Strona:Odgłosy Szkocyi.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   3   —

tę zalecić mogę wszystkim, których kołysanie statku o mdłość przyprawia, nadewszystko też pięknym towarzyszkom dni naszych, które tak często (zwłaszcza też, niestety, w Polsce!) słabą ręką sięgając po ster i władzę, — na morzu, gdy rozhukane żywioły okrętem jak łupiną rzucają, czuć chyba muszą kruchość sił swoich, bez których przecież ster, jak chorągiewka, bezustannie chwiać się w ręku musi. Im więc, im przedewszystkiem, radzę jechać do Anglii przez Calais (jeżeli wogóle — o czem wątpię, — do Anglii jeździć będą), a wszystkich innych zapraszam z sobą na statek, który majestatycznie kołysze się w vlissingeńskiej przystani i za chwilę wyruszyć ma w drogę, by po siedmiogodzinnej podróży stanąć w Queenboro, nad brzegami szerokiej w tem miejscu, niemal jak samo morze, Tamizy. A w tej przystani wre w tej chwili, jak w garnku. Tłumy ludzi, przeróżnej narodowości, spieszą z pakunkami w ręku do pomostu, chłopcy okrętowi biegają tu i owdzie jak szaleni, rosłe i silne meklemburskie konie, zwożą na małych i szerokich wózkach bagaże, którym ręka ludzka podołać nie może, — wszędzie gwar, krzyk, świst, nawoływania.
Nareszcie wszystko się ucisza, na zegarze vlissingeńskiego ratusza poważnie bije dwunasta, na wywyższeniu parowca, tym tronie, na którym niepodzielnie dzierży władzę kapitan