynajmniej, pomyślałem, że w obecnym czasie, nie odbywa się w tej kaplicy nabożeństwo, — nie suchej bo Biblii i pokutnych psalmów, domagają się te wypieszczone ściany, ale modlitwy głośnej i podniosłej, organów hucznych i wogóle tego poetycznego nastroju, jaki widnieje w katolickich przybytkach Pana, w przeciwstawieniu do zborów ewangielickich, zkąd suchy i ponury racyonalizm, wygnał bezlitośnie wszelką fantazyę i swobodniejszy polot ducha.
Kaplica w Roslin datuje z roku 1446. Nazwisko głównego jej architekta zatarło się w pamięci potomnych, ale pozostała legenda, którą w tej chwili przypomina nam nasz przewodnik.
— Widzicie panowie, — mówi on — tę wspaniałą, gotycką kolumnę. Stawiał ją pomocnik budowniczego, gdy ten, zmuszony był ztąd wyjechać, i na czas jakiś oderwać się od swojej pracy. Jest ona piękną, — nieprawdaż — ale bo też kosztowała życie swojego twórcy. Gdy główny budowniczy, po powrocie do Roslin, ją ujrzał, zachwycił się talentem swojego ucznia, ale zarazem przeląkł się, by ten z czasem nie zepchnął go na plan drugi. Szukał więc od tej chwili sposobności, pozbycia się niebezpiecznego rywala, i upatrzywszy stosowną chwilę, wykonał swój piekielny zamiar. Ta pyszna zatem kolumna, niegodnie zroszoną została krwią swojego twórcy.
Spojrzałem. Przedemną dźwigał się majestatyczny słup. Lekki i wdzięczny, a jednak dość silny, by się pod nim nie załamało sklepienie, strzelał on do góry jak modlitwa, i jak modlitwa w niebie, rozpływał się wdzięcznie w łukach wiążących podstawę dachu. Pokryty z kilku stron bogatemi ozdobami, wyglądał istotnie, jak fantazya poety, i na tle tego gotyku, jak poezya, przemawiał do duszy. Cóż to za geniusz, pomyślałem, musiał mieszkać w tej młodej nieznanej piersi, jakiż wysoce religijny nastrój musiał przepełniać to serce, jeśli w zaraniu lat swoich mógł się on zdobyć na utwór tak pomnikowy, jeśli pierwszym jego pomysłem mogło być tak skończone dzieło. I zrobił mi się żal gorzki tego złamanego tak wcześnie życia, gdyby bo nie mściwa ręka mordercy, ileżby ono pozostawiło śladów swojego bytowania na tej ziemi! Ale czy pytam, jedno to tylko wielkie życie, przecięły ciężkie nożyce głupoty i zemsty człowieczej?...
Uzupełnieniem wrażeń, jakich się tu w tych stronach doznaje, jest dolina rzeki North Esk, prowadząca od ruin zamku Roslin do willi Hawthornden, w której kiedyś podobno mieszkał poeta Drumond. Zamek leży na dość wysokiem wzniesieniu, a willa w środku gęstego zagajnika, skropionego bystremi wodami górskiego potoku. Chociaż jednak i pierwszy i druga, nic równie pięknego, jak kaplica w Roslin, nie przedstawiają, przecież każdy przyjść tu musi, gdyż każdego ciągnie prawdziwie romantyczna dolina wspomnianej wyżej rzeki. Gdyby przez porównanie można było określić jej piękność, powiedziałbym, że przypomina ona nieco dolinę Kościeliską w Tatrach. Tak samo, jak w tej ostatniej, środkiem jej płynie, kłębując się po kamieniach, potok, tak samo, ramami jej są nagie i dzikie skały, tak samo stare świerki i jodły, przeglądają się w jasnym krysztale jej wód. Tylko, że gdy romantyczna dolina Kościeliska jest jak gdyby wstępem do dzikszych i wspanialszych krajobrazów, przedsionkiem do bardziej czarodziejskiego przybytku, dolina rzeki North Esk, u wrót willi, gwałtownie się ucina, i wprowadza podróżnego na płaszczyznę. Mimo to jednak, widzieć ją warto, na niewiększej bowiem przestrzeni, jak dolina Prądnika w Ojcowie, darzy cię ona niezwykłemi pięknościami: grozą i majestatem skał, ponad któremi szybują orły, i pieszczotliwym wdziękiem górskiem strumienia, w cieniu drzew którego, miłosną wiodą rozmowę słowiki i skowronki. To też latem ożywia się ona przyjezdnemi i w tej chwili liczne grupy turystów przebiegają ją w różnych kierunkach, czepiając wzrok po tych stromych skałach, tu i owdzie przypruszonych mchem, lub porosłych karłowatymi, a przecież tak wdzięcznymi krzewami.



VII.

Firth of Forth. — Morzem do St. Andrews. — Ruiny tego miasta. — Uniwersytet. — Kazalnica Knoxa. — Z St. Andrews do Kinross. — Jezioro Loch Leven. — Baszta więzienna Maryi Stuart. — Nieco historycznych wspomnień. — Burnisland. — Kąpiele morskie w Aberdour.

Jest Niedziela, wszystko co żyje w Edynburgu, śpiewa psalmy w kościele, wszystkie sklepy pozamykane, wszelki ruch, jak zwykle w Niedzielę, wstrzymany. Co robić? Bawiąc przez dwie Niedziele z rzędu w stolicy kraju, miałem sposobność być na nabożeństwach w kościołach St. Giles i Knoxa, nie chcę dziś znowu śpiewać psalmów, zwłaszcza, że pogoda ładna, słońce wspaniale świeci, a czasu do stracenia nie mam. Korzystam więc z pierwszego lepszego cab'u, jaki mi się nasuwa na drodze, i nie pytając o cenę, każę się wieźć do Leith. Wprawdzie i w Leith byłem już kilkakrotnie, widziałem wszystko, co tam jest do widzenia, ale czytam właśnie na rogu George-street, że dziś ztamtąd statek odbywa przejażdżkę po zatoce Forthy. Co za liberalizm, myślę, Niedziela i wycieczka dla przyjemności, nie bardzo pasują do siebie w tym surowym kraju, ale co mi tam do tego, statek jedzie, pojadę i ja z nim.
Przybywam do Leith i udaję się do przystani. Niewielką garstkę spostrzegam nad wodą, ale ponieważ każdy z zebranych tam ma bilet w ręku, sądzę przeto, że dla tej nawet garstki statek pójdzie. Tak też się dzieje, i punkt o godzinie 12 w południe, prujemy niewielkim steamer’em mętne fale Forthy.
Powiedzieliśmy zdaje się wyżej, że Fortha, płynąca od Stirlingu dość wąskiem korytem, pod Kinkardine, rozszerza się znacznie, a pod Queensferry ścieśnia na chwilę, aby już zaraz za tą miejscowością, zamienić się w morze. Wprawdzie geograficznie, morze Północne zaczyna się dopiero od Fife Ness na północy, a od Noth Berwick na Południu, do tych dwóch punktów zatem od Queensferry, cały obszar rozlanej wody, jest tylko zatoką tej rzeki, ale obszar to tak znaczny, że za morze uważa je każdy, zwłaszcza też, że i woda tu słono gorzka i fale często przypominają nawałnice oceanu. „Przejażdżka więc po morzu“, „kąpiele morskie“, są to utarte tu w rozmowie termina, i niezupełna ścisłość takowych, tylko geografowi nie mile wpada w uszy. Ale że ani ja, ani prawdopodobnie czytelnik mojej książki, specyalistą geografem nie jest, przeto, że użyję prawnego wyrażenia, „zapisywać się na fałsz“ nie będziemy, i traktować będziemy tę zatokę, jakby była rzeczywiście morzem.
Jadę więc, ale przedewszystkiem dokąd jadę? Zamiarem moim, jest po zobaczeniu hrabstw, ciągnących się na południe Forthy, poznać choćby przelotnie te, jakie są rozpostarte na jej północy, jadę więc do St. Andrews, miasta jednego z najstarszych w całej Szkocyi, a następnie przez Kinross i jezioro Loch-Leven, zatoczę z powrotem koleją łuk na południe. Takim więc sposobem wyzyskam wszystko, co tu jest do widzenia na wschodnim krańcu tego kraju, zanim przeniosę się na jego kraniec przeciwległy, w świat gór i jezior najwspanialszych na całej północy Europy.
Podróż do St. Andrews, trwa przeszło trzy godziny, nie płyniemy jednak środkiem Forthy, ale trzymamy się jej zachodnich brzegów, przy których zatrzymujemy się kilkakrotnie. Dozwala mi to przyjrzeć się gęsto zaludnionemu krajowi. Gdzie okiem rzucę, ogrody i pola uprawne, co kilkaset kroków szereg białych domków, przeglądających się w falach wody, tu i owdzie mały i schludny kościółek, skromną wieżyczką strzelający do nieba. Krajobraz cichy, pogodny, zarywający coś z naszego i gdyby nie te niewielkie zresztą góry, które zarysowują mi się w dali, byłby do naszego zupełnie podobny. Mijamy Portobello i Musselbourgh na brzegu wschodnim rzeki, Largo i Elie na zachodnim, daleko już pozostały za nami w tyle, nagle ukazuje nam się na środku morza stroma skała wystająca z wody do góry. To wyspa May (Isle or May), maleńki skrawek płaskiej na całej niemal przestrzeni ziemi, na zachód tylko obwarowany naturalną basztą, która w tem miejscu, wśród tych wodnych obszarów, jest miłem urozmaiceniem dla oka, ile że skały, które tę basztę tworzą, mają ciemno zieloną powierzchowność. Majtek, do którego zwracam się po bliższe informacye, objaśnia mnie, że maleńka ta wysepka, posiada wyborną kryniczną wodę i skutkiem tego jest doskonałą stacyą okrętową, posyłam więc temu dobroczynnemu skrawkowi ziemi wdzięczne spojrzenie, i zwracam się z moim statkiem w stronę Fife-Ness. Tu już jesteśmy wśród pełnego morza, czujemy to dobrze, silne bowiem fale podrzucają okrętem, jak piłką do góry. To wywołuje swój skutek, i jedna z dam, obok mnie oparta o baryerę okrętową, doznaje nawet silnego zawrotu głowy i zaczyna doświadczać przyjemnych początków choroby morskiej. Szczęściem, z Fife-Ness do St. Andrews już niedaleko, nie ma więc czasu, aby początki te przybrały rozmiary większe, dostrzegamy w dali długą linję, pionowo wpuszczoną w wodę, poznajemy że ta linja, to przystań, do której przybijają okręta, zbyt głęboko wrzynające się w morze, aby mogły podpływać pod sam brzeg; jesteśmy w St. Andrews.
Spoglądam na mapę i widzę, że St. Andrews leży na północnym skraju małego półwyspu, oblanego od południa wodami Forthy, a od północy rzeką Tay. Zaglądam do historyi i czytam, że choć początek tego miasta ginie w mrokach niepewności, wątpliwości jednak nie ulega, że istniało już ono w X wieku, i jest jednem z najstarszych w całej Szkocyi. Do czasów nowszych, nie było ono głośnem na widowni świata, dopiero krwawa reformacya religijna, wycisnęła na niem swoje piętno. Tu to wtedy zginął za swoje przekonania religijne, Jerzy Wishart i grono innych szlachetnych synów Szkocyi, tu zamordowany został w zapale walki, w roku 1546 kardynał Beaton. A gdy słynny John Knox potrzebował silniejszego niż w Edynburgu oparcia dla swojego religijnego nowatorstwa, tu obrał miejsce na swoje zamieszkanie, i ztąd wśród oklasków sfanatyzowanych tłumów, ciskał grom po gromie na głowę papiestwa i katolicyzmu. A jeżeli dodamy do tego, że w St. Andrews istnieje od niepamiętnych czasów stary uniwersytet, jeden z najstarszych na całej północy Europy, a w samem mieście wspaniałe sterczą ruiny, jedne z najdzikszych w całej Szkocyi, to zrozumiemy interes, z jakim stawiałem nogi na stałym gruncie, dającym mi nadzieję oglądania tego wszystkiego własnemi oczami.
Mając zdać sprawę, z tego com tu widział, powiem, że St. Andrews, mimo bezsprzeczną starożytność swoją, wcale na stare miasto nie wygląda. Z wyjątkiem dzikich istotnie ruin kościoła i zamku, uniwersyteckiego budynku i kilku mniejszych gmachów, ma ono wygląd miasta nowożytnego, tego, co Anglicy nazywają pospolicie a resort for sea-bathers, a co przetłomaczylibyśmy na nasz ojczysty język, przez miejsce kąpielowe. Istotnie, ulice tu są proste i długie, domy czyste i wysokie, a hotele, jakie tu gęsto spotykam, na dowód, że podróżni często zawadzają o ten punkt, mogłyby nawet bez sromu, stanąć obok hotelu Europejskiego w naszej stolicy. I tylko widok tych ruin, i tych starych gmachów, świadczy nam o tem, że jesteśmy w otoczeniu, gdzie się oddawna rozgrywały dziejowe wypadki, i że nie od wczoraj ruchliwo tu jest i głośno, jak oto teraz na tym cmentarzu, przytulonym do poszarpanych murów zniszczonego przez czas kościoła. Istotnie, ruchliwo tu i głośno. Jest Niedziela, więc każdy, kto uważał spacer poza miasto za rzecz zdrożną, i prowadzącą prostą drogą do piekła, tu nie wstydził się przyjść, na to miejsce wiecznego spoczynku tych, którzy nas wszystkich w wędrówce życiowej wyprzedzili. Z jakże przeróżnem uczuciem w duszy — myślę — przechadza się każdy po tem miejscu, jakież odmienne wrażenia malują się na każdego twarzy, jakież niejednakowe pragnienia wyrywają się z każdej piersi! Ten starzec siedzący na kamiennej ławce, myśli pewno o tem właśnie, że mu niezadługo przyjdzie pożegnać się ze światem i pójść do tych, którzy cicho śpią w tych tu grobach, to płoche dziecko, skaczące po trawniku i odrzucające nogą kamienie z maleńkiej mogiły, dziwi się pewno, że siostrzyczka jego, która niedawno z wiankiem na skroni, ułożoną została do snu, nie chce wstać i pofiglować z niem, mimo, że słońce tak pięknie tam przyświeca, a dobra mama figlować dzieciom nie wzbrania, a ta smutna, czarna kobieta, zapatrzona w głębokie fale morza i pogrążona w głębszym od tego morza smutku, prosi Boga niezawodnie, by jej corychlej pozwolił się połączyć w tem uroczem miejscu, z jedyną swoją pociechą, którą z jękiem oddała ziemi przed rokiem. A jest tu bo istotnie uroczo, tak uroczo, że zazdrościmy, z pewnością już wszyscy tym, którzy tu obrali wieczne mieszkanie.
Patrzmy. Cmentarz niewielki, murem ogrodzony, okolony zewsząd zielenią gęstą drzew, zajmuje wschodnią część miasta na pagórku. Gdzie się obejrzysz, wszędzie wieńce i kwiaty. Na każdym grobie, pietyzm pozostałych, porzucił naczynia szklane, wewnątrz których sztuczne girlandy, bielą się nieśmiertelną białością, przypominając niby nieśmiertelność tych dusz, których cielesna powłoka spoczywa w ziemi. A z jednej strony cmentarza, wysokie stare zręby czarnego szkieletu kościoła, kierujące oczy ku niebu, z drugiej jasne morze, prowadzące wzrok nasz w nieskończoność, wszędzie zieleń, napawająca go jakąś dziwną błogością, wszędzie aromat wlewający balsam w duszę. Jakże w pięknem miejscu śpią oni tu, umarli — pomyślałem, — i o ileż szczęśliwsi są od nas, wiedzą bowiem o tem, że ich z tego czarownego otoczenia, nikt nigdy wyprowadzić nie zechce. A my żywi? Czy ten nawet, który dziś dumnie, jak indyk, stąpa po marmurowych posadzkach pałaców, pewnym jest tego, że reszta życia rozpoczętego na różach, nie spłynie mu już w wilgoci, opuszczeniu i brudzie?...
Niedaleko ruin kościoła, znajdują się ruiny zamku. Powiedziałem wyżej, że przedstawiają one obraz najdzikszych ruin w Szkocyi. Tak jest, zwłaszcza też, gdy się podpływa ku nim od strony morza. Wydają się wtedy potarganemi, skutkiem jakiegoś wulkanicznego wstrząśnienia, skałami, porzuconemi tu jako groźba dla statków, któreby chciały niebacznie poszukać tu przystani. Nadewszystko też nocną porą, gdy księżyc wychyli z poza chmur swe oblicze, widok tych czarnych, walących się baszt, ma coś przerażającego w sobie, i nie dziwię się wcale, że wedle ludowego podania, w pośród nich przeklęte duchy obrały sobie wieczne siedlisko. Nie mogły one zaiste, poszukać sobie odpowiedniejszego.
W St. Andrews jest jeszcze do widzenia uniwersytet. Ale nie oglądałem go wewnątrz. Z powodu Niedzieli, aule były zamknięte i nikt wprowadzić mnie do nich nie śmiał. Za to młoda córka bedela, znalazłszy przypadkiem klucze od kościoła uniwersyteckiego, oprowadziła mnie po nim. Sam kościół ciemny i skromny, niczem szczególnem się nie zaleca, ale ciekawy on z tego względu, że tu kazał przed trzema wiekami John Knox. Do dziś jeszcze, w rogu świątyni widać starą drewnianą kazalnicę, z której rozlegały się słowa, przed któremi padła Marya Stuart. Kazalnica ta, to jedna z najdroższych relikwii całej Szkocyi. Surowy jej wygląd, uzupełnił surowe wrażenie, jakie wywarły na mnie, dom i kościół tego reformatora w Edynburgu.
Do Loch-Leven z St. Andrews, kilkanaście angielskich mil. Jedzie się naprzód koleją do Kinross, tam wsiada się w niewielką łódkę i w pół godziny jest się u progów baszty, gdzie więzioną była Marya Stuart. Ale naprzód przypomnijmy sobie, choć w krótkości, wypadki historyczne, które ją z salonów Holy-rood, do nagich cel Loch Levenu przyprowadziły.
Rizzio i Darnley, spoczywali już w grobie, występny Bothwell, osiągnął już cel swoich zabiegów; posiadł koronę i piękną rękę Maryi. Zdawało się wszystko skończone, królowa pozbyła się nienawistnego człowieka, zaślubiła tego, w którym spodziewała się znaleźć ideał cnót, sam Knox nawet ogłuszony ogromem jej występku, przycichł na chwilę i przestał ciskać w Holy-rood gromy. Ale był to spokój przed burzą, złe spłodzone przez tę nierachującą się z niczem kobietę, musiało sprowadzić logiczne następstwa, po zbrodni musiała nastąpić kara, krew domagała się krwi. Opowiedzmy, zanim popłyniemy tam do tej baszty, jakiemi drogi szła ta kara ku Maryi Stuart.
W dniu 15 maja 1567 r., królowa Szkocyi uroczystym związkiem połączyła losy swoje, z losami Bothwela. Stając z nim razem na kobiercu ślubnym, chciała bezsprzecznie zaspokoić swoje namiętności, pragnęła, być może, wynagrodzić go za usługi, jakie jej oddał, odrywając ją od boku znienawidzonego Darnleya, ale zapomniała o tem, że lud całego kraju oburzony był jej postępkiem, że uważał nieledwie za świętokradztwo jej małżeństwo. I niedługo czekała na dowody jawnego niezadowolenia swoich poddanych. W niecałe trzy tygodnie po ślubie, w ciągu których jak opisywał ambasador francuzki, Le Croc, używała tak wielkiego szczęścia, że ciągle miała w oczach łzy, a na ustach pragnienie śmierci, a raz nawet nie zawahała się głośno domagać noża, aby nim przeciąć nić swego życia, w niecałe trzy, powtarzam, tygodnie po ślubie, dobrze życzący jej Earl of Argyl, przysłał jej zawiadomienie, że w Holy-rood nie może czuć się nadal bezpieczną. Jakoż w dniu 6 czerwca tegoż roku, opuszcza ona z Bothwelem mury zamku, przenosi się do Borthwick, zkąd w kilka dni potem, przebrana za pazia, do Dunbar, ale widząc, że wobec strasznego oburzenia na Bothwela, na nic nie przyda się ten niecny związek, który i tak nie posiał, gdyż posiać niestety nie mógł, na drodze jej życia róż, wyrzeka się publicznie swojego nowego małżonka i wzywa panów Szkocyi, by przyszli ją uwolnić z jego niewoli. Na pagórku tedy Carbery, niedaleko Musselbourghu, w dniu 15 czerwca 1567 r., a więc w okrągły miesiąc po niefortunnym ślubie, łączy się ona z wojskami tych ostatnich, podczas gdy Bothwell, ucieka na Północ Szkocyi i tam zostaje rozbójnikiem morskim na archipelagu wysp Orkney. Ale dostawszy się w ręce panów swej rady, nie wydostaje się już z nich nigdy. Wiozą ją oni niby niewolnicę do Edynburga, wystawiają tam na szyderstwo i przekleństwa rozwścieczonych tłumów, wreszcie nagle, pod osłoną nocy i strażą dwóch zaufanych, Lorda Ruthvena i Lindsaya, wywożą na jezioro Loch Leven. Tu Marya w strasznem osamotnieniu, w baszcie dokoła oblanej wodą, przebyła blisko rok czasu i doznała od swego otoczenia najstraszniejszych upokorzeń, na jakie narażoną kiedykolwiek była kobieta w koronie, a gdy w dniu 2 maja 1568 roku, cudem nieledwie uwolnioną została ze swego grobu, nie cieszyła się długo tą wolnością, gdyż już w 11 dni później, pokonana wraz ze swoimi stronnikami pod Langside, zmuszoną była na zawsze porzucić Szkocyę. Odtąd życie jej, nie było życiem. Zdawszy się na łaskę i niełaskę Elżbiety, swojej najstraszniejszej nieprzyjaciółki, skazaną została przez nią na śmierć, i w dniu 7 lutego 1587 r., dała głowę w zamku Fotheringay. Powiadają, że gdy szła na szafot, przysięgła na Chrystusa, rozciągniętego na krzyżu, że była niewinną morderstwa Darnleya, i że takie samo co do niej wyznanie, zrobił Bothwell przed swoją śmiercią, kiedy w niewoli u Duńczyków, w nędzy i poniewierce wydawał ostatnie tchnienie. Kto się, pytam teraz, zoryentuje w tym labiryncie ciemnych jak noc zagadek, jakie przedstawia żywot tej kobiety? Kto?...
Otóż to z umysłem przepełnionym takiemi wspomnieniami, na wątłem czółnie przypływam z przystani w Kinros do wyspy, która była przedostatnim etapem tragedyi Maryi Stuart. Droga nie długa, więc przebywam ją prędko. Zaledwie odbiłem od brzegu, aliści na środku wody ukazała się maleńka wyspa, a dalej za nią druga i trzecia. Na pierwszej z nich dostrzegłem resztki murów, — to właśnie więzienie królowej. Sterujący czółnem, gdyśmy podpływali ku ruinom, podniósł się z miejsca, i ukazując na basztę, najlepiej od zniszczenia zachowaną, patrząc w nią, zaczął opowiadać coś długo. Przysłuchiwałem się mu uważnie, kiwałem nawet znacząco głową gdy się do mnie zwracał, ale przyznaję, że nie rozumiałem z tego co mówił, nic. Mówił bowiem tak zepsutą angielszczyzną, mieszał do swoich słów tyle wyrazów ludowych szkockich, że nie wątpię, iż nie zrozumiałby go nawet rodowity mieszkaniec Londynu. Ale co najzabawniejsza w tem wszystkiem to to, że zdawało się temu poczciwcowi, iż mówi językiem Byrona, i nie mógł doprawdy pojąć, dlaczego ja, który przed chwilą dość długo u przystani rozmawiałem po angielsku, z utrzymującym łódki na jeziorze, z nim musiałem po zamianie paru słów, przerwać niegrzecznie wszelką konwersacyę.
Więzienie Maryi Stuart, jest dziś w zupełnej ruinie, ślady pozostałych jednak murów, pozwalają stworzyć sobie dokładne wyobrażenie całości. Otóż choć sama wyspa jest niewielką, widać z tych śladów, że zamek był obszerny, a tu i owdzie sterczące do góry zręby, przekonywają, że musiał być i warownym. Najlepiej zachowała się od zagłady, baszta, w której więzioną była Marya, ale i ona wygląda bardzo smutno. Zewnątrz okna, nie wiele wprowadzające do niej światła, w środku wyłamany otwór, przez który właśnie uciekała królowa, wreszcie mur gruby potargany i walący się bez dachu, — oto wszystko. A wewnątrz? Pokój, gdzie stało właśnie łóżko królowej, podziemne nory przypomina, a drugi pokój dla jej służby na dole, prezentuje się jeszcze okropniej. Kiedy po tych pokojach chodzisz, musisz uważać, by ci co na głowę nie spadło, byś nóg nie połamał na gruzie, po jakim musisz stąpać. Nieporządek i nieład widzisz na każdym kroku i dziwić się doprawdy musisz, że Szkoci, którzy tak gorliwie pielęgnują wszystkie zabytki swojej przeszłości, tu okazali się tak niedbałymi. A przecież, jakże małym pieniężnym wysiłkiem, możnaby tę przynajmniej basztę doprowadzić do jakiego takiego stanu, i wstrzymać ją na drodze ku pełnej ruinie, po której bieży z szybkością kuli, toczonej po równi pochyłej na dół!...

∗             ∗

Loch Leven, to ostatnie w Szkocyi miejsce, na którem Marya, dłużej wycisnęła swoje stopy. Odtąd już w podróżach moich po tym kraju, nigdzie ze wspomnieniem jej spotykać się nie będę, chyba w Stirlingu, gdzie przecież przelotnie tylko, przepędziła, i to nie najważniejsze swojego życia dni. Zanim więc pożegnam te ruiny, niech mi wolno będzie, podać charakterystykę ogólną tej kobiety, skreśloną piórem jednego z najdzielniejszych badaczów jej życia w ubiegłym wieku, Wiliama Robertsona. Czytelnik, — sądzę, po przeczytaniu poniższych, nie bardzo znanych już dzisiejszemu pokoleniu słów, nauczyć się z nich będzie mógł wiele, a niejedna uważna czytelniczka, wyprowadzi z nich pożyteczne wnioski, które jej dadzą poważnie do myślenia, a nawet przydać się mogą w życiu. Przekona się być może namacalnie ona o tem, że największe dary Boga w kobiecie, piękność, nauka i rozum, pójdą na marne, i co więcej, doprowadzą do nieszczęścia, jeśli ich nie ożywi promień niebiańskiej miłości, jeśli je zmrozi i zbeszcześci śmiertelny powiew nieokiełznanych namiętności i ambicyi.
Ale posłuchajmy, co o Maryi, powiada Wiliam Robertson:
„Co się tyczy osoby królowej (a okoliczność to nie małoważna, gdy się ma do czynienia z rządami kobiety), wszyscy współcześni pisarze zgadzają się na to, że odznaczała się tak wielką pięknością i wdziękiem, jakie tylko mogą być udziałem kształtów człowieczych. Włosy miała ciemne, ale zgodnie z wymaganiami epoki, pociągała je delikatnie różnymi kolorami i układała w loki. Oczy miała ciemno-zielone, kształty niezmiernie wiotkie, a ręce i ramiona uderzająco proporcyonalne i delikatne. Postawą swoją, robiła wrażenie majestatu, a tańczyła, chodziła i jeździła, z nieopisanym wdziękiem. Odznaczała się przytem wielkiem zamiłowaniem do muzyki, śpiewała i grała na lutni z niezwyczajną biegłością“.
I dalej:
„Niezależnie od wszystkich czarów piękności i wykwintności swoich kształtów, Marya posiadała w sobie takie warunki, które nadawały jej jakiś niedający się pokonać urok; była grzeczną, uprzejmą, przenikliwą, dowcipną, zdolną mówić i pisać o wszystkiem, z wielką łatwością i godnością; prędką jednak i gwałtowną w uczuciach, gdyż serce jej było ciepłem i wolnem od podejrzeń, nieznoszącą przeciwności i oporu, gdyż ją od niemowlęctwa traktowano jako królowę, nie wolną w pewnych okolicznościach od skrytości, którą w nią wpojono na tym zepsutym dworze, na którym wychowanie odebrała, nie obojętną wreszcie na pochlebstwa, w których nieledwie każda kobieta, widzi skutek swoich wdzięków. Złożona raczej z właściwości, które kochamy, niż z przymiotów, które w nas podziw budzą, była prędzej miłą kobietą, niż niepospolitą królową. Żywość jej umysłu, nie hamowana w dostatecznym stopniu gruntownością sądu, i ciepło jej serca, nie zawsze umiarkowane powściągliwością, doprowadziły ją do błędów i zbrodni. Namiętność jej do Darnleya, była silną, młodzieńczą, nieokiełznaną, a choć gwałtowne przerzucenie się jej do nienawiści, było naturalnem następstwem jego niewzajemności, niewdzięczności, obelg i brutalności, mimo to wszystko, nic, nawet zręczność Bothwella i wielkość usług, jakie jej oddał ten człowiek, nie są w stanie wytłomaczyć jej przywiązania do niego. Nawet wolne obyczaje jej wieku nie mogą usprawiedliwić tego pociągu królowej ku niemu, i ze wstrętem tylko możemy spoglądać na niecne i tragiczne sceny, będące następstwem tego stosunku. Ludzkość chętnie jednak rzuca zasłonę na tę stronę jej charakteru i raczej zgodzi się przypisywać jej postępki w tym względzie jej położeniu społecznemu, niż usposobieniom jej natury, i dlatego ubolewa chętniej nad pierwszem, niż potępia przewrotność tej ostatniej. Jej cierpienia, tak dobrze w stopniu, jak i w trwaniu, przechodzą wszystko tragicznością swoją, co wyobraźnia nasza byłaby w stanie stworzyć dla obudzenia sztucznego smutku i współczucia, i kiedy pomyślimy o nich, wtedy stajemy się nieledwie skłonnymi zapomnieć o jej słabości; wtedy to myślimy o jej błędach z mniejszym wstrętem, i zdaje nam się, że ronimy łzy za kimś, kto więcej od Maryi Stuart, zbliżony był do czystej cnoty“.
Tyle Robertson.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powracam łódką z tego niefortunnego miejsca i rozmyślam o tych jego słowach. Jadę ku Kinross, a oczy mam zwrócone w stronę czarnych murów okropnej baszty, gdzie przed trzema wiekami tyle łez gorzkich pociekło z tych pięknych oczów. I na usta przychodzi mi znowu, jak przed pałacem Holy-rood w Edynburgu, zapytanie. Czemu ta kobieta, stworzona do blasku i wesela, była tak nieszczęśliwą w życiu, czemu zmarnowała tyle sił, dokonała tak okropnej zbrodni? I na zapytanie to, daje mi natychmiastową odpowiedź, słynny historyk szkocki, z którego własnemi słowami załatwiłem się przed chwilą. Tak bo jest, — wychowano tę kobietę źle, nie wpojono w nią żadnych zasad, od zarania lat jej rozwinięto w niej przymioty towarzyskie, nie tknięto wcale jej charakteru, wszczepiono powierzchowną religijność, zaniedbano powiedzieć jej o tem, czem jest prawdziwa miłość. A że natura dała jej boskie kształty, przeto powyższe ziarna, posiane na takim gruncie, nie mogły wytworzyć nic innego nad to, co wytworzyły. Była przyczyna, jest i logiczne jej następstwo. Dlaczego jednak wszedłszy raz na równię pochyłą płochości i pochlebstwa, Marya stoczyła się już po niej w przepaść, dlaczego ani religja, ani bezsporna dobroć jej serca, nie powstrzymały jej na drodze prowadzącej do zbrodni, na to już odpowiedzi nie znajduję. I tylko, wielki może znawca człowieczego serca, Szekspir, rozwiązuje poniekąd tę zagadkę, jaka przyczepiona jest do tej kobiety, kiedy rozmyślającemu nad potwornością własnej matki, Hamletowi, wkłada w usta te oto słowa:

Frailty, — thy name is: woman!
Słabości, — nazwisko twoje: kobieta!
∗             ∗

Kinross jest maleńkiem miastem. Brudne i biedne, przysiadło ono do wód Loch-Levenu, i nie zdolne byłoby przytrzymać nikogo w swoich murach, gdyby nie wspomnienia historyczne, przyczepione do niego. Że jednak kto oglądał Holy-rood, musi zobaczyć i tę basztę więzienną, że kto stąpał po pokojach grzesznicy, musi i pokutnicy schronieniu się przyjrzeć, przeto zawadza o to miasto wielu. Najlepszym tego dowodem jest kilka hoteli nad jeziorem, które w przeciwnym razie, nie miałyby tu racyi bytu, najlepszym i te ceny, jakie solidarni w wyzysku ich właściciele, nakładają samowolnie na przyjezdnych. Ale i na ten wyzysk chętnie się każdy zgadza, kto tu przychodzi, bo każdy wynosi z tego miasta wspomnienie smutne bardzo, co prawda, ale i pouczające niezmiernie. Dlatego też, corocznie mnóstwo angielskich i amerykańskich turystów, przebiega ulice Kinrossu, dlatego, jak mi opowiadano, utrzymujący łódki na jeziorze, robią latem świetne interesa. Któż bo pytam, ze znajdujących się w tych stronach, obojętnym może być na mury, po których spływały łzy najpiękniejszej z królowych, i najbiedniejszej z nędzarek tego świata?...

∗             ∗

Siedzę w wagonie kolei żelaznej i przerzucam francuzkiego Baedeckera. Szukam, czy tu z tej strony Forthy, nie pozostaje mi coś do zobaczenia, mam już bowiem jutro w południe przenieść się do zachodnich hrabstw Szkocyi, a nie wiem, czy czas i okoliczności, pozwolą mi tu kiedy jeszcze zawitać. Oczy moje padają na d wa wyrazy: Burnisland i Aberdour. Rozkładam mapę i widzę, że obie te miejscowości leżą prawie naprzeciwko Leith i Grantonu, na zachodnim brzegu szerokiej w tem miejscu jak samo morze, zatoki. Z Kinross i tu i tam niedaleko, więc w drodze już przenoszę się do pociągu zmierzającego do Burnisland, i w niecałe trzy godziny jestem na miejscu.
Chodzę po mieście i zadaję sobie pytanie, dlaczego przewodnik Baedeckera, zaleca podróżnym tę wycieczkę. Ależ tu nie ma do widzenia nic. Miasto niewielkie, wzdłuż zatoki rozpołożone, porządnie przedstawia się na oko. Ależ Szkocya to nie nasza prowincya, gdzie porządne miasto do osobliwości się zalicza. Wszędzie tu ład, wszędzie harmonja, wszędzie praca. Więc i w Burnisland spotykam to na każdym kroku, a jeżeli ruch tu większy niż gdzieindziej, to dlatego tylko, że tędy prowadzi teraz droga z hrabstw południowych tego kraju do północnych. Powiadam teraz. Gdy za lat kilka ukończonym zostanie most na Forthie pod Queensferry, cała droga kołowa skieruje się na to ostatnie miasto, a wtedy ruchliwy dziś Burnisland, pozostanie na uboczu. I chyba tylko ci z podróżnych, którzy zechcą kąpać się w Aberdour, zawadzać będą o ten handlowy i pulsujący życiem dziś punkt, i tu najmować konie, dla odbycia drogi jednej z piękniejszych na północnym brzegu Forthy i zobaczenia miejsca kąpielowego, jednego z wdzięczniejszych w całej Szkocyi.
Aberdour, — jest to osada przysiadła do brzegów zatoki. Złożona z kilkudziesięciu domów, osłonięta od strony lądu gęstą koroną drzew, jest miejscem kąpielowem, poszukiwanem nader przez wszystkich, którzy nie dla pokazu do morza jeżdżą. Skład goszczących też tu, jest nieco inny, niż w przeciwległem Portobello, gdzie i potrzeby życia droższe, i wygody daleko większe. Ale za to większą tu jest swoboda, wszyscy używający tu kąpieli, stanowią jakby jedną i ścisłą rodzinę, a że wszyscy mieszkają prawie razem na niewielkiej przestrzeni, przeto się łączą i bawią razem, niemal że od rana do zmroku. Nadaje to temu co się tu widzi, jakiś mieszczański, niemiecki charakter, ale pociąga to każdego ku sobie, dla kogo więzy towarzyskie są nieznośnemi. To też chętnie tu przepędza się chwile wczasu, i gdy się ztąd wyjeżdża, pozostawia się nader przyjemne wspomnienia, zwłaszcza też, że życie towarzyskie, jakie tu się widzi, przypomina swobodne swojskie stosunki, do których się przyzwyczaiło w domu.



VIII.

Z Edynburga do Glazgowa. — George-square i ogólna charakterystyka miasta. — Niebo Glazgowa. — Broomielow. — Spotkanie z żydem z Polski na tej ulicy. — Doki Glazgowa. — Katedra i Nekropolis. — Gmach Uniwersytetu. — Glasgow Exhibition. — Miejsce urodzenia Watta Clyde’a pod Gurrockiem. — Wodospady Clyde’y.

Edynburg połączony jest z Glazgowem dwoma linjami kolei żelaznej. Można więc dostać się do tego miasta ze stolicy Szkocyi w dwojaki sposób: albo, wsiadłszy do pociągu na stacyi Waverley na North British Railway, albo też powierzywszy swoje losy Caledonian Railway. Przypadek zrządził, żem miał sposobność przebyć obie te linje, mogę więc z własnego doświadczenia powiedzieć, że obie przebiega się w pięć kwadransy czasu, i że obie, pozbawione są dla turysty wszelkiego interesu. Zaledwo oddalisz się o kilka wiorst od Edynburga, wjeżdżasz w dolinę płaską i bezdrzewną, i jedziesz już ciągle krajem tak, dajmy na to, jednostajnym, jak nasz pomiędzy Warszawą a Piotrkowem. Jak gdyby dla przygotowania cię do tego, że po porzuceniu wspaniałego nad wszelki opis Edynburga, przedstawi ci się brzydki nad wszelkie wyobrażenie Glazgów, piękne widoki natury urywają się niemal zaraz za Górą Zamkową stolicy, i nigdzie już nie przypominają tego, coś w stolicy w niemym zachwycie oglądał.
Powiadam: brzydki nad wszelkie wyobrażenie Glazgow. Winienem czytelnikowi bliżej wyjaśnić te słowa.
Proszę więc z sobą na przechadzkę po tem mieście.
Przybywamy do Queen-street Station, olbrzymiej halli ze szkła i żelaza, stojącej w samym środku Glazgowa, na brzegu George-square i Dundas-street. Stacya wielka, pełna ruchu i życia, przypomina dworce londyńskie. Wszędzie tu wre, wszędzie kipi. Dziesiątki pociągów świszcząc przeraźliwie, poruszają się tu swobodnie pod szklanym dachem, tysiące ludzi biegają w najprzeróżniejszych kierunkach; krzyku i hałasu jaki tu panuje, nikt, kto nie widział stolicy Anglii, wyobrazić sobie nawet nie może. Po względnym spokoju, jaki pozostawiłeś w Edynburgu, gorączka ta, uderza cię nieprzyjemnie, ale godzisz się z nią w zupełności, jesteś bowiem w mieście, które choć stolicą Szkocyi nie jest, ma przecież przeszło trzy razy więcej od niej mieszkańców. Tak jest. Gdy wedle ostatnich statystycznych obliczeń, Edynburg liczył 228.000 dusz, Glazgów posiadał ich przeszło 750.000, i to nie licząc przyjezdnych okrętami z różnych części świata, których liczba dziesiątek tysięcy nieraz przechodzi. Otóż jeżeli dodamy do tego, że Glazgow jest najbardziej handlowym punktem całej Szkocyi, że są tu największe doki na całej Północy Europy, i przystań jedna z najlepszych, że olbrzymie fabryki zapełniają miasto i większa liczba statków parowych całej Wielkiej Brytanii, tu po raz pierwszy zostaje spuszczoną na wodę, to znajdziemy dokładny komentarz tego niezwykłego ruchu, i zrozumiemy, że bez niego nie mogłoby się nawet tu obejść.
Ale mimo to wszystko nieprzyjemnie nam na tej stacyi. Bawiąc w Edynburgu i podróżując po Loch Leven i dolinach Tweedy i Ayru, odwykliśmy od tego ruchu, który nas przecież tak niemile uderzał w Londynie, chodźmy więc w miasto, gdzie względny przynajmniej spokój, zdaniem naszem, panować powinien. Chodźmy.
Zaledwie opuścimy stacyjne wrota, jesteśmy na zielonym placu. Plac zabudowany wspaniałymi domami ze wszystkich stron, a w środku ozdobiony posągami, konnymi i pieszymi, nad którymi góruje wysoka kolumna, przypominająca nieco kolumnę Nelsona na Calton-Hill w Edynburgu.
Plac ten, to George-square. Warto placowi temu przyjrzeć się bliżej, zwłaszcza, że jest on środkowym punktem całego miasta, i że jak się o tem przekonałem wkrótce, jedynem prawdziwie pięknem miejscem w Glazgowie.
Przedewszystkiem, niedaleko stacyi kolei zwraca uwagę naszą, olbrzymi kwadratowy gmach, o pięknych i symetrycznych wieżach. Gmach ten, to ratusz. Zaledwie od kilku lat on tu stoi, a kosztował podobno pół miliona funtów szterlingów. Dalej ciągnie się rzęd olbrzymich hoteli, urząd poczty, gmach banku szkockiego i Merchant's House. Wszystkie te gmachy prawidłowe i powabne, a choć żaden z nich mierzyć się nawet nie może z gmachem ratusza, który dominuje nad wszystkimi, przecież wszystkie robią przyjemne, powiem nawet, niezwykłe wrażenie. Siedzieć więc można na skwerze godzinami całemi, i przyglądać się im, zwłaszcza też, że i to co w środku uwagę zwraca, interesu dla podróżnego pozbawionem nie jest.
Są to pomniki znakomitych mężów Anglii i Szkocyi.
Prawdziwie oryginalnie wyglądają one, kiedy się powiedzie po nich okiem. Przedewszystkiem jest ich tu kilkanaście. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, stoją one około kolumny Waltera Scotta, który niby najwyższy z pomiędzy nich genjuszem, króluje nad nimi wszystkimi. Wymieńmy główniejsze z nich po kolei. Książę małżonek (Prince Consort) i królowa Wiktorya — wykończeniem, stoją tu na pierwszym planie a Sir John Moore i Lord Clyde, pogromca rewolucyi indyjskiej, niewiele ustępują im w modelacyi. Inne pomniki, jak Roberta Peela, znakomitego chemika Grahama, Watta, wynalazcy parowej maszyny, poety Burnsa i słynnego podróżnika Dawida Livingstona, mniej pokaźnie wyglądają na oko, choć znać na niejednym z nich dotknięcie bieglej ręki rzeźbiarza. Wogóle, cały ten plac, to jakby Panteon pod gołem niebem, i za Panteon uważają go też mieszkańcy Glazgowa, a gdy przyjdzie im kiedy w przyszłości chęć uwiecznienia której ze swoich znakomitości w bronzie, to niezawodnie uczynią to nie gdzieindziej, tylko tu w tem miejscu, gdzie ich już tylu znajduje się w tak wyjątkowo dobranem towarzystwie.
Z George-square, wychodzimy ulicą królowej, na Argyll-street. Jestto główna komunikacyjna linja Glazgowa, i łącznie z Buchanan-street i Broomielow, zamyka cały ruch tego miasta. Gdyby przez porównanie można było dokładnie odmalować pewną rzecz, powiedziałbym, że ulica ta najruchliwszą część City w Londynie przypomina. Istotnie, podobna ona nieco do Fleet-street w stolicy Anglii, tyle tu życia, turkotu, ruchu. Różnica ta, że Fleet-street zawsze wygląda porządnie, że znać, iż o jej czystość dbają ojcowie miasta, a tak dobrze Argyll-street, jak Buchanan i Bromielow, pod względem zamieszania i nieładu, robią zawsze wrażenie naszych Nalewek lub Franciszkańskiej nawet ulicy. Bo jeżeli staniemy np. na jednym końcu Argyll-street, to oczom naszym przedstawi się taki obraz: przed nami dwoma rzędami szereg kamienic wysokich, opuszczonych i brudnych, i tak od góry do dołu zapełnionych olbrzymiemi reklamami, że kawałka gołej ściany literalnie nigdzie nie widać. Reklamy te znajdują się wszędzie, na parterze, na piętrach, na dachu, a gdzie dach jest zbyt wąski i ukryty, na słupach do dachu przyczepionych. Są one przeważnie różnokolorowe i tworzą tak wielką pstrociznę, że w oczach literalnie się ćmi, kiedy się na te ich kolory patrzy. Zdaje mi się, że pod względem reklamy, Argyll-street przechodzi wszystko, co sobie wyobrazić można, i że ani Paryż, ani nawet Londyn, mimo daleko większy przecież ruch handlowy, pod tym względem ciekawej ulicy tej nie dorównywają. A oprócz reklamy, co uderza, gdy się ulicy tej przypatrujemy? To, co powiedzieliśmy wyżej: nieporządek i nieład. I słowa te, nie są powiedziane na wiatr, i większego nieporządku wyobrazić sobie nawet niepodobna. Ulica o każdej porze dnia zawalona jest papierami i śmieciem, a chaos jaki tu panuje, podnosi tylko ogólny jej nieład. To co się tu od rana do zmroku widzi, jest czemś w rodzaju polskiego jarmarku, gdzie ludzie depczą sobie po piętach, a łby końskie przeciskają się gwałtem pomiędzy ludźmi, lub w rodzaju kolosalnej giełdy, gdzie wszyscy bez ceremonii, gniotą i popychają jedni drugich. Patrząc na to, zdumiewać się doprawdy trzeba, jak ruch konny utrzymanym wśród tego nieładu być może, ale widzi się tu często, że i policeman rady dać sobie z nim nieraz nie jest w stanie. Na innych ulicach Glazgowa ruch nieco mniejszy, ale nieporządek ten sam, i tylko jeden, jedyny George-squaere, niby kokietka wybierająca się na bal, przedstawia się nieco pokaźniej. Ale to tylko do południa, — po tej dnia porze, śmiecie, jakie zalega wszystkie inne arterye ruchu, przeniesionem zostaje nogami końskiemi na ten plac, i nad wieczorem ani Buchanan-street, ani Broomielow, nie mają mu już nic do pozazdroszczenia. Wszystkie ulice tego miasta, sprowadzane są już wtedy siłą wyższą do jednego mianownika: nieporządku.
Czarne zatem i brudne domy, nieład i chaos na każdym kroku, brak troski o wszystko, co interesem nie jest, wszędzie, gdzie się obrócisz, śmiecie, — oto Glazgów, miasto z pewnością jedyne w swoim rodzaju, nie przypominające żadnego chyba, tej wielkości miasta w cie. Powiadam tej wielkości, gdyby bowiem był kilkadziesiąt razy mniejszym, przypominałby nasz Pacanów lub Pińczów podczas kiermaszu, lub przyjazdu cudotwórcy rabina. Tylko że Pacanów i Pińczów, i wtedy nawet robiłyby korzystniejsze wrażenie, gdyż nad nimi latem rozpościera się prawie zawsze niebo jasne, pogodne. A tu? Nie mogę znieść tego, co dokoła siebie widzę i podnoszę wzrok do góry. Jest południe, dzień przedstawia się pięknie i czysto, słońce dopiekać silnie powinno. Ale gdzie słońce? Nad moją głową literalnie kołdra dymu i mgły, a tak nasycona i gęsta, że przebić jej promień naszej gwiazdy dziennej nie może. Świecąc więc najgoręcej, — dla mnie patrzącego z dołu, po za tym dymem i tą mgłą, przedstawia się, jak melancholijna księżyca tarcza, i po raz pierwszy w życiu mojem, doświadczam tego uczucia, podnoszę się na ten stopień zuchwalstwa, że wprost, bez zakopconych okularów, patrzę na nie oko w oko. A tak jest dziś, tak było wczoraj, tak będzie jutro! Pomiędzy człowiekiem a słońcem, rozpostartą została w Glazgowie sztuczna zasłona. Jak gdyby chcąc, aby to ostatnie niedyskretnie nie wglądało w jego sprawy na ziemi, odgrodził się od niego gęstą zaporą, i niby w namiocie sztucznym, w półcieniu melancholijnie usposabiającym, w chłodzie przejmującym nawet latem do szpiku kości, żyje on i pracuje zdala od jego boskich promieni. A że żyje zdrowo, że pracuje energicznie i dzielnie, to już dowodzi sprężystości jego natury, konstrukcyi prawdziwie granitowej. Bo zaiste, pod tem niebem żaden naród pracować by nie potrafił, każdyby zwiędł i skarlał, jak te kasztany na placu Jerzego, — jeden Szkot tylko jest tu w swoim żywiole, nie traci zapału i energii, i mimo braku bodźca z zewnątrz, tworzy dzieła przed któremi padać należy na kolana.
— Czy u panów jest zawsze tak jak dziś? — zapytałem właściciela sklepu z gutaperkowymi wyrobami na Argyll-street, gdy mnie ten przy wejściu, zwyczajem angielskim, powitał stereotypowymi wyrazami: fine-weather sir (piękny czas panie).
— Czy zawsze? Ależ czego pan chcesz od dnia dzisiejszego? Widzisz pan ten punkt, tam nad naszemi głowami. To słońce. Mimo mgły, jaka u nas zawsze panuje, widać że jest ono nieprzyćmione żadną chmurką. A że jest przytem dosyć ciepło, przeto mamy dziś very fine weather (prawdziwie piękne powietrze).
— A jakżeż u was jest w zimie lub na wiosnę?
— W zimie? O wtedy tu nie rozkosznie; wtedy wiatr od Atlantyku niesie nam zamiecie śnieżne i burze, mróz ścina nam krew w żyłach, a and głowami naszemi, prócz tej mgły, która nie opuszcza nas nigdy, nie ma literalnie nic. Wtedy Glazgow do przyjemnych miast nie należy. Ale dziś, o very fine weather, sir!
Very fine! Dla ścisłości objaśnię, że rozmowa ta miała miejsce w Sierpniu, że prócz zwykłego okrycia, zmuszony byłem nakryć się jeszcze pledem, i że zaszedłem właśnie do sklepu z gutaperkowymi wyrobami pana James T. Goudie na Argyll-street, aby kupić grubszy water-proof, dla zabezpieczenia się od chłodu, który już był, i od deszczu, którego spodziewałem się lada chwila.
Ani słowa: very fine weather.
Mgła zawieszona stale nad Glazgowem, ołowiane niebo rozpostarte nad nim ciągle, są następstwem przedsiębiorczości i pracy mieszkańców tego miasta. Jeżeli bowiem Edynburg jest polityczną i naukową stolicą Szkocyi, Glazgów bezsprzecznie jest jego handlową stolicą. Tu znajdują się największe w całej Wielkiej Brytanii zakłady mechaniczne budowy okrętów, tu St. Rollox chemical works, zakłady chemiczne na 8 hektarach gruntu, zajmujące pracą tysiące ludzi, tu największy na całą Szkocyę zakład stalowy i fabryki nici, koronek i huty szklanej. Wszystkie te przedsiębierstwa produkują rok rocznie miliony cetnarów towarów, wszystkie zużytkowują miljony korcy węgla. Otóż dym jaki ten węgiel wytwarza, wydobywa się z kominów Glazgowa i stanowiąc zbyt zbitą masę, aby ją mógł przerwać lub rozwiać wiatr, nie będący uraganem, układa się w grubą warstwę nad całą jego przestrzenią. Jak grubą i nieprzeniknioną jest ta warstwa, miałem sposobność widzieć, gdym przedsięwziął wycieczkę do Lanarku. Dworzec kolei jest w samem mieście, trzeba więc było jechać czas jakiś, zanim się wydobyło z jego murów. Nie patrząc wcale na te mury, dostrzegłem natychmiast przecież, że nie towarzyszą już one pociągowi. W wagonie nagle zrobiło się jasno, promień słońca, nieznany gość w Glazgowie, osiadł na twarzach obecnych, byliśmy za rogatkami. Spojrzałem. Nademną silnie jaśniała tarcza słoneczna, a za nami uciekała w stronę północy szara, gruba zasłona. Ta zasłona, to mgła handlowej stolicy Szkocyi.
Pytam teraz, czy przyjezdny z Edynburga, może nie odczuć olbrzymiej różnicy, jaką tu spotyka na każdym kroku, i czy wogóle, myśląc o przyjemnem miejscu pobytu w Europie, wyborem swoim może zaszczycić Glazgów?

∗             ∗

Doki Glazgowa, to jedna z największych osobliwości tego miasta. Chcąc się do nich dostać, wybieram długą drogę przez Broomielow, szeroką arteryę ruchu nad samą Clyde'ą. Ogólny wygląd tej ulicy taki sam, jak ulic innych, domy tu jeszcze więcej czarne i odrapane od innych, i tylko bliskość zasianej statkami rzeki, stanowi niejakie urozmaicenie. Kiedym tak chodził po tej ulicy i przyglądał się ruchowi, jaki na niej panuje, i domom, z których dyrekcya tego ruchu wychodzi, oczy moje uderzyła jedna firma. W niewielkim domku, nad małym sklepem wisiał szyld, a na nim drobnemi literami stały słowa: „Abraham's Exchange Office“ (kantor wekslu Abrahama). Abraham naszych żydków mi przypomniał, a może, myślę, i ten tu w dalekim Glazgowie, z naszych także pochodzi?
Wchodzę do sklepu, gdzie zastaję starego żyda, stojącego obok młodej kobiety, i naturalnie zaczynam rozmowę po angielsku. A że leżało mi właśnie na sercu, iż w Edynburgu nie chciano mi za żadne pieniądze zmienić monety rosyjskiej, i skutkiem tego postawiono mnie w konieczności posyłania takowej do Londynu, przeto opowiedziałem mu w krótkości, ten po raz pierwszy w życiu, wydarzony mi wypadek. Abraham objaśnił mnie, że stało się to z tego powodu, iż Edynburg bezpośrednich stosunków z Rosyą nie ma, rzekł przecież, że on chętnie wyświadczy mi tę przysługę, choć i w Glazgowie — dodał — z monet zagranicznych mają przeważnie do czynienia ze złotem francuzkiem i niemieckiem. Poczem rozmowa przeszła na ogólniejsze tory.
— Pan z tak dalekich stron zawitał do nas, i na jak długo? — zapytał, wpatrując się we mnie uważnie.
— Tak jest, przybywam z Polski i bawię w Szkocyi już od dwóch tygodni.
— Z Polski? A czy pan zna moje rodzinne miasto Płock, — zagadnął po polsku.
Pojąć łatwo, że już w tym języku toczyła się nasza dalsza rozmowa. Proszony o to, opowiedział mi Abraham historyę swojego życia. Przed 50 laty przyszedł na świat w Płocku, na łonie biednej rodziny i tam odebrał początkowe nauki. Ale nieszczęściło mu się w domu. Był ubogi, czego się chwycił, to mu wypadało z ręki, postanowił więc wynieść się gdzieś daleko. Trzydzieści więc lat temu, zawitał pod pochmurne niebo Glazgowa, podobało mu się tu dość, tu więc osiadł, ożenił się z żydówką angielską i założył rodzinę.
— Ta młoda miss (panna) — dodał, zwracając się w stronę stojącej obok kobiety, — to moja córka.
Do you speak polish? (Czy pani mówi po polsku) — zapytałem.
Not at all (wcale nie), — brzmiała odpowiedź — but I understand a little this language. (ale rozumiem nieco ten język).
Rozmawiałem z Abrahamem z dobre pół godziny. Co mnie zadziwiło w tej rozmowie? Oto, że pomimo iż od lat trzydziestu bawił w Glazgowie, wysławiał się znośnie naszym językiem. Przypomniało mi się wtedy, że kiedym przed laty podróżował po Szwecyi, spotkałem w Sztokholmie pewnego Polaka, który nie umiał ani słowa po polsku. Wyszedł z kraju po kampanii węgierskiej, bawił także około trzech dziesiątków lat na obczyźnie i zapomniał doszczętnie swego ojczystego języka.
— Czy pan ma często sposobność mówić po polsku? — zagadnąłem.
— Z raz na rok.
— A z kim?
— Z robotnikami, którzy tu przychodzą po zarobek. Jest ich tu w Glazgowie nie wielu, przecież są. Z Polski i Litwy idą przeważnie do Londynu i szlakiem na Liverpool dostają się aż do nas. Po większej części jednak wynaradawiają się oni, lub zrozpaczeni wyjeżdżają do Ameryki.
Zmuszony zostałem przerwać rozmowę, i podążyłem ulicą Broomielow w stronę doków. Zaledwie uszedłem kilkaset kroków, gdy nagle ktoś chwyta mnie za rękę. Oglądam się i widzę Abrahama.
— A nie zapomnij pan, bawiąc tu, zwiedzić wyspy Colomba, jestto bowiem bardzo przyjemna wycieczka.
Na wyspę Colombę czas już nie pozwolił mi jechać, przecież nie zapomnę nigdy tej skwapliwości, z jaką ten żyd polski, starał się uprzyjemnić mi tu pobyt. A nie zapomnę jej z tego względu, że widziałem w tem skutek polskiej mowy, z którą spotykał się tak rzadko.
— O ileż, pomyślałem, stoi ten żyd wyżej w moich oczach, od tego zcudzoziemczałego doszczętnie rodowitego Polaka, z którym się przed laty spotkałem w Sztokholmie?
Przedłużeniem ulicy Broomielow, dochodzi się do doków Glazgowa. Są one, powtarzam, jedną z największych osobliwości tego miasta, i przedmiotem zupełnie zasłużonej jego chwały. Zatrzymajmy się chwil kilka nad nimi.
Przedewszystkiem łącznie z portem obejmują one olbrzymią przestrzeń 60 hektarów wody i gruntu, i utworzone są wielkim kunsztem i pracą, za niesłychaną cenę około czterech milionów funtów szterlingów. Niepraktykowane te koszta, wywołane zostały tem, że 50 lat temu, Clyde'a pod Glazgowem, nie przechodziła 60 metrów wszerz i 1 metra wgłąb. To się mieszkańcom tego miasta nie podobało, zapragnęli zatem sztuką uzupełnić to, czego im natura odmówiła, i wziąwszy się energicznie do pracy, w stosunkowo krótkim czasie dokonali swego. Dziś Clyde'a pod Glazgowem, szeroką jest na 120 metrów, a głęboką na 6 i największe statki parowe z Australii, Indyi Wschodnich i Ameryki, docierać mogą aż do samej ulicy Broomielow. A jak olbrzymim i ruchomym jest port tego miasta, przekonają o tem najlepiej cyfry. W roku 1882, wpłynęło do tego portu 7.625 statków, z których około 6.000 parowych, a wypłynęło w różne części świata niemal że drugie tyle. Z cyfr tych, czytelnik łatwo wyobrazi sobie ogrom tej przystani.
W dokach Glazgowa budują się największe okręty na świecie. A buduje się ich corocznie wielka liczba. W roku 1882, spuszczonych tu na wodę zostało 262 parowych statków, z których 202 żelaznych, 56 stalowych, a tylko cztery drewniane. Ogólna wartość tych statków parowych wynosiła dwieście milionów franków, a przedstawiały one objętość 238 milionów beczek.
Przechadzka po tych dokach, należy do najbardziej zajmujących i pouczających rzeczy w świecie i zalecić mógłbym ją wszystkim, którzy w ospalstwie i lenistwie dni pędzą. Ruchu jaki tu od rana do zmroku, ba nawet nieraz do późnej nocy panuje, wyobrazić sobie niepodobna, i zaiste patrząc na to co się tu dzieje, wyjść z podziwienia nie można, że tu ludzie poprostu wytrzymać mogą. A jednak wytrzymują, a jednak pracują i to w warunkach najniekorzystniejszych, pod najsmutniejszem niezawodnie w całej Europie niebem.
Już mi tylko Katedra, Nekropolis i gmach Uniwersytetu, do opisania w G1azgowie pozostają, zanim przejdę do tego, co w chwili pobytu mego w tem mieście, stanowiło jego great atraction, tj. do Wystawy międzynarodowej, owej okrzyczanej w całej Szkocyi, Glazgow Exhibition. A Katedra ta, Nekropolis i Uniwersytet, to jedyne poetyczne instytucye Glazgowa, tego miasta materyalizmu, interesu i prozy. Przejdźmy więc chętnie do tej poezyi, zanim przeniesiemy się w zaczarowany jej świat, nad spokojne zwierciadła jezior Loch Lomond i Loch Katrine i wyniosłości gór Trosachu.
Katedra Saint-Kentigern, jest jedną z najstarszych gotyckich świątyń w Szkocyi. Zbudowana w roku 1192 przez biskupa Jocelyna, na miejscu starej katedry, spalonej w roku 1136, podzielała następnie los wszystkich świątyń katolickich w tym kraju. W roku 1579, sfanatyzowany przez duchowieństwo protestanckie magistrat miasta wydał barbarzyński rozkaz zburzenia tej świątyni, ale cechy miejskie porwały za broń i sparaliżowały w samym zarodku, ten akt wandalizmu i głupoty. Skończyło się więc na zbezczeszczeniu kościoła wewnątrz, odarciu jego ścian z obrazów i utopieniu szczątków połamanych figur świętych w rzece. Z czasem jednak, bez przyłożenia się do tego złośliwej ręki ludzkiej, katedra ta popadła w ruinę, i byłaby dziś może tem, czem jest opactwo w Melrose pod Edynburgiem, gdyby w r. 1829 nie wybiła dla niej szczęśliwa godzina restauracyi. Dziś, przywrócona do pierwotnego stanu, przez umiejętnego architekta, Blose, robi wrażenie daleko wspanialsze od katedry St. Giles w Edynburgu, zwłaszcza też wewnątrz, gdzie piękne gotyckie kolorowe okna, i szeregi harmonijnych kolumn, zdolne są zadowolić najwybredniejszy gust lubownika wspaniałych łuków i kapitelów.
Tuż tuż u wrót tej katedry, ciągnie się smutno jedna z osobliwości i piękności zarazem tego brzydkiego i ponurego miasta. Jestto Nekropolis, miejsce wiecznego spoczynku jego dzieci. Wrażenie jakie ten cmentarz sprawia, jest niezwykłe, i nigdy tego jakiegom tu doznał wieczorem pewnego dnia sierpniowego, nie zapomnę. Bo proszę wyobrazić sobie taki obraz. W nizinie rzeki Clyde'y, w dole nie urozmaiconym żadnym kaprysem natury, na przestrzeni dwa razy większej od Warszawy, siedzi w kurzu, mgle i dymie Glazgów. Siedzi i otoczony zewsząd pospolitością, przechodzącą zaiste wszystkie co wyobrazić sobie można, pracuje od rana do późnej nocy, mimo że z zewnątrz swojego otoczenia, nie doznaje najmniejszego bodźca do tej pracy. Ale podczas gdy on tak pracuje, dzieci jego, które Bóg powołał do swojej chwały, — śpią w miejscu opromienionem poezyi blaskami, objęli w posiadanie swoje, jedynie piękny, jedynie poetyczny tu punkt. Niedaleko katedry, ziemia płaska i jednostajna aż do znudzenia, jednym kawałkiem falisto podnosi się do góry, strzela ku niebu, równając się z górnemi oknami świątyni. Otóż ten jej kawałek, żywi ofiarowali umarłym, jak gdyby czując, że skoro całe ich życie spłynęło w prozie, należy im się choć po śmierci kilka poetycznych promieni. Bo rzeczywiście, to miejsce jest prawdziwie poetycznem, a widok jaki się ztąd roztacza do piękniejszych bezsprzecznie należy.
Nigdy, powtarzam, nie zapomnę wrażenia, jakiego tu raz doznałem. Zwiedziwszy wszystkie osobliwości Glazgowa, przybyłem tu nad wieczorem i dostawszy się na cmentarny pagórek, zmęczony usiadłem na mogile. Spojrzałem. Przedemną piętrzyły się brzydkie, jak wszystko tu wogóle, z wyjątkiem tego jedynego miejsca, posągi, podemną w ciszy układało do snu głowę, wielkie, posępne i czarne miasto, na to miasto patrzył z wysokiej kolumny tuż przy mnie ponury i zimny Knox, a nad tem wszystkiem, ponad gęstą kołdrą mgły i dymu, nieśmiało kołysał się księżyc. Było to niezawodnie piękne ale i zimne zarazem, siedziałem jak przykuty do mogiły i chciałem być jak najprędzej na dole. Dreszcz mię przeszedł i sam nie wiedząc jakim sposobem, znalazłem się u stóp kościoła. Ale gdy się tu znalazłem, znowu jakaś niewidzialna siła podniosła mój wzrok do góry, i patrzyłem znowu długo na to miejsce snu ostatniego mieszkańców tego miasta, i przyznawałem, że piękniejszego, poetyczniejszego, wyobrazić sobie nawet nie można. Tylko że to piękno nie grzeje a chłodzi, tylko że do tej poezyi dziecko rozkosznego południa nie przyczepiłoby swoich uroczych legend. Jest tu bo poezya smutku i łez, a nie ta, dajmy na to, rozkoszy i wesela, z jaką się spotykasz naprzykład na Campo Santo w Genui, mimo przecież, że tu i tam, dokoła ciebie leżą umarli. Ale bo i utkane, jak srebrem, lazurowe niebo Genui, jakżeż niepodobnem jest do ołowianego nieba tego miasta i tego cmentarza!
Nekropolis nie posiada ciekawych pomników. W tej atmosferze kwiat sztuki nie wschodzi. Widzę tu więc na mogiłach posągi duże, nie widzę pięknych, wszystko pełza po ziemi, nic na boskich skrzydłach fantazyi w górę nie wzlata. Jedyny Knox robi wrażenie. Na wysokiej kolumnie, stoi w naturalnej postaci i wzrokiem swym szerokie obejmuje łany Szkocyi, a u stóp jego wielkiemi głoski, czytam wypisane słowa hołdu współrodaków. Przejmuje cię uczucie szacunku dla Szkotów, kiedy te słowa czytasz, tylko bowiem w sercach szlachetnych wzrasta i rozwija się kwiat wdzięczności dla tych, których wśród nas już nie ma. Dusze płaskie biją pokłony tylko przed tymi, którzy są...
Glazgów, podobnie jak Edynburg, obfituje w wielką liczbę zakładów naukowych. Na czele ich postawić należy Uniwersytet. Jestto piękny, bodaj czy po katedrze nie najpiękniejszy w tem mieście gmach, ze wspaniałą fasadą czysto gotycką.
Otoczony obszernym parkiem, wygląda ten Uniwersytet na prawdziwie zaciszne schronienie dla nauki, zdala od gwaru i hałasu świata, i pod niejakim względem przypomina Kazimierzowski pałac w Warszawie, choć stylowo, stoi o całe niebo od niego wyżej.
Uniwersytet ten, jest o wiele młodszym od krakowskiej wszechnicy, powołał go bowiem do życia dopiero w roku 1450, biskup Turnball, na zasadzie bulli papieża Mikołaja V. Ma on przecież zaszczytną kartę w dziejach nauki. Tu to w ubiegłym stuleciu, wykładali filozofję, medycynę i ekonomję polityczną, słynni uczeni: Black, doktór Hunter i Adam Smith, tu w ostatnich już czasach widzieliśmy w gronie słuchaczy: Tomasza Campbella, Jeffreya i Lockharta, zięcia i biografa Waltera Scotta.
Gmach Uniwersytetu nie jest stary, stoi tu bowiem dopiero od kilkunastu lat. Bibljoteka jego liczy sto tysięcy tomów, a ilość studentów, kształcących się na różnych kursach corocznie, przechodzi 2000. Posiada on ten sam samorząd, co i inne uniwersytety tego kraju, Szkot bowiem nigdy i nigdzie nie ścierpiałby, aby tak, jak to się niestety dzieje dziś tu i owdzie w Europie, rząd jego posługiwać się chciał nauką, do postronnych, nic z nauką nie mających wspólnego celów.


∗             ∗

„Glasgow Exhibition“.
Oto wyrazy, jakie uderzyły oczy moje po raz pierwszy, kiedym wysiadł na ulicach Edynburga, oto zwrotka piosenki, jaką słyszałem w Portobello, kiedym tam przechadzał się pewnego dnia nad brzegiem morza. Piosenka do okoliczności stworzona, opiewała, że kto widział dużo pięknych rzeczy, nic nie widział, jeśli nie był na wystawie w Glazgowie, i że kto tą wystawę widział, może nie kusić się o widzenie innych na świecie rzeczy, gdyż już zobaczył wszystko. A że prócz tego, gdziem się tylko podczas pobytu mojego w Szkocyi zatrzymał, wszędzie każdy rozprawiał o „Glasgow Exhibition“, — przeto jadąc do tego miasta i wybierając się zwiedzić wystawę, sądziłem, że zobaczę cuda. Niechże mi wolno będzie na tem miejscu opisać czytelnikowi te cuda, oprowadzić go po gmachu wystawy międzynarodowej w Glazgowie, o której cała Szkocya dotąd wspomina z tak wielką dumą, zwłaszcza też, że już jesteśmy na wyjezdnem z tego miasta, żeśmy już w niem zobaczyli wszystko co było godnem widzenia, i że dla pełności obrazu, potrzeba nam tylko tej wystawy.
Zaczynamy.
Niedaleko Uniwersytetu, w cieniu drzew rozlewających dokoła balsamiczne powietrze, nad brzegiem niewielkiej rzeczki Kelvin, wpadającej do Clyde’y i z nią razem ginącej w Greenocku, w mętnych falach Atlantyku, wznosi się rozległy z drzewa budynek z oszkloną w środku i ubarwioną chorągwiami kopułą. Budynek prosty i skromny, imponuje jedynie rozmiarami swymi, ale nie daje nic dla oka. Praktyczni Anglicy, jak we wszystkiem tak i tu chcieli, aby sprzęty i ludzie mieli widne i wygodne pomieszczenie, dali im więc powietrza dużo, ale nie uczynili nic, aby estetycznym wymaganiom znającego się na pięknie człowieka, zadość uczynić. Nic dziwnego, co kraj to obyczaj, a dla Anglika wszystko co z pożytkiem w bezpośrednim związku nie chodzi, nie warte jest zachodu i trudu.
Jeżeli przejdziemy most na Kelvinie i wejdziemy do wnętrza przez wejście główne, tak nazwane Ceremonial Entrance, wnet przed oczami naszemi ukaże się taki rozkład sal... Na prawo i na lewo szereg maleńkich gabinetów, gdzie w porządku, ale bez smaku, pomieszczone są różne produkty świata, w zachodnim końcu wystawa sztuki (Art Galleries), a we wschodnim, dwie olbrzymie sale, przeznaczone na schronienie dla najrozmaitszych maszyn. Rozrzućcie tu i owdzie po całej przestrzeni gmachu, większe i mniejsze pokoje restauracyjne, kawiarnie i zakłady spirytualjów, a będziecie mieli jakie takie wyobrażenie o wnętrzu wystawy, która pod protekcyą nieśmiertelnego Waltera Scotta, owego opiekuńczego bóstwa Szkocyi, stojącego tu na wzniesieniu w głównej sali, w nadnaturalnej postaci, — niby ocean, potoki i rzeki, od rana do późnej nocy chłonie w siebie fale ludzi, różnej płci, koloru i języka.
Przejdźmy się i my po jej wnętrzu. Od czego zacząć?.. Czemu w pielgrzymce naszej dać pierwsze miejsce?
Gdybyśmy, idąc za naturalnem upodobaniem naszem, na pierwszym planie chcieli postawić to, co nas zawsze i wszędzie najwięcej z płodów ducha ludzkiego zajmowało, wypadłoby zacząć pisać o sztuce. Ale sztuka i Anglja, lub Szkocya, to coś, co nie bardzo chodzi w parze... Zacznijmy więc od tego, co stanowi potęgę zjednoczonych królestw, a co zajmuje część lwią na wystawie, zacznijmy od maszyn.
A maszyn jest tu spora paczka, i jakich maszyn!
Tu piętrzą się ułożone symetrycznie obok siebie maszyny rolnicze, zadziwiające trwałością i dokładnością wykończenia, tam widzisz pomocnicze narzędzia do budowy kolei i statków, owych steamerów, które tak nierozerwalnie złączone są z potęgą Anglii, a tam dalej maszyny olśniewające wzrok połyskiem stali, używane do posług przy drukarstwie, przędzeniu, fabrykacyi dywanów, wstążek i kapeluszy. Maszyny te nie stoją tu bezczynnie, ale od rana do zmroku, póki ostatnie światła na wystawie nie zgasną, znajdują się w pełnym ruchu... Pojąć można, jaki tu turkot i zamięszanie, ale też przeszedłszy się koło tych parowych olbrzymów, skorzystać można wiele, widzi się bowiem wewnętrzną stronę największych fabryk w Albjonie, bierze się nieledwie udział w tej pracy, która wytwarza najpiękniejsze okazy angielskiego przemysłu. Ażeby chcący się tu czegoś nauczyć, mógł dokładnie przyjrzeć się każdej fabrykacyi, dokoła sali wznoszą się wygodne galerye, skąd z góry najdokładniej objąć można wszystko. Widok ztąd zaiste wspaniały. Gdzie ucho nadstawisz, zgrzyt kół, ruch pasów, turkot obracających się cylindrów, gdzie okiem rzucisz, tłumy robotników krzątających się z gorączkowym pospiechem. Zaiste patrząc na ten dział na wystawie, czuje się potęgę Anglii, ma się bowiem, jak na dłoni, przed sobą owoc wiekowej pracy i nauki narodu, który, acz stoi dziś na niedościgłych nieledwie wyżynach, przecież nie spoczywa niedołężnie na laurach, ale dzień po dniu, krok po kroku, postępuje ciągle naprzód, i nie przestaje do skarbca cywilizacyi, dorzucać plonów bezustannej zabiegliwości i trudu.
Znaną jest dobroć cukierków szkockich i sława, jaką zdobyły sobie na szerokim świecie; — na wystawie fabrykacyi ich dobrze przyjrzeć się można. Najstarsza firma glazgowska: John Gray et comp., wystąpiła tu z wielką maszyną i pod twojem okiem produkuje ci najlepsze czekolady i najsmaczniejsze narodowe szkockie cukierki z imbirem. Pojąć łatwo, że jeżeli gdzie, to tu tłok jest największy.
Niedaleko sekcyi maszyn rozciąga się wystawa indyjska. Jest ona najsilniejszym magnesem na wystawie. Wszystko, co ta olbrzymia kolonja Anglii produkuje i rozsyła po świecie, znajduje tu się w okazach, a w środku sali na szerokich stołach, widzimy ustawione w miniaturowych figurach, obrazy wewnętrznego życia tego tak mało znanego nam kraju.

Mamy więc z boku w szafach i na półkach wyroby najprzeróżniejszych posążków i bóstw
DO DOMU Z PLONEM.
z kości słoniowej, dywany i tkaniny tak jaskrawe, że aż ćmi ci się w oczach, a w środku w kolorowanych statuetkach przeróżne typy tego olbrzymiego kraju. Wyroby Indyi, nie zachwycają prawda, wykształconego na europejskim smaku widza, gust odległych tych krain, z naszym nie koniecznie idzie w parze, to też chyba dla oryginalności zakupy w tym dziale robić można, ale plastyczna panorama, że się tak wyrażę, ziem nadgangesowych, jest zajmującą dla każdego w najwyższym stopniu. Dzięki szczęśliwemu pomysłowi Anglików, możemy się tu przyjrzeć przeróżnym typom tego kraju, poczynając od skośnookiego mieszkańca północy, a kończąc na bronzowym, nieledwie czarnym osadniku z wyspy Ceylon; dzięki im, mamy, jak na dłoni, widoki obrządków religijnych, pogrzebów, małżeństw i robót polnych nad uprawą kukurudzy i herbaty. Wszystko to wykończone z dokładnością zdumiewającą, wszystko naśladujące naturę do złudzenia, tak, że zabawiwszy w tym dziale z pół godziny, wynosi się z sobą powiew tego wspaniałego kraju, tej perły w koronie potężnej królowej Anglii, a zarazem ciągłej troski, nie dającej jej ministrom spać spokojnie.

W tym samym dziale, mamy też indyjskiego robotnika, zajętego pracą. Siedzi tyłem do publiczności w kącie, mało zważając na przyglądających się mu ciekawie, i lepi z gliny jakąś figurę, aby ją potem za garść szylingów, Anglikom, lub cudzoziemcom odprzedać. Ale robota, w chwili gdy na niego patrzę, jakoś mu nie idzie, więc powstał, splunął, i założywszy ręce za plecy, utonął w głębokiem zamyśleniu, być może o jakiejś bronzowej piękności, którą — o zgrozo — zostawił bez opieki nad Gangesem, w kraju lwów i krokodylów!...
Wystawa międzynarodowa w Glazgowie, pozostaje pod wysoką protekcyą królowej Wiktoryi.
Kiedy opuszczałem to miasto, aby w Lanarku przyjrzeć się wodospadowi, a raczej trzem wodospadom Clyde'y, oczekiwano przyjazdu do Glazgowa wysokiej protektorki. Trzeba było widzieć co się wtedy w Glazgowie działo... Domy malowały się i przystrajały, ulice oczyszczały z odwiecznego śmiecia, a na rogach pierwszorzędnych arteryi ruchu i jedynie pięknym placu w mieście „St. George square“, dźwigano wspaniałe bramy tryumfalne z stereotypowym napisem „Welcome"... Czy władczyni kraju, w którym, jak ongi w państwie Filipa II-go „słońce nie zachodzi“, była zadowoloną z wystawy, nie wiem, ta milcząca bowiem i dumna pani, nie zwykła spowiadać się z myśli swoich, przypuszczam tylko, że jeżeli co zwróciło tam szczególniejszą jej uwagę, to z pewnością dział robót kobiecych, zajmujący trzy korytarze od strony Gray-street, naprzeciwko galeryi obrazów.
Zacznijmy i my dzisiejszą wędrówkę naszą od tego działu.
Kobiety Walii, Anglii, Szkocyi i Irlandyi, idą tu z sobą o lepsze i staczają między sobą prawdziwy pojedynek, niekrwawą, jedynie dla nich przyzwoitą bronią; jak ich bracia w dziale maszyn, nie zdobywają się i one na niezwykłe piękno, ale dają praktyczne rzeczy, któremi pomiatać nie może, nawet człowiek najbardziej w pięknie rozlubowany.
Więc naprzód na zaznaczenie zasługują koronki szkockie firmy: Copland et Lye, które wykonane z niepoślednią delikatnością, wcale nieźle naśladują stare włoskie wyroby tego rodzaju. Ktoś porównał z koronkami temi, nasze zakopiańskie, ale porównał, zdaniem mojem, nietrafnie; nie owijajmy bowiem słów w bawełnę, i przyznajmy z pokorą ducha, że daleko nam do dorównania na polu przemysłowości, zachodowi. I w koronkach więc naszych, jakie tu widzimy, podobni jesteśmy do dziecka, które chodzić zaczyna i tylko szkodliwy, zdaniem mojem, szowinizm narodowy, może zuchwale te próby porównywać z wyrobami fabryk szkockich. Jedno tylko koronkom naszym przyznać wypada, że są tanie, i jako takie też, budzą ciekawość Anglików, ale taniość produktu, to jeden z warunków jego powodzenia, doskonałość daje mu dopiero siłę, zdolną powalić wszelką konkurencyę.
Dalej spotykamy w tym samym dziale długie suknie i kaptury, wyrobu firmy: Middlemass w Edynburgu, oraz koronki, tkaniny i hafty irlandzkie, ustępujące, zwłaszcza też pierwsze w cienkości koronkom szkockim. Nie potrzebuję nadmieniać, że kto się chce przyjrzeć dobrze kobietom połączonych królestw, tu przeważnie skierować powinien swoje kroki. Jak bowiem dzieci przy cukierkach, snują się tu one całymi sznurami od otwarcia wystawy do zmroku. Nie zachwycą cię one powierzchownością, co prawda, ale nie zgorszą też zbytkiem strojów, które w innem, o ileż mój Boże, uboższem od Glazgowa mieście, na każdym kroku uderzają twoje oko.
Od wyrobów kobiecych do działu sztuki, krok jeden. Mamyż tam iść?... Ależ powiedziało się już wyżej, że Anglja i sztuki piękne nie chodzą z sobą w parze, że praktyczność pochłonęła w zupełności ten wielki naród, a ze sztuki, jakaż bezpośrednia płynie korzyść? Przecież idźmy, bo nic tak szkodliwego dla człowieka, jak uprzedzenie, a walka z niem jest dla nas obowiązkiem, gdyż nas prowadzi do udoskonalenia.
Wystawa piękna podzieloną jest na dziesięć oddziałów; dwa obejmują budownictwo i fotografję; trzy, angielskie olejne malarstwo; dwa, malarstwo zagraniczne; dwa, akwarele i jeden wreszcie rzeźbę. Popularny przewodnik powiada, że cała kollekcya w tem miejscu zebrana, jest najpiękniejszą i najbardziej interesującą ze wszystkich, jaką kiedykolwiek oglądała Szkocya. Być może, ale w takim razie nie widziała ona wiele...
Ciekawym wielce jest oddział, że go tak nazwę, szkolny. Ciekawym, gdyż zawiera wspaniałą kollekcyę pomocniczych przy nauce rzeczy. Pióra, ołówki, kajeta, cyrkle, linje, atlasy, dykcyonarze i książki rachunkowe, wszystko to symetrycznie ułożone, zajmuje obszerny i widny pokój. Przyjść tu i popatrzeć warto. Praktyczny zmysł Anglików widzisz tu w całej doskonałości, troskę ich, o dostarczenie najlepszych pomocniczych środków uczniowi, dostrzegasz na każdym kroku, i podziwiasz tu ten naród, który pracując tak dzielnie w innych działach wytwórczości ludzkiej, w tym pozornie tak drobnym, a przecież tak ważnym, dał dowód pomysłowości niepospolitej.
Lękamy się nadużyć cierpliwości czytelnika, rozszerzając nad miarę (ale nie nad potrzebę) nasze sprawozdanie, a jednak chcielibyśmy, by nasz obraz wypadł, o ile można dokładnie; więc nie opisując już kolejno innych działów, wyjmiemy tylko z każdego z nich to, co na szczególniejszą uwagę zasługuje, i tym sposobem, złożymy całość, z której przecież, coś skorzystać będzie można.
Zaznaczamy więc naprzód, tuż obok galeryi obrazów, wyroby i przetwory chemiczne, z których Glazgów słynie, dalej głośne z trwałości i piękności lakiery i farby firmy: Fergusson et Comp. Tu także mamy pyszne okazy mydła, które po musztardzie Colmana, najbardziej reklamują się w całej Anglii. Wystawca mydła, p. Margerson, zbudował nawet z tego kruchego produktu rzecz zwracającą uwagę... Oto postawił na widocznem miejscu wieżę, i ozdobił ją posągami królowej, księstwa Walii, i innych dostojnych osób. Wieża mydlana ma dziesięć stóp wysokości a sześć średnicy, a przyozdabiające jej boki figury, uderzają wielkiem podobieństwem.
Nie bez wielkiego interesu jest też zbiór narzędzi ostrych, z jakiemi się popisują p. Macquire z Glazgowa. Brzytwy i noże — silna to strona Anglii, nic więc dziwnego, że te, jakie tu widzimy, uderzają ostrością i wykończeniem. Ażeby nauczyć zwiedzającego, w jaki sposób przedmioty te są wyrabiane, wystawca ten produkuje maszynę, na której cały proces fabrykacyi masz jak na dłoni.
Modele statków i okrętów żaglowych, należą do najciekawszych na wystawie. Powiedzieliśmy wyżej, że Anglik, fabrykując swoje łódki i yachty, wkracza nieledwie w sferę sztuki. Cóż to bowiem za cacka te ich yachty! Zdaje się, że jeżeli gdzie to tu właśnie, na fantazyę i pomysłowość zdobyć się trudno, że każdy okręt czy łódź, jest ostatecznie czemś w rodzaju kłody drzewa, wewnątrz rylcem i siekierą wydrążonej. Kto do tego działu zajrzy, ten przekona się łatwo, że tak nie jest, i że na tem tak niewdzięcznem polu, Anglik jest prawdziwym poetą, w idealne zdobiącym formy, swoje najprzeróżniejsze fantazye i pomysły. Nic dziwnego, morze, to ukochany żywioł dla Anglika, a dla ideału swego, któż z nas na poezyę by się nie zdobył!
Wystawy korków przejść również nie można pospiesznie. Są tu wspaniałe okazy, są wytwory z nich, zdumiewające drobiazgowością i wykończeniem. Największa firma handlująca tym produktem w świecie, nadesłała to, co miała najlepszego, i wyznajmy, zrobiła furorę na wystawie. Mamy więc tu altanę korkową, na sześć osób, wykonaną z jednej sztuki z drzewa korkowego, największego ze znanych w świecie; mamy zegar, koszyk do kwiatów i drobne figury zwierzęce, przekonywające wszech wobec i każdego z osobna o tem, że niema tak niewdzięcznego materyału, z któregoby praca ludzka nie mogła zrobić tego, co chce!... Altana korkowa, będąca great attraction w tym dziale, jest wysoką na 10, a szeroką na 12 stóp. Królem, że się tak wyrażę korkowym, jest p. Rankin, mający składy w Glazgowie i Lizbonie, i zaopatrujący w korki świat cały. W swoich fabrykach zajmuje on 200 ludzi codziennie, a roczne jego dochody liczą na miljony. Król więc ten, prawdziwie po królewsku wystąpił i królewskie odbiera hołdy.
Na drzwiami korytarzy 23, 24, 25 i 27 stoi napis: „Foreign Exhibits“ (okazy cudzoziemskie). Tyle się napatrzyliśmy na tej wystawie wystawcom angielskim, że z zadowoleniem wchodzimy pod dach, gdzie czuć przyjemny powiew obcy. Przestępujemy więc próg ostatniego z tych korytarzy i znajdujemy się oko w oko z Francyą, która tu ustawiła szkła i galanterje kobiece.
Choćbyś nie wiedział, że to jest Francya, poznałbyś to odrazu. Ileż tu smaku, ile piękna na każdym kroku! Zaiste, chodząc po tym dziale, widzi się całą wyższość Francyi nad Anglją w tym względzie, a na usta samo wychodzi pytanie, co sprawiło, że wązki pas morza, rozdzielający te dwa kraje od siebie, wyżłobił tak wielką przepaść w dziedzinie gustu pomiędzy nimi? Oprócz Francyi inne kraje Europy popisują się tu, ale nie z tem, co mają najlepszego.
Pomijamy wystawę powozów i cab'ów, które na ulicach Londynu zachwycają swoją lekkością i wykończeniem, siodła, uzdy i ubrania na konie, bo byśmy nad program rozszerzyli nasze sprawozdanie, i zatrzymujemy się na chwilę w dziale instrumentów muzycznych. Są tu pjanina i amerykańskie organy, ale osobliwością tego działu jest fortepjan o dwóch klawjaturach. Twórcami tego instrumentu są pp. Muirhead et Turnbell, a celem ich było, by na jednym i tym samym fortepjanie i dorośli i dzieci grać mogli. Klawjatura więc zwykła dla pierwszych, podnosi się, gdy drudzy przed pulpitem zasiądą i wtedy młode palce mogą swobodnie wygrywać „Dzwony klasztoru“, na tym samym instrumencie, na którym przed chwilą grzmiała sonata Beethovena, lub żałosne jęki za piaskami Mazowsza, zawodził nasz Szopen...
A teraz słówko na zakończenie.
Jak już o tem wzmiankowałem wyżej, wystawa glazgowska pod wieloma względami, wymogów kontynentalnego widza nie zaspokoi, zepsuty bowiem jest on na wystawach, gdzie gust i piękno podawszy sobie dłonie, zrobiły wszystko, aby olśnić jego zmysły, ale jest ona fotografją dokładną produkcyi narodu, oryginalnego i samodzielnego w najwyższym stopniu, i jako taka, najżywotniejszy w nim obudzić powinna interes. Takich maszyn, łodzi i yachtów, przyborów szkolnych, nożów i wyrobów żelaznych, jakie zgromadzone są tu, nie widzieliśmy, powiedzmy prawdę nigdzie, choć przecież i w Wiedniu i w Paryżu, spotykaliśmy się w dziale angielskim z pierwszorzędnymi wystawcami Londynu, Birminghamu i Glazgowa. Więc choć sztuki piękne istotnie po macoszemu są na tej wystawie traktowane, choć dla upiększenia domowego życia, niewiele Szkoci w Glazgowie przygotowali, przecież to, na co się w innych działach zdobyli, jest godnem szacunku i podziwu, jako żywy obraz mrówczej pracy narodu, bezsprzecznie pierwszego w świecie, — pracy, wspartej nauką niepospolitą i energją, druzgoczącą wszystkie przeszkody w drodze.


∗             ∗

O godzinę drogi od Glazgowa, leży Greenock. Miasto niewielkie, niczem szczególnem się nie odznacza, przecież każdy kto tu przybywa, zwiedzić je musi. Jest bo ono miejscem urodzenia wielkiego człowieka, któremu nietylko Szkocya, lecz i Anglja, zawdzięczają znaczną część swojej dzisiejszej potęgi. Nazwisko tego człowieka: James Watt. Sądzę, że nie jest ono obcem nikomu. W pierwszej połowie ubiegłego stulecia, mianowicie w r. 1736 przyszedł on w tem mieście na świat, w r. 1757 został optykiem uniwersytetu w Glazgowie, a następnie poświęciwszy się udoskonaleniu machin parowych, dokonał prawdziwej rewolucyi w ich budowie. Umarł w Heathfield, w r. 1819, ale nazwisko jego nie umrze nigdy, i póki dzisiejsze środki przerzucania się z miejsca na miejsce, nie zostaną zastąpione innymi, póty nazwisko to, znać i czcić będzie każdy, gdyż każdy temu, który je tak zaszczytnie nosił, tak wiele ma do zawdzięczenia.
Zaraz za Greenockiem, szeroka już i w tem miejscu Clyde’a, zamienia się jak Fortha pod Queensferry w prawdziwe morze, i jak morze bałwani się już gwałtownie za najmniejszym wiatru podmuchem. Widok też jej w tem miejscu należy do piękniejszych, jakie znam. Środkiem niewysokich ale wdzięcznych pagórków, płynie spokojnie świadoma potęgi swojej, i od rana do zmroku unosi na swoim grzbiecie tysiące statków w najprzeróżniejsze strony kuli ziemskiej. Kiedy się zatem stanie nad brzegiem jej pod Gurrockiem, miasteczkiem kąpielowem, rozsiadłem amfiteatralnie na jej stromym zachodnim brzegu, ma się przed sobą wtedy obraz tak wspaniały, że oderwać oczu od niego niepodobna. Masy wód białych, kołyszą ci się majestatycznie pod stopami, w czystem ich zwierciedle przeglądają się czerwone dachy domków letnich i hoteli spokojnych mieszkańców Gurrocku, a gdzie wzrok rzucisz, bandery statków całego świata mienią się przed oczami mnóstwem najprzeróżniejszych kolorów. To też wielu mieszkańców Glazgowa, w tem miejscu rozkoszuje się wspaniałym widokiem rzeki, i w tej właśnie chwili, kiedy patrzę na nią z przystani, wielu z dumą przygląda się jej nurtom. A jest z czego zaiste być dumnym, gdyby bowiem nie praca ojców tych, których tu dokoła widzę, Clyde’a w tem miejscu byłaby niewielką rzeczułką, a na jej karku siedziałyby nie potężne żaglowce i pancerniki, ale prześlizgiwałyby się lękliwie lekkie, kierowane rękami młodziutkich panienek czółenka.
— Czy pan był w Lanarku? — zapytał mnie jeden Szkot, gdym siedząc na ławce przystani w Gurrocku, oderwać nie mógł oczów od wód Clyde’y.
— Dotąd nie, ale jutro powracam do Glazgowa z zamiarem zobaczenia źródeł tej pysznej rzeki.
— Radzę bardzo panu to uczynić. Wodospady Clyde’y, to jedna z największych osobliwości tego kraju.
Nazajutrz pociąg kolei południowej unosił mnie w stronę Lanarku.
Pojechałem do tego miasta, zobaczyłem wszystkie trzy wodospady, ale zachwycony nie zostałem. Dlaczego? Oto, bo wszystkie one nie robią wrażenia tego majestatu, jaki mamy u ujścia tej rzeki do morza. Jak wszystko, co się rodzi i rozwija, Clyde'a w tem miejscu jest mała i niepokaźna, i tylko chcąc sobie wynagrodzić swoją mizeryę, jak dziecko nowonarodzone, miota się i szumi, spowita w kamienne powijaki skał piętrzących się nad jej kołyską. Miotaniem się tem jej, są właśnie trzy wodospady, ani straszne, ani zachwycające. Zaledwie wytrysła z podziemnych źródeł, napotyka Clyde'a kamienne schody i skacze po nich gwałtownymi skoki. Ale że schody są niewielkie, przeto i skoki, więcej igraszki dziecinne przypominają i dalekimi są od wywoływania tego efektu, jaki sprawia spadek wody z większej wysokości. Przypomina mi się, kiedy na te wodospady patrzę, groźny Riukanfoss w Norwegii, przed którym stałem kilkanaście lat temu. Ale jakież odmienne wrażenia przepełniały wtedy moją duszę. Tam z wysokości siedmiuset stóp spadała woda szeroką strugą w przepaść, i potargana o skał zręby, w obłoku pjany powracała do góry, wśród huku, nakazującego milczenie całemu stworzeniu, — tu woda również spada i o skały rozpryskuje się również, ale groźnego huku nie dosłyszy najdelikatniejsze ucho, jeno szmer słodki, jakby wartkiego potoku sączącego kryształ wód swoich po zalegającym jego koryto granicie. Nie jest to więc ani nadzwyczajnem, ani tak dalece osobliwem, ale pięknem zawsze jest, tylko, że użyję porównania, piękno to przypomina więcej sielską poezyę miłości, niż bohaterską epopeję, pełną krwi i łez. A wodospad przecież każdy więcej epopeję groźną, niż sielankę miłosną na myśl przyprowadzać powinien.



IX.

Z Glazgowa do Balloch. — Jezioro Loch-Lomond. — Wyspy. — Luss. — Pieśń z „Pani Jeziora“. — Rowardennan i Ben Lomond. — Hotel Tarbet. — Inversnaid. — Droga z Loch-Lomond do Loch-Katrine. — Charakter drogi. — Podróż jeziorem Loch-Katrine. — Hymn do Najświętszej Panny, Waltera Scotta. — Grzbiet Trasachu. — Jeziora Achray i Wenachar. — Z Calanderu do Stirlingu. — Nieco historycznych wspomnień. — Powrót do Glazgowa. — Kilka ogólnych informacyjnych uwag o Szkocyi. — Gdzie jest tchórz, któryby nie odważył się, walczyć za taki kraj“.

Mało niezawodnie jest miast w Europie, któreby dla turysty przedstawiały tak wielki interes jak Glazgow. Położony, jak o tem mówiliśmy już wyżej, w dolinie uformowanej przez rzekę Clydę, ani romantycznej, ani powabnej; zasiany budowlami brudnemi i brzydkiemi i pokryty smutnem, szarem, beznadziejnem niebem, — jest on dokoła i w bardzo krótkim promieniu otoczony tak wspaniałemi pięknościami natury, że dość jest wychylić poza gatkę głowę, aby się znaleźć oko w oko z czarodziejskimi widokami, za jakimi gdzieindziej trzebaby długo gonić. Bo patrzmy. Jeżeli rzucimy wzrok na południe, to spotkamy się tam z rozkoszną miejscowością, zwaną Hamiltonem i wodospadami Clyde’y pod Lanarkiem, jeśli skierujemy się na zachód, ujrzymy czarodziejskie wyspy Arran i Rothesay, prawdziwe klejnoty w dyademie wysp okalających zachodnie brzegi Szkocyi, — a na północy i na północo-wschodzie, spotkamy się ze starożytnym Stirlingiem, dawną siedzibą królów tego kraju, i jeziorami najpiękniejszemi ze wszystkich jezior całej Wielkiej Brytanii, jednemi z najpowabniejszych, jakie posiada nasza część świata. To też nic dziwnego, że do Glazgowa przybywa każdy, kto chce nacieszyć się pięknościami przyrody, lub ukoić duszę po ciężkich przejściach życiowych na jej łonie, nic dziwnego, że każdy chętnie z Glazgowa robi sobie pied á terre na czas dłuższy, choć w samem mieście nic go pociągnąć nie może, a odstręcza za to prawie wszystko. I skutkiem tego też Glazgow roi się zawsze latem od podróżnych, a hotele tego miasta do najdroższych w całej Szkocyi należą.
Jeżeli jednak wyspy przytykające do zachodnich brzegów Szkocyi, ciągną ku sobie grozą natury i obrazami życia rybackiego, jakich gdzieindziej darmobyś poszukiwał, a wodospady Clyde’y na południu roztaczają przed oczami twemi prawdziwie romantyczne choć spokojne widoki, to, co północ tego miasta zamyka w swoich granicach, przedstawia się tak czarodziejsko i wspaniale, że zaiste zaćmiewa sobą wszystko. Idźmyż więc tam na tę północ, oprowadźmy po niej czytelnika, i niech niedołężne nasze pióro stara się oddać mu to, na co ołówka i pendzla zamało, co pojąć i odtworzyć mogłaby wiernie sama tylko poezya.
Wyjeżdżamy zatem koleją żelazną z Glazgowa do Balloch. Mijamy Dumbarton i znajdujemy się w dolinie rzeki Leven, w kraju zasianym fabrykami i warsztatami, świadczącymi o przedsiębierczości jego mieszkańców. Kraj ładny, choć nic nadzwyczajnego oku nie przedstawia, ale po Glazgowie nie wiele potrzeba, aby zachwycić. To też zachwycamy się wszyscy jak jesteśmy z okien pociągu widokami, jakie przesuwają się nam jak w panoramie, i w krótkim czasie przebywamy niewielką przestrzeń, oddzielającą Loch-Lomond od Glazgowa. Balloch jest właśnie ostatnim punktem na drodze do tego jeziora, do którego docierają parochody, tu więc wysiadamy wszyscy, i za chwilę, wszyscy zostajemy przeniesieni na pokład statku, który oczekuje na nas w przystani.
Jezioro Loch-Lomond, oddalone o 20 mil angielskich od Glazgowa, jest największem jeziorem w całej Wielkiej Brytanii. Jest ono dłuższe niż szerokie, kształtem swym nieco przypomina gruszkę, i podczas gdy na północy całkowita szerokość jego nie dochodzi pół mili, na południu przechodzi mil pięć. Również nie jest ono jednakowo głębokiem, i gdy np. na południu głębokość jego wynosi stóp 60, na północy przenosi stóp trzysta.
Wedle dawnego podania, jezioro to w dawnych czasach nie miało tych rozmiarów, jakie ma dziś, ale trzymało się w ściślejszych granicach. Mówią, że koło Camstradden Bay, zdala od brzegu, widać do dziś w wodzie w dzień pogodny ruiny zalanych kiedyś domów, a Camden opowiada, że za jego czasów istniała na tym jeziorze wyspa Camstradden-isle, której dziś niema nigdzie śladów. Również co do jego głębokości, krążą między ludem podania o tyle dziwne, o ile nieprawdopodobne. Wedle nich, w pewnych miejscach jezioro to jest pozbawionem dna, a wody jego pod ziemią połączone są z wodami Atlantyku! Coś podobnego, przypominam sobie, słyszałem bawiąc przed laty w naszych Tatrach. Prowadzący mnie i innych przez Zawrat góral, opowiadał nam z całą stanowczością, że Morskie Oko połączone jest z wodami morza Bałtyckiego.
Loch-Lomond zdawien dawna słynie trzema fenomenami natury: „bałwanami bez wiatru, rybami bez skrzeli i pływającemi wyspami“. Fenomen pierwszy daje się wytłómaczyć tem, że szerokie wody jeziora na południu masą swą całą uderzają w stronę węższej północy i tworzą fale, jak gdyby uformowane przez wiatr, drugi, że w jeziorze jest mnóstwo wężów, które mają pływać z jednej wyspy na drugą, a trzeci, że często spotyka się tu obszerne kępy sitowia przenoszące się po tych obszarach wodnych z miejsca na miejsce. Widzimy więc, że legenda przyczepiła się do tych wód tajemniczych, i poezya fantazyi ludowej roztoczyła nad niemi swoje skrzydła.
W szerszej swej części na południu, jezioro Loch-Lomond zasiane jest gęsto wyspami. Jest ich tu kilkanaście większych i mniejszych. Rozrzucone na niewielkiej przestrzeni, porosłe bujnym lasem, dają one tak piękne widoki, że piękniejszych, wyśnić nawet w najczarowniejszym śnie niepodobna. Ale płyńmy i przyglądajmy się tym widokom.
Przedewszystkiem, zaledwie stajemy w Balloch, widzimy, że jesteśmy w świecie gór. To, czem nas dolina Clyde'y w Glazgowie i w Greenocku darzyła, znikło już niepowrotnie za Dunbartonem w dolinie rzeki Leven, ale to, co spostrzegamy tu, niepodobne jest do tego, cośmy pozostawili nad brzegami tej ostatniej rzeki. Gdzie okiem rzucisz góry. Tu Skantron Hill pnie się wysoko i wierzchołkiem swym zdaje się chmur sięgać, tam Ben Vrek omszonemi drzewami brodaty, groźnie spogląda na ciebie i zdaje się dziwić, żeś tu śmiał przybyć nieproszony, a tam dalej olbrzymi Ben-Lomond strzela ku niebu stromym szpicem, i panuje niepodzielnie nad tymi obszarami wód i garbów ziemi. A bliżej, gdzie okiem rzucisz, jasne zwierciadło jeziora, a dokoła ciebie romantyczne wyspy, podobne do pływających po wodzie olbrzymich kęp trzciny i tataraku, a w górze słońce, zamglone prawda, jak zawsze w tym melancholijnym kraju, ale oświecające to wszystko jakiemś światłem, dziwnie ponętnem, choć smutnem. Stoisz na pokładzie statku nieruchomy i spoglądasz na to wszystko, milczysz, aby niewczesnym wykrzykiem nie sprofanować tej harmonii, jaką tu wszystko dyszy, gniewasz się, że statek płynie tak prędko i tak prędko pozostawia za tobą piękne widoki, i powiadasz sobie w duchu, że te, jakie odsłania ci znowu, o wiele przechodzą tamte, które zostały za tobą wtyle.
Ze zręcznością uroczego dziewczęcia, wyprawiającego zgrabne piruety w tańcu, statek acz wielki i przepełniony po brzegi podróżnymi, przesuwa się pomiędzy wyspami. Przesuwa się i ukazuje nam prawie każdą jak na dłoni. Tu więc mamy porosłą drzewem Clairinch (inch — po staro-szkocku wyspa, po angielsku isle), dalej Inch Cailliach, albo wyspę Starych kobiet, (Island of old Women) pamiętną tem, że tu przed laty wznosił się klasztor niewieści, dalej znowu Inch-Fadn i Inch-Cruin, albo okrągłą wyspę, a jeszcze dalej Buckinch, podobną zdala do olbrzymiego bukietu z drzew iglastych. A ta maleńka zielona kępka, co płynie ku nam, niby ptak wodny rozpostarłszy szeroko skrzydła? To Swan-Island (wyspa łabędzia) nazwana tak ze swego podobieństwa do tego wodnego króla naszych parków.
Jak powiedzieliśmy wyżej, wyspy te rozsiane są tylko na południowej części jeziora, zaraz za Luss znikają niepowrotnie. Większe i mniejsze, stanowią one własność panów szkockich, i zapełnione są gęsto zwierzyną. Co roku o oznaczonej porze, odbywają tu się polowania, przypominające łowy dawnych czasów, i wtedy spokojne te wody ożywiają się niezwykłym gwarem, a o wierzchołki Ben-Lomondu obija się echo tryumfalnych strzałów zwycięzców i jęki konania zwyciężonych.
Kiedy przepływamy koło Inch-Lonaig, słyszę jak jakiś młody człowiek opowiada powabnym damom, podróżującym po raz pierwszy po tym kraju, następującą historyę.
— Widzicie panie tę wysepkę, jedną z większych, jakie tu się znajdują. Jest to Inch Lonaig, albo droga wyspa (dear Island). Od dawna przyczepiło się do niej takie podanie. W zamierzchłych czasach, kobiety szkockie z namiętnością oddawały się pijaństwu. Pojąć łatwo, jaką boleścią przepełniało to serca ich mężów! Używali więc próśb i gróźb, aby szkaradny ten nałóg z nich wykorzenić, ale gdy prośby i groźby nie skutkowały, postanowili chwycić się energicznego środka. Skoczywszy więc po rozum do głowy, upatrzyli sobie tę wyspę i pewnego pięknego poranku wysadzili je tu bez ceremonii, z kawałkiem dla każdej z nich chleba i dzbankiem wody.
Śmiech srebrny, głośny, dziecinny, był odpowiedzią na te słowa, — a ja pomyślałem sobie, coby to niektórzy z naszych, trzymanych pod pantoflami przez swoje żony mężów, dali, gdyby nieopodal ich więzień, znajdowała się taka błogosławiona, jak tu, wyspa!...
Faktem jest nieulegającym wątpliwości, że ustronne wyspy jeziora Loch-Lomond, oddawna uważane były za miejsce dobrowolnej poprawy dla nałogowych pijaków. Czytamy o tem w dziele Lorda Teignmouth: „Scotland“. W książce tej, wydanej w r. 1836, szlachetny lord opowiada, że jeszcze za jego czasów na tych wyspach osiadali ci, którzy wśród ludzi, nie mogli powstrzymać się od napojów gorących. W całej Szkocyi utrzymywała się legenda, że tu było królestwo duchów i strachów, nikt więc nie chciał osiadać tu na stałe i zakładać rodzin. I tylko więc ci, którzy czuli potrzebę oderwania się od towarzystwa i poprawy w samotności, przybywali na te tajemnicze wyspy, i tu pędzili życie anachoretów. Również korzystali z tego osamotnienia tych wysp przemytnicy, i czas też jakiś kwitnęła tu na potęgę kontrabanda, nim żelazna ręka sprawiedliwości, stargała nici jej sztucznego żywota.
Ale oto na zachodzie ukazuje się maleńka osada. Statek, żeglujący dotąd środkiem jeziora, nagle zwraca się w stronę takowej, a za chwilę zatrzymuje się nad brzegiem. To pierwsza stacya Loch-Lomond: Luss.
Powiedźmy okiem po tej osadzie, wysiąść tu czas nam już nie pozwala.
Luss jest maleńkiem miasteczkiem u wejścia do doliny, ochrzczonej tem samem nazwiskiem. Tu już jesteśmy w samem sercu Szkocyi, mamy przed oczami prawdziwą sielankę. Przed nami wznosi się kilka skromnych ale pięknych domków, dalej kościołek o sielskim stylu, nieśmiało niewielka wieżyczka strzela ku górze, a jeszcze dalej, coś, czego dotąd nie dostrzegłem w tym kraju, co rzadko gdzie poza granicami mojej Polski daje się widzieć w Europie, bielą się biedne, słomą pokryte chaty! Widok ten, obudza w duszy mojej rzewne wspomnienia. Patrząc nań, przenoszę się po przez te góry i wody w kraj mojego dzieciństwa, jestem tam, gdziem przed tylu laty, u progów takich samych chat, bawił się z wiejskiemi dziećmi, gdzie taki sam jak tu wznosi się niepokaźny kościół, gdzie niedaleko jednak niestety leży grób mojej matki!
Luss, jest ulubioną stacyą klimatyczną dla Anglików i Szkotów. Przyjeżdżają tu oni co lato z rodzinami swemi, a że i dalsze okolice tego miasteczka, są równie interesującemi dla turysty, jak blizkie, przeto chętnie spędzają tu całe miesiące. Okoliczne więc góry Glenmaachan, Glenmacurn i Glenfinlas, roją się od wiosny do jesieni podróżnymi, a i w tej chwili zdaleka widzę, jak całe ich gromady pną się na ich wierzchołki, napełniając powietrze śmiechem, śpiewem i wesołymi okrzyki.
Posłuchajmy jednego z tych wesołych śpiewów i skorzystajmy z tego, że nasz Odyniec tak pięknie przyoblekł go w polską sukienkę. Jest to śpiew popularny bardzo w Szkocyi, jak wogóle wszystko, co wyszło z pod pióra twórcy „Pani Jeziora“. W tej chwili rozlega się on w Luss donośnie.
Oto wierny jego przekład:

„Nasz klecha nam prawi, koszałki, opałki,
„Że Paweł, czy Gaweł, zakazał gorzałki,
„Że pełna baryłka, lub gąsior pękaty,
„Pęcznieją grzechami jak szatan brzuchaty: —

„Ej fraszki, czart z flaszki, za nos nas nie złowi
„Wypijmy, użyjmy, a figa mędrkowi“.
 
„Nasz klecha nam grozi, że ścisnąć dziewczynę,
„To znaczy leźć w piekło po samą czuprynę,
„Że w oczach jej siedząc djablęta z rogami,
„Zdaleka na człeka, rzucają iskrami.
„Obcesem z tym biesem jak tylko się złowi,
„Tańcujmy, całujmy, a figa mędrkowi“.

„Nasz klecha tak uczy, boć mądrą ma głowę,
„By na te łakocie mieć oczy popowe;
„Nas straszy od flaszy, sam djabła chrzci z beczki,
„Sam dla się, on pasie, niewinne owieczki,
„Ej drwijmy, użyjmy, dopókiśmy zdrowi,
„Tańcujmy, całujmy, a figa mędrkowi!“.


Kiedy śpiewający te słowa skończył, dały się słyszeć dokoła głośne śmiechy i okrzyki bis. Pusta piosenka ujęła za serce wszystkich, ale na powtórzenie jej brakło już czasu. Kapitan statku dzwonkiem dał znak, że czas odpływać, ruszyliśmy więc powoli w stronę północy.
Jakże ta skoczna i pusta pieśń, pomyślałem, pasuje do całego tu otoczenia. Toć tu wszystko śmieje się i do pustoty zachęca, i te góry z lekkimi spadkami, ubrane wdzięcznie w pyszne girlandy drzew, i te wody głębokie i tajemnicze, na dnie których figlują na słońcu ryby i te pływające, niby korony z liści, wyspy w dali, i ten Ben-Lemond wysoki i poważny, a jednak wolny na swym wierzchołku od tej siwizny, która uśmiech na ustach mrozi! Nawet to słońce, tak miłośnie z poza mgły przyświecające ziemi, i podobne raczej do miesiąca w pełni, niż do rozżarzonej zawsze u nas latem kuli, jakże zachęca do śmiechu i wesela! To też weseli tu się wszystko, to też wszystko nastrojone jest na podniosłą nutę, a obrazem tego ogólnego nastroju, jesteśmy my, którzy w liczbie około stu osób, porzuciwszy troski w domach naszych, mkniemy szybko środkiem tego prawdziwego raju na ziemi, nie myśląc nawet, że poza sobą pozostawiamy tyle smutków. Mkniemy, a w sercach naszych odbija się echo zasłyszanej w Luss piosenki:

„Obcesem z tym biesem, jak tylko się złowi,
„Tańcujmy, całujmy, a liga mędrkowi“.

W życiu, które ma więcej chwil smutnych niż przyjemnych, gdzie śmiech wesela zalewa prawie zawsze morze łez, jakże pożądane są takie dnie, w których człowiek zapomnieć może o tem, co mu rozrywa serce na sztuki. Ileż balsamu kojącego boleści, ileż siły do walki z dalszemi przeciwnościami na tym padole płaczu wlewają one w nasze zbolałe prawie zawsze, i przepełnione smutnemi wspomnieniami prawie zawsze dusze!...
Zaraz za Luss, szerokie, jak powiedzieliśmy wyżej, u swojej podstawy, na pięć mil jezioro, zaczyna się gwałtownie zwężać, i zamienia się w długą wązką szyję. Tracimy przez to, ponieważ dokoła nas widnieje już daleko mniejsze bogactwo wód, ale zyskujemy, gdyż mamy sposobność przyjrzenia się nadbrzeżnym górom z blizka. Góry te ze wschodu i zachodu, rozdzielone dotąd szeroką falistą przestrzenią, zaraz za Luss, podają sobie niemal ręce, a w dali nawet na północy, zlewają się pozornie w jedną olbrzymią massę, choć je w rzeczywistości i tam rozdziela jeszcze wstęga wody, zdaleka przecież wyglądająca na drobny ruczaj, szemrzący spokojnie, jakby u stóp naszego Giewontu, po kamykach.
Pierwszą stacyą, przed którą zatrzymujemy się po opuszczeniu Luss, jest Rowardennan. Stacya to ważna bardzo dla turystów, ztąd bowiem wstępuje się na szczyt Ben-Lomondu, góry najwyższej tu w tych stronach.
Ben-Lomond (ben- po staroszkocku: góra) wznosi się na 3.193 stóp nad poziom morza, ale przystępny jest dla wszystkich, wyjąwszy wtedy, kiedy mgła pokrywa jego stromy wierzchołek. To też wszyscy, którzy rozporządzaj dłuższym czasem, nie pomijają sposobności, aby się na szczyt jego dostać, zwłaszcza też, że komu siły w nogach nie dopisują, ma na swoje posługi wytrawnych przewodników i konie szkockie, owe słynne w tym kraju ponies, zdumiewające prawdziwie swoją ostrożnością i wytrwałością.
Widok, jaki roztacza się z wierzchołka Ben-Lomondu, należy bez zaprzeczenia do najpiękniejszych w Europie. Bo pomijam już to, że u stóp góry mamy przejrzyste i piękne zwierciadło wód, w którem przegląda się on kokieteryjnie, niby dziewica, kwefiąca swoje sploty, — oko twoje, gdy tu staniesz, nie tamowane żadną dokoła równej wysokości górą, obejmuje horyzonty jak najszersze. Kiedy więc zwrócimy się ztąd na prawo, mamy w perspektywie Edynburg i wody Północnego morza, gdy skierujemy wzrok na lewo, spostrzeżemy wyraźnie wyspy okalające zachodnie brzegi Szkocyi, i Atlantyk mieniący się barw tysiącem, a na południu ujrzymy ponury Glazgow, przykryty ciemnym skrawkiem okopconego nieba, i wesoły Lanark, siedzący na straży źródeł i spadków Clyde'y. Naturalnie, że widzi się to wszystko wtedy tylko, kiedy powietrze jest czyste, ale bo też gdy czystem nie jest, nikt tu, nawet najśmielszy podróżnik nie odważyłby się drapać na szczyt.
Opowiadano mi w Rowardennan, że kilka lat temu, zdarzył się tu smutny bardzo wypadek. Pewnego jesiennego już dnia, przybył z Londynu pewien Anglik i zapragnął dostać się na Ben-Lomond. Dzień był pochmurny i ciemny, nikt mu za przewodnika służyć nie chciał. Niezrażony tem jednak, postanowił ruszyć z mapą góry sam w drogę, i zjadłszy w hotelu śniadanie, poszedł, mimo że go powstrzymywano od tej niebezpiecznej wycieczki. Poszedł, i więcej nie wrócił. Ben-Lomond w jednym miejscu jest stromy i przepaścisty, ale zarazem ztamtąd jest piękny widok. Przypuszczają, że pragnąc się widokowi temu przyjrzeć, niebacznie postąpił ku przepaści, i życiem swojem przypłacił zbytnią śmiałość.
Jakże prawdziwemi są słowa Szekspira, pomyślałem, słysząc tę smutną opowieść: the best safety lies in fear (najlepsze bezpieczeństwo spoczywa w obawie), i ileż złego uniknęlibyśmy nieraz w życiu, gdybyśmy częściej mieli na uwadze te słowa, zwłaszcza też, jeżeli wyrazu „obawa“, brać nie będziemy w dosłownem znaczeniu, ale przywiążemy do niego szersze pojęcie: „przezorności“.
Ale cóż to za zbiegowisko po prawej stronie prującego od kilku minut znowu, wody jeziora statku? Wszyscy podróżni skupili się w jeden punkt, i wszyscy przyglądają się uważnie jakiemuś dziwnemu wydrążeniu w skale. To jaskinia Rob-Roya, uwieczniona w powieści Waltera Scotta. Tu to, wedle podania, głośny ten pirat, więził ofiary swojej chciwości i srogości, i tu przyjmował następnie za nie kolosalny od ich rodzin okup, którym później dzielił się z wspólnikami swoich awanturniczych czynów. Czy tak było, kto to wie, ale legenda taka przywiązana jest do tego miejsca, i legenda ta, każe nam wszystkim przyglądać mu się uważnie nawet wtedy, kiedy już statek uniósł nas od tych skał daleko.
Podpływamy ku jakiemuś wspaniałemu gmachowi. W szkockim stylu, z wieżyczkami u góry, stoi on sobie na zachodnim brzegu jeziora i przegląda się w wodzie. U progów jego, przewraca się gromada dzieci, i wesołemi okrzykami przepełnia powietrze. To hotel Tarbet, największy i najwspanialszy nad tem jeziorem. Otoczony dokoła górami, skropiony falami Loch-Lomondu, robi on niezwykłe wrażenie, ale pod wpływem wrażenia tego, nie mamy czasu pozostać długo, statek bowiem zwraca się nagle ku kresowi naszej po Loch-Lomondzie podróży, — ku Inversnaid. Powiadamy ku kresowi, choć bowiem nie tu koniec tego jeziora, tu jednak wysiadają podróżni, pragnący widzieć dwa najpiękniejsze zbiorniki wód w całej Szkocyi. Kto jednak chce się przyjrzeć obrazom całego Loch-Lomondu, ten nie opuszcza jeszcze statku, ale jedzie do Inverarnan, punktu zamykającego na północy to jezioro. Ja jednak do tych ostatnich nie należę, zwłaszcza że słyszę, iż Loch-Lomond poza Inversnaid, gdzie wysiadam, nic już nie przedstawia nadzwyczajnego, i pozwalam bez smutku oddalić się parowcowi, wraz z tymi kilkoma pasażerami, którzy wiedzeni czy to ciekawością czy interesem, sprzeniewierzyli się reszcie naszego towarzystwa.
Ale mimo to, jest nas tu dużo, bardzo dużo, zaiste więcej niż potrzeba. Spostrzegam to, w chwili, gdy mamy wsiadać do omnibusów, by drogą lądową udać się na brzeg Loch-Katrine’u. Omnibusów tych widzę zaledwie kilka, a przyjezdnych bez mała cała setka. Co więc robić, aby nie pozostać na bruku? Nie długo myślę nad rozwiązaniem tego pytania, i robię to, co wszyscy. Oto z pośpiechem rzucam się na jeden z wehikułów, i nie zważając wcale na to, że jakaś tłusta jejmość wtłacza się powoli na kozieł, z drugiej strony zdobywam sobie pośpiesznie na nim pozycyę i z miną tryumfującą obejmuję ję (pozycję, ale nie jejmość) w moje posiadanie. Szczęściem i moja korpulentna współzawodniczka, znajduje miejsce na koźle, zamiast więc groźnie spoglądać, sapie zmęczona wesoło, i całem zachowaniem się swojem, zdaje się mi mówić, że nie zalicza się do moich wrogów. Bogu więc niechaj będzie za to chwała.
Omnibusy kursujące po drodze, łączącej dwa jeziora, należą do najoryginalniejszych, jakie widziałem. Są to olbrzymie odkryte arki na dwadzieścia cztery osób każda. Aby się na te arki dostać, trzeba wchodzić na nie po drabinie, a zejść z nich, z powodu braku stopni i schodów, jest prawdziwem niepodobieństwem. To też konduktor wozi ciągle z sobą te schody i przystawiać je zawsze jest zmuszony, ilekroć kto z podróżnych chce wysiąść.
Siedzę więc na wzniesieniu kilka łokci nad ziemią i okiem obejmuję roztaczający się przede mną widnokrąg. Jest to świat gór w całem znaczeniu tego słowa. Za mną z tyłu pozostały wody jeziora, a przede mną, na prawo i na lewo, pagórki, góry, przepaście i doliny. Kiedym znajdował się na Loch-Lomondzie, miałem dokoła płaszczyznę wody, tu i owdzie przy brzegach pola i łąki, — tu nie mam nic, prócz urwisk i szczytów najprzeróżniejszej wysokości, nic prócz szerokich garbatych przestrzeni. To też choć obrazy tu są prawdziwie piękne, tęskno mi jednak za scenami Loch-Lomondu, zimna bowiem, choć wysoce poetyczna jednostajność, jaka tu panuje, wyobraźni mej bodźca nie daje. Patrzę więc smutno na ten łańcuch, który mnie żelaznemi kleszczami ściska, i wybiegam ztąd myślą na te obszary wodne, gdzie żadne więzy nie krępowały moich ruchów, gdziem nie czuł się tak jak tu w klatce, ale prawdziwie wolny, ogarniał niemal w swoje ramiona świat cały.
Nie wiem, czy każdy doświadcza tego co ja uczucia, gdy rzucony zostanie w świat gór. Uczucie to, daje się streścić w jednym wyrazie: przygnębienie. Kiedy się w tym świecie znajdę, to mimo całego jego powabu i krasy, czuję, że mi w nim nie jest dobrze, że nałożyć się nie potrafiłbym do niego nigdy. Oczy moje zasłania mi tu zawsze nieprzebyta kamienna zapora, ruchy paraliżuje zawsze grzbiet najeżony przeszkodami, a myśl tłoczy i przybija zawsze do ziemi, jakaś olbrzymia, niezbadana siła. Wszystko mi tu mówi, że wobec tych dziwowisk natury jestem niczem, wszystko przekonywa o tem, że rozum mój jest za słaby do zwalczenia przeszkód, jakie rzucone tu są na mojej drodze, wszystko, że jestem małym, nędznym niewolnikiem, że muszę ukorzyć się, milczeć i uledz. Jakże innych doświadczam za to uczuć, kiedy się znajdę na wielkiem jeziorze lub morzu. Tam widzę się prawdziwie niepodległym, tam czuję skrzydła u moich ramion. Gdzie okiem powiodę, horyzont otwarty, gdzie rękę wyciągnę, przestrzeń wielka, a gdy głos wydobędę z piersi moich i poślę uwielbienia słowa przed tron Przedwiecznego, to nie powrócą już one do mnie przytłumionem, jak wśród gór echem, ale pójdą po przez kryształowe fale, i odbiją się aż w nieskończoności. Tak jest, góra człowieka dławi, morze elektryzuje i unosi, i jeżeli w dziejowym pochodzie, ludy przysiadłe do jego brzegów, pierwej niż inne były się na szczyt cywilizacyi, zawdzięczają to one temu, że dobroczynne losy otoczyły je błogosławionym tym żywiołem, który energję ich podniósł, wyobraźnię zapalił, żądzę poszukiwania czegoś nowego i wielkiego spotęgował.
W Stronachlachar urywa się nam droga. Omnibusy zajeżdżają przed wielki i piękny hotel, i za chwilę... po wystawionych drabinach, schodzimy wszyscy na dół i rozsypujemy się po pokojach. Spoglądam, dokoła mnie góry, a przede mną jasne zwierciadło wód. To królowa jezior szkockich (lady of the lakes): Loch-Katrine.
Loch-Katrine (Kettern albo Ketturrin), położone jest w hrabstwie Perth, na północnej stronie wielkiej górskiej baryery, rozdzielającej Highland — kraj wysoki, — od Lowland — kraju nizkiego. Jezioro to, oddalonem jest o 10 mil angielskich od Calanderu, a 28 od Glazgowa, i kształtem swym przypomina literę S. Długość jego wynosi dziesięć mil, szerokość dwie, a nadmiar przepełniających je wód, odprowadzają sztuczne wodociągi, zaopatrujące w wodę Glazgów, i górski potok, przepływający następnie przez jeziora Achray i Vennachar, i ginący w nurtach rzeki Teith.
Loch-Katrine od niedawnego dopiero czasu uprzystępnione zostało dla turystów, niedawno bowiem poprowadzono do niego drogi bite, które połączyły je z resztą świata. Dawniej, kto chciał się przyjrzeć jego obrazom, musiał piąć się po stromych ścieżkach gór Trosachu, i nieraz życiem, zwłaszcza w dzień niepogodny, przypłacał swoją niewczesną ciekawość. Dziś, kto tylko do Glazgowa przyjedzie, nawiedza to urocze jezioro, a komfort, jaki spotyka tu na każdym kroku, przekonywa go, że znajduje się w kraju, który wszelkie przeciwności natury zwalcza i powala o ziemię energją i żelazną pracą.
Ale oto i statek nadchodzi, czas odjeżdżać, gdyż po drugiej stronie jeziora, czekają na nas nowe omnibusy, aby nas przewieźć przez grzbiet Trosachu. Pokrzepiamy się więc czem możemy w hotelu i umieszczamy na wieczną rzeczy pamiątkę nazwiska nasze, w przygotowanej tam w tym celu książce. Zapisuję nazwisko moje, dodaję przy niem wyrazy: from Poland (z Polski), i oddaję pióro innemu. Przedtem jednak rzucam wzrokiem na zapisaną kartę. Wyrazy: Washington, Filadelfja, uderzają moje oczy, a ten pan, któremu właśnie oddałem pióro, stawia poważnie przy swojem nazwisku rzeczownik: Buenos-Ayres.
Jakże wspaniałem, myślę sobie, musi być to jezioro, kiedy aż z tak odległych stron przychodzą ludzie, aby hołd oddać jego krasie!
Czy Loch-Katrine jest wspaniałe? Proszę czytać „Panią Jeziora“ Waltera Scotta, a znajdziecie odpowiedź na to pytanie.
Posłuchajmy, posługując się wybornym przekładem Odyńca, jak ten poeta opisuje rozsiane tu nad jego wodami i w górach Trosachu piękności natury:

Z dziką hojnością natura wesoła
Rozsiała społem i kwiaty i zioła.
Tu polna róża szkarłatem rumieńca
Płonie w objęciach głogu oblubieńca;
Tam przy fijołku konwalja dzika
Śnieżystem czołem nad mchy się wymyka.
Bluszcze, powoje, wrzos, cząbry i ślazy,
Ścieląc się, wisząc, lub pnąc się na głazy,
Mieszają różnie swe barwy i wonność,
Barwiąc skał nagość, lub darni zieloność.
Z wierzbami brzoza płacząca pospołu
Liśćmi z traw rosę zamiata u dołu;
Wyżej dąb, wiatrów wojownik wysoki,
Krętym korzeniem rozsadza opoki;
A wyżej jeszcze, piętrzące się jodły
Szczyt swój posępny ku niebu wywiodły,
Lub zgięte burzą od skały do skały
Nad przepaściami jak mosty wisiały.
Aż gdzie najwyżej wierzchołki skał wzbite,
Tlące się słońcem, lub śniegiem okryte,
Podróżny ledwo mógł dojrzeć u szczytów
Tło zwierciadlane niebieskich błękitów.
Wszystko tak dzikie, tak cudne zarazem,
Że snów czarownych być zda się obrazem.


Loch-Katrine współzawodniczy o palmę pierwszeństwa z Loch-Lomondem. Które z tych dwóch jezior piękniejsze? Przedewszystkiem Loch-Lomond jest większe, i o wiele, zwłaszcza też u południowej podstawy szersze. Ale piękność niezawsze z wielkością chodzi w parze. Tak i tu jest, i choć wielu turystów utrzymuje, że nie oddaliby Loch-Lomondu za Loch-Katrine, — ja jestem przeciwnego zdania, że to ostatnie na daleko mniejszej przestrzeni, daje więcej czarujących i romantycznych widoków. Bo proszę za mną. Przedewszystkiem, podobnie jak Loch-Lomond, — Loch-Katrine otoczone jest górami dokoła. Ale góry te, wyglądają tu wcale inaczej niż tam. Tam z przyczyny większej szerokości jeziora, na całej drodze od Balloch do Rowardennan ukazują się one w perspektywie, tu wchodzą niemal na pokład twojego statku. To też, gdy tam, wzrok nie mogąc nieraz ich dosięgnąć, z konieczności zatrzymywać się musiał na rozsianych po zwierciedle wodnem wyspach, tu wędruje on bez ustanku od jednego szczytu na drugi, i bez wysiłku obejmuje jednym rzutem wszystkie. Ta blizkość gór trzymających jakby w żelaznej klamrze wody Loch-Katrine'u, nadaje temu jezioru zupełnie odmienny, niż na Loch-Lomondzie charakter, a półcień, jaki te góry na te wody rzucają, przyobleka je w jakiejś niezwykłej tajemniczości szatę. Ten dziwny jednak, zawsze dostrzegalny tu półcień, zlewa na to jezioro jakąś dziwnie melancholijną rosę, i dlatego to, wody Loch-Lomondu stawiają wszyscy na pierwszym planie. Ale pomimo tej melancholii, jaką tu zdaje się dyszeć wszystko, podoba mi się ono daleko więcej, bo przypomina mi daleko więcej owe wielkie wodne przestrzenie w naszych Tatrach, nad któremi również genjusz melancholii i tęsknoty unosi się wśród ołowianych obłoków.
Anglicy, porównywając z sobą te dwa jeziora, które ściśle biorąc, porównania nie wytrzymują, powiadają, że kto podróżuje po Loch-Katrine, po zobaczeniu już Loch-Lomondu, ten doświadcza tego samego uczucia, jak ten, kto czyta „Króla Leara“ lub „Makbeta“ po „Śnie nocy letniej“ Szekspira, lub patrzy na konwulsyjne płótna Michała-Anioła, po wypieszczonych obrazach Rafaela. Kto wie, czy w tem porównaniu niema odrobiny prawdy. Loch-Lomond śmieje się i weseli, Loch-Katrine medytuje i tęskni, i podczas (że i my użyjemy porównania), gdy pierwsze z tych jezior podobne jest do rozkosznej dziewicy, upojonej szalonym wirem tańca, drugie przypomina, rozżaloną, choć czarującą wdziękami młodości wdowę, która ukochanego męża przed chwilą złożyła do grobu. Ale łzy nie oschłe jeszcze na pięknych oczach, uczucia obojętności w nas nie budzą, to też wpatrujemy się w nie z zachwytem i z uczuciem uwielbienia mieszamy uczucie litości, które pierwsze zawsze podnosi i uszlachetnia.
Z gór otaczających dokoła Loch-Katrine najwybitniejsze noszą nazwanie: Ben Aan i Ben Venue. Stoją one prawie naprzeciwko siebie, i przez wązką w tem miejscu wstęgę czarnej wody, jak Mickiewiczowska gałązka litewskiego chmielu, „wdziękami pruskiej topoli znęcona“, podają sobie ręce. Ale gdy pierwsza z tych gór, dźwigająca się na 1800 stóp nad poziom morza, wrażenia majestatu nie robi, druga o wiele, bo o 600 stóp od niej wyższa, przejmuje cię uczuciem prawdziwej grozy. Patrzysz więc na nią w milczeniu, i nie dziwisz się, że tu w tem miejscu, słynny Rob-Roy, napełniał przestrachem swojego imienia wszystkich, zanim wszystkich, którzy dostali się w jego krwawe ręce, zamknął w grocie u stóp Ben-Lomondu.
Ben-Venue należy do najpiękniejszych gór w całej Wielkiej Brytanii, a byłaby ta góra najpiękniejszą z nich bezzawodnie, gdyby barbarzyńska ręka nie była jej odarła z bujnej korony drzew. Ale spekulacya i chęć korzyści uzbroiły tu przed 40 laty w siekiery setki najemniczych rąk, i w krótkim czasie poszły na maszty okrętowe i belki, wspaniałe dęby i sosny, które tu rosły spokojnie od lat setek. Dziś tu i owdzie puściły się wprawdzie nowe drzewa, ale gołem okiem dostrzegam wszędzie, szerokie i smutne łysiny, i lata długie jeszcze potrzeba będzie czekać, zanim na tych szczytach wyrosną takie olbrzymy, jakie jedna chwila powaliła z łoskotem o ziemię. I znowu stają mi przed oczami duszy mojej Tatry, ten najwspanialszy klejnot całej Polski, i znowu myślę o tem, co się z niemi za lat dziesiątek stanie, jeśli surowe prawo nie sparaliżuje dowolności cudzoziemskich spekulantów, którzy je bez miłosierdzia ograbiają z najcenniejszej ich ozdoby.
Loch-Katrine, niepodobne jest i w tem do Loch-Lomondu, że z wyjątkiem zaledwie paru wysp, na całej swojej przestrzeni jest otwarte. Ale za to jedyna większa wyspa, jaką tu widzę, Ellen's isle, jest najpiękniejszą ze wszystkich, jakie widziałem w mojem życiu. Na piękność tę składa się wiele warunków. Leży ona przy końcu już jeziora, w miejscu, gdzie zwęża się ono gwałtownie, porosła jest bujną zielonością, która na tle czarnej w tem miejscu jak atrament wody, dziwnie czarujące sprawia wrażenie, i nachyla się jednym swym końcem tak wdzięcznie ku górzystemu brzegowi, że wydaje się, jakby była przedłużeniem romantycznej skały, rzuconej gwałtownie i namiętnie z lądu w nurt wody. Poezya też oddawna ukochała tę czarującą wyspę, i objąwszy ją w swe posiadanie, zaludniła tajemniczymi genjuszami, które panują tu niepodzielnie. I każdy więc Szkot patrzy dziś z uczuciem podziwu i wdzięczności na nią, gdyż ona jak niebiańska Stella Fornarina w Rafaelu, boską swoją krasą wzbudziła w duszy wielkich wieszczów jego kraju natchnienie, które wzbogaciło skarbiec narodowej jego pieśni, brylantami najlepszego ognia, perłami najczystszej wody.
Zaraz za tą wyspą, urywają się wody jeziora. Na stronie zachodniej ukazuje się maleńki skrawek ziemi, statek prujący dotąd z szybkością przestrzeń, nagle zwalnia swój bieg, — wszyscy wysiadamy na ląd. Wysiadamy, ale jakąś magiczną siłą, zwróceni zostajemy wszyscy w stronę Loch-Katrine’u i niebaczni na to, że miejsc w omnibusach niewiele, że może takowych dla niejednego z nas zabraknąć, wszyscy jak przykuci stoimy na przystani i posyłamy wzrok ku tej czarodziejskiej Ellen’s isle, która jak Świtezianka na litewskiem jeziorze, śmieje się ku nam wdziękami swymi. A kiedy nawoływania naszych przewodników, zniewalają nas nareszcie posłać tej wyspie, tym górom i tym falom ostatnie w życiu spojrzenie, na nic innego ja przynajmniej nie mogę się w tej chwili zdobyć, jak na pieśń uwielbienia i podzięki dla Stwórcy Wszechrzeczy, który wszechmocną wolą swoją, z brudnego i nędznego prochu tyle piękności do życia wśród nas powołał. Ale gdy olśniony i zachwycony, nic własnego nawet w modlitwie stworzyć nie mogę, usta moje powtarzają zasłyszany niegdyś i zapamiętany dobrze hymn, największego z poetów Szkocyi, który tu na tem miejscu przed pół wiekiem w zachwyceniu padał na kolana.

„Zdrowaś Maryo! Matko zbawienia!
Wejrzyj na nędzę tułaczy!
Ty możesz ulżyć zbytku cierpienia
Ty możesz wyrwać z rozpaczy!
Wejrzyj! pod strażą Twojej źrenicy,
Ulężem próżni tęsknoty;
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko: wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“

„Zdrowaś Maryo! Panno bez zmazy!
Dla wspartych twoją opieką,
Czarne te lasy, dzikie te głazy,
W rajską się piękność obleką.
Tchnąć będą wonią po okolicy
Mroczne wyziewy tej groty:
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“

„Zdrowaś Maryo! Niebios królowo!
Przed oblicznością twej mocy,
Pierzchną, nie szkodząc, w otchłań grobową,
Duchy pustyni i nocy.

Bez szkody ziemscy prześladownicy
Wypuszczą na nas swe groty
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“

∗             ∗

Gdzie się zaczyna, a gdzie się kończy łańcuch Trosachu, na to pytanie nie tak łatwa odpowiedź. Rozsiane tu po całej przestrzeni góry, łączą się z sobą w tylu przeróżnych punktach, że rozgraniczenia przeprowadzić pomiędzy niemi niepodobna i zdają się być wszystkie grzbietem jednych i tych samych gór. Tak jednak nie jest, geograficznie bowiem każda z nich ma oddzielną nazwę, a ogólnem mianem Trosachu, zwą się te, które się ciągną zaraz za Loch-Katrinem.
Na progu ich stoi wspaniały hotel. Historya jego, to historya popularności tych stron. Dawniej, gdy prócz zapędzającego się za dziką kozą myśliwego, rzadko kto tu przyjeżdżał, stała w tem miejscu maleńka chatka, o paru zaledwie pokojach. Chatka ta rosła, rozszerzyła się naprzód w zajazd, a następnie w roku 1852, ustąpiła zupełnie miejsca wielkiemu hotelowi. Dziś więc największa liczba przyjezdnych, może tu znaleźć wygodne pomieszczenie, wszyscy też jak jesteśmy, mamy możność zaspokojenia w tym hotelu głodu, jaki w nas wszystkich obudził się, po parogodzinnej wędrówce po jeziorach.
Co powiedzieć o górach Trosachu? Że są romantyczne i piękne — ale te oklepane frazesa w zupełności tu nie wystarczają. Więc nie chcąc się nimi posługiwać, powiemy tylko, że charakter tych gór jest miękki, poetyczny, spokojny, że nie dają one tak groźnych widoków, jak Szwajcarya lub Tatry, że przecież niemniej od Tatr i Szwajcaryi, zasługują na dokładne zwiedzenie. Jest tu bowiem coś takiego, co z żadnemi górami na świecie wspólnego niema, coś, co się opisać i odmalować nie da, ale pod wpływem czego jest każdy, kto tu przychodzi, i pod wpływem czego, chciałby każdy jak najdłużej pozostawać.
Kiedy się patrzy z brzegów Loch-Katrine’u na te góry, to się zdaleka zdaje, że stanowią one zbitą masę, i że wędrować po nich i wśród nich, może tylko pieszy podróżny z okutym żelazem kijem w ręku i tłomoczkiem na plecach. Tak jednak nie jest, samym bowiem ich środkiem, wije się wygodna bita droga, po której mkniemy właśnie w wesołem i licznem towarzystwie, przypatrując się kolejnym pięknościom natury, jakie co chwila odkrywają się przed naszemi oczami. A tych piękności natury jest tu tyle, że doprawdy najchciwsze oczy, nasycić się niemi mogą, szczęściem zatem, że droga nasza ciągnie się tylko jedną angielską milę, inaczej bowiem, zaspokojony już w zupełności wzrok, odmówiłby nam dalszego posłuszeństwa.
Zaraz po wyjeździe z gór Trosachu, ukazuje nam się po prawej stronie małe, ale romantyczne jezioro. Jest to Loch-Achray. Z góry omnibusu, w którym siedzę, wydaje mi się ono jak rozlana w ogrodzie z dzbanka woda, w zwierciadle której przeglądają się, usypane dziecinną ręką góry piasku. Dalej widzimy słynny Brik of Turk, most kamienny na bystrym potoku, z którego widok do powabniejszych należy, a jeszcze dalej Loch-Vennachar, wodę dwa razy większą od Loch-Achrayu, ale nie powiem by piękniejszą od niego. Za tem jeziorem droga się nieco opuszcza, góry zmniejszają się i rzednieją, wjeżdżamy w dolinę Calanderu, a za chwilę ukazuje nam się niewielkie, rozrzucone miasteczko, gdzie jest właśnie kres naszej podróży. Tu więc opuszczamy omnibusy, i odszukawszy stacyę kolei żelaznej, wyjeżdżamy z tego zaczarowanego kraju. Kupuję bilet do Stirlinga, zanim bowiem porzucę Szkocyę, chcę wpierw zobaczyć starodawną tę rezydencyę jej królów.
Stirling w dziejach Szkocyi ważną bardzo odgrywa rolę i na kartach jej historyi zapisany jest niestartemi głoskami, tu bo rozgrywały się u stóp rzuconego na stromą skałę zamku, niemal że wszystkie krwawe dramaty wiekowego sporu dwóch narodów.
Położony nad brzegami Forthy, która w tem miejscu nieszeroka, wije się wdzięcznie jak krasna dziewczyna w tańcu, Stirling czas długi współzawodniczył pod względem politycznego znaczenia z Edynburgiem, póki to ostatnie miasto nie wydarło mu palmy pierwszeństwa. Tu wśród jego murów, umarł w r. 1124 Aleksander I, tu w r. 1304 Edward I, król angielski, wytężył wszystkie swoje siły, zanim zamek dostał mu się do rąk, tu wreszcie rozegrała się wkrótce potem krwawa batalja, zwana bitwą pod Bannockburn, której następstwem była zupełna porażka Anglików.
Szczególnie upodobali sobie to miejsce Stuartowie, to też tu przepędzali wolne od wypraw wojennych chwile, a ślady ich pobytu w tem mieście odbijają się do dziś na starym zamku, który z troskliwością ojcowską doprowadzili do kwitnącego i świetnego stanu. Zwłaszcza też król Jakób IV, zrobił dla tego zamku wiele, i ślady jego dobroczynnej ręki widzę na każdym kroku, mimo że czas, zrobił tu swoje.
Zamek Stirliński, nie znajduje się dziś w ruinach, jak tyle innych pomników budownictwa tego kraju. Owszem, przedstawia on porządną całość, ale podobnie jak stary zamek królów w Edynburgu, nie ukazuje żadnego stylu i wygląda raczej na nieprzystępną fortecę, niż na ukochane miejsce pobytu koronowanych głów. Dziś w murach jego rezyduje garnizon wojenny, który zajmuje wszystkie jego komnaty, i jedyny historyczny pokój, jaki nam ukazuje przewodnik, jest tak nazwany: „Douglas room“, w którym król Jakób II, w r. 1452, przelał krew zbuntowanego wasala.
Powiedzieliśmy wyżej, że zamek w Stirlingu, rzucony jest na stromą skałę. Przedstawia się też on wspaniale, kiedy mu się przyglądamy z dalszych stron. Ale i z jego murów roztacza się dokoła widok wspaniały. Stoimy więc wszyscy długo przy jednym wyłomie w murze, zwanym tu „lady's lookout“ i wpatrujemy się w panoramę, jaka rozpościera się u naszych nóg. Takich panoram niewiele jest w Europie. Ben-Lomond, Ben-Venue, Ren-Aan i Ben-Ledi, rozsiane po całej przestrzeni, a tuż na dole srebrna wstęga wije się i ginie w przestrzeni obszarach. To Fortha biegnie pospiesznie ku Edynburgowi, aby temu najpierwszemu dziś miastu w Szkocyi, ponieść pozdrowienie od miasta, które wczoraj było najpierwszem.
Na zobaczenie tego wszystkiego, com tu w tym rozdziale opisał, poświęciłem cały jeden dzień, tyle, ile każdy podróżujący po tym kraju, czasu na to poświęca. Wyjechawszy z Glazgowa o 8 rano, byłem w Balloch o 9, obiadowałem w południe w hotelu, w górach Trosachu, a w Stirlingu znalazłem się nad wieczorem. A kiedy wsiadłszy w starym tym grodzie na pociąg, dobijałem do wrót Glazgowa, noc czarna trzymała już ziemię od dwóch godzin w swoich objęciach. Pojmiecie, jak na tle tej nocy przedstawił mi się brudny i ponury zawsze Glazgow, jakiego doznałem wrażenia, kiedy z obrazami Loch-Katrine'u w duszy, otworzyłem oczy na jego zaniedbanych ulicach. I nie zadziwicie się, gdy wam powiem, żem zasłoniwszy wzrok ręką, przebiegł te ulice w jednej chwili, i pospieszył co prędzej do hotelu i utonął tam w marzeniu. I doznałem zaiste rozkosznej niespodzianki, — w marzeniu przesunął mi się raz drugi przed oczami ten cudny kraj, w marzeniu zobaczyłem poraz wtóry jego czarodziejskie obrazy. Jakże pragnąłbym choć z raz jeszcze w życiu tak pomarzyć!...

∗             ∗

Na jeziorach i górach Trosachu, zakończyłem wędrówki moje po tym kraju. Niewolnik okoliczności i zajęć, nie zdążyłem już odwiedzić ani wysp rozsiadłych u zachodniego brzegu Szkocyi, ani puścić się na daleką północ. Obowiązki ciągnęły mnie do domu, pojechałem więc, przyrzekając sobie w duszy, że tu jeszcze powrócę. Czy powrócę? Kto to wie, kto rozwikła zagadkę przyszłości, jaka otacza nas do mogiły, - ale że powrócić chcę, za to ręczę. Wałęsając się tu i owdzie po szerokim świecie, nigdzie może w tym stopniu co tu, nie zostałem zainteresowany i olśniony. Zainteresowany, gdyż cała dzisiejsza kultura Szkotów, z którą spotykałem się wszędzie, najżywsze w każdym myślącym człowieku budzi zajęcie, olśniony, gdyż to, co tu rozrzuconem jest na każdym kroku, nastraja najbardziej poetycznie każdą duszę. Wyczerpawszy więc materyał opisowy, zużywszy zasób zachwytów i wykrzykników nad pięknościami przyrody, nie mogę rozstać się z tym krajem, nie rozważywszy warunków, wśród których ta wysoka kultura się rozwinęła. Jednem słowem, chcę, bo muszę, na zakończenie, wypowiedzieć o Szkocyi choć kilka ogólnych uwag.
Szkocya, królestwo, jak wiemy, dawniej niepodległe, dziś połączone nierozerwalnym węzłem z Anglją, od najdawniejszych czasów obsiadła była ludem, należącym do wielkiego pokolenia Celtów, które przez Rzymian zwane było pokoleniem Kaledończyków, a od IV wieku ery Chrześcijańskiej, pokoleniem Piktów. Tak jednak czy inaczej zwany, lud zajmujący ten kraj, odrębny był pochodzeniem, językiem i obyczajami od ludu zamieszkującego tę wyspę na południu rzeki Tweedy, a gdy z czasem połączyli się z nim najprawdopodobniej irlandzkiego pochodzenia Skotowie, odrębność ta zaznaczyła się jeszcze wyraźniej. Jak dalece walecznym i zamiłowanym w swobodach, był od najdawniejszych czasów ten lud, dowodzi to, że Rzymianie nie byli nigdy w stanie narzucić mu swojego jarzma, i dla zabezpieczenia swoich posiadłości od jego napaści, zmuszeni byli odgrodzić się od niego wielkim wałem, wzdłuż rzek Clyde’y i Forthy.
Kiedy w r. 420, Rzymianie opuścili Brytanję, Piktowie i Skotowie dali się tak we znaki swoim południowym sąsiadom, że ci nie mogąc się im oprzeć, wezwali na pomoc Saxonów i Anglów, którzy odparli wprawdzie napaść północnych barbarzyńców, ale sami objęli w posiadanie prawie całą dzisiejszą Anglję.
Około 600 roku po Chrystusie, Skotowie pod dowództwem swego króla Fergusa, zajęli ostatecznie zachodnią część dzisiejszej Szkocyi, a Piktowie rozpostarli się na północy i wschodzie, ale powoli, oba te ludy, łącząc się z sobą związkami familijnymi, i oświecone światłem jednej religii, utworzyły jeden naród. Po wygaśnięciu rodu książąt Piktów, Kennet, król Skotów, połączył w r. 843 w jedno królestwo oba kraje, i od tego czasu w kronikach współczesnych, spotykamy się z wyrazem „Scotland“, jako terminem obejmującym nazwę ziem rozłożonych powyżej muru starych Rzymian. Odtąd zatem, Szkocya występuje na widowni dziejowej i rozpoczyna szereg krwawych walk z Anglją, które zakończyły się tryumfem jej południowej rywalki.
Poczynając od króla Malkolma III, na południowym krańcu wyspy, zaczął się szybko rozprzestrzeniać język angielski, a gdy w r. 1066, Normandowie zawojowali Anglję, liczni wychodźcy z tego kraju, roznieśli po całych obszarach Szkocyi nasiona angielskiej cywilizacyi.
Z następców Malkolma, który zginął w wojnie z Anglikami, historya wyróżnia Dawida I, szczęśliwego wojownika i dobrego administratora, a następnie, gdy Anglicy rozleli się już po całej Szkocyi, Roberta Bruce’a, narodowego bohatera, który oswobodził kraj z niewoli i koroną uwieńczył swoje czoło.
Po śmierci Bruce’a, rozpoczyna się znowu dla Szkocyi szereg walk i niezgód wewnętrznych, a w r. 1370, widzimy już na tronie tego kraju dom Stuartów, na którym skończyła się jego niepodległość. Z domu tego zdołał się wyróżnić Jakób I, król wielkiej mocy charakteru i ożywiony najlepszemi chęciami, który poskromiwszy magnatów, wspierał przemysł i opiekował się naukami, ale po zamordowaniu go w r. 1436, znowu kraj popadł w anarchję, która doszła do szczytu, gdy tron Szkocyi w następstwie zajęła płocha i nie doświadczona Marya Stuart. Po zrzeczeniu się korony przez Maryę, na tron Szkocyi wstąpił jej syn Jakób VI, który powołany po śmierci Elżbiety na tron Anglii, w osobie swojej połączył dwie korony. Rok więc wstąpienia jego na tron angielski (1603) jest rokiem śmierci politycznej Szkocyi: po trzechletnich krwawych walkach, kraj ten chowa nareszcie miecz do pochwy i jak równy z równym łączy się z Anglją. Ale pomimo dynastyczny związek, Szkocya uważała się jeszcze przez wiek cały, za kraj oddzielny od Anglii, i dopiero za panowania królowej Anny, w roku 1707, złożyła na ołtarzu wspólnego interesu swoją odrębność. Odtąd więc, zjednoczone królestwo posiada jeden parlament w Londynie, wysyła do Izby Panów szesnastu parów, a do Izby niższej 53 (dawniej 45) deputowanych i ponosi 40 procent ogólnych ciężarów publicznych. Ale choć unja Szkocyi z Anglją przeprowadzoną została jednomyślnością głosów, nie wszyscy przyklasnęli jej jednomyślnie, i dziś jeszcze tu i owdzie spotykasz się w tym kraju z objawami odrębności, których zagłuszyć nie może, ani jeden i tensam interes, ani nawet wspólny język.
Wspólny język. Wypada powiedzieć choć kilka słów o tej wspólności.
Dzisiejsza Szkocya mówi trzema językami, które rozwijają się w tym kraju samodzielnie, nie doznając znikąd żadnych przeszkód: angielskim, staroszkockim i gaelickim, zwanym niekiedy albannach, albo językiem kaledońskim. Najstarszym ze wszystkich tych języków jest bez zaprzeczenia gaelicki, należący, jak się zdaje do wielkiej grupy języków celtyckich. Język ten dawniej był w powszechnem użyciu, ale z czasem wyparty został na północ, i dziś zachował się tylko w górach i na wyspach Orkney. Zauważono, że dotychczasowe nazwy ważniejszych w Szkocyi gór, jezior, zatok i wąwozów, są gaelickiego pochodzenia. Popiera to zatem przypuszczenie, że językiem tym mówili tu dawniej wszyscy. Z okoliczności tej, Dr Jamieson wyciągnął wniosek, że dawni Piktowie byli w rzeczywistości Celtami.
Język staroszkocki jest językiem, jakim mówili i do dziś mówią mieszkańcy dolnej Szkocyi (Lowland). Był to kiedyś język dworu i wyższej klasy społeczeństwa. Jest on mieszaniną różnych języków, i lingwista rozróżni w nim łatwo wyrazy angielskie, francuzkie, duńskie, włoskie, a nawet hiszpańskie. Język staroszkocki jest bogaty i obfitujący w zwroty nieznane w żadnym innym języku, to też Szkoci szczycą się nim do dziś dnia i pomimo, że w stosunkach domowych wszystkie wyższe klasy tego kraju, posługują się językiem angielskim, przecież nieraz, dla odmalowania tkliwszych stron patryarchalnego życia, uciekają się do tego języka. Język ten obfituje w samogłoski, jest przedewszystkiem językiem śpiewu i poezyi angielskiej, i w szeregu języków tego kraju odgrywa tę rolę, co dorycki dyalekt w Grecyi. A choć Szkot mówi nim przez nos i twardo, jest on przecież językiem najmiększym bez wątpienia ze wszystkich, jakimi mówi cała Północ Europy.
Język staroszkocki posiada bardzo bogatą, zwłaszcza też w dziale poezyi literaturę, i Szkoci z dumą wspominają Ossyana, jako pierwszego swego narodowego poetę. Pieśni Ossyana, zachowały się też najczyściej do dziś w górach Kaledonii, choć bezsprzecznie Irlandya więcej ma może do nich od Szkocyi prawa.
Od daty połączenia się Szkocyi z Anglją, język angielski, który już i przedtem czynił powolne zabory w tym kraju, zdobył sobie coraz więcej gruntu, i dziś mówi nim tu każdy. Wprawdzie na północy i na wyspach, do dziś zachowały się dawne narzecza, ale i tam liczne szkoły rozprzestrzeniają między ludem znajomość angielszczyzny, która za jakie sto lat zapanuje i tam niepodzielnie. Język jednak angielski w Szkocyi, nie jest zupełnie takim jak w Anglii, i wsłuchać się w niego dobrze czas dłuższy trzeba, aby go dokładnie zrozumieć. Doświadczyłem tego na sobie, będąc w teatrze w Edynburgu na „Pani Jeziora“, i gdybym nie znał był z czytania tego dzieła, ze sceny niewiele mógłbym się z mego nauczyć, mimo, że wyrażam się wcale nieźle po angielsku, i w stosunkach prywatnych w Anglii i Szkocyi, posługiwałem się tym językiem bez trudności. Przyczyna tego tkwi w tem, że Szkot mówi po angielsku niezmiernie prędko i przez nos, i wtrąca do swej mowy przez patryotyzm mnóstwo wyrazów staroszkockich, które z wyrazami angielskimi niewiele mają wspólnego.
Rozprzestrzenienie się języka angielskiego w Szkocyi, odbiło się nader zbawiennie na całej literaturze angielskiej, liczba bowiem piszących w tym języku wzbogaconą została pierwszorzędnemi siłami. Tacy: Hume, Robertson, Smollet, Ferguson, Mackensie, Armstrong, Thomson, Adam Smith, Reid, Dugald Steward, Blair, Campbell, Mackintosh, Walter Scott i t. d., toć to gwiazdy pierwszej wielkości literackiej, których pozazdrościłoby piśmiennictwo najbogatszego narodu na świecie. A jeżeli prawdą jest, co powiada Charles, że charakter twórczości Szkotów, jest szlachetniejszy od angielskiego, i że pisarze ich, wnoszą do skarbnicy literatury angielskiej pierwiastki subtelności i czystości, jakie są obce pisarzom angielskim, to pojmiemy, jak wielkiem dobrodziejstwem dla cywilizacyi Anglii jest, iż z siłami umysłowemi jej dzieci połączyły się siły Szkotów, które ożywiły je i wsparły nowymi, świeżymi czynnikami.
Szkocya obfituje w produkta mineralne. Mamy tam ołów, żelazo, ałun, sól, węgiel, granit i srebro, a pod względem gleby swojej daje się ona podzielić na kraj niższy (lowland) i wyższy (highland), które to kraje niepodobne są do siebie. Szkocya wyższa, jest to łańcuch skał granitowych, zima tam trwa prawie przez cały rok, a trzy czwarte ziemi niezdolne są do żadnej uprawy. Za to w Szkocyi niższej jest lepiej, ale i tu na cztery miljony hektarów gruntu, dwa miljony tylko służą rolnikowi do użytku, podczas gdy pozostałe dwa zajęte są przez góry, wody i ugory.
Mimo jednak trudnych warunków, w jakich znajduje się tam rolnictwo, nie ma w Europie kraju, który byłby lepiej zagospodarowanym od Szkocyi. Trzeba tam być, aby poznać, co wśród najniekorzystniejszych okoliczności mogą zdziałać energja i praca ludzka. Żaden, zdolny do uprawy kawałek gruntu nie leży tam nigdy odłogiem, każdy najmniejszy z nich, obrobiony jest z troskliwością nadzwyczajną, a owoce, jakie się w Szkocyi rodzą na ziemi biednej i lekkiej, najlepiej przekonywają o tem, jak dalece nieprodukcyjność gleby, potęgować może inteligencya ludzka. To też inteligencya ta Szkotów, w związku z energją i pracą sprawiają, że z dwóch i pół miljonów hektarów uprawionego gruntu, nietylko wyżywia się cała Szkocya, ale nadto pewien odsetek produkcyi rolnej, corocznie wywożony jest za granicę. Jakże to pouczające jest dla nas, którzy o ileż posiadamy lepszą od Szkocyi ziemię i jak zawstydzające nas, którzy tak często wyżywić się sami na niej nie możemy!
Również inteligencya i praca Szkotów sprawiły, że w krótkim stosunkowo czasie, rozwinął tam się bujny przemysł. Przy pomocy kapitałów angielskich, które nie mając gdzieindziej ujścia napłynęły do tego kraju w wielkiej ilości, powstały w Szkocyi liczne fabryki i warsztaty, rozwinął się przemysł żelazny, hutniczy, szklany, papierowy, wełniany, bawełniany, drzewny. Chcecie cyfr na poparcie tych słów? W r. 1870, liczyła między innemi Szkocya 98 fabryk bawełnianych (30.960 robotników), 218 wełnianych (23.000 robotników), 99 wielkich farbiarni (8.736 robotników), 49 hut żelaznych (l7.625 robotników), 144 odlewni żelaza (17.750 robotników), 30 fabryk budowy okrętów żelaznych (24.015 robotników). Statystyka zebrana w następnym roku, wykazuje w całej Szkocyi 30.139 większych i mniejszych fabryk, i przeszło 400.000 pracujących w nich wszystkich robotników.
Zrozumiawszy całą ważność dla przemysłu dróg żelaznych, Szkoci przerznęli niemi kraj cały i dokonawszy tego, oddali nieobliczone usługi narodowemu handlowi. To też rozwinął się on kolosalnie i dziś zaopatruje świat cały, a zwłaszcza też Amerykę i Indye wschodnie w produkta przemysłu Szkotów, współzawodnicząc nawet zwycięzko z handlem Anglii i innych krajów. A że prócz kolei żelaznych i dróg bitych, Szkocya do usług swojemu handlowi oddała bogatą flotę, przeto do najdalszych zakątków kuli ziemskiej może on z łatwością zaglądać i nieść tam błogosławione owoce narodowej zabiegliwości i genjuszu.
Bawiąc w Edynburgu, mieliśmy sposobność zaznaczyć, jak wybitną to miasto odgrywa rolę w kulturalnym rozwoju swojego kraju. Tu powiemy, że pod tym względem współzawodniczy z niem w Szkocyi miast innych wiele. W każdem niemal większem mieście szkockiem, znajdują się stowarzyszenia naukowe, a każda gmina posiada wyborną początkową szkołę. Oprócz czterech uniwersytetów, ogółem w całej Szkocyi, liczono w r. 1870 pięć tysięcy pięćset szkół, a zaledwie dziesiąty procent jej mieszkańców, pozbawiony był w tym czasie początkowego wykształcenia. Dziś, niezawodnie i pod tym względem Szkocya znakomicie postąpiła naprzód.
Narodowym kościołem Szkocyi, jest kościół prezbiteryański, wzorowany na religii kalwińskiej. Należy do niego przeszło połowa mieszkańców tego kraju. Cała Szkocya podzielona jest na 1023 parafii, a na czele każdej stoi jeden a nierzadko i dwóch pastorów, z pensyą roczną od 260 do 300 funtów szterlingów. Pastorowie kilkunastu okolicznych parafii, tworzą prezbyteryum, rozpatrujące sprawy kościelne w swoim okręgu, a nad niemi stoją synody, stanowiące coś w rodzaju apelacyjnej instancyi. Synodów tych jest 15 w Szkocyi, a wszystkie one ulegają władzy najwyższego sądu eklezyastycznego, który się składa z 361 członków, i którego wyroki są nieodwołalne. Oprócz wyznania prezbyteryańskiego, znajduje się w Szkocyi mnóstwo sekt, a religia katolicka, zdobywa tu powoli ale ciągle coraz więcej gruntu, i w każdem większem mieście posiada własną świątynię. Jak to nietrudno domyśleć się, wnosząc z rozpostartej dokoła oświaty, wszystkie wyznania równouprawnione są w Szkocyi, i żadnemu nikt tam nie stawia najmniejszych przeszkód. Dominujące tylko liczbą w kraju wyznanie, agituje silnie na swoją korzyść wydawnictwami biblijnemi. Ale nie przeszkadza ono żadnemu innemu, i w sieci jakie zapuszcza, wpadają zwykle tylko ci biedni i nieszczęśliwi, którzy w Boga nie wierzą. Błogosławioną więc niech będzie taka agitacya.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ze słowami więc błogosławieństwa w duszy, opuszczam ten uroczy kraj. Przebywam linję rzeki Tweedy, będącą granicą Szkocyi, i znajduję się na zielonych błoniach Anglii. Przede mną płaszczyzny nieurozmaicone nigdzie najmniejszą falistością gruntu, dalej morze opasujące srebrną wstęgą tę wyspę, a za mną czarujące góry, więżące w swojem wnętrzu tyle pięknych obrazów, miasta i doliny obsiadłe dzielnym i pracowitym ludem. Wychylam głowę z wagonu i posyłam temu krajowi ostatnie pozdrowienie, a usta moje szepczą słowa Waltera Scotta, zwrócone w chwili uniesienia do Szkocyi:

„Gdzie jest tchórz, któryby nie odważył się
„Walczyć za taki kraj“.



KONIEC.






  1. Pisałem przed wzniesieniem pomników Mickiewiczowi w Krakowie i Warszawie.
  2. W tej Schliemann już nie żyje.
  3. W tej chwili most ten jest już ukończony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.