Strona:Odgłosy Szkocyi.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   276   —

pnie się wysoko i wierzchołkiem swym zdaje się chmur sięgać, tam Ben Vrek omszonemi drzewami brodaty, groźnie spogląda na ciebie i zdaje się dziwić, żeś tu śmiał przybyć nieproszony, a tam dalej olbrzymi Ben-Lomond strzela ku niebu stromym szpicem, i panuje niepodzielnie nad tymi obszarami wód i garbów ziem i A bliżej, gdzie okiem rzucisz, jasne zwierciadło jeziora, a dokoła ciebie romantyczne wyspy, podobne do pływających po wodzie olbrzymich kęp trzciny i tataraku, a w górze słońce, zamglone prawda, jak zawsze w tym melancholijnym kraju, ale oświecające to wszystko jakiemś światłem, dziwnie ponętnem, choć smutnem. Stoisz na pokładzie statku nieruchomy i spoglądasz na to wszystko, milczysz, aby niewczesnym wykrzykiem nie sprofanować tej harmonii, jaką tu wszystko dyszy, gniewasz się, że statek płynie tak prędko i tak prędko pozostawia za tobą piękne widoki, i powiadasz sobie w duchu, że te, jakie odsłania ci znowu, o wiele przechodzą tamte, które zostały za tobą wtyle.
Ze zręcznością uroczego dziewczęcia, wyprawiającego zgrabne piruety w tańcu, statek acz wielki i przepełniony po brzegi podróżnymi, przesuwa się pomiędzy wyspami. Przesuwa się i ukazuje nam prawie każdą jak na dłoni. Tu więc mamy porosłą drzewem Clairinch (inch — po staro-szkocku wyspa, po angielsku isle), da-