Strona:Odgłosy Szkocyi.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   10   —

sza, zrazu wdali, później coraz bliżej dostrzegasz bryły szarej ziemi, bryły te rosną ci w oczach jakby na drożdżach, ukazują ci się poza niemi czerwone dachy i ścięte ukośnie wieżyce, czujesz, że się zbliża kres twojej podróży. Te bryły ziemi, które tu teraz mam przed oczami, to brzegi Tamizy. Wązka, tak że ją niemal przeskoczyć można w Oksfordzie, niezbyt nawet jeszcze szeroka w Windsorze i Londynie, tu królowa ta rzek angielskich majestatycznie wlewa się do morza, i rozszerzywszy bezbrzeżnie swoje ramiona, zdaje się być samem nawet morzem. To też płynąc już po jej powierzchni, sądzisz jeszcze, żeś z morza się nie wydostał, żaden bowiem geograf nie przeprowadził linii demarkacyjnej, między jej słodkiemi wodami, a słono gorzkimi nurtami tego ostatniego. Przecież kapitan okrętu powiada, że jesteśmy już na Tamizie, trzeba więc wierzyć i przyglądać się jej brzegom. A brzegi te pospolite, bardzo pospolite. Po jednej i po drugiej stronie pola i ogrody pełne gęstych drzew, miejscami domy i grupy ustawione i jak wojsko do siebie podobne, gdzieniegdzie kościół biedny i mały, stylem swoim nie przypominający nawet świątyni Pana. Wszystko to jakieś powszednie i zwykłe, wszystko jakąś swojszczyzną trąci, i gdyby ci świst pary nie mówił, że jesteś het gdzieś poza rodzinnym krajem, sądziłbyś, że te płaskie ziemi przestrzenie,