Strona:Odgłosy Szkocyi.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   238   —

cie. Powiadam tej wielkości, gdyby bowiem był kilkadziesiąt razy mniejszym, przypominałby nasz Pacanów lub Pińczów podczas kiermaszu, lub przyjazdu cudotwórcy rabina. Tylko że Pacanów i Pińczów, i wtedy nawet robiłyby korzystniejsze wrażenie, gdyż nad nimi latem rozpościera się prawie zawsze niebo jasne, pogodne. A tu? Nie mogę znieść tego, co dokoła siebie widzę i podnoszę wzrok do góry. Jest południe, dzień przedstawia się pięknie i czysto, słońce dopiekać silnie powinno. Ale gdzie słońce? Nad moją głową literalnie kołdra dymu i mgły, a tak nasycona i gęsta, że przebić jej promień naszej gwiazdy dziennej nie może. Świecąc więc najgoręcej, — dla mnie patrzącego z dołu, po za tym dymem i tą mgłą, przedstawia się, jak melancholijna księżyca tarcza, i po raz pierwszy w życiu mojem, doświadczam tego uczucia, podnoszę się na ten stopień zuchwalstwa, że wprost, bez zakopconych okularów, patrzę na nie oko w oko. A tak jest dziś, tak było wczoraj, tak będzie jutro! Pomiędzy człowiekiem a słońcem, rozpostartą została w Glazgowie sztuczna zasłona. Jak gdyby chcąc, aby to ostatnie niedyskretnie nie wglądało w jego sprawy na ziemi, odgrodził się od niego gęstą zaporą, i niby w namiocie sztucznym, w półcieniu melancholijnie usposabiającym, w chłodzie przejmującym nawet latem do szpiku kości,