Prawda (Zola)/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część trzecia.[1]

I.

Jak tylko Sąd Kasacyjny rozpoczął wywiady, Marek i Dawid wieczorem w ciemnym sklepiku Lehmanów zadecydowali, że wypadało obecnie zaprzestać wszelkiej agitacyi i trzymać się na stronie. Wielka nadzieja i radość z postanowionej rewizyi dodawała odwagi biednej rodzinie. Jeżeli Sąd poprowadzi badania uczciwie, niewinność Simona będzie z pewnością uznana i wyrok skasowany; wystarcza więc mieć się na baczności, śledzić za biegiem sprawy, nie dając do poznania, że można powątpiewać o sumienności i sprawiedliwości najwyższych sędziów Państwa. Jedna tylko troska mąciła szczęście biednych ludzi: wiadomości o zdrowiu Simona ciągle nadchodziły niepomyślne, miałżeby umrzeć tam zdala, zanim nadejdzie chwila tryumfu? Sąd zadecydował, że nie zachodziła potrzeba sprowadzania go do Francyi przed ostatecznym wyrokiem, a wywiady zanosiły się na kilka miesięcy. Dawid, mimo wszystko, pełen był najwyższej ufności, licząc na niezwykłą oporność, okazywaną dotychczas przez brata. Znał go dobrze, więc uspokoił ich, a nawet rozśmieszył, opowiadając zdarzenia z młodości, anegdoty o Simonie, który był zamknięty, dokładny i drobiazgowy, a okazywał niezmiernie wiele silnej woli, gdy chodziło o jego godność i o szczęście rodziny. Rozeszli się z postanowieniem nieokazywania troski ani niecierpliwości, jak gdyby zwycięztwo było już zdobyte.
Marek zamknął się całkowicie w swej szkole, od rana do wieczora oddając się uczniom z zaparciem i poświęceniem, które zdawały się rosnąć wmiarę przeszkód i cierpień. Podczas lekcyi, jak starszy brat wśród młodszych dzieląc miedzy nich chleb wiedzy, pewniki prawdy, zapominał nieco o męce, mniej odczuwał zawsze krwawiącą ranę serca. Wieczorem jednak, gdy zostawał sam w domu, opustoszałym od miłości, wpadał w straszliwą rozpacz, zapytywał siebie, jak żyć potrafi w chłodzie wdowieństwa. Ludwinia, wracając od panny Mazeline, przynosiła mu niejaką pociechę, przecież gdy zasiadali do stołu przy świetle lampy, długie chwile milczenia zalegały między ojcem i córką; oboje czuli nieukojony smutek, boleli nad rozstaniem z żoną i matką, o której wspomnienie nie opuszczało ich ani na chwilę! Starali się uniknąć prześladującej wizyi, mówiąc o codziennych zdarzeniach, wszystko jednak ku niej ich myśli zwracało i ostatecznie o niej tylko rozmawiali, i przysunięci do siebie, trzymając się za ręce, jak gdyby chcieli się ogrzać w samotności sieroctwa. Noc zastawała córkę na kolanach ojca. a oboje płakali i drżeli pod smutną lampą. Dom był martwym; nieobecna uniosła z sobą życie, ciepło i światło.
Nie zrobił Marek przecież ani kroku, by zmusić Genowefę do powrotu. Nie chciał nic zawdzięczać prawu, które mu przysługiwało. Myśl skandalu, publicznych rozpraw była mu wstrętną, nietylko dlatego, że nie chciał wpaść w sidła zastawione przez sprawców porwania, którzy rachowali zapewne na dramat małżeński, aby go zmusić do dymisyi, lecz że pokładał całą nadzieję jedynie w sile miłości. Genowefa opamięta się i wróci z pewnością. Wydawało mu się nadewszystko niemożliwem, aby dziecko, które nosiła, zatrzymała wyłącznie dla siebie; jak się urodzi, przyniesie mu je, bo przecież należy do nich obojga. Kościół znieprawił w niej kochankę, nie zdoła jednak zabić matki i matka powróci i zostanie z dzieckiem, za jakiś zatem miesiąc, bo połóg się zbliża. Z początku spodziewał się takiego rozwiązania, a pocieszając się tą myślą, doszedł do tego, iż uważał je za zupełnie pewne i czekał na połóg, jak na koniec swych cierpień. Tymczasem, jako człowiek gruntownie dobry, nie chciał rozdzielać córki z matką i posyłał Ludwinię w niedziele i czwartki, aby popołudnie spędzała przy Genowefie, u pani Duparque w ciemnym wilgotnym domku, który tyle już przyczynił mu zmartwienia. Może też nieświadomie znajdywał ostatnie smutne zadowolenie w tem, że wszelkie stosunki nie były zerwane, że istniał jeszcze jakiś węzeł między nim i nieobecną. Ludwinia przynosiła mu coś z Genowefy; wieczorami w dniu wizyt dłużej ją trzymał na kolanach i wypytywał, pragnąc cierpieć byle tylko wiedzieć.
— Jakże dziś wyglądała? Czy śmiała się trochę? Czy zadowolona? Bawiła się z tobą?
— Nie, nie, tatusiu... Wiesz przecież, że oddawna przestała się bawić. Ale tu była troszkę weselsza, a teraz ma minę bardzo smutną, bardzo chorą.
— Chorą?
— No, nie tak żeby się kłaść do łóżka: Przeciwnie, nie może usiedzieć na miejscu, a ręce ma palące jak w gorączce.
— A co robiłyście, dziecino?
— Byłyśmy na nieszporach jak co niedziela. Potem wróciłyśmy na podwieczorek i zastałyśmy nieznajomego zakonnika, który opowiadał historye o dzikich.
Milczał chwilę, przejęty goryczą. Nie chciał wobec dziecka sądzić matki, ani nakazywać jej nieposłuszeństwo, zabraniając chodzić do kościoła. Pytał znowu zcicha:
— A o mnie czy mówiła?
— Nie, tatusiu... Nikt w domu nie mówi do mnie o tobie, a ponieważ zaleciłeś mi, żebym pierwsza o tobie nie wspominała, więc tak wygląda, jakby cię na świecie nie było.
— Babka nie jest zła dla ciebie?
— Babcia Duparque nie patrzy na mnie wcale i wolę to, bo się lękam jej oczu, jak mię czasem łaje... Babcia Berthereau jest miła, ale jak nikt nie widzi. Daje mi cukierki, ściska mię i całuje mocno, mocno.
— Babcia Berthereau?
— Tak. A nawet raz powiedziała, żebym tatusia bardzo kochała. Ona jedna mówiła o tatusiu.
Znowu zamilkł, bojąc się zbyt wcześnie wtajemniczać dziecko w nędze życia. Zawsze podejrzewał, że smutna, milcząca pani Berthereau, niegdyś tak czule przez męża kochana, konała od czasu owdowienia pod dewocką tyranią matki, twardej pani Duparque. Poczuł, że mógłby mieć w niej sprzymierzeńca, była jednak tak złamana, że nie odważyłaby się nigdy mówić ani działać.
— Bądź czułą dla niej — zakończył. — Myślę, że chociaż nie mówi, cierpi tyleż co my... Nadewszystko ściskaj zawsze matkę od nas obojga, ona poczuje, że połowa pieszczoty odemnie pochodzi.
— Dobrze, tatusiu.
Tak schodziły gorzkie, a jednak słodkie wieczory w opustoszałym domu. Jeżeli w niedzielę córka przynosiła ojcu jakąś złą nowinę o migrenie lub zaburzeniach nerwowych, na które matka obecnie cierpiała, aż do czwartku trapił się niepokojem. Zaburzenia owe go nie dziwiły, drżał tylko, że biedna kobieta trawi się w nierozsądnych i przewrotnych płomieniach mistycyzmu. A gdy następnego czwartku powiedziała mu Ludwinia, że matka się uśmiechnęła, że zapytała o pozostawionego w domu kotka, odzyskiwał nadzieję, śmiał się sam do siebie. I znowu czekał, że ukochana nieobecna powróci z nowonarodzonym u łona.
Od czasu odejścia Genowefy panna Mazeline siłą rzeczy stała się najbliższą przyjaciółką Marka i Ludwini. Co wieczór prawie odprowadzała po lekcyach dziewczynkę i oddawała różne usługi w tem rozstrojonem gospodarstwie, gdzie zabrakło gospodyni. Mieszkania nauczyciela i nauczycielki prawie się stykały, rozdzielone tylko małem podwórkiem, a od tyłu ogródki łączyły się drzwiami. Stosunki sąsiadów stawały się coraz bliższemi, szczególniej pod wpływem sympatyi, która pociągała Marka do tej dzielnej, szanownej kobiety. Jeszcze w Jonville nauczył się ją cenić, widząc że wolną jest od przesądów religijnych, że stara się rozwinąć w uczennicach zdrowy rozum i dobre serce. Tu zaś, w Maillebois powziął dla niej głęboką przyjaźń, gdyż urzeczywistniała jego ideał kobiety-wychowawczyni, jedynie zdolnej wyzwolić przyszłe społeczeństwo. Doszedł obecnie do przekonania, że nie można osiągnąć poważnego postępu, jeżeli kobieta nie towarzyszy, a nawet nie wyprzedza mężczyzny na drodze do Państwa szczęśliwości. Wielką zatem było mu pociechą spotkać choć jedną taką apostołkę, bardzo inteligentną, bardzo dobrą i prostą, która spełniała swoja misyę zbawienia, jako wrodzoną czynność kochającego serca! W smutnym dramacie rodzinnym była mu pogodną i wesołą przyjaciółką, uosobieniem radości i nadziei. Samo przybycie panny Mazeline do Maillebois sprawiło mu zadowolenie, gdyż wybawiło Ludwinię z pod opieki panny Rouzaire. Nie mogąc odebrać córki z sąsiedniej szkoły, cierpiał, że była pod rozkazami ambitnej dewotki, która jedynie dla otrzymania awansu prowadziła uczennnicę na mszę. Przytem nieznośne to sąsiedztwo wprawiało go w kłopoty pochodzące ztąd, że w szkole chłopców nauczanie odbywało się po za wszelkiemi pojęciami religijnemi, podczas kiedy szkoła dziewcząt chodziła na procesye, spowiadała się i komunikowała. Dwie metody nauczania ścierały się i szkodziły sobie wzajemnie, co się odbijało na rodzinach. W ten sposób zresztą cała Francya rozdartą jest na dwa nieprzyjazne plemiona, zawsze walczące w wiecznej nędzy społecznej. Czy możliwem jest, aby brat i siostra, mąż i żona, syn i matka rozumieli się wzajemnie, kiedy od kolebki kształtowano im mózgi odmienne, gdzie ani myśli ani słowa nie miały tego samego znaczenia? Dobry Salvan, gdy pracował nad nominacyą panny Mazeline, miał głównie na celu usunąć od Marka troskę widzenia córki w dewockich rękach panny Rouzaire, inspektor akademii zaś, Le Barazer, podpisując nominacyę, zamierzał urzeczywistnić jedno z swych tajemnych pragnień — ujednostajnienie elementarnego wykształcenia w gminach, gdzie była szkoła chłopców i dziewcząt. Nauczyciel i nauczycielka mogli użytecznie pracować tylko idąc ręka w rękę, ożywieni tym samym duchem, temiż wierzeniami, nauczając prawd jednakowych. Wistocie, odkąd Marek i panna Mazeline zgodnym krokiem szli do jednakowej przyszłości, w Maillebois dobre ziarno zaczęło kiełkować, mali mężczyźni i kobietki rośli razem do przyszłych wielkich zbiorów.
Następnie wzruszyło Marka niezmiernie uprzejme, tkliwe obejście panny Mazeline po odjeździe Genowefy. Ciągle mówiła o niej Markowi z serdecznością, broniła jej, tłomaczyła jej postępowanie, jak kobieta rozsądna, która dla szaleństwa innych ma słodką pobłażliwość. Zalecała mu głównie, aby nie był gwałtownym, aby nie występował w charakterze pana samolubnego i zazdrosnego, uważającego żonę za niewolnicę, za rzecz, przez prawo mu oddaną. Pod jej wpływem Marek postępował spokojnie, czekał i ufał, że rozsądek i miłość przekonają kiedyś i sprowadzą do niego Genowefę. Panna Mazeline nakoniec z taką delikatnością usiłowała zastąpić przy Ludwini nieobecną matkę, że stała się najmilszą przyjaciółką i radością smutnego ogniska domowego, gdzie ojciec i córka drżeli w osamotnieniu.
W piękne dnie wiosenne Marek i Ludwinia spotykali się co wieczór z panną Mazeline w ogródku po za szkołą. Nauczycielka otwierała wrotka i wchodziła do ogrodu Marka, gdzie pod krzakami bzu stał stół i ławki. Kącik ten nazywali żartobliwie lasem, jak gdyby ich ocieniały dęby w boru. Trawnik stawał się wielką łąką, a klomby stanowiły park królewski. Po dniu spędzonym przy mozolnej pracy, słodko rozmawiali w ciszy wieczora.
Raz Ludwinia zamyśliła się poważnie i nagle spytała:
— Dlaczego pani nie wyszła zamąż.
Nauczycielka rozśmiała się wesoło.
— Nie przyjrzałaś mi się chyba kochanko! Niełatwo znaleźć męża, kiedy się jest tak małą, a ma się taki duży nos.
Dziewczynka spojrzała na nią ze zdziwieniem, nigdy bowiem nauczycielka nie wydała się jej brzydką. A jednak naprawdę była nizka, miała duży nos i szeroką twarz z wypukłem czołem i wystającemi policzkami. Tylko prześliczne oczy uśmiechały się tak mile, że cała twarz jaśniała głębokiem wdziękiem.
— Pani jest bardzo ładna — oświadczyła z przekonaniem Ludwinia. — Ja, żebym była mężczyzną, zarazbym się ożeniła z panią.
Ubawiło to ogromnie Marka, a pana Mazeline chwile smutnie milczała.
— Mężczyźni widocznie nie mają twego gustu — odrzekła, opanowawszy wzruszenie.
— Między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem chętnie wyszłabym była zamąż, ale nikt mię nie chciał. A teraz mam już lat trzydzieści sześć i nie myślę...
— Dlaczego? — spytał Marek.
— O, bo już pora minęła... Skromna nauczycielka elementarna, córka ubogich rodziców, nie pociąga epuzerów. Gdzie znaleść mężczyznę, który zechce się obciążyć towarzyszką, zarabiającą, przy ciężkich obowiązkach, mało i zmuszoną żyć w jakimś zapadłym kącie. Jeżeli jej się nie uda poślubić nauczyciela i połączyć dwie nędze, fatalnie zostaje starą panną... Ja już się zrezygnowałam i jestem szczęśliwą.
Żywo jednak dodała:
— Naturalnie, że małżeństwo jest koniecznem, kobieta musi iść zamąż, gdyż nie żyła, nie wypełniła swego przeznaczenia, jeśli nie była małżonką i matką. Niema zdrowia ani szczęścia dla istoty ludzkiej, jeżeli nie dojdzie do kompletnego rozkwitu. Nauczając moje dziewczynki, nie zapominam nigdy, że kiedyś będą miały męża i dzieci... Tylko, jeżeli się jest zapomnianą, samotną, trzeba umieć sobie stworzyć jakiś miły kącik. Ja też wzięłam moją cząstkę i nie narzekam; jestem także matką dzieci cudzych, mam moje kochane córeczki, któremi się zajmuję od rana do wieczora. Nie jestem samotną, mam liczną nawet rodzinę.
Śmiała się wesoło, z prostotą mówiąc o swojem szlachetnem poświęceniu, jak gdyby czuła wdzięczność dla całych pokoleń uczennic, że chciały być córkami jej umysłu i serca.
— Tak to, — zakończył Marek — jeżeli życie jest dla kogo twardem, wydziedziczony sam musi wynajdować w niem powab. Jedyny to sposób zażegnania nieszczęścia.
Najczęściej przecież w ogródku, o zmierzchu Marek i panna Mazeline rozmawiali o Genowefie, łudnie u pani Duparque, przynosiła nowiny. Raz powróciła zmartwiona, matka której musiała towarzyszyć do kaplicy Kapucynów na uroczyste nabożeństwo do świętego Antoniego Padewskiego, zemdlała i musiano ją odnieść do domu w stanie, będącym niepokój z powodu ciąży.
— Zabiją mi biedaczkę — rzekł z rozpaczą Marek.
Panna Mazeline, chcąc go pokrzepić, udawała spokój.
— Nie, nie, — mówiła — pańska żona ma tylko umysł chory, ale ciało silne i zdrowe. Zobaczy pan, inteligencya się obudzi i przy, pomocy serca zwycięży... Trudno, musi opłacić swoje mistyczne wychowanie w klasztorze, z którego płynąć będzie zło dla kobiety i ruina obecnego małżeństwa, dopóki klasztory nie zostaną zamknięte. Trzeba jej przebaczyć, to nie jej wina, ponosi skutki długiej dziedziczności ujarzmionych i ogłupionych prababek.
Zgnębionemu smutkiem Markowi, mimo obecność córki, wyrwała się cicha skarga.
— Dla jej i mego szczęścia byłoby lepiej, gdybyśmy się nie byli połączyli. Nie była stworzoną na moją towarzyszkę, na moje drugie ja.
— Z kimże byłbyś się pan ożenił w takim razie? — spytała nauczycielka. — Gdzież w domach burżuazyjnych znalazłbyś pan dziewczynę wychowaną nie po katolicku, to jest zatrutą błędem i kłamstwem? Mój biedny przyjacielu, żona, jakiejbyś potrzebował pan, duch swobodny, robotnik przyszłości, taka żona jeszcze nie istnieje. Jest może kilka wyjątków, ale są nieliczne i noszą jeszcze ślady atawizmu i dwulicowego wychowania.
A uśmiechając się łagodnie, dodała.
— Wie pan, pracuję właśnie nad wychowaniem takich towarzyszek dla mężów, wyzwolonych od dogmatów, żądnych prawdy i sprawiedliwości. Usiłuję zrobić kilka żon dla chłopców, których pan wychowuje... Ale pan urodziłeś się za wcześnie.
Oboje, skromni pracownicy społeczeństwa przyszłości zapominali o trzynastoletniej dziewczynce, która chciwie słuchała. Przez pewną delikatność uczucia, nigdy jeszcze Marek niedawał córce bezpośrednich nauk. Dawał jej przykład postępowania i zyskał jej uwielbienie, okazując się zawsze dobrym, szczerym i sprawiedliwym.
Inteligentna dziewczynka nie śmiała jeszcze mieszać się do rozmów ojca z panną Mazeline, korzystała z nich jednak, nie zdając się słyszeć ani rozumieć, jak wogóle czynią dzieci, kiedy mówi się przy nich o czemś, wrzekomo przechodzącem ich pojęcie. Z oczami utkwionemi w ciemność, z twarzą nieruchomą i drżącemi nieco ustami, uczyła się, porządkowała w główce myśli osób, które obok matki, najwięcej w świecie kochała. Po jednej z takich rozmów, wymknęła się jej jak w marzeniu dziecinna uwaga, która dowiodła, że wszystko doskonale rozumie.
— Jak wyjdę zamąż, to mój mąż będzie miał przekonania tatusia, żebyśmy mogli sobie każdą rzecz wytłomaczyć i zrozumieć się. Jeżeli będziemy jednakowo myśleli, wszystko pójdzie gładko.
Takie rozwiązanie kwestyi mocno ubawiło pannę Mazeline. Marek zaś rozczulił się, poznając w córce swoje namiętne zamiłowanie prawdy, swój umysł mocny i jasny. Trudno zapewne było, w tajemniczem kształceniu się mózgu dziecka przewidzieć i określić jaką będzie myśl kobiety dojrzałej i działającej, wierzył jednak, że będzie rozsądną, zdrową umysłem i wyzwoloną z wielu błędów. Słodko myślał o tem, jak gdyby oczekiwał od młodziutkiej jeszcze córki pomocy w przyszłości, jak gdyby widział w niej serdeczną pośrednicę, która sprowadzi do domu nieobecną i nawiąże tak tragicznie zerwane węzły.
Wiadomości, przynoszone przez Ludwinię z domku przy Placu Kapucynów były zupełnie złe. W miarę zbliżania się terminu połogu Genowefa zapadała w coraz czarniejszy smutek, stawała się tak kapryśna i szorstka, że często odpychała nawet pieszczoty córki. Znowu wpadała w omdlenia i rzuciła się w niezmierną egzaltacyę religijną, jak chorzy zawiedzeni na skuteczności kojących lekarstw, podwajają dozę aż do zatrucia. Nareszcie pewnego ślicznego wieczora, w pełnym kwiatów ogródku, nowiny Ludwini tak przeraziły pannę Mazeline, że odezwała się do Marka.
— Czy chce pan, żebym poszła zobaczyć się z żoną? Dawniej okazywała mi przyjaźń; może mię posłucha, gdy przemówię do jej rozsądku.
— Cóż kochana pani jej powie?
— Ze jej miejsce jest przy panu, że nieświadomie kocha pana zawsze, że całe jej cierpienie pochodzi z nieporozumienia i że będzie uzdrowiona, kiedy przyniesie panu to dzieciątko, które ją dławi jak wyrzut sumienia.
Łzy stanęły w oczach Marka, wzruszonego jej słowami. Ludwinia zawołała żywo:
— O, nie, pani! proszę nie iść do mamy, nie radzę pani.
— Dlaczego, kochanko?
Dziewczynka zarumieniła się i zakłopotała. Nie wiedziała, jak powtórzyć słowa nienawiści i wzgardy, w jakich odzywano się o nauczycielce w domku przy Placu Kapucynów. Zrozumiała panna Mazeline i odpowiedziała łagodnie, jak osoba przywykła do znoszenia krzywd.
— Czy mama mnie nie lubi? Boisz się, że mnie źle przyjmie?
— Mama to tam nic nie mówi, — wyznała Ludwinia — ale tamci...
Marek tymczasem się opamiętał i zapanował nad wzruszeniem.
— Dziecko ma słuszność, droga pani. Próba pani byłaby przykrą i prawdopodobnie daremną. Niemniej dziękuję pani za dobroć i uwielbiam wielkie jej serce.
Poczem zapanowało milczenie. Niebo było nieskalanie czyste i cisza płynęła z nieskończonego błękitu, na którym w różowej łunie dogasało słońce. Gwoździki i lewkonie roznosiły woń w ciepłem powietrzu. Tego wieczora nie rozmawiano więcej, wszyscy owiani byli melancholią cudnego zapachu słońca.
Stało się, co się stać musiało. Genowefa zaledwie od tygodnia dom opuściła, a całe Maillebois opowiadało o gorszących stosunkach, nawet nie skrywanych, między nauczycielem i nauczycielką. Mówiono, że wybiegali co chwila z klasy, aby się spotkać, a zuchwalstwo ich dochodziło do tego, że wieczory spędzali razem w ogródku szkoły chłopców, gdzie wszyscy mogli ich widzieć z okien niektórych domów. Na domiar obrzydliwości Ludwinia bywała obecną przy tych nieprzyzwoitych schadzkach. Krążyły najbrudniejsze szczegóły; przechodnie utrzymywali, że z Placu Respubliki słyszano, jak śmieli się i śpiewali sprośne piosenki. Utworzyła się cala historya, wedle której Genowefa miała opuścić dom w chwili zupełnie słusznego oburzenia, zostawiając miejsce bezbożnej kobiecie, która znieprawiała powierzone jej pieczy dziewczęta. Koniecznem było oddać Ludwinię matce, a nauczyciela i nauczycielkę wypędzić, ukamienować, aby wybawić dzieci od dyabelskiego zatracenia.
Niektóre z tych plotek doszły do uszu Marka. Wzruszył ramionami, bo po gwałtownej ich przesadzie domyślił się, zkąd pochodzą. Były dalszym ciągiem wojny na noże, prowadzonej przeciw niemu przez Kongregacyę. Nie osiągnąwszy spodziewanego skandalu przy odejściu Genowefy, dzięki pełnej godności postawie, jaką Marek zachował w cierpieniu, kler rozpoczynał znowu podziemną robotę potwarzy, starał się wyzyskać nowe położenie rzeczy. Nie wystarczyło odebrać mu żonę, by go zmusić do dymisyi, pożyczono mu zatem w haniebnych warunkach kochankę. W ten sposób dotykano i brudzono szkołę świecką zwykłą metodą zakrystyi, która za pomocą kłamstwa chce zapewnić zwycięstwo Boga. Ojciec Crabot od rozpoczęcia sprawy Simona siedział zamknięty, jak w niedostępnem sanctuarium, w swojej celi, ale inne sutanny i habity wirowały po mieście. On postawiony był za wysoko, aby rozpuszczać osobiście obrzydliwe wymysły, ale braciszkowie i kapucyni jak roje czarnych much krążyli ciągle po drodze do Valmarie. Widziano, jak powracali ztamtąd strasznie zaaferowani, a następnie w konfesyonałach i rozmównicach, w kątach kaplicy nawet odbywały się nieskończone szepty z dewotkami, zgorszonemi i rozpalonemu okropnym skandalem. Ztamtąd straszne wieści, opowiadane półsłówkami, po cichu, rozchodziły się do rodzin, do sklepów, do ludu i spać nie dawały starym pannom, płonącym niezaspokojoną miłością dla kościoła. Marka doprowadzała do wściekłości myśl, że u babki, z wyrafinowanem okrucieństwem, muszą opowiadać tę bezczelną bajkę Genowefie, aby ich ostatecznie rozłączyć.
Miesiąc jeszcze upłynął i zbliżyła się chwila połogu. Marek liczący dnie w gorączkowem oczekiwaniu, dziwił się, że nie ma żadnej wiadomości, aż we czwartek rano przyszła do szkoły Pelagia i sucho powiedziała, żeby po południu nie przysyłano panienki. A gdy na głos jej nadbiegł Marek i żądał wytłomaczenia, służąca wybąkała nareszcie, że połóg odbył się w poniedziałek i że pani ma się niedobrze. Poczem uciekła przerażona tem, co powiedziała, gdyż miała zapewne rozkaz milczenia. Przez chwilę stał Marek w osłupieniu, wobec wyraźnej woli pomijania jego istnienia, potem podniósł go bunt, pragnienie protestu, działania i z zakrwawionem sercem porwał kapelusz i poszedł prosto do babki.
Pelagia otworzyła drzwi i stanęła bez ruchu, niema wobec jego zuchwalstwa. Usunął ją z drogi i wszedł w milczeniu do saloniku, gdzie wedle zwyczaju pani Duparque siedziała przy oknie, robiąc pończochę, a nieco po za nią pani Bertherau zajęta haftem. Odnalazł zwykły odór wilgoci i pleśni, senną ciszę i przyćmione światło pokoju.
Na jego widok babka zerwała się na równe nogi zdumiona, oburzona.
— Jakto! pan sobie pozwalasz... Czego pan chce? po co pan przychodzi?
Niesłychana gwałtowność babki w chwili, kiedy on właśnie miał pełne prawo do gniewu, opamiętała Marka i wróciła mu spokój.
— Przychodzę zobaczyć moje dziecko... Dlaczego nie dano mi znać?
Stara dama stała sztywno wyprostowana. Zrozumiała, że uniesieniem nie wygra.
— Nie moja rzecz zawiadamiać pana... Czekałam, aż Genowefa zażąda.
— Nie żądała wiec?...
— Nie.
Zrozumiał. Kościół zabił w jego żonie nietylko kochankę, usiłował zabić również matkę. Nie przyszła, jak miał nadzieję, urodzić u niego, ukrywała się, rozpaczała, wstydziła się wydać na świat jego dziecko, — musiano zatem wmówić jej, że zbrodnią jest ten smutny owoc ich nieporozumienia. Chcąc ją zatrzymać, przedstawiono jej, że jest w stanie grzechu i że nie otrzyma rozgrzeszenia. jeżeli nie porwie wszelkich węzłów cielesnych, łączących ją z szatanem.
— Czy to chłopiec? — zapytał.
— Tak.
— Gdzie jest? Chcę go widzieć, ucałować.
— Niema go tu.
— Jakto, tu go niema?
— Nie, wczoraj go ochrzczono na imię świętego Klemensa i odwieziono do mamki.
Nagły ból wyrwał się okrzykiem.
— Ależ popełniła pani zbrodnię! Nie wolno chrzcić dziecka bez pozwolenia ojca, nie wolno wywozić go tajemnie... Genowefa, która z taką radością dawała pierś Ludwini, nie karmi małego!
Z wielkiem panowaniem nad sobą, głucho mrucząc z zadowolonej, starej urazy, pani Duparque odrzekła:
— Matka katoliczka ma zawsze prawo ochrzcić dziecko, szczególniej jeżeli przypuszcza, że zbawienie jego znajduje się w niebezpieczeństwie z powodu niedowiarstwa ojca. Co zaś do tego aby go tu wychowywać, nie może być mowy o tem, nie byłoby to korzystnem ani dla niego, ani dla nikogo.
Domyślał się tego Marek: dziecko szatana, oczekiwane jak Antychryst, musiało być ochrzczone i oddane natychmiast, aby uniknąć największych nieszczęść. Później odbierze się chłopca i poświęci Bogu, robiąc z niego księdza dla ułagodzenia gniewu boskiego. W ten sposób pobożny dom przy Placu Kapucynów uniknie hańby chronienia go w swych murach, ojciec nie zbezcześci go, przychodząc odwiedzać dziecko, a nadewszystko matka, nie mając dziecka ciągle na oczach, uwolnioną będzie od zgryzot, że je poczęła.
Marek, powstrzymując się z wysiłkiem, wyraźnie oświadczył:
— Chcę widzieć Genowefę.
Z równą stanowczością odparła pani Duparque.
— Nie można jej widzieć.
— Chcę widzieć Genowefę — powtórzył. — Gdzie jest? czy tam na górze w swoim dawnym pokoju? Znajdę sam.
Szedł do drzwi, gdy babka zastąpiła mu drogę.
— Nie można jej widzieć, niepodobna... Nie masz pan zamiaru zabić ją, prawda? Widok pana byłby dla niej najokropniejszem wzruszeniem. O mało nie umarła w czasie połogu. Od dwóch dni leży blada, bez głosu, najmniejsza gorączka przyprawia ją o szaleństwo niemal, dziecko zabrano nie pokazując jej nawet. A, możesz się pan poszczycić swojem dziełem, niebo piorunuje wszystko, coś zbrudził swojem dotknięciem!
Nie powstrzymując się dłużej, Marek ulżył sercu głosem zdławionym i drżącym.
— Zła kobieto, zestarzałaś się w ponurem okrucieństwie i dokonywasz zniszczenia swego potomstwa... Twoje dzieło — to nasza tortura, powolna śmierć, którą konamy. Zawzięłaś się wysuszać swoją rodzinę, dopóki ma w żyłach kroplę krwi, odrobinę dobroci ludzkiej... Od czasu owdowienia odsunęłaś od życia tu obecną córkę, odebrałaś jej mowę i zdolność do skargi. Jeżeli twoja wnuczka tam umiera, wydarta mężowi i dziecku, to także z woli twojej, ty bowiem byłaś narzędziem w rękach sprawców ohydnej tej zbrodni... A, trzeba było wielu kłamstw i obrzydliwych podłości, aby mi odebrać moją biedną, ukochaną Genowefę. Tak ją ogłupiono, znieprawiono ponurą religią i obłąkańczemi praktykami, że przestała być kobietą, żoną i matką. Mąż jej — to szatan, którego widok wepchnąłby ją do piekła, dziecko — to owoc grzechu, któryby ją przyprawił o potępienie, gdyby go wzięła do piersi... Słuchaj mię pani — zbrodnie te muszą mieć koniec. Zycie zawsze zwycięża, rozprasza ciemności i gorączkowe widziadła przy każdym wschodzie słońca. Będziesz zwyciężoną, pewny jestem i mam dla ciebie więcej litości niż wstrętu, ponura, stara kobieto bez serca i rozumu!
Pani Duparque słuchała go z wyniosłą surowością, nie usiłując mu przerwać.
— Skończyłeś pan? — spytała. — Wiem. że nie uznajesz pan uczucia szacunku. Zapoznajesz pan Boga, jekżebyś ukorzył się przed siwą głową babki?.. Żeby pokazać panu, jak bardzo się mylisz, oskarżając mię, że zamykam Genowefę, puszczę pana... Idź pan, zabij ją, jeżeli wola, sam bierzesz odpowiedzialność za atak, który wywołasz.
Mówiąc to, usunęła się wistocie ode drzwi, siadła koło okna i zimno, spokojnie zajęła się robotą.
Marek stał chwilę nieruchomy, zmieszany, nie wiedząc co począć. Zobaczyć Genowefę, mówić z nią, starać się przekonać i zabrać — byłoż to możliwe w tej chwili? Poczuł nieużyteczność, niebezpieczeństwo nawet podobnej próby. Zwolna szedł ku drzwiom, bez pożegnania. Nagło zawrócił.
— Proszę mi dać adres mamki mego syna.
Pani Duparque nie odpowiedziała. Suche palce poruszały się miarowo.
— Nie chce mi pani dać adresu mamki?
Po chwili milczenia odrzekła.
— Nie moja rzecz dawać panu adres. Idź pan, zapytaj Genowefy, ponieważ postanowiłeś ją zabić.
Wściekłość porwała Marka. Skoczył ku babce i rzucił jej w twarz:
— Dasz mi pani natychmiast adres mamki!
Ona milcząc, wyzywająco nań patrzała zimnemi jasnemi oczami. Nagle wmieszała się pani Berthereau. Z początku kłótni uparcie trzymała głowę spuszczoną nad robotą, jak istota zrezygnowana, tchórzliwa, bojąca się przemówić, aby nie ściągnąć na siebie przykrości. Gdy jednak Marek, wyrzucając babce jej twardy despotyzm dewotki, wspomniał o tem, co ona sama od owdowienia wycierpiała w tym pobożnym domu, uległa wzruszeniu i wybuchła długo duszonym płaczem. Zapomniała o pokornej nieśmiałości, podniosła głowę, po wielu latach ożyła. A gdy usłyszała, że matka odmawia nieszczęśliwemu, okradzionemu i udręczonemu człowiekowi adresu mamki, podjęła jawny bunt i zawołała:
— Mamka nazywa się Delorme, mieszka w Dherbecourt pod Valmarie.
Jak ruszona sprężyną, z młodocianą żywością zerwała się pani Duparque i piorunując giestem zuchwałą, z którą, mimo jej lat pięćdziesięciu, postępowała jak z dzieckiem, zawołała:
— Kto ci pozwolił mówić?.. Czy znowu popadasz w dawne błędy? Czy lata pokuty nie zdolne zatrzeć skutków bezbożnego małżeństwa? Strzeż się, bo jesteś w stanie grzechu, mimo pozornej rezygnacyi... Dlaczego mówisz bez mego pozwolenia?!
Drżąca jeszcze uczuciem i litością pani Bertheraeau starała się opierać.
— Powiedziałam, bo nakoniec serce mi się krwawi i oburza. Nie mamy prawa ukrywać adresu przed Markiem... O, to straszne co się tu dzieje!
— Milcz! — zawołała z wściekłością babka.
— Powtarzam, że to okropne rozłączyć żonę z mężem, a teraz zabierać im dziecko. Gdyby żył mój biedny nieboszczyk, który mię tak kochał, nie pozwoliłby na to morderstwo miłości.
— Milcz! milcz!
Sucha, siedemdziesięcioletnia kobieta krzyknęła z taką wyniosłością, siłą i nakazem, że córka jej, mimo siwych włosów, zlękła się i zamilkła, chyląc głowę nad robotą. Drżała tylko całem ciałem, a ciche łzy zwolna spływały po zniszczonych dawnym tajemnym płaczu policzkach.
Marek stał, zaskoczony nagłym wybuchem tego bolesnego wewnętrznego dramatu, którego istnienie podejrzewał zaledwie. Poczuł bezgraniczną sympatyę do tej smutnej wdowy, ogłupionej, zduszonej macierzyńskim despotyzmem, wywieranym w imię Boga zazdrości i pomsty. Przebaczał biednej kobiecie, że nie broniła Gonowefy, że wydawała ich oboje na czarną wściekłość okrutnej babki, przebaczał jej drżącą lękliwość, gdyż widział, ile cierpiała sama.
Pani Duparque przemówiła już spokojnie:
— Widzisz pan, sama twoja obecność tutaj jest przyczyną zgorszenia i gwałtu. Wszystko, czego dotykasz, psuje się, oddech pański zatruwa powietrze w miejscu, gdzie jesteś. Oto moja córka, która nigdy nie pozwoliła sobie podnieść przeciw mnie głosu, zaledwie pan przestąpiłeś mój próg, ośmiela się na nieposłuszeństwo i obelgi... Idź pan, idź do swojej wstrętnej pracy. Zostaw uczciwych ludzi w spokoju i staraj się uwolnić swego ohydnego żyda z więzienia, w którem jednak zgnije, ja to panu przepowiadam, gdyż Bóg nie dopuści porażki czcigodnych sług swoich.
Mimo wzburzenia Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— A, oto słowo zagadki! — rzekł zwolna. — Na dnie wszystkiego leży sprawa, nieprawdaż? Przyjaciela, obrońcę Simona, szperacza sprawiedliwości chcecie zgnębić prześladowaniem i torturą moralną... Bądźcie jednak pewni, że prawda i sprawiedliwość prędzej lub później zwyciężą. Simon opuści więzienie i przyjdzie dlań dzień tryumfu, a w dniu tym istotni winowajcy, kłamcy, twórcy ciemności i śmierci zmieceni będą z powierzchni ziemi, wraz ze świątyniami, w których od wieków uciskają i ogłupiają ludzkość.
Zwracając się do pogrążonej w milczeniu pani Bertherau, dodał łagodnie:
— Czekam na Genowefę, proszę jej to powiedzieć, skoro zdoła zrozumieć. Czekam na nią dopóki nie będzie mi oddaną. Bodajby po latach nawet powróci do mnie jednak, wiem o tem... Co znaczy cierpienie? Wiele cierpieć trzeba, aby dowieść prawdy i zaznać trochę szczęścia.
Wyszedł, z goryczą, ale i odwagą w rozdartem sercu. Pani Duparque zabrała się do wieczystej pończochy, a cały domek zapadł w lodowaty cień, padający od sąsiedniego kościoła.
Upłynął miesiąc jeszcze, Marek wiedział, że Genowefa zwolna przychodzi do zdrowia. Jednej niedzieli Pelagia przyszła po Ludwinię, a wieczorem dowiedział się od dziecka, że matka wstała, bardzo zmizerowana i osłabiona, że mogła jednak zejść na obiad do stołowego pokoju. Nadzieja ożyła na nowo, spodziewał się, że Genowefa powróci, skoro tylko będzie mogła przejść piechotą z domku przy Placu Kapucynów do szkoły. Rozmyślała zapewne wiele, w cierpieniu obudziło się jej serce. Drżał na każdy odgłos, myślał, że już powraca. Tygodnie jednak mijały, a niewidzialne ręce, które mu ją porwały, szczelnie zamykały drzwi i okna. aby ją zatrzymać. Znowu popadł w smutek, nie tracąc przecież niezwalczonej wiary, pewności zwyciężenia przez prawdę i miłość. Na pociechę jeździł często pieścić małego Klemensa u mamki, w ładnej wiosce Dherbecourt, leżącej wśród łąk nad rzeką Verpille, otoczoną wierzbami i topolami. Przepędzał tam pokrzepiające godziny, licząc potrochu na szczęśliwy przypadek spotkania się z Genowefą przy kolebce kochanego maleństwa. Powiedziano mu jednak, że jest za słabą, aby przyjeżdżać i raz na tydzień wożono dziecko do niej.
Marek wciąż czekał cierpliwie. Od roku blizko Sąd Kasacyjny prowadził wywiady, ciągle opóźniane przez różne powikłania, zatrzymywane rozmaitemi przeszkodami, powstającemi na każdym kroku, dzięki podziemnej robocie złowrogich potęg. U Lehmanów po pierwszej chwili radosnej, na wiadomość o procesie, znowu zaczęto rozpaczać wobec przewlekania się sprawy i złych wiadomości od Simona. Sąd nie uważał za potrzebne sprowadzić go do Francyi, zawiadomił go jednak, że rewizyę procesu rozpoczęto. W jakim stanie powróci? Czy długie cierpienia nie przetną jego życia przed ciągle odkładanym powrotem? Nawet odważny i energiczny Dawid zaczynał się lękać. Długie, bolesne oczekiwanie, w którem żyli Dawid i Marek, udręczało również całą okolicę, w Maillebois mianowicie pustoszyło ono miasto jak wyczerpujące przesilenie, trzymające w zawieszeniu życie społeczne. I ostatecznie wychodziło na korzyść anty-simonistów, którzy przyszli do siebie po strasznem odkryciu u ojca Philibina. Zwolna, dzięki długim formalnościom i fałszywym słuchom, powstałym z badań sekretnych, zaczęli udawać, że przy nich zwycięstwo i głosić pewną porażkę simonistów. Nikczemne artykuły „Małego Beaumontais“ powróciły do kłamstw i obelg szczęśliwych czasów. Ojciec Teodozy, na jakiejś uroczystości na cześć świętego Antoniego Padewskiego, z kazalnicy pozwolił sobie przepowiadać bliskie zwycięztwo Boga nad przeklętą rasą Judy. Po ulicach i placach, z miną ważną, z radosnem obliczem przebiegał jak wichrem gnany braciszek Fulgenty, niby ciągnąc w apoteozie rydwan Kościoła. Co do braciszka Gorgiasza, którego Kongregacya zaczęła uważać za mocno kompromitującego, starano się, ile możności, trzymać go w ukryciu, nie śmiąc jeszcze umieścić go w jakiemś schronieniu pewnem, jak ojca Philibina. A nie był on dogodnym: lubił się pokazywać, zadziwiać świat manierami świętego zakonnika, osobiście porozumiewającego się z Bogiem o zbawienie. Dwa razy wywołał skandal, policzkując chłopców za to, że wychodzili z jego szkoły w niedostatecznem skupieniu ducha. To też mer Philis, którego przyzwoitą pobożność raziła ta osobistość o uczuciach dziwacznych i gwałtownych, uważał za obowiązek wdać się w to, w interesie religii. Podniósł rzecz na radzie miejskiej, gdzie Darras był zawsze w mniejszości, unieruchomiony i tem bardziej ostrożny, że nie tracił nadziei zostania merem ze znaczną większością, jeżeli sprawa Simona dobry weźmie obrót. Tymczasem unikał mówić o tem, usta miał zamknięte na kłódkę, zaniepokojony, gdy widział księży i mnichów zadzierających nosy w Maillebois, jak w zawojowanem mieście.
Mimo złych wieści, Marek zmuszał się do ufności. Podtrzymywała go obecnie odważna wierność pomocnika Mignot’a, który co dzień więcej przywiązywał się do niego, dzieląc jego życie walki i poświęcenia. Było to dziwne zjawisko moralne: powolny wpływ mistrza na ucznia zrazu opornego, później nawróconego, zupełnie oddanego nakoniec. Niegdyś nie można było przeczuwać w Mignot’cie materyału na bohatera, jakim się okazywał obecnie. Wczasie sprawy postępowanie jego było dwuznaczne, oskarżał prawie Simona, dbał o to jedynie, aby się nie skompromitować. Myślał zawsze o awansie, w gruncie ani zły, ani dobry, gotów pójść złą lub dobrą drogą, stosownie do otoczenia i okoliczności. Zjawił się Marek i stał się człowiekiem z wolą i rozumem, który opanował chwiejną duszę, udoskonalił ją i podniósł ku prawdzie i sprawiedliwości. Rzecz to niezawodna, że dosyć słowa i przykładu jednego bohatera, by z łona ciemnego i chwiejnego tłumu wywołać nowych bohaterów. W przeciągu dziesięciu lat dwa razy dawano Mignot’owi miejsce pierwszego nauczyciela w sąsiednich wsiach, lecz zawsze odmawiał, wolał zostać przy Marku, którego wpływ na niego był tak wielki, iż nie chciał go nigdy opuścić jak wierny uczeń, z nim zwyciężyć lub zginąć. Długo, ze zwykłą przezornością wyczekiwał stosownej chwili, aby się ożenić, teraz postanowił pozostać bezżennym, utrzymując, że uczniowie stanowią jego rodzinę. Zresztą jadał u Marka, gdzie go przyjmowano jak brata; czuł się tam jak w rodzinie i kosztował najwyższej rozkoszy, związku przyjaźni opartej na wspólności uczuć i przekonań. Martwiła go też niezmiernie niezgoda tego małżeństwa, tem bardziej, że od wyjazdu Genowefy zmuszony był stołować się w sąsiedniej restauracyi, aby nie powiększać kłopotów w tem gospodarstwie bez gospodyni. Markowi okazywał coraz więcej serdecznego szacunku i starał się go pocieszać wśród ciosów, które nań spadały. Jeżeli nie przychodził co wieczór na gawędę z Markiem, to jedynie przez delikatność, aby go zostawić z córką. Usuwał się również przed panną Mazeline, użyteczniejszą opuszczonemu i zdolniejszą do kojenia ran lekką, siostrzaną ręką. Gdy jednak widział Marka bardzo pochmurnego, gotowego uledz cierpieniu, wtedy używał jednego sposobu rozjaśnienia jego twarzy: oskarżał się jak o zbrodnię o dawne zeznania w sprawie Simona i przyrzekał, że w przyszłym procesie, świadcząc za prawdą, publicznie oczyści swoje sumienie. Zaprzysięgnie teraz niewinność Simon’a, bo promień światła rozjaśnił jego wspomnienia!
Powolność Sądu Kasacyjnego rozzuchwalała antysimonistów do wściekłej walki, która głównie zwróciła się ku Markowi. Postanowiono go zgubić, aby szkoła braciszków tryumfowała na gruzach szkoły świeckiej. Kościół czuł, że jeżeli pominie stosowną chwilę, sam będzie zagrożonym, może śmiertelnie dotkniętym, jeżeli utraci prawo nauczania, prawo kształcenia na swój użytek przyszłych pokoleń. Pewnego dnia rozeszła się wieść, że złapano Marka i pannę Mazeline w jednem łóżku i to obok pokoju Ludwini, do którego drzwi były otwarte. Dodawano wstrętnie bezwstydne szczegóły, powstałe widocznie w podnieconej wyobraźni dewotek. Wprawdzie opowiadania były gołosłowne, niepodobna było wskazać świadka, niemniej jednak rozchodziły się szeroko. Zaniepokojony Mignot ośmielił się ostrzedz o skandalu Marka, który tym razem nie mógł poprzestać na pogardliwem milczeniu. Przepędził dzień na strasznej walce, cierpiąc nad nowem poświęceniem które musiał spełnić dla swojego dzieła. Wieczorem z powziętem postanowieniem wszedł do ogródka, gdzie zwykle spędzał godzinę na słodkiej, pokrzepiającej gawędzie z panną Mazeline. Siedziała pod krzakiem bzu z miną zamyśloną i smutną. Marek siadł na przeciwko i chwilę patrzał na nią w milczeniu.
— Droga pani — rzekł nakoniec — mam ciężkie zmartwienie i muszę ulżyć sercu, zanim nadejdzie Ludwinia... Nie możemy się widywać co dzień. Sądzę nawet, że rozsądniej będzie zerwać zupełnie stosunki... Musimy się pożegnać, musimy się rozstać, droga przyjaciółko.
Słuchała go bez zdziwienia, jak gdyby naprzód wiedziała, co jej powie. Odpowiedziała głosem smutnym, lecz pełnym odwagi.
— Wiem i dziś przyszłam właśnie na pożegnanie. Nie potrzebuje mię pan przekonywać, czuję równie dobrze jak pan bolesną konieczność rozstania... Opowiedziano mi wszystko. Wobec takiej ohydy, nie mamy innej broni jak poświęcenie siebie.
Nastała cisza pod spokojnem niebem, na którem zwolna konało światło. Mocny zapach lewkonij rozchodził się w powietrzu, spalony słońcem trawnik odzyskiwał świeżość.
Marek począł mówić zcicha, jakby do siebie:
— Ci nieszczęśni, żyjący po za zdrową naturą i rozsądkiem, nie mogą myśleć o czemkolwiek, co dotyczy kobiety i mężczyzny, aby zaraz nie wyrzucić błota swej wyobraźni, spaczonej ideją grzechu. Kobieta jest dla nich zawsze szatanem, którego zbliżenie zatruwa wszystko: czułość, przywiązanie, przyjaźń... Przewidywałem to, co się stało, lecz nie zważałem na to, nie chcąc im robić przyjemności okazywaniem, że dbam o ich oszczerstwa. Ja mogę jednak wzruszać ramionami, ale pani, ale Ludwinia, którą te brudy dosięgną nakoniec... No, znowu nas pokonali i mogą się cieszyć, bo ciężkie zmartwienie dodali nam do zgryzot poprzednich.
Mocno wzruszona panna Mazeline odpowiedziała.
— Najciężej mnie... Tracę nietylko przyjemność naszych wieczornych pogadanek, lecz unoszę smutek na myśl, że nie będę mogła być panu użyteczną, że będziesz pan jeszcze bardziej samotnym i nieszczęśliwym. Proszę mi przebaczyć tę próżnostkę, ale byłam tak szczęśliwą, mogąc pomagać panu, czuć się niejako jego pokrzepieniem i podporą! Teraz zawsze będę wyobrażała sobie pana opuszczonym, samotnym, pozbawionym nawet przyjaźni... A, są ludzie doprawdy wstrętni!
Drżąca ręka Marka zdradzała cierpienie.
— Tego właśnie pragną: odosobnić mię i pokonać, robiąc wkoło mnie uczuciową pustkę. A wyznam pani, że jest to jedyna rana, która mię boli. Reszta, otwarte napaści, obelgi, pogróżki podniecają mię i upajają pragnieniem bohaterstwa. Ale być dotkniętym w ukochanych, widzieć ich obrzuconych błotem, zatrutych, wleczonych jak ofiary wśród okrucieństw i ohydy walki — jest dla mnie tak okropnem, że konam, że tchórzę... Porwali mi moją biedną żonę, rozłączają z panią i, czuję to, wydrą mi córkę.
Panna Mazeline ze łzami w oczach nakazała mu milczenie.
— Ostrożnie, Ludwinia idzie.
Marek odparł żywo:
— Nie potrzebuję być ostrożnym. Czekam na nią, powinna wiedzieć.
A gdy uśmiechnięta dziewczynka siadła między nimi, rzekł:
— Moja dziecino, zrobisz bukiet dla pani. Chciałbym, aby miała od nas trochę kwiatów, zanim zarygluję drzwi od ogródka.
— Zaryglujesz drzwi! Po co tatusiu?
— Bo panna Mazeline nie może tu przychodzić... Odbierają nam przyjaciółkę, jak zabrali twoją matkę.
Ludwinia zamyśliła się poważnie. Spojrzała na ojca, potem na pannę Mazeline, ale nie zapytała o objaśnienie. Zdawała się jednak rozumieć przedwczesne myśli zachmurzyły jej wysokie, odziedziczone po ojcu czoło, a w oczach widniało smutne rozczulenie.
— Zrobię bukiet — rzekła nakoniec, — a tatuś odda go pani.
Podczas gdy dziewczynka chodziła między1 grządkami, wybierając najświeższe kwiaty, oni siedzieli w milczeniu, łącząc bratnie myśli o szczęściu ogólnem, o zgodzie płci, o kobiecie wykształconej i swobodnej, wyzwalającej z kolei mężczyznę. Marzyli o wielkiej solidarności ludzkiej w ścisłych, bezwzględnych związkach przyjaźni bez miłości między kobietą i mężczyzną. On się czuł bratem, ona — siostrą. Coraz głębsza noc spływająca na ogródek, niosła smutek kojącą świeżość.
— Proszę bukiet, tatusiu, związałam go trawką.
Panna Mazeline wstała, Marek podał jej kwiaty. Wszyscy troje skierowali się ku wrotom. Tam przystanęli chwilę, nie mówiąc nic, pragnąc tylko oddalić chwilę rozstania. Marek otworzył nakoniec szeroko wrota, panna Mazeline wyszła i ze swego już ogródka odwróciła się i spojrzała ostatni raz na Marka, którego córka objęła rękami i złożyła głowę na jego piersiach.
— Żegnaj, przyjacielu.
— Żegnaj, przyjaciółko.
Nie dodali ani słowa więcej. Drzwi zwolna się zamknęły. Z obydwóch stron zasunięto pokryte rdzą rygle, które wydały dźwięk żałosny. Smutna muzyka na zakończenie chwil dobrych i pocieszających, co konały pod ślepą nienawiścią.
Znowu upłynął miesiąc. Markowi pozostała tylko córka, zresztą czuł, że koło opuszczenia i samotności coraz się zacieśnia. Ludwinia chodziła do szkoły panny Mazeline, która pod ciekawemi spojrzeniami uczennic usiłowała obchodzić się z nią, jak z innemi, bez wyróżnienia. Dziewczynika nie zostawała teraz w szkole, zaraz po lekcyach szła robić zadania przy ojcu. Jeżeli czasem nauczyciel i nauczycielka spotykali się, zamieniali tylko ukłon i po za niezbędnymi interesami szkoły nigdy ze sobą nie mówili. Ludzie rozsądni pochwalali, że położyli koniec rozpuszaczanym szkaradnym pogłoskom. Byli jednak inni, co z tryumfem szydzili: naturalnie trzeba było ocalić pozory, co przecież nie przeszkadza kochankom spotykać się w nocy, a dziewczynka musi słyszeć piękne rzeczy, jeśli ma sen lekki. Marek, dowiedziawszy się o tych nowych oszczerstwach, doznał uczucia niezmiernej goryczy. Były chwile, że opuszczała go odwaga: po co pustoszyć życie, wyrzekać się wszelkiego szczęścia, jeżeli żadna ofiara wobec złości nie ma znaczenia? Nigdy jeszcze samotność nie wydała mu się tak ciężką, tak zatrutą. Skoro zostawał sam z Ludwinią w zimnem, pustem mieszkaniu, ogarniała go niezwalczona rozpacz na myśl, że jeżeli ma kiedyś utracić jeszcze to dziecko, nie będzie już miał nikogo, ktoby go kochał, przy kim mógłby ogrzać serce.
Dziewczynka zapalała lampę, siadała przy stoliku.
— Zanim pójdę spać, przygotuję jeszcze lekcyę historyi.
— Dobrze, dziecino, pracuj.
Marek w głuchej ciszy domu doznawał dziwnego niepokoju. Nie mógł poprawiać zadań uczniów, wstał i ciężkim krokiem mierzył pokój. Długo, długo chodził w cieniu, od czasu do czasu zbliżał się do córki i ze Izami w oczach całował ją w głowę.
— Co tatusiowi? — pytała. — Znowu się tatuś martwi?
Poczuła była na czole gorącą łzę ojca. Odwróciła się, wzięła go w objęcia, zmusiła siąść obok siebie.
— To nierozsądnie, tatusiu, tak rozpaczać jak, zostajemy sami. W dzień taki tatuś dzielny a wieczorem wygląda, jakby się tatuś bał, jak ja dawniej, co się bałam ciemności. Niech tatuś robi swoją robotę.
Przymusił się do uśmiechu.
— A teraz ty, kochanko, jesteś rozsądna, duża osoba... Tak, tak, zabiorę się do pracy.
Patrzał na nią i znowu łzy ćmiły mu oczy i całował ją bez końca w głowę.
— Co? co się stało? — szeptała wzruszona, załzawiona. — Czemu tatuś tak mnie całuje?
Drżąc, wyznał lęk, który zdawał się wyłaniać z ciemności.
— Byłeś ty mi została, dziecino, byleby mi ciebie nie porwali!
Pieściła go w milczeniu i oboje płakali. Gdy nakoniec zmusiła go, by się zajął kajetami uczniów, sama zasiadła do swych zadań. Po chwili nowy niepokój podrywał go z miejsca i znowu chodził, chodził. Zdawało się, że gonił za utraconem szczęściem wśród ciemności i ciszy opuszczonego domu.
Zbliżał się czas pierwszej komunii i rozpoczęły się nowe plotki. Ludwinia miała lat trzynaście, wszyscy nabożnisie miasta gorszyli się, że taka duża dziewczynka wychowuje się bez religii, nie chodzi do spowiedzi, ani nawet na mszę. Opowiadano, że od czasu odejścia matki żyje jak bydlę, litowano się nad nią, jak nad ofiara, utrzymywano bowiem, że ojciec ją tyranizuje, że rano i wieczór, zamiast pacierza, każe jej pluć na krucyfiks. Panna Mazeline również daje jej pewno lekcye szatańskiej rozpusty. Nie jest-że to zbrodnią wydawać tę biedną duszyczkę na zatracenie, zostawiając ją w rękach dwojga potępieńców, których prowadzenie się oburzało uczciwe sumienia? Postanawiano działać, urządzać manifestacye dla zmuszenia wyrodnego ojca, aby oddał córkę matce, tej świętej kobiecie, którą mąż zmusił do ucieczki podłością swego życia.
Przywykły do oszczerstw, Marek z niepokojem myślał jedynie o gwałtownych scenach, jakie Ludwinia znosiła u babki. Matka cierpiąca, osłabiona jeszcze po połogu, okazywała tylko chłód i niemy smutek, za to okrutna babka Duparque piorunowała w imię zagniewanego Boga i nieciła piekielne ognie pod kotłem szatana. Taka duża dziewczyna, ma już czternaście lat i nie wstydzi się żyć jak dzika, jak pies, który nie wie nic o Jezusie i którego wypędzają z kościoła? Czy nie drży przed wieczystą karą, która ją czeka; wrzący olej, żelazne widły, rozpalone haki, wszystko to będzie parzyło, paliło i szarpało jej przeklęte ciało po przez miliardy wieków! Kiedy wieczorem Ludwinia opowiadała ojcu te pogróżki, Marek trząsł się z oburzenia nad gwałtem, jaki zadają sumieniu dziecka przez postrach i starał się wyczytać w jej oczach, czy nie jest zachwiana.
Niekiedy bywała wzruszona, przesadzona jednak w okropnościach. Wtedy mówiła z rozsądną spokojną minką:
— Jakie to zabawne, tatusiu, ten zły Pan Bóg! Babka dziś powiedziała, że jeżeli jeden raz opuszczę mszę, to dyabeł będzie mi krajał nogi w kawałeczki przez całą wieczność... To byłoby niesprawiedliwe. A zresztą, to niemożliwe.
Uspokoił się. Lękając się gwałcić rodzącą się inteligencyę dziecka, nie dyskutował wprost dziwnych nauk, dawanych u babki, poprzestawał na ogólnem nauczaniu, opartem na rozumie, nawołując nieustannie do prawdy, sprawiedliwości i dobroci. Najwięcej zachwycało go w córce wczesne zbudzenie się zdrowego rozsądku i wrodzona potrzeba logiki i pewności, które po nim odziedziczyła. W dziewczynce ze słabościami i dzieciństwami, właściwemi jej wiekowi, z radością widział rodzącą się kobietę o umyśle jasnym i mocnym i o czułem sercu! Niepokój jego pochodził z obawy, aby nie zniszczono zapowiedzi przyszłego pięknego żniwa. Pocieszał się, gdy dziecko zadziwiało go rozumowaniem dorosłej, rozsądnej osoby.
— Wie tatuś — mówiła — ja jestem bardzo grzeczna dla babki. Mówię jej spokojnie, że ze spowiedzią i komunią poczekam do lat dwudziestu, jak tatuś sobie życzy. Uważam to za bardzo rozsądne, więc nie ustępuję. Nieprawda, tatusiu, że jak się ma słuszność, to się jest silnym.
Niekiedy mimo przywiązania i szacunku dla matki, żartowała zlekka:
— Pamięta tatuś, mama mi powiedziała: „ja ci będę tłomaczyła katechizm“. Ja odpowiadam: „Dobrze, będę przepowiadała przy mamusi i doprawdy postaram się zrozumieć“. Ale że nigdy nic a nic nie rozumiałam katechizmu, więc mama chciała mi tłomaczyć: całe nieszczęście, że w dalszym ciągu nic nie rozumiem... Straszny miałam kłopot! Bałam się zmartwić mamę, więc udaję, że nagle coś pojęłam. Musiałam jednak mieć tak niemądrą minę, że mama przerywała lekcyę i mówiła zagniewana, że jestem głupia... Niedawno z powodu tajemnic wiary powiedziała mi, że nie chodzi o to, aby zrozumieć, że trzeba wierzyć. Ja na nieszczęście odpowiedziałam, że nie mogę wierzyć w to, czego nie rozumiem, a mama na to, że to są twoje słowa, tatusiu, i że dyabli wezną nas oboje... Ach, tak płakałam, tak płakałam!
Teraz uśmiechała się jednak i ciszej dodała:
— Ten katechizm to właśnie odstręczył mnie od przekonań mamusi. Za wiele tam rzeczy, co mnie męczą... Mama nie powinna gwałtem kłaść mi tego do głowy.
Ojciec miał ochotę całować ją z radości. Byłaż jego córka wyjątkiem? Miałażby mieć zrównoważony, wcześnie dojrzały mózg, w którym rozum wzrasta jak w urodzajnej ziemi. Inne dziewczynki w krytycznym wieku dojrzewania są jeszcze dziecinne, łatwo wierzą nieprawdopodobnym bajkom, ulegają nowym dreszczom i mistycznym marzeniom. Co za szczęście, jeżeli jego córka uniknie ogólnego losu swych towarzyszek, opanowanych, zdobytych przez kongregacyę, dzięki interwencyi w chwili krytycznej księdza spowiednika. Ludwinia silna, duża, zdrowa sformowała się bez wypadku. Chociaż okazywała się niekiedy prawdziwą kobietą, często bywały chwile, że jak dziecko byle czem się bawiła, mówiła głupstwa, powracała do lalki, z którą zadziwiające pi o wadziła rozmowy. Wtedy znów ojciec się niepokoił, że taka dziecinna, zapytywał siebie, czy nie zdołają mu jej wydrzeć, zaćmić umysł jaśniejący czystą, świeżą jutrzenką.
— Ach tatusiu, co za głupstwa odpowiada mi lalka! Ale trudno, ta mała nie ma jeszcze rozumu!
— A czy spodziewasz się, kochanie, że ją nauczysz rozumu.
— Czy ja wiem! Taką ma ciasną głowę! Historya święta idzie jako tako: uczy się jej co do słowa. Ale do gramatyki i arytmetyki to istna stołowa noga
Wybuchnęła śmiechem, a puste, zimne mieszkanie zabrzmiało jej dziecinną wesołością, jak wiosenną fanfarą.
Z biegiem czasu jednak stawała się poważną i zamyśloną. Gdy w niedziele i czwartki powracała od matki, milczała, popadała w rozmarzenie. Pracując wieczorem przy lampie, zapominała o lekcyach i długo wpatrywała się w ojca ze smutną dobrocią. I stało się, co się stać musiało.
Wieczór był gorący, grożąca burza czarnemi chmurami pokrywała niebo. Wedle zwyczaju ojciec i córka pracowali w kręgu światła, zakreślonym abażurem, a przez okno otwarte na ciemną uśpioną ulicę wpadały ćmy, fruwaniem przerywając głęboką ciszę. Dziewczynka przepędziwszy popołudnie przy Placu Kapucynów była znużona i spuszczała czoło pod ciężarem jakiejś upartej myśli. Schylona nad kajetem, zamiast pisać, myślała. Położyła nareszcie pióro i przerwała ciszę smutnego domu.
— Mój tatusiu, mam coś powiedzieć tatusiowi, co mnie bardzo smuci. Dla tatusia będzie to także wielkie zmartwienie i dlatego nie miałam odwagi mówić. Dziś jednak postanowiłam, że nie pójdę spać, dopóki nie powiem tatusiowi o mojem postanowieniu, które uważam za bardzo rozsądne i konieczne.
Marek podniósł głowę, w drżącym głosie dziecka zgadywał z przerażeniem zbliżającą się ostatnią klęskę!
— Co takiego, kochanie?
— Oto, tatusiu, rozmyślałam długo, dziś jeszcze cały dzień męczyłam sobie nad tem głowę i zdaje rai się, że jeżeli tatuś zgodzi się z mojem zdaniem, to powinnam zamieszkać z mamą u babki.
Wzburzony, zawołał gwałtownie.
— Jakto, mam się zgodzić z twojem zdaniem? Nie chcę! Wszystkiemi siłami cię zatrzymam, nie pozwolę, abyś i ty mię opuściła!
— O, tatusiu — szepnęła — pomyśl chwilkę a zobaczysz, że mam słuszność.
Nie słuchał, wstał i szybko chodził po pokoju.
— Mam jedynie ciebie i miałabyś odejść! Porwano mi żonę, teraz chcą porwać córkę, zostawić mię samotnego, opuszczonego, bez promyka uczucia! A, czułem dobrze ten cios ostatni, przewidywałem, że okrutne ręce pracują w ciemności, aby mi rozszarpać ostatni szmat serca!.. Nie, nie! tego za wiele, nie zgodzę się nigdy na rozstanie z tobą!
Zatrzymał się nagle przed nią i mówił szorstko:
— Zatruli ci tak umysł i serce, że i ty także już mnie nie kochasz?.. Ile razy tam pójdziesz, rozpoczynają nademną sądy, powtarzają ci oszczerstwa, aby cię odstręczyć odemnie? Chodzi o to, prawda? aby cię usunąć z pod wpływu przeklętego potępieńca i oddać w ręce przyjaciół babki, którzy zrobią z ciebie hipokrytkę i waryatkę... A ty słuchasz moich wrogów i ulegając ich nieustannym nagabywaniom, chcesz mię porzucić!
Zrozpaczona dziewczynka wzniosła ku niemu zapłakane oczy i wyciągnęła ręce.
— Tatusiu, mój tatusiu, uspokój się... Upewniam tatusia, że mama nigdy nie pozwala mówić przy sobie bardzo źle o tatusiu. Babka naturalnie tatusia nie lubi i lepiejby zrobiła, gdyby przy mnie milczała. Kłamałabym, utrzymując, że nie robi wszystkiego, co może, abym mieszkała u niej z mamą. Ale przysięgam tatusiowi, że ani ona, ani nikt mnie nie skłonił do mego postanowienia... Tatuś wie, że nie kłamię nigdy. Sama, sama jedna zastanowiłam się i pomyślałam, że nasze rozstanie będzie dobrem i rozsądnem.
— Dobrem! Umrę z tej dobroci!
— Nie, tatuś zrozumie i zniesie, bo tatuś jest dzielny!.. Proszę siąść i posłuchać.
Zmusiła go, żeby siadł przy niej, z pieszczotą wzięła go za rękę i rozumowała, jak dojrzałą osoba.
— U babki wszyscy myślą, że jedynie tatuś odciąga mnie od religii. Tatuś mnie zmusza, gnębi, narzuca swoje przekonania i gdybym tylko wymknęła się od tatusia, natychmiast polecę do spowiedzi i komunii... Dlaczego im nie dowieść, że się mylą? Od jutra zamieszkam u babki i zobaczą, poznają, jak się grubo mylą, bo ja zawsze dam im jednakową odpowiedź: „Przyrzekłam, że przystąpię do pierwszej komunii dopiero mając lat dwadzieścia, aby być odpowiedzialną za swoje czyny — i dotrzymam obietnicy, poczekam“.
Machnął z powątpiewaniem ręką.
— Nie znasz ich, moje biedactwo. W kilka tygodni zdobędą cię, złamią. Jesteś jeszcze dzieckiem.
Teraz ona się oburzyła.
— A, to brzydko, tatusiu, myśleć, że nie jestem poważna! Prawda, jestem dziecko, ale dziecko twoje i dumne z tego!
Powiedziała to z taką dziecinną hardością, ze nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rozgrzewała mu serce jego pieszczotka, w której chwilami odnajdywał siebie, swój rozsądek i logikę nawet w namiętności. Patrzał na nią: była inteligentna i ładna z wyrazem dumy i siły w twarzy, z oczami jaśniejącemi szczerością. Słuchał spokojnie, jak wykładała wszystkie powody, skłaniające ją do zamieszkania z matką w małym domku przy Placu Kapucynów. Nie zatrącając nawet o rozpowszechniane oszczerstwa, dała do poznania, że zyskają szacunek, gdy nie będą pomiatali opinią publiczną. Wszyscy mówią, że miejsce jej jest przy matce, dobrze więc, zamieszka tam, a chociaż ma tylko trzynaście lat, z pewnością będzie ze wszystkich najrozsądniejszą i dobrze sprawy poprowadzi.
— Wszystko to piękne, moje dziecko — rzekł nakoniec ze znużeniem — nigdy mnie jednak nie przekonasz o potrzebie zerwania między nami.
Uczuła że ojciec słabnie.
— To nie żadne zerwanie tatusiu. Chodziłam do mamy dwa razy na tydzień, teraz będę przychodziła do tatusia i to daleko częściej... Rozumie tatuś, może mama mnie będzie trochę słuchała, jak będę ciągle przy niej. A ja jej opowiem, że tatuś ją zawsze kocha, że tęskni; będę często mówiła o tatusiu. I kto wie? może się zastanowi i przyprowadzę ją tatusiowi.
Złączeni uściskiem, płakali oboje. Ojciec zdumiony był głębokim wdziękiem córki, w której płochość dziecinna łączyła się z rozumem i dobrocią. Dziewczynka zaś rada była, że może iść za natchnieniem serca, przedwcześnie dojrzałego pod wpływem przyczyn, które czuła, nie umiejąc ich nazwać.
— Rób, jak chcesz, kochanie — rzekł nakoniec. — Ustępuję ci, ale nie pochwalam, cała moja istota buntuje się i protestuje.
W ten sposób spędzili ostatni wieczór. Na dworze stała noc ciągle parna i ciemna. Przez otwarte okno nie dolatywał żaden odgłos z uśpionego miasta. Tylko ćmy wpadały i paliły się u lampy. Burza nie wybuchnęła. Późno w noc ojciec i córka siedzieli naprzeciw siebie, niby zatopieni w robocie, głównie zaś dlatego, aby dłużej być razem.
Wieczór dnia następnego okropnym był dla Marka. Córka odeszła, był sam, sam jeden w pustem, ponurem mieszkaniu. Po żonie — dziecko; nie miał nikogo, ktoby go kochał; kawał po kawale rozszarpano mu serce. Aby zaś nie zostawić mu na pociechę nawet przyjaźni, zmuszono go przedtem zerwać nikczemnie z jedyną kobietą, której wzniosły, bratni umysł mógłby mu być podporą. Nadeszła ta ostateczna klęska, którą oddawna przeczuwał, głucha robota spustoszenia, wykonana około niego przez nienawistne, tajemne ręce, które pragnęły go podminować i powalić na ruinach jego dzieła. Myślano, że podda się teraz, krwawiący tysiącami ran, udręczony, opuszczony, bezsilny, konający w domu, rażonym piorunem, przy samotnem, zbrudzonem potwarzą ognisku. W istocie, pierwszego wieczora swej samotności był to człowiek zwyciężony, wrogowie mogliby przypuszczać, że zda się na ich łaskę i niełaskę, gdyby widzieli, jak o bladym zmroku chodził chwiejnym krokiem tam i owdzie, jak nieszczęsne, zranione zwierzę, co szuka ciemnego kąta, aby paść i umrzeć.
Chwila, zaprawdę, była straszna. Najgorsze wiadomości rozchodziły się o badaniach Sądu Kasacyjnego, który działał tak wolno, jak gdyby chciał sprawę pogrzebać. Próżno Marek starał się zmuszać do nadziei, z dniem każdym rosła obawa, że się dowie o śmierci Simon’a, zanim rozpocznie się rewizya jego procesu. Pogrążony w smutku, wszystko widział straconem: rewizya odrzucona, długie wysiłki jego — daremne, prawda, sprawiedliwość — ostatecznie zdławione, spełniona zbrodnia społeczna, ohydna porażka, w której ginie ojczyzna cała. Doznawał niewypowiedzianego przerażenia, dreszcz trwogi go mroził. Obok klęski publicznej, osobiste nieszczęścia mocniej go jeszcze przygniatały. Gdy zabrakło Ludwini, która go rozczulała swym wdziękiem, przedwczesną dojrzałością i rozumem, nie pojmował, jak mógł być tak szalonym, aby pozwolić jej zamieszkać u babki. Takie. dziecko jeszcze, oplączą ją i w kilka tygodni zdobędzie ją wszechpotężny kler, od wieków panujący nad kobietą. Zabrano mu córkę bezpowrotnie, nie zobaczy jej nigdy! I sam posłał na zgubę tę bezbronną ofiarę! Ogarniała go straszna rozpacz nad zniszczeniem jego dzieła, jego samego i ukochanych.
Ósma godzina wybiła, a Marek nie miał siły siąść samotnie do stołu, gdy wtem ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Ze zdziwieniem ujrzał Mignota, który jąkając się przemówił:
— Widzi pan, panie Froment... Dziś rano powiedział mi pan, że Ludwinia się przenosi, więc cały dzień pewna myśl chodziła mi po głowie... I teraz zamiast iść na obiad do restauracyi...
Zatrzymał się, szukając słów.
— Jakto! — zawołał Marek — nie jadłeś jeszcze obiadu, mój kochany.
— Nie, panie Froment... Właśnie myślałem przyjść na obiad do pana, żeby pan nie był taki samotny, ale wahałem się, a czas upływał... Jeżeli to panu będzie przyjemnie, to teraz, kiedy pan sam, mógłbym znowu stołować się u pana.
Dwaj mężczyźni potrafią się zgodzić. Będziemy razem gotowali i tam do dyabła! jakoś sobie poradzimy z gospodarstem!.. Zgadza się pan? Byłbym taki szczęśliwy...
Promyk radości zaświecił w sercu Marka. Uśmiechnął się wzruszony.
— Zgadzam się chętnie... Porządny z ciebie chłopiec, Mignot.. Siadaj i od dzisiaj zaczniemy jadać razem.
Zasiedli do stołu. Marek popadł w ciężką zadumę, a pomocnik wstawał cichutko, podawał potrawy, krajał chleb i krzątał się wśród tęsknego spokoju wieczora.




II.

Przez długie miesiące trwania badań Sądu Kasacyjnego Marek zamknął się wyłącznie w swojej szkole, gdzie ciałem i duszą oddawał się nauczaniu maluczkich, aby ich uczynić zdolnymi do pojmowania prawdy i sprawiedliwości.
Przechodził od nadziei do zniechęcenia, a jedna troska nurtowała w nim coraz mocniej. W pierwszych chwilach sprawy dziwił się, że cała Francy a nie powstała, żądając uwolnienia niewinnego. Było to jedno z ukochanych jego złudzeń: Francya szlachetna, wspaniałomyślna i sprawiedliwa, która tyle razy zapalała się w imię sprawiedliwości, raz jeszcze da światu dowód wielkiego serca, naprawi ohydną pomyłkę prawną. Lecz po procesie w Beaumont, widząc ją ociężałą i obojętną, doznał bolesnego zdziwienia, które z dniem każdym rosło i stawało się męczącem. Mógł był ją usprawiedliwić niegdyś, gdy nie znano prawdy, słyszano tendencyjnie rozpuszczane kłamstwa, dziś jednak, po tylu nowych faktach, wobec światła, rzuconego na sprawę, nie znajdywał możliwego tłómaczenia dla długiego, głębokiego, haniebnego snu w nieprawości. Tak-że się Francya zmieniła? Nie jest-że już oswobodzicielka? Nie może się zastawiać nieświadomością, dlaczegóż więc nie powstanie jak jeden mąż, zamiast być ślepym tłumem, zagradzającym drogę prawdzie?
Wracał zawsze do punktu, z którego wyszedł, gdy wziął na siebie skromne obowiązki nauczyciela. Francya dlatego pogrążona w ciężkim śnie nieświadomości, że nie ma dosyć wykształcenia. Dreszcz nim wstrząsał: iluż pokoleń, ilu wieków potrzeba, aby karmiony prawdą naród zdolnym był do sprawiedliwości? Od lat piętnastu blizko usiłował wychowywać ludzi sprawiedliwych, przez jego ręce przeszło już jedno pokolenie, w którem chciał widzieć krok ku przyszłości, zastanawiał się przecież, czy rzeczywiście krok ten przebytym został. Często starał się widywać z dawnymi uczniami, dziwiąc się, że nie są więcej z nim zbliżeni. Spotykając ich, lubił rozmawiać, porównywał ich z rodzinami, pogrążonemi w pierwotnej ciemnocie i z nowymi uczniami, których spodziewał się więcej jeszcze wyzwolić. W tem leżało jego zadanie, misya podjęta w chwili śmiertelnego kryzysu i prowadzona po przez tyle cierpień. Mógł w nią wątpić w godzinach znużenia, lecz zaraz podejmował ją z nową wiarą.
Pewnego pogodnego sierpniowego wieczora, przechadzając się po drodze do Valmarie, koło folwarku Bongard’ów, spotkał dawnego swego ucznia, Fernanda, który z kosą na ramieniu wracał od żniwa. Fernand żonaty był z Łucyą, córką mularza Doloir’a. On miał lat dwadzieścia pięć, ona dziewiętnaście, a oboje kolegowali byli w szkołach i bawili się w czasie rekreacyj. Na podwórku siedziała jasnowłosa Łucya właśnie i naprawiała bieliznę.
— No cóż, Fernandzie, zadowolony jesteś, masz dobre zbiory w tym roku?
Fernand miał zawsze grube rysy, czoło ważkie i niskie i powolną mowę.
— Eh, panie Froment, z czego być zadowolonym. Tyle zawsze zgryzot z tą przeklętą ziemią, co więcej bierze, niż daje.
Ojciec jego, mający zaledwie pięćdziesiąt lat, czuł, że zbolałe nogi mu ciężą, więc chłopiec zamiast iść w służbę, pomagał w domu. Z ojca na syna prowadzili zaciętą walkę z kawałkiem ziemi, z którego zdawali się zrodzeni, upadając w ciężkiej pracy, zapoznając jednak postęp i udoskonalenie.
— A czy już myślicie — dodał wesoło Marek — o malcu, któryby z kolei przyszedł wysiadywać na moich ławkach?
Łucya się zarumieniła, a Fernand odpowiedział:
— Dalibóg, zdaje mi się, że zaczyna kiełkować. Ale nieprędko pójdzie do pana, co? I kto wie jeszcze, co się z nami wszystkimi stanie, jak ten znch zacznie uczyć się liter!.. Zresztą, pan też nie jest szczęśliwy, choć ma tyle nauki w głowie.
Marek poczuł nieco drwiącej dla nauki wzgardy tego niegdyś złego ucznia, którego ciasna głowa i uśpiony umysł z trudnością uczył się lekcyi. Spostrzegł również aluzyę do wstrząsających okolicą wypadków, postanowił zatem skorzystać z tego, aby zbadać stan umysłu swego dawnego ucznia, gdyż kwestya ta nadewszystko go zajmowała.
— Ja zawsze jestem szczęśliwy, — odpowiedział z uśmiechem — kiedy moje chłopaki jako tako się uczą i niebardzo kłamią. Wiesz dobrze, pamiętasz... Przytem odebrałem dziś bardzo dobrą wiadomość o sprawie, która mnie bardzo obchodzi. Niewinność mego przyjaciela Simona napewno będzie uznaną.
Fernand się zmieszał, twarz mu spochmurniała, oko przygasło.
— Mówią wcale co innego.
— A cóż mówią?
— Mówią, że sędziowie znaleźli jeszcze jakieś rzeczy przeciw dawnemu nauczycielowi.
— Jakie rzeczy?
— O, różne!
Po długich ceregielach, zaczął wreszcie opowiadać dziwaczną historyę. Żydzi mieli byli dać swemu współwyznawcy, Simon’owi, ogromną sumę pieniędzy, coś z pięć miljonów, aby wydał pod gilotynę jednego z braciszków Doktryny Chrześcijańskiej. A że Simonowi się nie udało, więc pieniądze czekają, a żydzi robią wszelkie wysiłki, aby, nawet za cenę krwi całej Francyi, zgubić braciszka Gorgiasza, żeby tylko Simon mógł wrócić i wydobyć skarb ze skrytki jemu tylko znanej.
— Zlituj się, chłopcze — zawołał ogłuszony Marek — nie możesz przecie wierzyć w podobne głupstwa!
Chłopak patrzał na niego z zaspaną miną, wytrzeszczając oczy.
— Dlaczego nie?
— Bo rozum się oburza na to. Umiesz przecie czytać, pisać, pochlebiam sobie, że obudziłem o tyle twój umysł, iż masz możność rozróżnić prawdę od kłamstwa... Czyż nie zapamiętałeś nic z tego, czegoś się u mnie uczył?
Fernand zrobił ruch znużenia i lekceważenia.
— Aj, panie Froment, żeby tak wszystko pamiętać, toby głowa spuchła... Ja tam powtarzam panu, co zewsząd słyszę. Mądrzejsi ode mnie przysięgają na to... Zresztą czytałem coś podobnego przedwczoraj w „Małym Beaumontais“. Przecież jak wydrukowane, to musi być prawda.
Marek rozpaczliwie machnął ręką. Po tylu latach pracy, taka ciemnota! Co za łatwa zdobycz dla błędu i kłamstwa ten chłopiec, wierzący w najgłupsze baśnie, nie mający ani swobody umysłu, ani logiki, aby się odnieść krytycznie do bajek swego dziennika. Gruba jego łatwowierność dotknęła nawet Łucyę.
— O, — rzekła, podnosząc głowę — pięć milionów to trochę za wiele.
Była u panny Rouzaire uczennicą mierną, nie otrzymała nawet elementarnego świadectwa, potem jednak obudziła się w niej inteligencya. Uchodziła za bardzo pobożną, panna Rouzaire pyszniła się tą wychowanką, która bez omyłki recytowała długą, wielkotygodniową ewangelię. Od zamążpójścia nie oddawała się bardzo praktykom religijnym, chociaż zachowała fałszywą uległość i nieszczerość kobiet, zdobytych przez kler. Czasem jednak pozwalała sobie mieć własne zdanie.
— Pięć milionów w skrytce — powtórzył Marek — pięć milionów drzemiących w oczekiwaniu biednego Simon’a, toż to szalestwo!.. A co myślicie o nowych dokumentach, o wszystkich dowodach, oskarżających braciszka Gorgiasza.
Ośmielona Łucya rozśmiała się powabnie i zawołała:
— O ten, to prawdziwe ladaco! Może nawet ma dużo na sumieniu, ale nie trzeba go ruszać z powodu religii. Ja także czytałam i dało mi to do myślenia.
— No, — zakończył Fernand — jeżeli po czytaniu trzeba jeszcze myśleć, to nigdy końca nie będzie, lepiej siedzieć sobie spokojnie w swoim kacie.
Marek miał odpowiedzieć, gdy na odgłos kroków odwrócił się i ujrzał ojca Bongard’a, wracającego z pola z żoną i córką, Anielą. Bongard usłyszał słowa syna i zwrócił się do nauczyciela.
— Chłopak ma słuszność, panie Froment. Najlepiej nie łamać sobie głowy nad różnemi historyami... Za moich czasów nie czytaliśmy gazet i nie było nam gorzej. Nieprawdaż, kobieto?
— Z pewnością! — energicznie poparła Bongard’owa.
Aniela uśmiechnęła się sprytnie. Mimo małych zdolności zdobyła była elementarne świadectwo u panny Rouzaire. Tępa, o krótkim nosie twarz dziewczyny, ożywiała się chwilami jakiemś wewnętrznem światłem, dążącem do przebicia grubej materyi Za miesiąc miała poślubić brata swojej bratowej. Augusta Doloir’a, dzielnego chłopca, który, jak ojciec, był mularzem. Marzyła o świetnej przyszłości, o własnem dla niego przedsiębiorstwie, i obiecywała sobie pokierować mężem. Teraz dodała:
— Ja tam wolę coś umieć. Bez nauki nie dochodzi się do niczego. Wszyscy oszukają, okradną... Wczoraj jeszcze mama dałaby blacharzowi o trzy sous więcej, żebym nie była przeczytała rachunku.
Chłopi pokiwali głowami, a Marek zamyślony poszedł dalej. Podwórko folwarku ani na jotę się nie zmieniło od dawnych lat, od dnia aresztowania Simon’a, kiedy Marek tam zaszedł, starając się o przychylne dlań świadectwa. Bongardowie pozostali tak samo pogrążeni w grubej ciemnocie, nieufni, skryci, jak biedne, przykute do ziemi istoty, w wiecznej obawie, że ich pochłoną bogatsi lub silniejsi. Dzieci przedstawiały żywioł nowy, poczynający się wyzwalać i iść za postępem, połowiczne jednak wykształcenie nie dało im dosyć siły i popadały w inny rodzaj przesądów. Poszły przecież nieco naprzód, a każdy krok na długiej drodze ludzkiego postępu, pozwala mieć nadzieję.
W kilka dni potem poszedł Marek do Doloir’a, aby z nim pomówić o leżącym mu na sercu projekcie. Dawniej miał w klasie dwóch starszych synów mularza, Augusta i Karola, ostatnio zaś najmłodszy, Julek świetnie się u niego odznaczał. Zdał w dwunastym roku elementarny egzamin i miał opuścić szkołę. Martwiło to niezmiernie Marka, który marzył, iż go wykształci na nauczyciela, zawsze bowiem troskał się o rekrutowanie dobrego zastępu nauczycielskiego, o którym przyjaciel jego, Salvan, mówił z takim niepokojem.
Przy ulicy Plaisir, w dawnem mieszkaniu po nad szynkiem, zastał samą panie Doloir i Julka. Starsi mężczyźni nie powrócili jeszcze od roboty. Wysłuchała go z miną poważną i nieco tępą. Jako dobra gospodyni dbała jedynie o korzyść rodziny.
— Nie wiem. czy to się da zrobić, panie Froment. Julek jest nam potrzebny, oddamy go zaraz do terminu. Zkąd brać pieniędzy na naukę? Choćby za darmo, a zawsze kosztuje.
Zwracając się zaś do dziecka:
— Prawda, — dodała — że najlepiej wolisz być stolarzem, mój ojciec także był stolarzem.
Julek z błyskiem w oczach ośmielił się wyznać.
— Nie, mamo! Bardzo byłbym kontent, żebym się mógł jeszcze uczyć!
Marek pospieszył mu z pomocą, gdy wszedł Doloir z synami. August razem z nim pracował, a po drodze zaszli po Karola, mającego zajęcie u sąsiedniego ślusarza. Dowiedziawszy się o co idzie, ojciec zaraz stanął po stronie żony, uważanej w rodzinie za tęgą głowę, zachowawczynię i stróża zdrowych tradycyj. Kobieta była wistocie uczciwa i pracowita, ale uparta i egoistka. Mąż jej ulegał, chociaż się przechwalał, że jako żołnierz stał się wolnomyślnym w koszarach.
— Nie, nie, panie Froment, — rzekł — to niemożliwe.
— Zastanówmy się dobrze — mówił cierpliwie Marek. — Ja przygotuję Julka do Szkoły Normalnej. W szkole dostaniemy dla niego stypendyum, nic was to nie będzie kosztowało.
— A żywić przez ten czas? — spytała matka.
— Wyżywienie jednej osoby, gdzie kilka siada do stołu, nie stanowi wielkiego wydatku... Można przecie coś poświęcić, gdy dziecko zapowiada tak świetne nadzieje.
Starsi bracia się rozśmieli, ubawieni niespokojną, a zarazem dumną miną najmłodszego.
— To ty, bębnie — zawołał August — będziesz naszym sławnym człowiekiem! Nie masz co się tak nadymać, my też zdaliśmy elementarny egzamin. Tylko że my mieliśmy tego dosyć, w głowie się nam mąciło od czytania w książkach kupy różnych rzeczy, których końca nie widać... Dalibóg, wolę miesić wapno.
Zwracając się do nauczyciela, dodał wesoło.
— Nadokuczałem panu nieraz, prawda, panie Froment! Na miejscu usiedzieć nie mogłem, pamiętam, że czasem poruszyłem całą klasę. Szczęściem Karol był trochę rozsądniejszy.
— Z pewnością — rzekł rozweselony również Karol — tylko kończyło się zawsze na tem, że szedłem za tobą, nie chcąc uchodzić za osła, lub tchórza.
— O, nie były z nas osły — odparł August — ale co za próżniaki i uparciuchy... Przepraszamy pana teraz serdecznie. I co do mnie, podzielam pańskie zdanie, jeżeli Julek ma zdolności, trzeba go pchać. Cóż u dyabła! należy iść z postępem.
Słowa te ogromnie ucieszyły Marka, poprzestał na nich tymczasem, odkładając na później przekonanie rodziców. Chwilę jeszcze rozmawiał z Augustem, opowiedział mu, że widział jego narzeczoną, Anielę Bongard, osóbkę, która prawdopodobnie da sobie radę w życiu. Widząc, że chłopiec śmieje się z zadowoleniem, postanowił zrobić jeszcze doświadczenie, dowiedzieć się, co ten dawny jego uczeń myśli o zajmującej go nadewszystko sprawie.
— Mąż waszej siostry, Fernand... pamiętacie kiedy byliście razem w szkole...
Obadwaj bracia rozśmieli się razem.
— A, Fernand, toż to była ciasna głowa!
— Otóż właśnie Fernand, z którym mówiłem o tej nieszczęśliwej sprawie Simon’a, wierzy w owe pięć milionów, dane przez żydów; mają one być ukryte i czekają, aż nieszczęśliwiec wyjdzie z więzienia, a tam miejsce jego zajmie jeden z braciszków.
Pani Doloir nagle spoważniała i siedziała nieruchoma i zgarbiona. Doloir zrobił ruch niechętny i rzekł:
— Jeszcze te historye! Żona słusznie mówi, że nie trzeba się tem zajmować.
August jednak zawołał wesoło:
— Wiem, wiem, bajka o skarbie, drukowana w „Małym Beaumontais“. Nie dziwię się, że Fernand przełknął podobne bzdurstwo... Pięć milionów w ziemi, ha! ha! ha!
Zirytowany ojciec nie powstrzymywał się dłużej.
— Skarb? Cóż w tem niepodobnego?.. Zanadtoś mądry, mój chłopcze. Nie wiesz jeszcze, co żydzi potrafią. Znałem w wojsku kaprala, co służył był u żyda bankiera. Widział on, jak co sobotę bankier wysyłał do Niemiec całe beczki złota, wszystko złoto Francyi, jak mówił mój kolega. Jesteśmy sprzedani, to pewna.
— Ależ, papo, — przerwał August z miną zuchowatą — przestali już opowiadać pułkowe historye. I ja byłem przecie w koszarach i wiem, co tam za głupstwa... Przekonasz się sam, Karolu.
August wrócił właśnie ze służby wojskowej, a Karol miał ją zacząć w październiku.
— Rozumie się, że nie trawię takich głupstw, jak te pięć milionów, zakopane pod drzewem i które się odkopie przy blasku księżyca... Swoją drogą, myślę, że dobrze byłoby, żeby zostawiono w spokoju tego Simona i nie nawracano nam głowy jego niewinnością.
Nagłe to zakończenie, niespodziewane dla Marka, który już się cieszył z inteligencyi dawnego ucznia, przykro go zdziwiło.
— Jakto? — zapytał — Jeżeli jest niewinnym, to pomyśl, co za tortura! Nigdy, niczem nie będzie można wynagrodzić mu tej krzywdy.
— Czy niewinny, tego trzeba byłoby dowieść. Próżno czytam ciągle gazety, coraz więcej mąci mi się w głowie.
— Bo czytasz same kłamstwa. Pomyśl tylko: okazało się, że wzór kaligraficzny pochodził ze szkoły braciszków. Oddarty kawałek, znaleziony u ojca Philibina najlepszym jest dowodem. Podpis na wzorze, ręki braciszka Grorgiasza świadczy o grubej pomyłce ekspertów.
— Ja tam tego nie wiem, bo jakże pan chce, żebym czytał wszystko co drukują? Mówię panu; im więcej mi tłomaczą, tem mniej rozumiem. Koniec końców, ponieważ sąd i eksperci uznali kiedyś, że pismo jest skazanego, najprościej byłoby w to wierzyć.
Upierał się, mimo wysiłki Marka zrozpaczonego, że chłopiec, który przez chwilę wydawał mu się inteligentnym, tak jest ograniczony i niezdolny do przyjęcia prawdy.
— Dosyć o tem — rzekła nakoniec pani Doloir ze stanowczością kobiety prostej a ostrożnej. — Przepraszam pana, ale nie życzę sobie, aby pan mówił u nas o tej sprawie. Pan może robić, jak chce, nie mam nic do powiedzenia. Ale my, prości ludzie, najlepiej zrobimy, nie wtrącając się do tego, co do nas nie należy.
— A jednak, proszę pani, gdyby tak pani syna wtrącono niewinnie do więzienia? My właśnie dlatego walczymy, aby nigdy podobna niesprawiedliwość zdarzyć się nie mogła.
— Zapewne, panie Froment. Tylko, że żadnego z moich synów nigdy to nie spotka, bo ja staram się być w zgodzie ze wszystkimi, nawet z księżmi. Bo, widzi pan, księża są bardzo mądrzy. Wolę nie zadzierać z nimi!
Doloir uważał za stosowne przemówić w duchu patryotycznym.
— E, co mi tam księża! Ojczyznę należy bronić, a rząd właśnie poniża ją wobec Anglików.
— Zrób mi przyjemność, mój kochany i nie odzywaj się. Najlepiej zostawić w spokoju i rząd i księży. Starajmy się zawsze na chleb zarobić, to już wiele zrobimy.
Doloir stulił uszy, choć zawsze udawał przed towarzyszami, niewiedzieć zkąd, socyalistę. August i Karol, jakkolwiek z pokolenia więcej wykształconego, przyznawali słuszność matce, gdyż połowiczne, źle przetrawione wykształcenie raczej ich zepsuło, zaszczepiło zwątpienie i egoizm, nie rozwinąwszy ich o tyle, aby uznali prawo solidarności ludzkiej, wedle którego szczęście jednostki zależy od szczęścia ogółu. Julek, żarliwie pragnący nauki, słuchał uważnie, wyczekując, jak się to dla niego skończy.
Zasmucony Marek widział nieużyteczność sporu i skierował się ku wyjściu. Żegnając się, powiedział:
— Jeszcze się zobaczymy, kochana pani, pogadamy i spodziewam się, że nawrócę panią do mego zamiaru wykształcenia Julka na nauczyciela.
— Dobrze, panie Froment, ale niech pan uważa, żeby to nas ani grosza nie kosztowało, bo i tak będą wydatki.
Wróciwszy do siebie, Marek pogrążył się w gorzką zadumę. Równie jak u Bongard’ów, przeżył u Doloir’ów wspomnienie dawnych odwiedzin w dniu aresztowania Simon’a. Nieszczęśni ci ludzie, żyjący w ucisku społecznym, skazani na pracę nad siły, broniący się obojętnością, nie zmienili się w swej ciemnocie, nie chcieli wiedzieć o niczem ze strachu, by nie popaść w większą nędzę. Dzieci ich były z pewnością więcej uświadomione, lecz świadomość ich była mętną, niedostateczną, by stanąć w obronie prawdy. Wobec wrośniętego w ziemię Fernanda Bongard’a, August i Karol Doloir’owie postąpili nieco, zaczynali rozumować, nie wierzyli bezsensownym bajkom, ale ileż drogi muszą jeszcze przebyć ich dzieci, aby się zupełnie wyzwolić! Smutno było myśleć, że postęp szedł tak powoli, trzeba jednak było i tem się zadowolić, by mieć odwagę do ciężkiej pracy nad kształceniem i wychowywaniem dzieci.
Innego dnia Marek spotkał urzędnika Savin’a, z którym miewał kilka razy przykre sprzeczki, podczas, gdy dwaj synowie bliźniaki, tego zgorzkniałego biedaka, Achilles i Filip uczęszczali do szkoły. Savin wówczas był wystraszonym narzędziem Kongregacyi, a chociaż udawał niezależnego, surowego i pochmurnego republikanina, drżał zawsze z obawy gniewu swych zwierzchników i czuł się obowiązanym służyć Kościołowi przez politykę. Przytem zdarzyły się dwa wypadki, które ostatecznie zalały mu serce goryczą. Najprzód córka jego, owa ładna Hortensya, wzorowa uczennica, której gorącą pobożnością panna Rouzaire się szczyciła, w gruncie rozkosznie przewrotna i przedwcześnie dojrzała, w szesnastym roku oddała się jakiemuś parobkowi od mleczarza. Zrozpaczony i upokorzony ojciec, widząc, że jest w ciąży, musiał ją wydać za tego prostaka, on, który licząc na jej piękność, marzył iż poślubi syna którego ze zwierzchników. Później zadała mu zatrutą, wiecznie krwawiącą ranę zdrada żony, słodkiej, tkliwej Małgosi, którą gwałtem wysyłał do kościoła i spowiedzi, gdyż w chorobliwej zazdrości uważał, że religia jest jedynym hamulcem na przewrotność kobiecą. Narzucił jej na spowiednika, przeora Kapucynów, ojca Teodozego, czarnego mnicha, marzenie wszystkich dewotek. Nie wiedziano dokładnie, co zaszło, chodziły jednak wieści o złapaniu na gorącym uczynku, o tem, jak mąż poszedłszy wieczorem po żonę do kaplicy, znalazł ją w ciemnym kącie, w objęciach spowiednika, z którym się zawzięcie całowali. Szarpany między wściekłością i strachem, nie zrobił skandalu, tem więcej jednak cierpiał, że wierną mu dawniej żonę, przez głupią zazdrość, sam popchnął do błędu. Dodawano, że mścił się okrutnie nad nieszczęsną, dom na piekło zmieniając.
Obecnie przez nienawiść do księży i mnichów, sam garnął się do Marka. Wychodził właśnie z biura z miną gorzką i ogłupioną przez robotę podobną do wykonywanej przez starego, maszynowego konia; ujrzawszy Marka ożywił się trochę.
— A, rad jestem, że pana spotykam, panie Froment... Proszę, zajdź pan ze mną do domu. Mam zmartwienie z tym próżniakiem Filipinem, a pan jedynie mógłbyś do niego przemówić.
— Chętnie — odrzekł Marek, rad zawsze zbierać obserwacye.
W ponurem mieszkanku, przy ulicy Fauche, zastali panię Savin ładną mimo jeszcze czterdziestu czterech lat, zajętą wykończaniem paciorkowych kwiatów, które musiała zaraz odnieść. Od czasu swego nieszczęścia, Savin nie ukrywał się z tem, że żona pracuje jak prosta robotnica, uważając zapewne, iż w ten sposób pokutuje za winę. Dawniej dumnym był, gdy wychodziła z nim, jak dama w pięknym kapeluszu, teraz znosił, że w roboczym fartuchu zarabiała na życie. Sam zresztą również się zaniedbywał, nie zawsze nosił tużurek. Od progu zaraz krzyknął.
— Znowu zawaliłaś cały pokój! Gdzież posadzę pana Froment?
Łagodna, nieśmiała, zarumieniła się i pospieszyła sprzątać pudełka i kłębki.
— Ależ, mój drogi, potrzebuję do roboty miejsca. Nie oczekiwałam cię tak wcześnie.
— Wiem, wiem. Ty nigdy mię nie oczekujesz.
Słowa te, mogące stanowić okrutną aluzyę, dopełniły jej zmieszania. Wybaczyć nie mógł, że znalazł ją w objęciach pięknego samca, kiedy on był marny, znękany pracą bez wyjścia w ciasnem biurze. Jako człowiek chorowity, gderliwy, zawistny wściekał się, czytając w jasnych oczach żony usprawiedliwienie wobec pokuty, na jaką ją wystawił, dając możność porównania między sobą, a kwitnącym zuchem, z którym ją zbliżył. Pani Savin spuściła głowę nad robotą.
— Proszę siadać, panie Froment — rzekł Savin. — Mówiłem panu, że ten oto duży chłopak doprowadza mię do rozpaczy. Ma blisko dwadzieścia dwa lata, probował już dwóch czy trzech rzemiosł i potrafi tylko patrzeć, jak matka pracuje i wybierać dla niej paciorki.
Filip siedział w kącie milczący i obojętny. Pani Savin ukradkiem rzuciła synowi czułe spojrzenie, na które odpowiedział słabym uśmiechem, jakby chcąc ja pocieszyć. Czuć było, że się rozumieją i podzielają swoje cierpienia. Dawny ponury, tchórzliwy i kłamliwy uczeń był teraz bladym i chorowitym chłopcem, do niczego nie miał energii, krył się pod skrzydłami dobroci matki, która wyglądała raczej na smutną i współczującą siostrę.
— Dlaczegoś mię pan nie posłuchał? — rzekł Marek. — Można było zrobić z niego nauczyciela.
— A co to, to nie! Wolę go mieć na karku... Cóż to za zawód, napychać sobie głowę naukami do dwudziestu lat, aby potem zarabiać jakieś sześćdziesiąt kilka franków na miesiąc, a do stu dojechać po dziesięciu latach służby?.. Teraz nikt już nie chce być nauczycielem, prości chłopi wolą tłuc kamienie przy drodze!
Marek nie odpowiedział wprost.
—Zdawało mi się, że skłoniłem pana co do Leona. Więc nie przeznaczasz go pan na nauczyciela?
— Na honor, nie! Umieściłem go u fabrykanta sztucznych nawozów. Ma ledwie szesnaście lat i już zarabia dwadzieścia franków... Podziękuje mi kiedyś za to.
Marek żałował, że się tak stało. Znał Leona w powijakach jeszcze, potem od lat sześciu do trzynastu miał go jako ucznia. Chłopiec dużo był inteligentniejszy od starszych braci i dobrze rokował nadzieje. Pani Savin martwiła się zapewne, że dziecko musiało przerwać nauki gdyż wzniosła piękne oczy i nieśmiało rzuciła smutne spojrzenie na Marka.
— Cóż pan mi radzi? — zaczął Savin. — Przedewszystkiem, proszę, niech pan zawstydzi tego próżniaka, że dnie spędza na niczem. Może pana posłucha, jako swego nauczyciela.
W tej chwili wszedł Achilles, wracając z biura komornika. Zaczął, mając lat piętnaście, używany do posyłek, przebywał już od lat siedmiu, a jeszcze nie zarabiał na swoje utrzymanie, bledszy jeszcze i mizerniejszy od brata, bez zarostu, wyglądał na wyrostka i przypominał dawnego podstępnego i tchórzliwego ucznia, co dla uniknięcia kary gotów był zdradzić każdego kolegę. Zdziwił się, widząc nauczyciela i, przywitawszy go, zaraz złośliwie objawił nowinę:
— Nie wiem, co może być w „Małym Beaumontais“, ale u pań Milhomme wydzierają sobie numery. Pewnie znowu coś o tej wstrętnej sprawie.
Marek znał artykuł, było to bezczelnie kłamliwe sprostowanie braciszka Gorgiasza. Skorzystał jednak ze sposobności, by wybadać chłopców.
— Napróżno — odrzekł — „Mały Beaumontais“ wymyśla, historye zakopanych milionów i podaje zaprzeczenia faktów dowiedzionych, niewinność Simon’a wszyscy zaczynają uznawać.
Bracia bliźniaki zlekka wzruszyli ramionami. Achilles odpowiedział przeciągając.
— Zakopane miljony mogą imponować tylko głupcom; zresztą zbyt wiele kłamią, to widoczne. Ale, co u licha, nam do tego?!
— Jakto, co do tego? — spytał zdumiony nauczyciel.
— No tak, co może nas obchodzić ta cała sprawa, którą nas nudzą od tak dawna.
Marek zaczął się zapalać.
— Żal mi was, moje chłopcy. Czy uznajecie niewinność Simon’a.
— No, tak. Nie wszystko to tam jasne, ale czytając uważnie, wydaje się, że jednak może jest niewinny.
— I wobec tego nie oburzacie się, że siedzi w więzieniu?
— Zapewne, że to wcale nie zabawne dla niego. Ale nie on jeden jest niewinnie karany! Niech go sobie uwolnią, nie mam nic przeciwko temu. Zresztą dosyć się ma osobistych przykrości, po co sobie życie zatruwać cudzemi nieszczęściami.
Filip przemówił cicho:
— Nie zajmuję się historyą, gdyż zbyt wiele sprawia mi przykrości. Gdyby się miało władzę, obowiązkiem byłoby działać. Ale jeżeli nie można zaradzić, czy nie lepiej nic nie wiedzieć i siedzieć spokojnie?
Próżno Marek powstał przeciw temu nizkiemu egoizmowi, który uważał za najgorszą dezercyę. Protest wszystkich, nawet najbiedniejszych, najsłabszych stanowi wielki głos, nieprzepartą wolę ludu. Nikt nie ma prawa usuwać się od obowiązku, jeden czyn może czasem zmienić postać rzeczy. Nieprawdą jest wreszcie, że w tej walce chodzi o interesy jednostki, członkowie całego narodu są zainteresowani, każdy, występując w obronie cudzej wolności, ochrania zarazem swoją. Przytem co za wyborna sposobność za jednym zamachem wykonać robotę całego wieku powolnego postępu społecznego i politycznego. Z jednej strony wszystkie potęgi wstecznictwa, złączone przeciw niewinnemu w celu podtrzymania starego rusztowania katolicyzmu i monarchii; z drugiej — wszystkie siły przyszłości, umysły żądne wolności i wiedzy, z czterech stron świata przybyłe w imię prawdy i sprawiedliwości. Ci ostatni powinni zrobić wysiłek, by powalić pierwszych i zagrzebać ich pod spruchniałemi szczątkami starego, spękanego rusztowania. Sprawa ma szersze ramy: nie jest wypadkiem jednego nieszczęśliwca, niesłusznie skazanego. On staje się wcieleniem męki całej ludzkości, którą wyrwać należy z wiekowych kajdan. Uwolnienie Simona, to oswobodzenie Francyi w pochodzie ku godności i szczęściu.
Marek zamilkł nagle, widząc, że Achilles i Filip patrzą na niego osłupiali, mrużąc blade oczy.
— Co pan opowiada, panie Froment? Jeżeli pan w sprawie widzi tyle rzeczy, my nie możemy nadążyć za panem. Nie rozumiemy.
Śmiejąc się drwiąco, ruszając ramionami, Sarin słuchał dotąd, nie przerywał. Nakoniec wybuchnął, zwrócony ku nauczycielowi:
— Wszystko to głupstwa, za przeproszeniem pana. Niewinność Simona to rzecz bardzo wątpliwa! Nie kryję, że pozostałem przy dawnem zdaniu i nie chcę nic czytać; dałbym się raczej zabić, niż zmusić do przełknięcia jednego wiersza ze śmiecia, które się drukuje. A chwalić Boga, nie mówię tego z miłości dla księży! Wstrętne bydło, niech ich zaraza wydusi! Tylko religia jest religią. To tak jak wojsko, co jest krwią Francyi, Jestem republikaninem, francmasonem, nawet socyalistą, w dobrem znaczeniu tego słowa, przedewszystkiem jednak jestem Francuzem, nie chcę, aby naruszano to, co stanowi wielkość mojej ojczyzny. Simon jest winny, wszystko za tem przemawia: uczucie ogółu, dowody, przedstawione w sądzie, wyrok, obrzydliwe intrygi prowadzone przez żydów dawniej i teraz aby go uwolnić. Gdyby zaś cudem jakim nie był winny, byłoby to nieszczęściem dla kraju. Musi bezwarunkowo być winnym.
Przed takiem upartem zaślepieniem Marek zrezygnował. Miał już odejść, gdy nadeszła Hortensya z siedmioletnią córeczką Lolą. Nie była to dawna ładna Hortensya, lecz kobieta, przygnębiona troskami ubogiego gospodarstwa. Savin niezbyt dobrze ją przyjmował, gdyż jego pycha małego urzędniczka cierpiała nad tem, że musiał wydać córkę za uwodziciela, prostego mleczarza. Jedynie inteligentna, miła Lola łagodziła gorzki stosunek.
— Dzień dobry dziadzi, dzień dobry babci... Znowu byłam pierwsza z czytania, panna Mazeline dała mi medal.
Była tak rozkoszna, że pani Savin porzuciła robotę i rozradowana wzięła ją pieszcząc na kolana! Dziewczynka zwróciła się do Marka, którego dobrze znała.
— Wie pan, panie Froment, jestem pierwsza. To ładnie być pierwszą?
— Tak, moja pieszczotko, bardzo ładnie. Wiem, że jesteś bardzo grzeczna... Trzeba zawsze słuchać panny Mazeline, bo ona zrobi z ciebie kobietę rozsądną, szczęśliwą i dającą szczęście wszystkim dokoła.
Hortensya siadła zakłopotana, Achilles i Filip spoglądali po sobie, chcąc się wymknąć. Savin mruczał głucho: da wszystkim szczęście, — to byłoby nowością, bo ani babka ani matka wcale jego nie uszczęśliwiły. Jeżeli panna Mazeline dokona cudu i z dziewczyny zrobi istotę porządną i użyteczną, to on sam pójdzie objawić to pannie Rouzaire. Następnie, zły, że żona odmłodzona, wyładniała, śmieje się z dzieckiem, tak szorstko przypomniał jej robotę, że ze łzami w oczach pochyliła głowę nad paciorkami.
Widząc, że Marek wstaje, powrócił do swej troski.
— Nic mi pan nie poradził dla tego próżniaka Filipa... Przez pana Salvan’a, który się przyjaźni z panem Le Barazer’em możeby się udało dostać dla niego jakie miejsce w Prefekturze.
— Rzeczywiście, można sprobować. Pomówię o tem z Salvan’em, przyrzekam panu.
Na ulicy Marek szedł powoli, z głową spuszczoną i rozważał rezultat trzech wizyt u rodziców swoich dawnych wychowańców. Achilles i Filip, synowie urzędnika Savin’a okazywali umysł dojrzalszy i swobodniejszy niż August i Karol, synowie mularza Doloir’a, którzy znowu wolni byli od grubej łatwowierności Fernanda, syna chłopa Bongard’a. U Savin’ów zauważył ślepy upór ojca, który niczego się nie nauczył i niczego nie zapomniał, wciąż drepcząc po tej samej błędnej ścieżce głupoty, podczas kiedy dzieci posunęły się nieco ku rozumowi i logice. Był więc zrobiony krok jeden i Marek musiał się nim zadowolić. Ze smutkiem jednak widział, jak mało się polepszyło po jego piętnastoletnich blisko usiłowaniach. Zadrżał na myśl, ile upartej pracy, poświęcenia, wiary wyłożyć muszą skromni nauczyciele elementarni, zanim biednych, cierpiących, ogłupionych, służalczych i poniżonych zdołają przerobić na ludzi świadomych i wolnych. Trzeba na to całych pokoleń. Nie przestawał myśleć o biednym Simon’ie i bolał, że nie może, jak zdrowego żniwa, zebrać ludu, kochającego prawdę i sprawiedliwość, zdolnego powstać i naprawić dawną krzywdę. Naród jego nie chciał być szlachetnym, wspaniałomyślnym, sprawiedliwym, — a tak był wierzył w niego! Raniło to jego umysł i serce, nie mógł się przyzwyczaić do myśli, że Francya może być tak bezmyślnie fanatyczną. Nagle ujrzał promienne zjawisko, małą Lolę inteligentną i szczęśliwą z pierwszeństwa w klasie. Odzyskał nadzieję. Przyszłość należy do dzieci. Czy te małe, rozkoszne istoty nie mogą stawiać olbrzymich kroków, jeżeli zdrowe i prawe umysły poprowadzą je do światła?
Dochodząc do szkoły, spotkał panię Férou i serce ścisnęło mu się smutkiem. Szła tamtędy; odnosząc robotę. Straciła starszą córkę po długich cierpieniach, raczej z nędzy niż z choroby, a z młodszą mieszkała w ohydnym kącie, gdzie obie zabijały się pracą, nie dającą im nawet dostatecznego pożywienia.
Marek, widząc, że się przemyka ze spuszczonemi oczami, zawstydzona swą nędzą, zatrzymał ją. Dawna tęga, przystojna blondynka o mięsistych ustach i wypukłych, jasnych oczach, zestarzała się przedwcześnie, zgarbiła i wynędzniała.
— Dzień dobry, pani Férou. Jakże tam idzie szycie.
Zmieszana zrazu, odzyskała śmiałość.
— Nigdy dobrze nie idzie. Próżno psujemy sobie oczy, jeżeli czasem dojdziemy we dwie do dwudziestu pięciu sous przez dzień, to wielki majątek!
— A co się stało z prośbą o wsparcie, którą pani podała do Prefektury, jako wdowa po nauczycielu?
— Nie odpowiedziano nam wcale, a jak się sama zdecydowałam pójść, to myślałam, że mię wpakują do kozy. Jakiś wysoki brunet z piękną brodą zapytał mię, czy sobie kpię z łudzi, że śmiem przypominać mego męża, sądzonego sądem wojennym dezertera, anarchistę którego musiano zastrzelić jak wściekłego psa. Tak mnie nastraszył, że uciekłam jak szalona.
Widząc współczucie w oczach Marka, mówiła zupełnie już śmiało:
— Mój Boże, biednego mego męża nazywać wściekłym psem! Pan go znał, jak byliśmy w Moreux. Marzył jedynie o poświęceniu, sprawiedliwości, braterstwie i tylko nędza, prześladowania i krzywdy doprowadziły go do szaleństwa... Opuszczając mię ostatecznie, powiedział: „Francya jest krajem straconym, wtrąconym przez księży w zgniliznę, zatrutym przez haniebne dzienniki, pogrążonym w takie błoto nieuctwa i łatwowierności, że nigdy się z tego nie wydobędzie...“ Widzi pan, miał słuszność.
— Nie, nie, pani Férou. Nie trzeba nigdy wątpić o swoim kraju.
Uniosła się.
— A ja panu mówię, że miał słuszność!.. Nie ma pan chyba oczu? Czy to nie hańba, co się dzieje w Moreux? Ten Chagnat, księża kreatura, wysila się, aby ogłupiać dzieci! Od lat już żaden nie zdał elementarnego egzaminu. A Jauffre, co nastąpił po panu w Jouville? Ten także dobrze pracuje ku zadowoleniu księdza Cognasse! Jeżeli tak dalej pójdzie, to można się spodziewać, że w przeciągu niespełna lat dziesięciu Francya oduczy się czytać i pisać!
Wyprostowała się i prorokowała, uniesiona nienawiścią i oburzeniem zgniecionej niesprawiedliwością społeczną kobiety.
— Słyszy pan, panie Froment, to zgubiony kraj, po którym nie można się spodziewać nic dobrego ani sprawiedliwego, który zejdzie do rzędu narodów umarłych, a na ciele jego siędzie katolicyzm jak zgnilizna i robactwo!
Wzburzona tą sceną, drżąca od długiej mowy, uciekła z miną niespokojną do przybytku cierpienia, gdzie na nią czekała blada milcząca córka.
Marek stał chwilę ogłuszony, zdawało mu się, że słyszy samego Férou. Tak, to był głos Férou z grobu podnoszący swój pesymizm, dziki protest zgnębionego pracownika! Po za przesadą urazy, dużo w nim było prawdy: Chagnat ogłupiał wioskę Moreaux, Jauffre pod ograniczonym i upartym kierunkiem księdza Cognasse prowadził dzieło zniszczenia w Jouville, wrząc głuchym gniewem, że mimo długich i wielkich zasług nie zrobiono go jeszcze dyrektorem w Beaumont. W całym zresztą kraju ważne dzieło elementarnego nauczania nie lepiej się miało. Prawie wszystkie szkoły w Beaumont zostawały w rękach nauczycieli i nauczycielek nieśmiałych, myślących jedynie o awansie i oszczędzających Kościół. Dewocka gorliwość panny Rouzaire ogromne miała powodzenie. Doutrequin, republikanin starej daty, który pod wpływem trosk patryotycznych poszedł do reakcyi, miał zawsze wielkie wpływy i cytowany był jako przykład młodym. Jakim sposobem mogli młodzi nauczyciele wierzyć w niewinność Simona i pracować nad upadkiem szkół księżych, jeżeli człowiek tej miary, bojownik z 1870 roku, przyjaciel założyciela Republiki, stawał po stronie kongregacyj w imię zagrożonej przez żydów ojczyzny? Na jedną taką pannę Mazeline, wytrwale pracującą w kierunku postępowym, na jednego Mignot’a, przykładem nawróconego i zyskanego dla walki o dobro, — iluż było tchórzów i zdrajców i jak powoli nauczyciele elementarni dochodzili do swobody umysłu, szlachetności i poświęcenia, pomimo posiłków, co rok przybywających ze Szkoły Normalnej! A jednak Salwan tam pracował nad odrodzeniem z wiarą gorącą, w przekonaniu, że jedynie skromny nauczyciel wybawi kraj od wyniszczenia klerykalnego, wówczas jednak, gdy sam się wyzwoli i zdolnym będzie wpajać uczniom prawdę i sprawiedliwość, Salvan zwykł był mawiać: wartość elementarnego nauczyciela stanowi o wartości narodu. Postęp dla tego idzie tak zwolna, że robota kształcenia dobrych wychowawców musi się rozkładać na pokolenia, jak z drugiej strony kilku pokoleń uczniów trzeba było na to, aby otrzymać naród sprawiedliwy, wolny od błędu i kłamstwa. Tak więc niefortunne wywiady i krzyk rozpaczy, grzmiący z mogiły Férou, obudziły w Marku gorączkę walki i zdwoiły jego wysiłki. Od niejakiego czasu zajmował się przeważnie instytucyami pozaszkolnemi, dążącemi do utrzymania stosunków między nauczycielami i dawnymi uczniami, których wedle prawa odbierano im, gdy kończyli lat trzynaście. Wszędzie się tworzyły towarzystwa Przyjacielskie, myślano, aby pojedyncze połączyć w związek towarzystw okręgowy, departamentalny, wreszcie utworzyć jeden związek na całą Francyę. Były jeszcze stowarzyszenia Opieki, Wzajemnej pomocy, Emerytalne i Dobroczynności. Najbardziej jednak pożądanemi dla celu, do którego dążył Marek, były wieczorne kursy dla dorosłych, przy szkołach gminnych. Panna Mazeline dała pierwsza przykład, uwieńczony ogromnem powodzeniem, urządzając w niektóre wieczory lekcye kucharstwa, hygieny domowej, doglądania chorych, przeznaczone dla dorosłych dawnych jej uczennic. Wobec napływu słuchaczek, poświęciła niedziele i miała poobiednie lekcye dla tych, co nie rozporządzały wieczorami. Wyznawała, iż jest niezmiernie szczęśliwą, że wpoiwszy w swoje dziewczynki o ile możności najwięcej prawdy, może im dopomódz, aby były dobremi żonami i matkami, rozsiewającemi wkoło siebie wesołość, zdrowie i szczęście. Za jej przykładem Marek otwierał szkołę trzy razy na tydzień wieczorem, zwołując dawnych uczniów i starał się dopełnić ich wykształcenie w praktycznych kwestyach życia. Rzucał w młode umysły pełną garścią dobre nasienie, licząc, że dostatecznie będzie wynagrodzony za trud, jeżeli chociaż jedno na sto ziarno wyrośnie i wyda owoc. Nadewszystko zajmował się rzadkimi uczniami, których zdołał pociągnąć do zawodu nauczycielskiego. Zatrzymywał ich najdłużej, przygotowywał do egzaminu do Szkoły Normalnej, oddawał się im całkowicie. Tym chłopcom poświęcał niedzielne popołudnia, z których się cieszył, jak z najweselszej zabawy.
Do zwycięztw zaliczał, iż zdołał przekonać panią Doloir, która pozwoliła mu nadal uczyć Julka, aby mógł wstąpić do Szkoły Normalnej. Był już tam jeden z dawnych uczniów, drogi jego sercu Sebastyan Milhomme, którego matka, pani Aleksandrowa znowu zajęła w sklepie miejsce obok bratowej, pani Edwardowej, odkąd kwestya niewinności Simon’a podniosła opinię szkoły świeckiej. Trzymała się jednak nieco na uboczu, aby nie odstraszać zawsze przemożnej klienteli klerykalnej. Drugi rok już był w Szkole i stał się również ulubieńcem Salvan’a, który z rozkoszą liczył na niego, jako na posła dobrego słowa po wsiach odległych. Ostatnich wakacyj Marek miał przyjemność powierzyć staremu przyjacielowi drugiego ucznia, Józefa Simon’a, syna niewinnej ofiary, który pomimo niemiłych przeszkód, postanowił być nauczycielem, aby zwyciężyć na tem polu, na którem jego nieszczęśliwy ojciec tak tragicznie walczył. Sebastyan i Józef spotkali się w Szkole, ożywieni jednakową wiarą i gorliwością i węzeł dawnego koleżeństwa w ścisłą zawiązali przyjaźń. Mając wolne popołudnie, z największą przyjemnością przybiegali obydwaj do Maillebois, aby się zobaczyć z dawnym nauczycielem.
Wśród zwolna płynących zdarzeń Marek czekał ciągle, miotany nadzieją lub rozpaczą. Próżno spodziewał się, że Genowefa uświadomiona, uleczona moralnie — powróci; obecnie jedyną pociechą jego, stałą nadzieją była spokojna wytrwałość Ludwini. Przychodziła do niego, wedle obietnicy co niedziela i czwartek, zawsze wesoła i pełna słodkiej energii. Gdy sama nie mówiła, nie śmiał jej wypytywać o matkę; nie chciała zapewne poruszać smutnego tematu, nie mając dobrych do oznajmienia nowin. Miała już blizko szesnaście lat, z wiekiem coraz lepiej rozumiała ranę, od której wszystko troje cierpieli i pragnęła niezmiernie stać się pojednawczynią i lekarką, doprowadzić do zgody ukochanych rodziców. Niekiedy, widząc w oczach ojca bolesny niepokój, mówiła o okrutnem położeniu, nad którem, milcząc, cierpieli.
— Mama nie jest jeszcze zdrowa, trzeba ją bardzo oszczędzać, nie śmiem z nią mówić jak z przyjaciółką. Nie tracę jednak nadziei; są chwile, kiedy mnie bierze w objęcia i mocno ściska ze łzami w oczach. Prawda, że czasem znów jest ostra i niesprawiedliwa, mówi, że jej nie kocham, skarży się, że nikt nigdy jej nie — kochał... Widzi tatuś, trzeba jej okazywać wiele dobroci, bo musi strasznie cierpieć, myśląc, że nigdy nie zadowoli swojej potrzeby kochania.
Marek wołał w uniesieniu:
— Czemuż nie powróci? Ja kocham ją śmiertelnie i gdyby ona mnie kochała, moglibyśmy być tak szczęśliwi!
Łagodnie, ruchem pełnym pieszczoty i smutku, Ludwinia kładła mu na usta rękę.
— Nie, nie! ojcze, nie mówmy o tem. Źle zrobiłam, żem zaczęła, to powiększa nasze cierpienia... Trzeba czekać... Teraz jestem z mamą i muszę ją kiedyś przekonać, że my tylko oboje ją kochamy. Usłucha mnie wtedy i wrócimy.
Innym razem przychodziła do ojca z błyszczącemi oczami i stanowczą miną, jak po stoczonej walce. Zgadywał, mówił jej.
— Miałaś znów przeprawę z babką.
— Aha, poznaje tatuś! Znowu mnie rano trzymała całą godzinę, zawstydzając i grożąc z powodu pierwszej komunii. Mówi do mnie jak do najostatniejszej, przepowiada mi najokropniejsze męczarnie w piekle, zdumiewa się i oburza na mój niepojęty, jak mówi, upór.
Marek rozjaśniał czoło pocieszony. Tak bardzo się był lękał, że jego dziecko ustąpi jak inne dziewczynki, szczęśliwy był zatem, widząc w niej wytrwałość i rozum, nawet gdy nie miała jego poparcia. Potem ogarniało go wzruszenie: wyobrażał sobie, jak żyła wśród różnych napaści, łajań i scen, które jej ciągle urządzano.
— Ileż trzeba ci odwagi, moje maleństwo! Muszą ci sprawiać przykrość te ciągłe kłótnie.
— O, nie kłótnie, tatusiu! Zbyt wiele okazuję szacunku babci, aby się z nią kłócić. Ona się gniewa i piorunuje nieustannie, a ja słucham z miną, pełną szacunku i nie pozwalam sobie na żadną uwagę. A kiedy powtórzy ze trzy razy swoje kazanie, wtedy odpowiadam łagodnie: „Trudno, babciu, obiecałam tatusiowi, że poczekam do dwudziestu lat, zanim postanowię czy przystąpić czy nie do pierwszej komunii i dotrzymam bo przysięgłam. Rozumie tatuś, zawsze powtarzam to zdanie, umiem je napamięć i nie zmieniam ani słowa. To mój puklerz. Czasem żal mi tej biednej babki, tak wpada we wściekłość i trzaska mi drzwiami przed nosem, jak tylko zacznę moj frazes.
W głębi serca cierpiała nad tą ciągłą wojną, ale widząc radość ojca, pieszczotliwie brała go za szyję.
— Niech tatuś będzie spokojny, jestem nieodrodną córką tatusia. Nikt, nigdy mnie nie skłoni do zrobienia czegoś, czego postanowiłam nie robić.
Musiała również stoczyć walkę o to, aby uczyć się dalej, gdyż postanowiła niezmiennie być nauczycielką. Szczęściem miała po swojej stronie matkę, która popierała jej zamiary wobec niepewnego jutra, zaniepokojona tem, że babka Duparque trwoni fortunkę na religijne instytucye. Od czasu jak Ludwinia zamieszkała z matką, babka, dla dokuczania Markowi, zażądała od nich, aby płaciły za utrzymanie, co mocno obciążało szczupłą pensyę Marka. Spodziewała się może, iż odmówi, zrobi awanturę, czego tak pragnęli jej tajemni doradcy! Marek jednak, zadawalając się sam byle czem, przystał natychmiast, rad być ojcem i podporą rodziny. Posiłek, który spożywał z Mignot’em stał się niesłychanie skromnym. Nie cierpiał przecież nad tem, wystarczało mu, że Genowefę wzruszyła jego bezinteresowność i że z tego powodu popierała zamiar Ludwini zostania nauczycielką, dla zapewnienia sobie niezależnej przyszłości. Ludwinia otrzymała już dyplom elementarnego nauczania i pracowała z panną Mazeline, przygotowując dyplom wyższy, co znowu stało się powodem niemiłych zajść z babką Duparque, zirytowaną na tę modę pchania nauk do głowy dziewczynom, dla których dostateczną jest znajomość katechizmu. Ponieważ zaś Ludwinia zawsze odpowiadała jej z respektem „tak, babciu... zapewne, babciu...“ wpadała w srogi gniew i atakowała Genowefę, która stawiała jej opór.
Słysząc to, Marek wyraził zdziwienie.
— To mama sprzecza się z babką? — spytał.
— O, tak, tatusiu. Kilka razy nawet. I mama nie zadaje sobie tyle trudu, co ja. Unosi się, krzyczy, a potem idzie się dąsać do swego pokoju, jak dawniej robiła u nas.
Słuchał, nie śmiąc wyrazić radości i nadziei, co się w nim budziła.
— A czy pani Bertliereau wtrąca się do sprzeczek?
— E, babcia Berthereau nigdy nic nie mówi. Myślę, że jest po naszej stronie, ale ze strachu nie śmie nas podtrzymywać. Wygląda na bardzo smutną i chorą.
Znowu jednak płynęły miesiące, a nadzieje Marka się nie spełniały. Rzadko i ostrożnie wypytywał córkę, gdyż nie chciał z niej robić szpiega, donoszącego mu o tem, co się dzieje w ponurym domku przy Placu Kapucynów. Czasem nie mówiła nic przez tygodnie całe, a on popadał w beznadziejny niepokój. Pocieszał się tylko miłemi godzinami spędzanemi dwa razy na tydzień z córką. Często dwaj uczniowie Szkoły Normalnej, Józef Simon i Sebastyan Milhomme przybywali z Beaumont koło godziny trzeciej i zostawali w Maillebois do szóstej, z przyjemnością spotykając się z dawną towarzyszką, Ludwinią, równie jak oni pełną młodocianego zapału i wiary. Wesołe lub poważne ich rozmowy ożywiały na długo samotne mieszkanie nauczyciela. Marek niezmiernie lubił te zebrania; czasem prosił Józefa, aby przyprowadził z sobą siostrę, Sarę, od Lehman’ów, do których zawsze chodził na przywitanie. Zapraszał również przez Sebastyana panię Aleksandrową. Pragnął gromadzić około siebie wszystkich porządnych ludzi, wszystkie siły przyszłości. W przyjacielskich tych zgromadzeniach, odzywały, przybierając charakter poważny i czuły, dawne sympatye między Sebastyanem i Sarą, Józefem i Ludwinią, Marek zaś uśmiechnięty, ufny w zwycięztwo tych bojowników jutra, pozwalał działać naturze i dobroczynnej miłości.
Przewlekanie czynności Sądu Kasacyjnego zaczynało już doprowadzać do rozpaczy Marka i Dawida, gdy nagle otrzymali od Delbos’a list, zawiadamiający, że ma dla nich ważną nowinę. Natychmiast udali się do niego. Wielką nowiną, mającą sprawić w Beaumont piorunujące wrażenie, było to, że Jacquin, budowniczy dyecezyi, prezydujący przysięgłych, którzy skazali Simon’a, po długiej, okrutnej walce, zdecydował się oczyścić swoje sumienie. Człowiek ten, pobożny, uczęszczający do spowiedzi i komunii, miał wiarę skrupulatną i głęboką uczciwość, która spowodowała, iż zaczął się niepokoić o swoje zbawienie, zapytując siebie, czy ma prawo taić dłużej prawdę bez narażenia się na potępienie wieczne. Mówiono, że zwykły jego spowiednik nie śmiał wypowiedzieć się w danym wypadku i poradził mu zwrócić się do ojca Crabot’a. To było przyczyną, że architekt tak długo taił prawdę, gdyż ojciec Jezuita w imię politycznych interesów Kościoła zabraniał mu mówić. Jacquin jednak właśnie przez niepokój chrześcijanina, przez głęboką wiarę w Chrystusa, który zstąpił na ziemię, aby zapewnić tryumf prawdy i sprawiedliwości, nie mógł dłużej utrzymać strasznej tajemnicy. Prawda, której posiadanie paliło go dzisiaj, był to dokument, okazany przez prezydującego przysięgłym, a zatajony przed obrońcą i oskarżonym. Wezwany do sali obrad, aby objaśnić przysięgłych co do zastosowania kary, prezydujący pokazał im, otrzymany po zamknięciu rozpraw, sławny ów list Simon’a do przyjaciela z przypiskiem, podcyfrowanym podobnie jak wzór kaligraficzny. Do tego to dokumentu czynił aluzyę ojciec Philibin w głośnem zeznaniu, kiedy zawołał, że na własne oczy widział dowód winy Simon’a, lecz związany tajemnicą spowiedzi, więcej powiedzieć nie może. Obecnie dowiedziono, że list był w istocie pisma Simon’a, lecz przypisek i cyfry stanowiły fałszerstwo bezczelne i tak niezręczne, że dziecka oszukaćby nie mogło.
Dawid i Marek zastali Delbos’a tryumfującego.
— No, nie mówiłem wam? Już i bezprawna komunikacya dowiedziona! Jacquin napisał do Prezesa Sądu Kasacyjnego, wyznając prawdę i prosząc o przesłuchanie... Wiedziałem, że list Simon’a jest w aktach, wiedziałem, że Gragnon nie śmiałby go zniszczyć! Przewąchałem fałsz, czułem rękę strasznego ojca Philibin’a... A, ten ciężki, pospolity człowiek, przy rozpatrywaniu sprawy, okazuje się prawdziwym geniuszem podstępu i zuchwalstwa. Widzicie, nie dość mu było oderwać pieczęć na wzorze kaligraficznym, sfałszował jeszcze list Simon’a i tak pokierował, aby zdecydować przysięgłych w ostatniej chwili. Fałszerstwo bowiem jest z pewnością jego dziełem.
Dawid, tak często zawodzony, lękał się jeszcze.
— Czy jednak jesteś pan zupełnie pewnym, że ten Jacquin, architekt dyecezyi, zależny od księży, w wyznaniach swoich dojdzie do ostatka?
— Jestem przekonany... Nie znasz pan Jacquin’a. Nie zależy od księży. Jest to jeden z rzadkich chrześcian, zależnych jedynie od swego sumienia. Opowiadano mi rzeczy nadzwyczajne o jego rozmowach z ojcem Crabot’em. Jezuita zaczął bardzo zgóry, chcąc go zmiażdżyć w imię swego despotycznego Boga, który odpuszcza, a nawet uświęca najgorsze czyny, kiedy idzie o dobro Kościoła. Jacquin odpowiadał mu również w imię Boga, lecz swego Boga dobroci i sprawiedliwości, Boga niewinnych i prawych, który nie uznaje błędu, kłamstwa i zbrodni. Chciałbym być obecnym przy tej wspaniałej walce między człowiekiem wierzącym i agentem politycznym upadającej hierarchii. I, dodawano, że w końcu jezuita się upokorzył i na klęczkach go prosił, nie zdołał go jednak odwrócić od spełnienia obowiązków.
— Zapewne; nie utrzymuję, że dostrzegł zaraz swój obowiązek. Najprzód, przez całe lata nie wiedział, że zakomunikowanie listu przysięgłym było nieprawne. Większość przysięgłych nie ma wyobrażenia o prawach i spuszcza się we wszystkiem na wyższych urzędników sądowych. Następnie, choć nosił się z wyrzutami sumienia, wahał się widocznie z obawy skandalu. Nie zrozumiemy nigdy walk i niepokojów tego człowieka, który pod grozą potępienia przystępował do spowiedzi i komunii. Zapewniam was jednak, że od chwili, jak się upewnił, że dokument był fałszywy, nie wahał się wcale, postanowił mówić, choćby to miało pociągnąć za sobą zawalenie się katedry świętego Maxencyusza, w przekonaniu, że służy swemu Bogu.
Następnie, z radością człowieka, co po długich wysiłkach, zbliża się do celu, Delbos streścił położenie.
— Według mego zdania, rewizya jest postanowioną. Mamy dwa nowe fakty, których się domyślałem, ale których trudno było dowieść. Po pierwsze: wzór kaligraficzny pochodzi od braciszków i podpis nie jest Simon’a. Po drugie: prezydujący Gragnon nieprawnie zakomunikował przysięgłym dokument, który się okazał fałszywym. W tych warunkach niepodobieństwo, aby wyrok nie był skasowany przez Sąd.
Dawid i Marek odeszli promieniejący. W Beaumont powstał straszny harmider, gdy się dowiedziano o liście Jacquin’a, jego wyznaniu i zamiarze świadczenia. Prezes Gragnon, na którego uwaga powszechna była zwrócona, zamknął się w domu, nie przyjmował dziennikarzy, drapował się w wyniosłe milczenie. Mówiono, że nie błyska dobroduszną ironią wielkiego łowcy i amatora kobiet, że znękany jest wobec katastrofy, która mu groziła w chwili otrzymania emerytury i krzyża komandora. Żona jego, piękna pani Gragnon, przekroczywszy wiek czytania wierszy w towarzystwie młodych oficerów generała Jarousse’a, dokonała spóźnionego nawrócenia męża, przedstawiając mu korzyści pobożnej starości.
Chodził z nią do kościoła, spowiadał się, komunikował, słowem stał się gorącym katolikiem, co tłomaczyło namiętną gorliwość ojca Crabot’a z jaką przeszkadzał Jacquin’owi do oczyszczenia sumienia. Jezuita starał się nadewszystko wynagrodzić wiernego tej miary co Gragnon, dumę Kościoła. Całe zresztą sądownictwo broniło dawnego wyroku, jako swego dzieła, prawie arcydzieła, którego nie wolno było tknąć pod grozą obrazy ojczyzny. Pod pięknym pozorem oburzenia drżał niski strach, strach podły, wstrętny, strach przed więzieniem, przed żandarmami, nakładającymi ciężką łapę na wspaniałe, zdobne gronostajami, czerwone lub czarne togi.
Były prokurator, piękny Raul de la Bissonniere został przeniesiony do sąsiedniego miasta Morneay, gdzie truł się ostatecznie tem, że mimo giętkości wobec różnych ministeryów, nie może dosięgnąć Paryża. Sędzia śledczy Daix awansował również, lecz nie opuścił miasta. Żona jego, zawsze ambitna i żądna przepychu, dręczyła go po dawnemu, lecz rozchodziły się wieści, że Daix wymyka się z pod jej despotycznej władzy i podobnie jak Jacquin, dręczony wyrzutami sumienia, ma zamiar wyznać, jako niegdyś nikczemnie jej uległ i, wobec braku dowodów, nie wydał rozkazu umorzenia sprawy. W ten sposób cały Trybunał był w rozstroju, szarpany prądami gniewu i strachu przed kataklizmem, co znieść może spróchniałą budowę sprawiedliwości ludzkiej.
Polityczny świat w Beaumont niemniej był wzburzony i przerażony. Deputowany Lemarrois, mer miasta, czuł, że się nie ostoi na stanowisku radykalnego republikanina, że okropna katastrofa zniesie ustalone partye i wyrzuci na widownie żywe siły ludu. Salon inteligentnej pani Lemarrois, zawsze pełen gości, zwrócił się znowu w kierunku wstecznictwa. Widywano tam często deputowanego Marcilly, niegdyś przedstawiciela inteilgentnej młodzieży, nadzieję myślącej Francyi. Obecnie, unieruchomiony ciągłą obawą stracenia mandatu, popadł w rodzaj paraliżu politycznego, nie wiedząc zupełnie, gdzie leży jego korzyść osobista. Bywał tam również generał Jarousse, którego nicość moralna stała się zaczepną, odkąd nie myślano o żadnym zamachu Stanu. Zahukany był ostatecznie przez małą, czarną żonę, tak już wyschłą, że stała się cnotliwą. Niekiedy ukazywał się także prefekt Hennebise z żoną, oboje spokojni, pragnący żyć ze wszystkimi w zgodzie, gdyż takiem było życzenie rządu: żadnych awantur, uśmiechy i uprzejmość. Obawiano się niepomyślnych wyborów w departamencie, rozgorączkowanym wznowieniem sprawy Simon’a. Marcilly, a nawet Lemarrois, nie uwiadamiając się wzajemnie, postanowili przyłączyć się cichaczem do kolegów z reakcyi, którym przewodniczył Hektor de Sangleboeuf, aby zmiażdżyć kandydatów socyalistycznych. Chodziło im głównie o Delbos’a, gdyż powodzenie jego było pewnem, jeżeli wygra sprawę niewinnego męczennika. Ztąd świat polityczny zaniepokoił się również, dowiedziawszy się o wystąpieniu Jacquin’a, które rewizyę procesu czyniło nieuniknioną. Simoniści tryumfowali, antysimoniści byli chwilowo przybici. W Alejach Jaffres, promenadzie wielkiego świata, o niczem innem nie mówiono. Próżno „Mały Beaumontais“, dla zadowolenia swej klienteli, pisał co rano, że rewizya odrzuconą zostanie przez dwie trzecie głosów, nie uspakajało to rozpaczy przyjaciół Kościoła, bo obliczenia, którym się namiętnie oddawano po domach, wprost przeciwny dawały rezultat.
W wyższem ciele nauczycielskiem panowała dyskretna radość. Wszyscy byli przekonanymi Simonistami, lecz doznali byli tyle razy zawodu, że nie śmieli się cieszyć. Rektor Forbes myślał z uczuciem ulgi o chwili, kiedy będzie wybawiony od kwestyi nauczyciela z Maillebois, tego Marka Froment, z powodu którego ciągle znosił napaści od partyi wsteczników. Pomimo, iż postanowił nie mieszać się do niczego i zdać wszystko na inspektora akademii Le Barazer’a, z tym ostatnim jednak zmuszonym był roztrząsać potrzebę załatwienia kwestyi. Samemu Le Barazer’owi przebrało się już cierpliwości i przewidywał, że przyjdzie czas, kiedy jego mądra polityka zmusi go do poświęcenia Marka. Zwierzył się z tem Salvan’owi, który się mocno zmartwił. Wesoło też i radośnie przyjął Marka, przynoszącego mu wielką nowinę o pewności rewizyi. Uściskał go i zawiadomił o blizkiem niebezpieczeństwie, które mogło zażegnać jedynie pomyślne postanowienie Sądu.
— Moje drogie dziecko, gdyby rewizya nie przyszła do skutku, dostałbyś napewno dymisyę, gdyż zadaleko się posunąłeś i cała reakcya żąda twej głowy,.. Ach, jakże rad jestem, że wyjdziesz zwycięzko ty i szkoła świecka.
— A szkoła bardzo tego potrzebuje, bo strasznie mało zdobyła gruntu na błędzie i ciemnocie, pomimo osobistych usiłowań pana, aby ją obdarzać dobrymi nauczycielami.
Salvan zrobił zwykły giest niezachwianej nadziei.
— Zapewne, że trzeba kilku pokoleń, ale to nic nie znaczy: idziemy, zatem dojdziemy.
Co jednak najwięcej przekonywało Marka, że zaczyna zwyciężać, to zachowanie się inspektora elementarnego, pięknego Mauraisin’a, który, zobaczywszy go wychodzącego od Salvan’a, rzucił się ku niemu.
— Ach, kochany panie Froment, jakże rad jestem że pana spotykam! Tak mało jest sposobności widywania się po za obowiązkami służby!
Od wznowienia sprawy, Mauraisin’a pożerał śmiertelny niepokój. Odnaleziony wzór kaligraficzny, rożek oddarty przez ojca Philibin’a, fałsz nowo odkryty przejęły go obawą, iż poszedł złą drogą. Dotychczas otwarcie stawał po stronie antysimonistów w przekonaniu, że księża potrafią się zawsze wykręcić. Jeżeli jednak przegrają partyę, jakże on się z tego wydobędzie? Tracił głowę na myśl, że sprzymierzeńcy jego mogą nie być górą.
Nachylił się ku Markowi i szeptał mu do ucha, mimo że nikt nie przechodził ulicą:
— Wie kochany pan, że ja nigdy nie wątpiłem o niewinności Simon’a. W gruncie pewny byłem, tylko, nieprawdaż? my ludzie publiczni, musimy być tak ostrożnymi
Oddawna już Mauraisin czyhał na następstwo po Salvan’ie. Gdyby Simoniści mieli tryumfować, warto było skarbić sobie ich łaskę w wigilię zwycięztwa. Że jednak nie było ono zupełnie pewnem, lepiej było nie afiszować się w ich towarzystwie. Opuścił też wkrótce Marka, szepcąc mu na pożegnanie:
— Zwycięztwo Simon’a będzie naszem ogólnem zwycięztwem.
Za powrotem zauważył Marek zmianę w Maillebois. Spotkał dawnego mera Darras’a, który nie poprzestał, jak zwykle, na szybkim ukłonie, lecz zatrzymał go wśród ulicy i z dziesięć minut głośno, wesoło z nim rozmawiał. Darras od pierwszej chwili był simonistą, ale od czasu jak z żalem musiał ustąpić z merostwa przed klerykałem Philis’em i płonął nadzieją wyrugowania go na swoją korzyść, schował sztandar do kieszeni, stał się niemym, dyplomatyzował i szczelnie zamykał drzwi, zanim powiedział, co myśli. Jeżeli więc w biały dzień zapomniał się do tego stopnia, musiał wierzyć w blizkie uniewinnienie Simon’a. A że właśnie w tej chwili Philis spiesznie przechodził trotoarem z głową spuszczoną i skośnem spojrzeniem, rozśmieszony Darras rzucił Markowi porozumiewawcze spojrzenie i rzekł głośno:
— Hę? kochany panie Froment, co jednym sprawia przyjemność, gryzie innych. Co mnie dziś, jutro tobie.
Znać było w istocie wielki przewrót wśród publiczności. W ciągu kilku następnych tygodni Marek stwierdzał wzrastające codziennie powodzenie sprawy, której bronił. Najważniejszą miarą zdobytego terenu był list barona Nathan’a, bawiącego w la Dèsirade u zięcia, Hektora de Sangleboeuf, w którym prosił Marka o przybycie w celu pomówienia o nagrodzie, jaką chciał ustanowić dla szkoły świeckiej. Marek poczuł pretekst. Dwa czy trzy razy baron dawał po sto franków, które rozdawano najlepszym uczniom na książeczki kasy oszczędności. Zdziwiony i zaciekawiony Marek udał się do la Dèsirade.
Nie był tam od czasu, kiedy towarzyszył był Dawidowi, pragnącemu zwrócić uwagę wszechpotężnego barona na sprawę swego oskarżonego i uwięzionego brata. Pamiętał najdrobniejsze szczegóły tej wizyty, sposób, w jaki żyd u szczytu powodzenia, król finansowy, teść hrabiego Sangleboeufa pozbył się żyda biednego, przybitego powszechną nienawiścią. La Dèsirade stała się jeszcze wspanialszą i piękniejszą; milion wydano na nowe tarasy i fontanny, które placowi przed pałacem iście pański nadawały wygląd. Wśród wód szumiących i roju pląsających nimf doszedł do ganku, gdzie w liberyi zielonej ze złotem czekali dwaj lokaje. Jeden z nich zaprowadził Marka do saloniku, prosząc, by zaczekał. Marek, zostawszy na, chwilę sam, usłyszał niewyraźne głosy, dochodzące zapewne z sąsiedniego pokoju. Potem hałas dwojga drzwi, cisza i ukazanie się barona Nathan’a z wyciągniętą ręką.
— Proszę mi wybaczyć, kochany panie Froment, że pana trudziłem, wiem jednak, jak pan jest oddany swym uczniom, a właśnie chciałem podwoić sumę, jaką w ostatnich latach dawałem panu dla nich. Zna pan moje szerokie ideje, moje pragnienie nagradzania zasługi, gdziekolwiek się ukaże, bez względu na kwestye polityczne i religijne... Tak, tak, nie czynię żadnej różnicy między szkołami zakonnemi i świeckiemi, chodzi mi o Francyę.
Mówił w ten sposób dalej, a Marek patrzył na jego krótką, zgarbioną postać, żółtą twarz i duży nos na kształt dziobu drapieżnego ptaka. Doszło do jego wiadomości, że baron zbogacił się niedawno kradzieżą stu milionów w jakiejś aferze kolonialnej i kolosalną tą zdobyczą podzielił się z bankiem katolickim. Stał się zagorzałym wstecznikiem, gdyż w miarę jak gromadził miliony, uczuwał konieczność księży i wojska, aby bronili jego dóbr źle nabytych. Nie dość mu było, że przez córkę wszedł do starożytnej rodziny Sangleboeufów, lecz wypierając się swej rasy, afiszował zajadły antysemityzm, był monarchistą, militarystą, wielbicielem odwiecznych prześladowców żydostwa. Marek podziwiał w baronie mieszaninę pychy z niezmiernego majątku i wrodzonej pokory, wiecznego strachu przed prześladowaniem, strachu od którego bladły mu oczy, pilnujące drzwi, jak gdyby wobec najmniejszego niebezpieczeństwa gotów był pod stół się schować.
— Postanowione zatem — dodał baron po rozmaitych, tendencyjnie zawikłanych objaśnieniach — że rozporządzać pan będzie temi dwustu frankami wedle swego uznania, gdyż mam całkowite zaufanie do rozsądku pana.
Posłuchanie zdawało się skończone. Marek podziękował, ale jeszcze nie zrozumiał. Nawet polityczna potrzeba utrzymania dobrych ze wszystkimi stosunków, ani chęć znajdowania się w towarzystwie zwycięzców, jeżeli simoniści otrzymają przewagę, nie tłomaczyły tego wezwania zaszczytnego a bezużytecznego, tego zbyt dobrego przyjęcia w la Dèsirade. Odchodził już, gdy zagadka się wyjaśniła.
Baron Nathan, odprowadziwszy Marka do drzwi salonu, zatrzymał go z przebiegłym uśmiechem, jakby pod wpływem nagłego natchnienia.
— Kochany panie muszę popełnić niedyskrecyę... Gdy zawiadomiono mię o przybyciu pana, byłem z osobą, z bardzo poważną osobistością, która zawołała: „A, pan Froment, pragnąłbym bardzo chwilę z nim pomówić!“ Prawdziwy krzyk serca, upewniam pana.
Zamilkł i chwilę czekał zapytania Marka. Gdy jednak Marek się nie odzywał, rozśmiał się, w żart obracając.
— Byłby pan bardzo zdziwiony, gdybym powiedział nazwisko osoby.
Widząc jednak, że wciąż milczy przezornie, zawołał:
— Ojciec Crabot! Cóż, nie spodziewał się pan tego... Tak, ojciec Crabot, który przypadkiem był tu na śniadaniu. Wie pan, że zaszczyca moją córkę sympatyą i częstemi wizytami. Ojciec Crabot zatem wyraził chęć pomówienia z panem. Chociaż odmiennych od pana przekonań, jest to człowiek wielkiej zasługi. Dlaczego miałbyś pan odmawiać zobaczenia się z nim?
Marek, zrozumiawszy nakoniec, zaciekawiony, odparł spokojnie:
— Ależ nie odmawiam zobaczenia ojca Crabot’a. Jeżeli ma coś do powiedzenia, wysłucham go z ochotą.
— Wybornie! wybornie! — zawołał baron zachwycony powodzeniem swej dyplomacyi — zaraz go uprzedzę.
Znowu dwoje drzwi otworzyło się z kolei i niewyraźne głosy doszły do saloniku. Potem milczenie. Marek czekał dość długo. Zbliżywszy się do okna, ujrzał wychodzące na taras osoby, których głosy był słyszał. Poznał Hektora de Sangleboeuf i jego żonę, zawsze piękną Leę w towarzystwie najlepszej przyjaciółki, margrabiny de Boise, która, mimo pięćdziesięciu siedmiu lat, była jeszcze piękną ruiną. Następnie ukazał się baron Nathan, a w oszklonych drzwiach salonu rysowała się wysoka sylweta ojca Crabot’a, rozmawiającego z gospodarzami domu, uszczęśliwionymi, że mogą mu ustąpić miejsca, aby przyjmował gościa jak u siebie. Margrabina zdawała się mocno ubawiona tą historyą. Zamieszkała już na stałe w zamku, chociaż postanowiła sobie, że się usunie, skończywszy lat pięćdziesiąt, nie chcąc przez kokieteryę i życzliwość narzucać Hektorowi zbyt starej kochanki. Utrzymywano jednak, że jest zachwycająca, dlaczegóż więc miała przestać uszczęśliwiać młodą parę, Hektora, którego rozsądnie ożeniła, zamiast go wiązać ze swoją nędzą, Leę, której stała się najlepszą przyjaciółką, zastępując ją w obowiązkach zbyt ciężkich dla kobiety z temperamentem ospałym, kochającej tylko siebie? Więc chociaż czas płynął, szczęście stale gościło w la Dèsirade, w otoczeniu przepychu, akompaniamencie delikatnego uśmiechu i pobożnych błogosławieństw ojca Crabot’a.
Z giestów, z ruchu głowy zrozumiał Marek, że okrutny Sangleboeuf o grubej, rudej twarzy i wązkiem, ograniczonem czole, zżymał się na dyplomacyę, na zaszczyt, robiony anarchicznemu belfrowi, którego raczono przyjmować i wchodzić z nim w rozmowę. Chociaż za pięknych czasów swego kirasyerstwa nigdy się nie bił, nie przestawał mówić, iż cały świat wyciąć należy szablą. A margrabina, która go wykierowała na deputowanego, próżno, na wyraźny rozkaz papieża, starała się skłonić do pogodzenia się z republiką; zawsze pozostał malkontentem, wpadał w gniew w imię sztandaru i lubował się w wojskowych anegdotach. Ileż błędów popełniłby bez tej dobrej margrabiny! Była to jedna okoliczność więcej, którą usprawiedliwiała wobec siebie brak siły, aby go opuścić. Tym razem również musiała się wmieszać, łagodnie go pociągnęła i drobnemi kroczkami poszła ku parkowi miedzy mężem i żoną, wesoła i macierzyńska dla obojga.
Baron Nathan, żywo wrócił do salonu, zamknął oszklone drzwi i poszedł po Marka.
— Bądź pan łaskaw za mną, kochany panie Froment.
Poprowadził go przez salę bilardową, a potem otwierając drzwi do salonu, wpuścił Marka, a sam się usunął, rad z roli, którą odegrywał, gnąc kark w postawie, w której pokora rasy przebijała się pod próżnością finansowego mocarza.
— Proszę wejść, czekają na pana.
Sam nie wszedł, zniknął, zamknąwszy cicho drzwi, a Marek znalazł się wobec ojca Crabot’a, który w długiej, czarnej sukni stał pośrodku wspaniałej czerwonej ze złotem komnaty. Zapanowało milczenie.
Jezuita, odznaczający się szlachetną powierzchownością i pięknem, światowem ułożeniem, zdał się Markowi postarzałym: osiwiał, a twarz miał zniszczoną strasznemi troskami, które od niejakiego czasu burzą obijały się o jego głowę. Głos jednak zachował dawne pieszczotliwe, ujmujące dźwięki.
— Ponieważ okoliczności sprowadziły nas jednocześnie do tego gościnnego domu, wybaczy mi pan, że zażądałem rozmowy, której pragnąłem oddawna. Znam zasługi pana i umiem oddać cześć wszelkim przekonaniom, o ile są szczere, prawe i odważne, Mówił długo, obsypywał pochwałami przeciwnika, chcąc go ogłuszyć i zdobyć. Metoda jednak była zbyt znana, zbyt dziecinna, to też Marek, skłoniwszy się przez grzeczność, czekał z miną obojętną, starając się ukryć ciekawość, tem żywszą, iż wiedział, że taki człowiek musiał mieć ważne powody, jeżeli się zdecydował na podobną rozmowę.
— Jakże to godne pożałowania — zawołał nakoniec ojciec Crabot, — że nieszczęśliwe okoliczności dzielą godne siebie inteligencye! Są ofiary naszych waśni prawdziwie zasługujące na współczucie. Ot, naprzykład prezes Gragnon...
Nagle zatrzymał się, spostrzegłszy żywe poruszenie, którego nauczyciel nie mógł powstrzymać.
— Wymieniam jego, bo go znam dobrze. Jest moim penitentem i przyjacielem. Trudno spotkać szlachetniejszą duszę, bardziej prawe, większe serce. Wie pan w jak strasznem znajduje się położeniu, oskarżają go o fałsz — toż to ruina całej karyery sądowniczej. Sypiać nie może, dręczy się, obudziłby w panu litość, gdybyś widział jego agonię.
Teraz Marek zrozumiał. Chciano ocalić Gragnon’a, bo Kościół byłby poniżony przez upadek swego wszechpotężnego dotąd syna.
— Rozumiem jego troskę — odpowiedział wreszcie Marek — cierpi jednak za własną winę. Sadownik powinien znad prawo; nieprawna komunikacya, przez którą zawinił, okropną była w skutkach.
— Ależ zapewniam pana, że postąpił całkiem naiwnie! — zawołał jezuita. — List otrzymany w ostatniej chwili, wydawał mu się nieważnym. Trzymał go w ręku, idąc na wezwanie przysięgłych do sali obrad i sam nawet nie wie, jakim sposobem go pokazał.
Marek wzruszył zlekka ramionami.
— Niech więc to opowie nowym sędziom, jeżeli będzie rewizya procesu... Nie rozumiem dobrze, dla czego pan udaje się do mnie. Nic zaradzić nie mogę.
— O, niech pan tego nie mówi! Pod skromnymi pozorami jest pan człowiekiem wpływowym. Dlatego pomyślałem udać się do pana. W całej sprawie pan byłeś wolą myślącą i działającą. Jesteś pan przyjacielem rodziny Simon’a, zrobią, co pan im poradzi; czy nie zechce pan oszczędzić nieszczęśliwego, którego zguba nie jest konieczną?
Składał ręce i błagał z takim ogniem, że Marek ponownie popadł w zdumienie, czemu przypisać ten rozpaczliwy krok, natarczywość do tego stopnia niezręczną i niepolityczną. Czyżby jezuita sprawę, której bronił, uważał za straconą? czy miał specyalne wiadomości, że rewizya została postanowiona? Zrezygnował się i wyrzekał się dawnych swych pionków, zbyt dziś skompromitowanych. Biedny braciszek Fulgenty był to umysł mętny, chwiejny, a skutki jego działalności wprost zgubne. Nieszczęśliwy ojciec Philibin był niezawodnie pełnym wiary duchownym, lecz w charakterze miał niedostatki, na przykład rozpaczliwy brak zmysłu moralnego. Co zaś do zabójczego braciszka Gorgiasza — tego potępiał kompletnie: była to istota awanturnicza, stracona, prawdziwy wrzód Kościoła. Jeżeli ojciec Crabot nie głosił jeszcze niewinności Simon’a, niedalekim był przecież od przypisywania braciszkowi Gorgiaszowi wszelkich możliwych zbrodni.
— Widzi kochany pan, że się nie łudzę, lecz są inni ludzie, względem których byłoby doprawdy okrucieństwem kazać im pokutować za proste pomyłki. Pomóż nam pan ich ocalić, a my pana wynagrodzimy, przestając walczyć z panem na innych punktach.
Nigdy nie odczuł Marek mocniej swojej siły, siły prawdy. Przeciągał rozmowę, wywoływał dyskusyę, aby sobie wyrobić wyraźne przekonanie o wartości ojca Crabot’a. Zdziwienie Marka granic nie miało, gdy w miarę posuwania się w rozmowę przenikał przeciwnika. Taką nadzwyczajną nędzę argumentacyi, tak wyraźną niezręczność mógł mieć tylko człowiek próżny, przywykły do ślepego posłuszeństwa. Więc to był ten głęboki dyplomata, który wszystkich trzymał w grozie swym przebiegłym rozumem, którego rękę chciano widzieć we wszystkich ważnych wypadkach?! W przykrem tem, marnie przygotowanem spotkaniu przedstawił się jako ubogi, stropiony umysł, bez powodu zbytecznie się odkrywający, niezdolny do obrony swej wiary wobec zwyczajnie rozsądnego i logicznego przeciwnika. Miernota, poprostu miernota z pokostem światowych zalet, którego blask zwodził zdaleka. Rzeczywista jego siła leżała jedynie w głupocie trzody, w uległości, z jaką wierni gięli się przez niezaprzeczalną bezwzględnością jego twierdzeń. Wobec mierności człowieka zrozumiał Marek, że ma przed sobą zwykłego jezuitę na pokaz, przeznaczonego na to, by błyszczał i zachwycał, ale że po za nim inni, na przykład ojciec Poirier, prowincyał z Rozan, o którym nie mówiono wcale, kierowali wszystkiem z głębi swej kryjówki z głęboką, choć niepopularną mądrością.
Ojciec Crabot miał jednak tyle przebiegłości, iż spostrzegł, że wchodzi na fałszywą drogę i usiłował ile możności odzyskać grunt utracony. Rozmowa skończyła się na chłodnych uprzejmościach ze stron obu. W tej chwili baron Nathan, który musiał podsłuchiwać pode drzwiami, ukazał się ze skwaszoną miną, pragnąc jak najprędzej pozbyć się belfra, tak głupiego, że nie dostrzegł własnego interesu. Odprowadził go na ganek i patrzał za odchodzącym. Idąc przez ogród pomiędzy szumiącemi fontannami i marmurowemi nimfami, ujrzał Marek zdala, wśród drzew i krzewów margrabinę de Boise, jak czule uśmiechnięta, między przyjacielem Hektorem i przyjaciółką Leą przechadzała się zwolna.
Wieczorem tegoż dnia poszedł Marek na ulicę Tron do Lehmanów, gdzie naznaczył spotkanie Dawidowi. Zastał tam szaloną radość. Odebrano bowiem depeszę od jakiegoś przyjaciela z Paryża, który donosił, że Sąd Kasacyjny wydał nareszcie jednogłośnie wyrok, unieważniający wyrok sądu w Beaumont i odsyłający Simon’a przed sąd w Rozan. Dla Marka było to wyjaśnieniem i mniejszą mu się wydała niedorzeczność ojca Crabot’a. Widocznie dobrze powiadomiony, znał już nowinę i, wobec postanowionej rewizyi, chciał ocalić, co było możliwem do ocalenia. U Lechmanów płakano z radości: kończyło się długie nieszczęście! Józef i Sara ściskali zapamiętale Rachelę, postarzałą i wyczerpaną małżonkę i matkę. Wszyscy byli odurzeni blizkim powrotem opłakanego i długo oczekiwanego męża i ojca. Zapominano o obelgach i męczarniach, gdyż uniewinnienie było pewnem, ani w Maillebois ani w Beaumont nikt o tem nie wątpił. Dawid i Marek, dwaj pracownicy w dobrej sprawie, serdecznie wzruszeni, uściskali się gorąco.
Nazajutrz jednak powstały niepokoje. Simon tak niebezpiecznie zachorował w więzieniu, że przez długi czas niemożliwością byłoby sprowadzić go do Francyi. Długie miesiące upłynąć muszą zanim rozprawy nowego procesu będą mogły się zacząć w Rozan. W ten sposób niesprawiedliwość skorzysta, aby odżyć i znowu się krzewić w kłamstwie i nędznej ciemnocie tłumu.




III.

W ciągu roku, który jeszcze upłynął w trosce, niepokoju i walce, Kościół robił największe wysiłki, aby odzyskać swą potęgę. W trudnem, zewsząd zagrożonem położeniu grał rozpaczliwą stawkę, która w razie powodzenia mogła przedłużyć jego panowanie na jeden lub dwa wieki. W tym celu koniecznem było, żeby pozostał nauczycielem i wychowawcą młodzieży francuskiej, żeby utrzymał swą władzę nad dzieckiem i kobietą, nad ciemnotą biednych i maluczkich duchem, aby ich kształtować i urabiać na naród zabobonny, łatwowierny i uległy i łatwo nad nim panować. Dzień, w którym Kościół będzie miał odjęte prawo nauczania, w którym szkoły jego zostaną zamknięte i znikną, będzie początkiem blizkiego końca, nieuniknionego upadku wśród nowego narodu wyzwolonego, wzrosłego po za kłamstwem mnichów, w ideałach rozumu i swobodnej ludzkości. Chwila była ważna. Sprawa Simon’a, oczekiwany powrót i tryumf niewinnego mogły zadać najstraszniejszy cios szkole zakonnej, wywyższając szkołę świecką. Ojciec Crabot, który chciał ocalić prezesa Gragnon’a sam tak się skompromitował, że zniknął z pięknego świata i blady, drżący zamknął się w swej celi. Ojciec Philibin, zagrzebany w jakimś klasztorze w Rzymie, kończył a może skończył życie w pokucie. Braciszek Fulgenty, przeniesiony przez zwierzchników za karę głuchego niezadowolenia, które budził, a w skutek którego ubyła trzecia część uczniów ze szkoły braciszków w Maillebois, leżał ciężko, podobno, chory w odległej prowincyi. Braciszek Gorgiasz nakoniec zemknął w obawie uwięzienia, czując się opuszczonym przez przełożonych, gotowych poświęcić go jako kozła ofiarnego. Ucieczka jego ostatecznie rzuciła trwogę w szeregi obrońców Kościoła, którzy, mimo wielu przyczyn niepokoju, żyli tylko myślą wydania ostatniej, bezlitosnej bitwy, gdy sprawa Simon’a wytoczona zostanie przed sądem w Rozan.
Marek zmartwiony, że stan zdrowia Simon’a nie pozwala go sprowadzić do Francyi, przygotowywał się również do tej bitwy przewidując, że będzie decydującą. Prawie co czwartek dojeżdżał do Beaumont z Dawidem, często sam nawet, aby zaczerpnąć wiadomości. Szedł do Delbos’a, podsuwał mu pomysły, wypytywał go o najmniejsze wypadki tygodnia. Potem zachodził do Salvan’a, który go zawiadamiał o ulegającej ciągłej zmianie opinii miasta. Jednego czwartku, wychodząc ze Szkoły Normalnej, u końca alei des Jaffres, doznał wielkiego wstrząśnienia.
W odludnem miejscu, kędy po godzinie czwartej nikt nie przechodzi, w głębi krzyżujących się dróg, na ławce siedziała Genowefa z miną zgnębioną, zmęczoną i opuszczoną w zimnym cieniu katedry, który mchem pokrywał pnie starych wiązów.
Chwilę stał nieruchomy. Od czasu do czasu widywał Genowefę w Maillebois, lecz zawsze ze wzrokiem w dal utkwionym szła w towarzystwie pani Duparque na jakieś nabożeństwo. Tym razem nikt ich nie dzielił, stali oko w oko, w zupełnej samotności. Ona go także spostrzegła i patrzyła nań oczami; których zdawał się dostrzegać wielkie cierpienie i bezwiedną prośbę o ratunek. Zbliżył się, nieśmiało usiadł na ławce, zdala od niej, jakby się lękał, że ją rozgniewa i zmusi do ucieczki.
Cisza panowa-ła dokoła. Było to w czerwcu, słońce na czystem niebie skłaniało się ku hory zontowi, rzucając na liście złote strzały. Wieczorne podmuchy ochładzały upał. Marek wciąż patrzył na żonę w milczeniu, ze wzruszeniem widząc, że schudła, zbladła, jak po ciężkiej chorobie, w której piękność jej stała się bardziej subtelną. Dawna jej twarz, otoczona pięknymi jasnymi włosami, z wielkimi, namiętnymi lecz wesołymi oczyma, zeszczuplała i przybrała wyraz palącego niepokoju, dręczącego, niczem niezaspokojonego pragnienia. Nagle powieki jej drgnęły i dwie łzy, które starała się powstrzymać, spłynęły po policzkach. Widząc to zaczął mówić spokojnie, jak gdyby się rozstali wczoraj.
— Nasz mały zdrów?
Nie odpowiedziała zaraz, bojąc się zapewne zdradzić duszące ją wzruszenie. Czteroletni ich chłopczyk nie był już na wsi. Odebrała go od mamki i, mimo gderania babki, sama go wychowywała.
— Doskonale się miewa — odpowiedziała z lekkiem drżeniem w głosie, mimo że się starała również okazać obojętny spokój.
— A z Ludwini jesteś zadowolona?
— Tak. Wprawdzie nie zawsze robi, czego pragnę — ty pozostałeś panem jej umysłu — ale jest rozsądna, dobra, pracuje; nie mogę się na nią uskarżać.
Wzmianka o przyczynie ich rozstania, o komunii córki, sprowadziła kłopotliwe milczenie. Była to jednak uraza z dniem każdym słabnąca, gdyż dziewczynka wzięła na siebie całą odpowiedzialność, spokojnie oczekując dwudziestu lat, zanim zadecyduje, czy ma spełnić ten akt wiary. Słodką stanowczością tak znużyła matkę, że mówiąc o tem miała giest zniechęcenia, jak gdyby chodziło o długo oczekiwane szczęście, w które przestała wierzyć.
Po chwili ośmielił się zapytać.
— A ty moja droga? Byłaś tak chora, jak się czujesz teraz?
Wzruszyła beznadziejnie ramionami i znów powstrzymała łzy.
— O, ja! oddawna nie wiem sama, jak się mam. Co tam! muszę żyć, skoro Bóg daje mi siły potemu.
Tak był wzruszony, tak przejęty miłością i litością wobec jej cierpienia, że wyrwał mu się okrzyk niepokoju.
— Genowefo, moja Genowefo, co cię boli? co cię dręczy? Powiedz mi! O, gdybym mógł cię pocieszyć, uzdrowić!
Cofnęła się, widząc, że się do niej przysunął.
— Nie, nie! Nic wspólnego niema pomiędzy nami, nie możesz mi pomódz, mój przyjacielu, gdyż należymy do dwóch różnych światów... Ach, gdybym ci opowiedziała! Ale po co? Nie zrozumiesz.
Opowiedziała jednak. Wyznała swoją mękę, niepokój, z dniem każdym rosnący; mówiła krótkiemi, goraczkowemi zdaniami, nie spostrzegając nawet, że się spowiada, gdyż naszła na nią rozpaczliwa chwila, w której serce otwiera się i wylewa. Opowiedziała, jak po południu wyrwała się z Maillebois i bez wiedzy pani Duparque przybyła wyspowiadać się przed sławnym misyonarzem, ojcem Atanazym, którego rady i wielka pobożność rewolucyonizowały wszystkie dewotki w Beaumont. Był w mieście przejazdem, a zapewniano, że już dokonał massę cudownych uzdrowień kobiecych dusz niezadowolonych, dręczonych pragnieniem Jezusa. Błogosławieństwo jego i modlitwa wracały im spokój aniołów. Genowefa właśnie wyszła z kościoła, gdzie dwie godziny spędziła na modlitwie, wyznawszy na spowiedzi świętemu zakonnikowi swoje niezaspokojone pragnienie boskiego szczęścia. Ojciec Atanazy poprzestał na daniu jej rozgrzeszenia z tego, co nazywał zbytnią dumą i namiętnością ludzka i jako pokutę kazał jej zajmować się biednymi i chorymi. Próżno potem korzyła się i unicestwiała w najciemniejszym, najpustszym kacie kaplicy katedralnej, nie czuła zadowolenia ni spokoju, płonęła ciągle potrzebą całkowitego oddania się Bogu, a nie znajdywała szczęścia ukojenia ciała ani duszy?
Marek zaczął się domyślać prawdy i zadrżał nadzieją, mimo że go martwił widok znękanej żony. Widocznie ani ksiądz Quandieu, ani nawet ojciec Teodozy nie zdołali zaspokoić jej gwałtownej potrzeby kochania. Znała miłość, kochała zapewne zawsze mężczyznę, męża, z którym była rozłączona, a który ją ubóstwiał. Blady obraz, dający mistyczne rozkosze, pozostawiał w niej niezadowolenie i rozdrażnienie. Obecnie przez dumę tylko była upartą katoliczką, odprawiała coraz trudniejsze praktyki religijne, jak silne środki odurzające, aby uśpić gorycz i bunt zwiększających się coraz rozczarowań. Wszystko zapowiadało zbudzenie się w niej matki; odebrała małego Klemensa i sama się nim zajmowała, Ludwinię uważała za swoją pociechę i ulegała jej czułej dyplomacyi, dążącej do uzdrowienia jej i doprowadzenia zwolna do ojca i męża. Dobrym też znakiem było jej niezadowolenie ze strasznej babki i domku przy Placu Kapucynów, gdzie życie w zimnie ciszy i cieniu stawało się nieznośnem. Kryzys doprowadził ją do ostatecznej próby; udała się do wszechmocnego misyonarza, ponieważ ani ksiądz Quandieu, ani ojciec Teodozy nie zdołali jej dać Jezusa, pokryjomu przybiegła do cudownego spowiednika, a ten dał jej jako lekarstwo całkiem dziecinną pokutę.
— Droga moja — zawołał Marek, w uniesieniu tracąc wszelką ostrożność — brakuje ci domowego ogniska, które tak kochałaś, — dlatego jesteś niespokojna i udręczona! Zbyt wiele cierpisz, wróć, wróć do mnie, błagam!
Zacięła się w dumie i odparła:
— Nie, nie! nigdy do ciebie nie wrócę... Nie jestem nieszczęśliwa, to nieprawda. Ponoszę karę za to, że cię kochałam, że należałam do ciebie, że podzielałam twoje zbrodnie. Gdy się skarżę, babka słusznie mi to przypomina. Okupuję za ciebie piekło, we mnie Bóg karze ciebie, twoja to trucizna pali mię nieubłaganie.
— Moje biedne dziecko, mówisz rzeczy potworne. Doprowadzają cię tam do obłąkania. Jeżeli prawdą jest, że rzuciłem w twą duszę nowe ziarno, to ono właśnie zapewni kiedyś nasze szczęście. Zanadto byliśmy sobie blizcy, powrócisz zatem, nasze dzieci cię sprowadzą. Rzekoma trucizna, o której mówi niemądra babka, to nasza miłość, która nurtuje ci serce i która mi ciebie wróci!
— Nigdy!.. Bóg rzuciłby gromy na nas oboje. Wypędziłeś mię z domu swemi bluźnierstwami. Gdybyś mię kochał, nie odebrałbyś mi córki, zabraniając jej przystąpić do pierwszej komunii. Jak możesz żądać bym powróciła do bezbożnego domu, gdzieby mi niewolno było modlić się nawet?.. Ach, co za nędza, nikt mnie nie kocha i niebo nie chce się otworzyć przede mną!
Wybuchnęła płaczem. Marek zrozpaczony jej cierpieniem, uczuł, że próżnem byłoby męczyć ją dłużej. Godzina nie nadeszła. Nastało milczenie, zdała tylko w alejach słychać było głosy bawiących się dzieci.
Podczas żywej rozmowy zbliżyli się ku sobie na ławce. Siedzieli teraz zamyśleni z oczami utkwionemi w blaski zachodu. Marek przemówił pierwszy.
— Myślę, że nie uwierzyłaś, moja droga, w obrzydliwości, któremi pewni ludzie chcieli mię oczernić z powodu mego braterskiego stosunku z panną Mazeline
— O, nie! — odparła żywo — znam ją i ciebie. Nie myśl, że stałam się tak głupią, aby wierzyć we wszystko, co mi opowiadają.
Zmieszała się zlekka i dodała:
— Tak samo ze mną. Wiem, że zaliczono mię do trzody, z której ojciec Teodozy miał sobie stworzyć rodzaj miłosnej świty. Po pierwsze nie wierzę w tę świtę, — ojciec Teodozy może zanadto, jak na zakonnika, zadowolony z siebie, ale sądzę, że ma szczerą wiarę. Następnie, umiałabym się obronić, myślę, że nie wątpisz o tem.
Mimo głębokiego smutku, Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu. Widoczne zmieszanie Genowefy dało mu do zrozumienia, że ze strony zakonnika było jakieś nieudane pokuszenie, tłomaczace gorycz jej i zmianę spowiednika.
— Z pewnością nie wątpię — odpowiedział. — Ja również ciebie znam, wiem, że niezdolną jesteś do brudu. Nie obawiałem się dla ciebie ojca Teodozego, chociaż znam męża, który go złapał na miłosnej rozmowie z żoną... Żałuję tylko, że dano ci złą radę porzucenia poczciwego księdza Quandieu i oddania się w ręce pięknego mnicha.
Przelotny rumieniec Genowefy potwierdził jego domysły. Ojciec Crabot, z głęboką znajomością kobiety młodej i żądnej uczucia, poradził pani Duparque, aby usunęła wnuczę z pod wpływu księdza Quandieu i oddała ją ojcu Teodozemu. Zrobiono to pod pozorem, że stary, zbyt pobłażliwy proboszcz niewystarczającym był dla duszy egzaltowanej, potrzebującej energicznego kierownictwa. Piękny kapucyn miał dość władzy i wpływu, aby odegrać delikatną rolę zastępcy bóstwa i skłonić do adorowania go tę młodą kobietę, wykorzeniając z niej miłość dla męża, której była oddaną. Doktorowie Kościoła wiedzą, że tylko miłością zabija się miłość; osoba, która kocha, nigdy całkowicie nie należy do kościoła. Powrót Genowefy na drogę grzechu był nieunikniony, jeżeliby nie przestała kochać męża, lub nie zwróciła miłości gdzieindziej. Ojciec Teodozy jednak, jako słaby psycholog, pomylił się w sądzie o tej namiętnej a prawej penitentce i musiał popełnić jakąś brutalność. Przyspieszył w ten sposób kryzys, wywołał obrzydzenie i bunt istoty zbolałej, która nie odzyskawszy jeszcze zdrowego rozsądku, widziała przecież walącą się w gruzy mistyczną piękność Boga swego dzieciństwa.
Szczęśliwy z odkrycia nowego symptomatu przychodzenia do zdrowia, Marek spytał nieco złośliwie:
— Więc ojciec Teodozy nie jest już twoim spowiednikiem?
Zwróciła na niego jasne spojrzenie i odrzekła wyraźnie:
— Nie, ojciec Teodozy nie był dla mnie odpowiednim; powróciłam do księdza Quandieu który, jak słusznie utrzymuje babka, nie jest dość gorliwy, ale za to tak dobry, że często mię uspakaja.
Zamyśliła się chwilę. Potem wyrwało się jej półgłosem nowe wyznanie.
— Poczciwy człowiek, ani wie, o ile powiększył udręczenie w którem żyję, odkąd zrobił mi zwierzenie co do tej wstrętnej sprawy...
Urwała, ale Marek, palony ciekawością spytał.
— Sprawy Simon’a?.. Ksiądz Quandieu wierzy w niewinność Simon’a, prawda.
Spuściła oczy w milczeniu. Potem rzekła cicho.
— Tak, wierzy w jego niewinność, powiedział mi to w wielkiej tajemnicy w kościele, u stóp krzyża, wobec słuchającego nas Chrystusa.
— A ty, Genowefo, czy wierzysz teraz w niewinność Simon’a?
— Nie, nie wierzę, nie mogę uwierzyć. Powinieneś pamiętać, że nie byłabym cię opuściła, gdybym myślała, że jest niewinnym, gdyż jego niewinność byłaby dowodem plugawej zbrodniczości obrońców Boga, a ty broniąc jego, obwiniałeś Boga o błąd i kłamstwo.
Marek pamiętał dobrze. Pamiętał, jak przyniósłszy mu wiadomość o postanowionej rewizyi, na widok jego radości, wpadła w gniew, jak wołała, że niema prawdy i sprawiedliwości po za religią, jak nakoniec opuściła dom, gdzie znieważono jej wiarę katolicką. Dziś widząc, że jest zachwianą, gorąco zapragnął ją przekonać, bo czuł, że w chwili, kiedy potrzeba sprawiedliwości, w całym tryumfie prawdy narzuci się jej umysłowi, — zdobędzie ją dla siebie.
— Genowefo, moja droga Genowefo, ty taka prawa, szczera, posiadająca inteligencyę tak jasną, gdy legendy dzieciństwa jej nie zaćmiewają, — niepodobna, abyś wierzyła w podobnie grube kłamstwa. Staraj się poznać sprawę, czytaj dokumenty.
— Upewniam cię, mój drogi, że znam wszystko, wszystko czytałam.
— Czytałaś ogłoszone akty badań Sądu Kasacyjnego.
— Rozumie się; czytałam wszystko w „Małym Beaumontais“. Wiesz, że babka co rano kupuje ten dziennik.
Marek gwałtownym giestem wyraził wstręt i oburzenie.
— A to śliczne wiadomości masz, moje kochanie! Obrzydliwe pismo, o którem mówisz, jest rynsztokiem pełnym brudów i kłamstw ku ogólnemu zatruciu. Fałszują tam dokumenty, zmieniają cytaty i głupiemi bajkami napychają łatwowierne umysły maluczkich i pokornego serca... Ty, równie jak wielu porządnych ludzi, jesteś zatruta!
Musiała poczuć, że w istocie zbyt tam wiele było głupstw i bezczelności, gdyż zmieszana spuściła oczy.
— Posłuchaj — mówił Marek — pozwól mi przysłać sobie kompletne wydanie badań i przyrzecz mi, że je przeczytasz uważnie i bezstronnie.
Podniosła żywo głowę.
— Nie, nie, nie przysyłaj nic, nie chcę.
— Dlaczego?
— Nie potrzeba. Nie potrzebuję nic czytać.
Patrzał na nią ze smutnem zniechęceniem.
— Powiedz, że nie chcesz czytać.
— Mój Boże! jeżeli wolisz to niech będzie, że nie chcę nic czytać... Po co? jak mówi babka. Nie trzeba nigdy ufać swemu rozumowi.
— Nie chcesz nic czytać, bo się boisz być przekonaną, bo wątpisz we wczorajsze pewniki.
Machnęła ręką ze znużeniem, z jakąś gorzką niedbałością.
— I masz ciągle na myśli opinię księdza Quandieu i ze strachem pytasz siebie, jak może świątobliwy ksiądz wierzyć w niewinność tego człowieka, bo gdybyś ty ją uznała, musiałabyś wyklinać te lata błędu, w czasie których nas i siebie dręczyłaś.
Nie poruszyła się, zdawało się, że nie chce nawet słuchać. Utkwiła oczy w ziemię, a po chwili mówiła zwolna:
— Nie szukaj przyjemności w powiększaniu mego smutku. Nasze życie jest złamane, wszystko skończone; uważałabym się za bardziej winną, gdybym wróciła do ciebie. A ty, czy znalazłbyś ulgę, gdybyś myślał, że się pomyliłam, że nie znajduję u babki spokoju i wiary, do których uciekłam? Moje cierpienie nie wyleczyłoby twego.
Było to zupełne prawie wyznanie: ukryty żal ucieczki, niespokojna wątpliwość, w którą popadła. Uczuł to i zawołał:
— Jeżeli jesteś nieszczęśliwa, powiedz otwarcie i wracaj! Zabierz dzieci, dom gotów na wasze przyjęcie. Coby to była za radość, co za szczęście!
Wstała i odrzekła monotonnym głosem upartej, ślepej i głuchej penitentki.
— Nie jestem szczęśliwą, jestem ukarana i wytrzymam karę do końca. A ty, jeżeli masz trochę nade mną litości, zostań tu, nie idź za mną, a jak mię kiedy spotkasz, odwróć głowę, bo wszystko umarło, wszystko musi być umarłem między nami.
Odeszła w blaskach zachodu w dal pustej alei. Ciemno ubrana, szczupła, wysoka tworzyła ciemną sylwetkę, a z całej jej piękności widać tylko było przepyszne jasne włosy, które błyszczały w promieniach słońca. Posłuszny jej rozkazowi, siedział Marek nieruchomie i patrzał za nią, w nadziei ostatniego pożegnania. Nie odwróciła się jednak, zniknęła za drzewami, które drżały od wieczornego wiatru.
Kiedy nareszcie Marek podniósł się ociężale z ławki, ze zdziwieniem ujrzał przed sobą radośnie uśmiechniętego Salvan’a.
— A, złapałem kochanków na schadzce w samotnym kąciku! Oddawna was spostrzegłem, ale się przyczaiłem, nie chcąc przeszkadzać... Dlatego to, mruku jakiś, tak krótko byłeś dziś u mnie!
Marek smutnie pokiwał głową i poszedł ze starcem.
— Spotkanie było przypadkowe i rozdarło mi serce.
Opowiedział spotkanie i długą rozmowę, po której był bardziej zbolały, bardziej pewny, że zerwanie jest ostatecznem. Salvan nie mógł nigdy sobie darować, że przyczynił się do tego związku, tak namiętnego i szczęśliwego, który tak źle się skończył. Oskarżał się, że działał nieostrożnie łącząc wolną myśl z Kościołem. Słuchał więc uważnie, a choć się nie uśmiechał, miał zadowoloną minę.
— To wszystko nie jest tak bardzo złe — rzekł nakoniec. — Nie spodziewałeś się przecie, że nasza biedna Genowefa rzuci się tobie na szyję, błagając, abyś ją zabrał. Kobieta, która się oddała Bogu zbyt wiele ma dumy, aby wyznać rozczarowanie, w którem ją pogrąża, nie odpowiadając jej uczuciu. Według mnie przechodzi ona niemniej straszny kryzys, który może ci ją lada chwila powrócić... Prawda uderzy w nią jak piorun. Ma zbyt wiele rozumu, aby nie uznać sprawiedliwości.
Ożywiony rozmową, znowu się rozweselił.
— Nigdy ci nie opowiadałem moich pertraktacyj z panią Duparque w ostatnich latach. Ponieważ nie doprowadziły do niczego, nie było się czem chwalić... Otóż, kiedy żona twoja popełniła to szaleństwo, sądziłem, że mam obowiązek upamiętać ją, jako przyjaciel jej ojca i dawny jej opiekun. Te tytuły otwarły mi naturalnie zamknięty zwykle dom przy Placu Kapucynów. Wyobrażasz sobie jednak, w jak haniebny sposób przyjęła mnie straszna babka. Nie zostawiała mię ani na chwilę samego z Genowefą i każde moje słowo, nakłaniające do zgody, przerywała przekleństwem, rzucanem pod twoim adresem. Wypowiedziałem jednak wszystko, co należało... Biedne dziecko nie było, co prawda, wstanie mnie zrozumieć. Okropna rzecz, jakie spustoszenie egzaltacya religijna robi w mózgu kobiety, w którym krzewi się wychowanie katolickie. Genowefa zdawała się zdrowa, zrównoważona, a dość było tej nieszczęśliwej sprawy Simon’a, aby powstał najzupełniejszy zamęt w jej głowie. Nie chciała mię nawet słuchać i opowiadała szaleństwa, zdolne zadziwić najspokojniejszy umysł. Koniec końców zostałem pobity. Nie wyrzucono mię właściwie za drzwi, ale po dwu pokuszeniach musiałem wyrzec się nadziei wprowadzenia trochę logiki do tego waryackiego domu, gdzie jedynie smutna pani Berthereau wydaje się mieć nieco zdrowego rozsądku i mocno cierpi z tego powodu.
Marek nie mógł się rozchmurzyć.
— Widzi pan, że wszystko stracone. Nie można oświecić ludzi, którzy upierają się siedzieć w ciemności.
— Dlaczego?.. Ja, co prawda, nie mogę się już na nic przydać. Nie mogę probować, gdyż zatknęłyby sobie oczy i uszy, aby nie widzieć i nie słyszeć. Ale masz tam możnego pomocnika, najlepszego adwokata, najsubtelniejszego dyplomatę, najzręczniejszego kapitana i najsławniejszego zwycięzcę.
Śmiał się, zapalał.
— Rozumie się, mówię o Ludwini, którą kocham i podziwiam, jak cud rozumu i wdzięku... Wiesz, że stanowcze i łagodne postępowanie tego dziecka, od dwunastego roku jej życia, jest po prostu bohaterstwem. Nie znam wyższego i bardziej wzruszającego przykładu. Okazała przedwczesny rozsądek i odwagę, jakich próżnoby szukać u jej rówieśnic. Jaki daje ci dowód szacunku i przywiązania, spokojnie odmawiając żądaniu matki, dlatego, że tobie przyrzekła nie iść do spowiedzi i komunii zanim nie skończy dwudziestu lat! Dziś, gdy zdobyła prawo dotrzymania obietnicy, trzeba widzieć, jak wdzięcznie i poważnie manewruje, aby zdobyć dom tak dla niej nieprzyjazny, jak nuży nawet gniew babki. Najcudowniejszą jest przecież w czułej pracy nad matką, którą otacza czynnem uwielbieniem, jak wracającą do zdrowia istotę, której trzeba wzmacniać siły fizyczne i moralne, aby mogła rozpocząć życie normalne. O tobie mówi jej rzadko, ale przyzwyczaja ją do życia w twojej atmosferze, w twojej myśli, w twojej miłości. Jest drugim tobą, na chwilę nie przestaje pracować nad powrotem małżonki i matki, nawiązując pieszczotliwemi rękoma zerwany węzeł. Jeżeli żona wróci do ciebie, przyjacielu, to dziecko ci ją przyprowadzi, wszechmocne dziecko, zdrowie i pokój domowego ogniska.
Marek słuchał wzruszony i znowu nadzieja odżywała w jego sercu.
— Gdybyż to było prawdą! Ale Genowefa bardzo jeszcze chora.
— Pozostaw starania twojej małej lekarce, jej poranny pocałunek daje matce życie... Genowefa się dręczy, bo życie walczy w niej ze śmiertelną chorobą, w której o mało jej nie utraciłeś. Skoro tylko dobra jej natura przemoże potworną głupotę mistyczną, znajdzie się wraz z dziećmi w twoich objęciach... No, odwagi, przyjacielu! Jak Simon’a oddasz rodzinie, strasznem byłoby, żeby zwycięztwo prawdy i sprawiedliwości nie zapewniło twego osobistego szczęścia!
Zamienili braterski uścisk ręki i pocieszony nieco Marek powrócił do Maillebois, gdzie zaraz nazajutrz wpadł w ogień walki. W Maillebois bowiem wrzała burza namiętności klerykalnych, gdyż Kościół robił największe wysiłki, aby ocalić i wywyższyć nauczanie religijne. Ucieczka braciszka Gorgiasza wywarła fatalne wrażenie i powtórzyły się wielkie dnie sprawy Simon’a. Nie było domu, w którymby nie prowadzono sporów w przedmiocie możliwej winy tego okropnego braciszka, którego postać przybierała niezwykłe rozmiary.
Przed zniknięciem braciszek Gorgiasz ze spokojną bezczelnością napisał do „Małego Beaumontais“ list, w którym tłomaczył, że wydany wrogom przez nikczemne odstępstwo swoich zwierzchników, usuwa się w bezpieczne miejsce, aby mógł się bronić swobodnie, w swoim czasie i wedle swojej woli. Najważniejszym szczegółem listu było nowe wyjaśnienie obecności sławnego wzoru kaligraficznego u Zefiryna. Zawsze uważał za bezsensowną skomplikowaną historyę fałszerstwa, wymyśloną przez przełożonych, którzy pragnęli, aby nie przypuszczano nawet, że wzór mógł pochodzić ze szkoły braciszków. Według niego, głupiem było zaprzeczać tego pochodzenia, jak dziecinnem byłoby wypierać się autentyczności podpisu. Wszyscy w świecie biegli mogli sobie poznawać w podpisie rękę Simon’a, był on niemniej, dla uczciwych ludzi, własnem pismem jego, braciszka Gorgiasza. Pod naciskiem jednak bezwzględnej woli zwierzchników, którzy grozili, że pozostawią go własnym siłom, jeżeli nie uzna ich tłomaczenia, zrezygnował był i wyparł się swojej wersyi. Obecnie zaś powracał do niej, uważając tłomaczenie starszyzny za śmieszne i nierozumne, odkąd mianowicie znaleziono u ojca Philibina oddarty rożek z pieczęcią. Zbyt głupiem było zaprawdę utrzymywać, jak to uparcie czyniło zgromadzenie, że Simon wydostał pieczęć, lub sfabrykował podobną, aby zgubić braciszków ze współzawodniczącej szkoły. Opuszczony i potępiony przez swoich, którzy go uważali za osobistość kompromitującą, oswobadzał się z pod ich wpływu i starał się ich zrobić zależnymi od siebie, wyznając część prawdy. Nowe jego tłomaczenie, wstrząsające dla czytelników „Małego Beaumontais“, było następujące: wzór pochodził istotnie ze szkoły braciszków, ale wyniósł go ztamtąd Zefiryn, jak, mimo zakazu, wyniósł drugi podobny Wiktor Milhomme i że w ten sposób Simon znalazł go na stole w pokoju ofiary w noc obrzydliwego zamachu.
W dwa tygodnie potem dziennik wydrukował nowy list braciszka Grorgiasza. Schronił się we Włoszech, nie dawał dokładnego adresu, ale obiecywał stanąć jako świadek w procesie w Rozan, jeżeli będzie miał urzędowe zapewnienie, że nie pokuszą się na jego wolność. Simon’a nazywał dalej plugawym żydem i mówił, iż ma przygniatający dowód jego winy, lecz że przedstawi go tylko w sądzie kryminalnym. Co mu nie przeszkadzało wyrażać się o swoich przełożonych, zwłaszcza o ojcu Crabot w sposób zaczepny i obelżywy, z gorzką gwałtownością dawnego sprzymierzeńca, obecnie poświęconego i odrzuconego. Historyę fałszywej pieczęci znowu mianował idyotyczną. Co za marne kłamstwo, kiedy można było doskonale powiedzieć prawdę! Byli głupi i podli, szczególniej podli, bo czyż to nie najostatniejsza podłość opuścić jego, wiernego sługę boskiego, poświęciwszy przedtem bohaterskiego ojca Philibina i nieszczęśliwego braciszka Fulgentego! Dla tego ostatniego miał słowa pobłażliwej wzgardy: biedak bzikowaty, próżny, którego się pozbyto, pod pozorem choroby, wysyłając gdzieś daleko, pozwoliwszy mu przedtem porządnie się skompromitować. Ojca Philibina zwał swoim przyjacielem, wysławiał go jako bohatera obowiązku zakonnego, biernie posłusznego w rękach zwierzchników, którzy go używali do najgorszych spraw, a złamali, gdy trzeba mu było zamknąć usta. Przedstawiał tego bohatera, konającego w klasztorze w Apeninach, jako męczennika za wiarę, jak żarliwi antysimoniści przedstawili go na świętych obrazkach z aureolą i palmą męczeńską. To dało mu pochop do wychwalania samego siebie, co czynił z niezwykłą gwałtownością, z pięknem zuchwalstwem bezczelności. Był po prostu wspaniały w tej mieszaninie szczerości i kłamstwa, energii i fałszu tak, że gdyby los był zrządził inaczej, ten nikczemny szubrawiec mógł był stać się istotnie wielkim człowiekiem. Był, jak dotąd łaskawie uznawali jego przełożeni, wzorem zakonnika, posiadającym wiarę mocną, wyłączną i wojowniczą, przyznającym Kościołowi panowanie w niebie i na ziemi, uznającym się za żołnierza, który w obronie Kościoła mógł sobie pozwolić na wszystko. Istniał dla niego Bóg, zwierzchnicy i on; zdawszy ze swych czynów rachunek Bogu i zwierzchnikom, nie dbał o nikogo. Jeżeli jednak uznał zwierzchników za niegodnych, nie liczył się z nimi. Pozostawał wtedy sam wobec Boga, Bóg i on. W dniu zatem, w którym się wyspowiadał i otrzymał rozgrzeszenie, uważał się za istotę wyjątkową, czystą, stojącą po za prawami ludzkiemi, nie obowiązaną do odpowiedzialności przed nikim. Zasadnicza prawda religii katolickiej uzależnia swoich duchownych jedynie od władzy boskiej; taki ojciec Crabot okazał światowe tchórzowstwo, przejmując się głupią sprawiedliwością ludzką i idyotyczną opinią mass.
W drugim tym liście braciszek Gorgiasz, ze zwykłym sobie spokojnym bezwstydem wyznawał, że i jemu zdarzało się grzeszyć. Ciężko bił się w piersi, wołał że jest wilkiem i wieprzem, z pokorą tarzał się w pyle u stóp swego Boga. Poczem uspokojony, pozbywszy się ciężaru, dalej święcie służył Kościołowi, aż do chwili, kiedy błoto, z którego był stworzon, popychało go w nieczystość i wymagało nowego rozgrzeszenia. Tylko że on, jako prawy katolik, miał odwagę wyznania, siłę do pokuty, kiedy dygnitarze duchowieństwa, przeorowie zakonów, na których tak gorzko się skarżył, byli kłamcy i tchórze, drżeli wobec swych błędów, ukrywali je obłudnie, zrzucali na innych, obawiając się następstw i sądów ludzkich. Z początku w namiętnych tych napadach widać było tylko gniew za to, że, użyty jako powolne narzędzie, został później brutalnie odrzucony. Wiązał swoją sprawę ze sprawą ojca Philibina i braciszka Fulgentego, których uważał, równie jak siebie za ofiary najpotworniejszej i najgłupszej niewdzięczności. Od niejakiegoś przecie czasu głuche, niewyraźne pogróżki mieszały się z żalami. On, jako dobry chrześcijanin, płacił zawsze za swe winy, lecz byli inni, którzy mieli obowiązek pokutą publiczną opłacić swoje zbrodnie. Dlaczego nie czynili tego? Napewno spadnie na nich kara, gdy znużą cierpliwość Boga, który zeszłe mściciela i sędziego, a ten ogłosi ich ukryte, bezkarne zbrodnie! Robił widocznie aluzye do ojca Crabot’a, miał na myśli, rozmaicie opowiadaną, tajemniczą historyę milionowego spadku hrabiny Quederille, wspaniałej posiadłości Valmarie, gdzie później założono kolegium jezuickie. Zaczęto sobie przypominać szczegóły: jasnowłosa hrabina, od wielu lat sławna z rozpusty, wspaniała jeszcze, mimo lat sześćdziesięciu, popadła w nadzwyczajną dewocyę; ojciec Philibin, młodziutki wówczas, objął miejsce nauczyciela wnuka jej, Gastona, dziewięcioletniego chłopca, ostatniego z Quedeville’ów, którego rodzice zginęli tragiczną śmiercią w czasie pożaru; ojciec Crabot, świeżo nawrócony pod wpływem cierpienia miłosnego, wprowadzony został do zamku jako spowiednik, potem zwolna jako kierownik, przyjaciel, a jak utrzymywano, kochanek zawsze pięknej hrabiny; nakoniec wypadek, straszna śmierć małego Gastona, który utonął w czasie przechadzki z nauczycielem, śmierć, dająca hrabinie możność zapisać majątek i dobra ojcu Crabot’owi, za pomocą fideikomisu, którego się podjął jakiś klerykalny bankier z Beaumont, ustanowiony ogólnym spadkobiercą, z obowiązkiem przetworzenia zamku i parku na średni zakład naukowy zakonny. Przypomniano sobie również, że mały Gaston miał towarzysza zabaw, syna kłusownika, którego hrabina mianowała leśniczym. Chłopiec, imieniem Jerzy Plumet, protegowany później i kierowany przez jezuitów z Volmarie, był to, ni mniej ni więcej, tylko braciszek Gorgiasz we własnej osobie. Ostre słowa i groźna postawa tego ostatniego rozbudziły odległą przeszłość w pamięci ludzkiej, odnawiając dawne podejrzenie, iż trup leżał między marnym synem leśniczego i potężnymi zakonnikami, panującymi nad okolicą. Czyż to nie objaśniało ich ciągłej opieki, zuchwałego sposobu, w jaki go pokryli i przymierza, które z nim zawarli w najniebezpieczniejszej przygodzie? Chodziło im przedewszystkiem o ocalenie swego wpływu, następnie zrobili wszystko, aby obronić strasznego braciszka, a jeżeli ostatecznie go potępili, to jedynie przez niemożność bronienia go dłużej. Może zresztą braciszek Gorgiasz starał się straszyć ich tylko, aby wyłudzić, co się da jeszcze. A pewnem było, że napędzał im strachu, bo tracili głowy wobec listów i artykułów tego przeraźliwego gaduły, gotowego zawsze bić się w piersi, ogłaszając winy swoje i cudze. Mimo też pozornego opuszczenia, w jakiem go zostawiali, domyślać się było łatwo cichej a potężnej opieki, którą go otaczali, jak łatwo było napewno wskazać chwile, kiedy mu posyłali słowa otuchy i zasiłki pieniężne, wedle nagłego jego milczenia, trwającego niekiedy po kilka tygodni.
Wyznania i pogróżki braciszka Gorgiasza sprawiały straszne zamieszanie w obozie klerykalnym. Była to profanacya świątyni, tajemnice ołtarza, rzucane na pastwę niezdrowej ciekawości bezbożnych. Wiele jednak osób pozostało mu wiernymi, zachwycano się jego nieprzejednanym katolicyzmem, który z Bogiem tylko się liczył, nie chcąc uznawać tak zwanych praw społeczeństwa ludzkiego. Przyjmowano bez zastrzeżeń jego tłomaczenie, że wzór kaligraficzny, pochodzący ze szkoły braciszków i podpisany przez braciszka Gorgiasza, przyniesiony został przez Zefiryna, a użyty w szatańskim celu przez Simon’a. Wersya ta była prawdopodobniejsza i tłomaczyła ojca Philibina, który, straciwszy głowę, oderwał kawałek papieru z pieczęcią, uniesiony ślepą miłością dla świętej matki, Kościoła. Większość, co prawda, wierni przyjaciele ojca Crabot’a, wszyscy prawie księża i zakonnicy upierali się przy objaśnieniu pierwotnem, przejrzanem i poprawionem: Simon miał położyć fałszywy podpis i fałszywą pieczęć. Było to waryactwem, ale czytelnicy „Małego Beaumontais“ roznamiętniali się coraz więcej, jakby uszczęśliwieni nowym wynalazkiem fałszywej pieczęci, który dodawał jedno nieprawdopodobieństwo więcej do całej historyi. Dziennik co rano niewzruszenie głosił, że są materyalne dowody sfałszowania pieczęci i że ponowne skazanie Simon’a przez Sąd Kryminalny w Rozan nie pozostawia najmniejszej wątpliwości. Całe prawomyślne towarzystwo, jak zmówione udawało, iż wierzy w niezawodne zwycięztwo szkoły braciszków, skoro tylko bezbożni przeciwnicy braciszka Gorgiasza zostaną zgnębieni. Szkoła zakonna wielce potrzebowała tego zwycięztwa, gdyż znowu utraciła dwóch uczniów i głuche niepowodzenie ją podkopywało od czasu przykrych odkryć i wyznań. Ostateczne tylko zgniecenie Simon’a, powrót do więzienia, mogły jej dawny blask przywrócić, po raz drugi rujnując szkołę świecką. Za ogólną zgodą następca braciszka Fulgentego miał rozkaz trzymać się na uboczu i czekać. Tymczasem zaś, zawsze tryumfujący, nawet na zgliszczach, ojciec Teodozy, przeor Kapucynów, umiejętnie wyzyskiwał położenie, namawiając dewotki, aby dawały małe składki — dwa franki miesięcznie — świętemu Antoniemu Padewskiemu, prosząc go o utrzymanie w Maillebois szkoły dobrych braciszków.
Najważniejszym wypadkiem było kazanie księdza Quandieu, proboszcza parafii świętego Marcina, w którem wypowiedział swą boleść i oburzenie. Ksiądz Quandieu przez długi czas uchodził za ukrytego simonistę i powiadano, że po za nim stoi biskup Bergerot, jak ojciec Crabot stał po za kapucynami i braciszkami. W ten sposób zakonnicy i księża świeccy występowali przeciw sobie jak dwa wojska, zawsze gotowe do boju; księża bronili się od pożarcia przez mnichów, od zabrania sobie dochodów i zmonopolizowania ceremonij religijnych. Tym razem, jak zawsze zresztą słuszność była po stronie księży, właściwszych, sprawiedliwszych i bardziej ludzkich przedstawicieli religii Chrystusa. Przypomniano sobie, że później, słuchając rady biskupa, zwyciężonego i zmuszonego, pod grozą utraty dyecezyi uledz fali przesądów, ksiądz Quandieu musiał dla zgody i zadośćuczynienia być obecnym, z rozpaczą w sercu, przy bałwochwalczej ceremonii w kaplicy kapucynów. Od tego czasu usunął się i zamknął w spełnianiu jedynie swoich obowiązków; chrzcił, spowiadał, żenił i grzebał swoich parafian, jak akuratny urzędnik, nie dający poznać pod maską zawodowej dobroduszności, goryczy swego serca i rozpaczy umysłu. Wskutek jednak fatalnych wypadków odkrycia kłamstwa i fałszerstwa ojca Philibina, zniknięcia skompromitowanego braciszka Fulgentego, ucieczki i prawie wyraźnych wyznań braciszka Gorgiasza, bunt podniósł się w duszy proboszcza z Maillebois i utwierdził w nim pewność niewinność Simon’a. Przez ścisłą karność, byłby może jeszcze zmilczał, gdyby nie proboszcz z Jouville, ohydny ksiądz Cognasse, który w jednem ze swych kazań, robił wyraźne aluzye, zaznaczając, iż na czele sąsiedniej parafii stoi ksiądz odstępca, zaprzedany żydom, zdrajca Boga i ojczyzny. W księdzu Quandieu zawrzał ogień chrześcijanina, nie mógł powstrzymać dłużej oburzenia na widok, że ci, których zwał kupczącymi w świątyni, zdradzają i krzyżują po raz wtóry Jezusa, Jezusa prawdy i sprawiedliwości. Zaraz w następną niedzielę mówił z ambony o ludziach szkodliwych, którzy zabijają Kościół, wchodząc w przymierze ze sprawcami najohydniejszych zbrodni. Łatwo sobie wyobrazić zgorszenie i szalone wzburzenie w świecie klerykalnym, i tak już niespokojnym o rezultat sprawy Simon’a. Co za najgorsza, utrzymywano, że biskup Bergerot znowu popiera księdza Quandieu, mocno zdecydowany nie dopuścić tym razem, aby sekty fanatyzmu i nienawiści gubiły religię katolicką.
Wśród tak rozhulanych namiętności zaczęły się nakoniec rozprawy nowego procesu przed Sądem Kryminalnym w Rozan. Sprowadzono do Francyi Simon’a, bardzo jeszcze słabego, nie zupełnie wyleczonego z wyniszczającej febry, która o rok prawie opóźniła jego przybycie. Podczas podróży morskiej obawiano się, że nie dojedzie żywym. W obawie zamieszek, gwałtów i obelg zatajono miejsce wylądowania i przewieziono go do Rozan nocą, przez uboczne, nieznane nikomu drogi. Później osadzono w więzieniu, sąsiadującem z sądem, tak że miał do przejścia tylko szerokość ulicy, aby stanąć przed sędziami, a tak był ściśle strzeżony, tak chroniony, jak jakaś osobistość niebezpieczna i ważna, z którą się wiązał los całego narodu.
Najpierw pozwolono się z nim zobaczyć żonie jego, Racheli, wstrząśniętej spotkaniem po tylu strasznych latach. Dzieci zostawiła w Maillebois, u Lehmanów. Jakiż wzruszający uścisk zamienili! Biedna kobieta wyszła spłakana, tak się zmienił, wychudł, osiwiał. Wydał się jej dziwnym, o niczem nie wiedział, o rewizyi swego procesu dowiedział się z krótkiego zawiadomienia Sądu Kasacyjnego. Rewizya nie zdziwiła go wcale, od tylu lat żył w przeświadczeniu, że kiedyś nastąpi, iż mimo strasznych mąk, żył, zwyciężywszy śmierć siłą niewinności. Chciał żyć i żył, aby zobaczyć dzieci i oddać im nieskalane nazwisko. Jakież jednak czarne udręczenia umysłu przebył, rozmyślając nieustanie nad zagadką swego wyroku i nie mogąc jej rozwiązać! Nie wiedział nic pewnego, dopiero brat jego, Dawid i adwokat Delbos, którzy pospieszyli do niego, opowiedzieli mu całą potworną historyę, okropną wojnę, wywołaną przez jego sprawę i toczącą się od lat wielu między dwoma wiecznie wrogiemi obozami, między despotami broniącymi zgniłej budowli przeszłości i wolnomyślnymi, dążącymi do przyszłości. Zrozumiał i zapragnął pozostać w cieniu, uważając osobiste cierpienia za skromny wypadek, o tyle ważny, iż dał powód do wspaniałego ruchu sprawiedliwości, użytecznego dla całej ludzkości. Niechętnie zresztą mówił o swoich udręczęniach; mniej cierpiał od swych towarzyszy morderców i złodziejów, niż od dozorców, dzikich bydląt, z sadyzmem lubujących się w bezkarnem torturowaniu i zabijaniu. Gdyby nie posiadał odporności właściwej jego rasie i zimnego temperamentu myśliciela, sto razy mógłby zginąć od rewolweru dozorcy. Mówił o tem spokojnie i naiwnie się dziwił, słysząc o nadzwyczajnych powikłaniach strasznego dramatu, którego był ofiarą.
Marek, który podał się jako świadek, otrzymał urlop i przybył do Rozan na kilka dni przed procesem. Zastał Dawida i Delbos’a przygotowujących się do walki ostatecznej. Zazwyczaj spokojny Dawid zadziwił go zdenerwowaniem i stroskaną twarzą. Delbos, mimo właściwej mu wesołej brawury, zdawał się równie zakłopotany. Była to dla niego bardzo ważna sprawa, w której stawiał na kartę swoją karyerę adwokata i rosnącą popularność socyalistycznego kandydata do przyszłych wyborów. Jeżeli sprawę wygra, na pewno pobije Lemarrois w Beaumont. Rozmaite jednak niepokojące symptomy wyłaniały się co godzina, tak że i Marek, który przyjechał z najlepszą nadzieją, zaczynał się obawiać nowego środowiska w Rozan. Wszędzie, nawet w Maillebois ludzie ze zdrowym rozsądkiem nie wątpili o uniewinnieniu Simon’a. Nawet kreatury ojca Crabot’a nie taiły w zaufaniu o ile ich gra jest niepewną. Z Paryża przybywały jak najlepsze wiadomości; ministrowie pewni byli sprawiedliwego rozwiązania i zasypiali uspokojeni wiadomościami o Sądzie i przysięgłych, dostarczanemi przez agentów. W Rozan przecież powietrze było jakieś dziwne, woń kłamstwa i zdrady wiała po ulicach i przenikała do głębi dusz. Niegdyś stolica prowincyi, w upadku dawnej wielkości, zachowała wiarę monarchiczną i religijną, oraz zastarzały fanatyzm zanikłej oddawna przeszłości. Grunt to był wyborny dla jezuitów, wysilali się zatem, aby odnieść stanowcze zwycięstwo i zachować prawo nauczania, dające im władzę nad przyszłością. W razie uniewinnienia Simon’a tryumfować będzie szkoła świecka, a wolna myśl zagarnie dziecko, wyswabadzając je od błędu, zbrojąc prawdą, czyniąc z niego obywatela przyszłego państwa pokoju i braterstwa. Jeżeli zaś Simon będzie powtórnie skazany, to szkoła braciszków ocalona odzyska siłę ciemnego ucisku, pogrąży dziecko na jakie dwa wieki w nieświadomość, przesądy i podłą niewolę u władzy społecznej starego porządku katolickiego i państwowego. Nigdy lepiej nie uczuł Marek interesu, jaki miał Rzym w wygraniu tej bitwy, nigdy nie odgadł wyraźniej, we wszystkich szczegółach nieskończonej i potwornej sprawy, tego Rzymu papieskiego, upartego w marzeniu o panowaniu nad światem, jak tu na bruku Rozan’u, gdzie widział, jak szeptał intrygował, zdobywał.
Delbos i Dawid zalecali mu wielką ostrożność. Sami strzeżeni byli przez agentów policyjnych w obawie jakiej zasadzki. Nazajutrz po przybyciu spostrzegł Marek wokoło siebie jakieś tajemnicze postacie. Nie był-że następcą Simon’a, nauczycielem świeckim, wyraźnym wrogiem Kościoła, nie trzebaż było się go pozbyć, aby zapewnić sobie zwycięztwo? Głucha nienawiść, którą czuł wkoło siebie, groza tajemnego zamachu, aż nadto wyraźnie wskazywały gdzie centr walki, jakimi są przeciwnicy, ludzie uprawiający ślepy gwałt, ci, co przez wieki, palili i zabijali w szalonem pragnieniu zatrzymania ludzkości w pochodzie. Zdawał sobie sprawę z przestrachu, ciążącego nad miastem; domy miały ponury wygląd, okiennice zamknięte jak w czasie zarazy. Rozan, zwykle mało ożywione w lecie, wyglądało jak pustkowie. Mimo palącego słońca przechodnie się spieszyli a kupcy siedzieli w sklepach, z okien badając ulicę, jakby w obawie rzezi. Zwłaszcza wybór przysięgłych przygnębił drżącą ludność; wymieniano nazwiska przysięgłych, smutnie kiwając głowami, było widocznem nieszczęściem mieć w rodzinie przysięgłego. Tu drobni kapitaliści, przemysłowcy, kupcy odznaczali się pobożnością, gdyż jawne okazywanie braku religii stanowiło hańbę i przynosiło szkodę w interesach. Łatwo sobie przedstawić, jaką presyę wywierały na mężczyzn matki i żony pod wodzą proboszczów, księży i niezliczonych mnichów, zapełniających sześć parafij i trzydzieści klasztorów z wiecznie bijącymi dzwonami. W Beaumont Kościół musiał z niejaką ostrożnością prowadzić swoją głuchą robotę, tam bowiem stare mieszczaństwo zarażone było wolteryanizmem, a przedmieście — rewolucyą. Ale w Rozan, w starem, uśpionem mieście, mającem jedynie dewocką tradycyą, księża działali otwarcie. Żony robotników chodziły na mszę, mieszczanki należały do pobożnych stowarzyszeń, wszystkie zatem wystąpiły do krucyaty, żadna nie odmówiła swej pomocy w pognębieniu szatana. Na tydzień przed zaczęciem procesu całe miasto zmieniło się w plac boju, w każdym domu walczono za dobrą sprawę, nieszczęśliwi przysięgli zamykali się, nie śmieli wychodzić na ulicę, gdyż nieznajomi ludzie ich zaczepiali, straszyli spojrzeniem lub słowami, rzucanemi w przelocie, grożąc, iż będą ukarani osobiście lub w interesach, jeżeli nie okażą się dobrymi katolikami, skazując ponownie żyda.
Marek więcej jeszcze się zaniepokoił, gdy zebrał wiadomości o radcy Guybarand, prezydującym w sądzie i o prokuratorze Pacart. Pierwszy był wychowańcem jezuitów z Valmarie, im zawdzięczał szybkie awanse i z ich ręki dostał za żonę pannę garbatą, bardzo pobożną i bardzo bogatą. Drugi, niegdyś demagog, zlekka skompromitowany w karcianej sprawie, stał się zawziętym antysemitą i przystał do klerykałów, spodziewając się otrzymać przez nich miejsce w Paryżu. Jemu to najwięcej niedowierzał Marek, widząc, jak antysimoniści udawali obawę o jego zachowanie, jak gdyby lękali się powrotu do rewolucyjnej przeszłości. Wychwalając kryształowe sumienie i piękną duszę Guybarand’a, o prokuratorze Pacart mówili z zastrzeżeniami, rzucali pół słówka, uważali iż nie jest dosyć antysemitą, pragnąc zapewne zostawić mu bohaterską rolę uczciwego człowieka, uderzonego prawdą w dniu, w którym zażąda głowy Simon’a. Chodzili po mieście z desperackiemi minami, powtarzając, iż nie mają za sobą Pacart’a i to właśnie obudziło podejrzenie Marka, wiedział bowiem z dobrego źródła o sprzedajności tego indywiduum, zdecydowanego na wszelki handel, byle wysokiem stanowiskiem podreparować nadszarpnięty honor. Zresztą w Rozan najgorętsza, najbardziej zabójcza walka zdawała się toczyć pod ziemią. Nie było tu, jak podczas pierwszego procesu w Beaumont takiego salonu, jak u pięknej pani Lemarrois, gdzie się spotykali miły deputowany Marcilly, ostrożny prefekt Hennebise, ambitny generał Jarousse, profesorowie, sądownictwo, traktujący sprawę prawie lekko, przy akompaniamencie damskich uśmiechów. Nie było tu również liberalnego prałata, jak biskup Bergerot, który w obawie iż Kościół zatonie w powodzi nizkich przesądów, trzymał nieco na wodzy kongregacye. Walka tym razem stała się zaciekłą, morderczą w głębi strasznych ciemności, kędy kroczą wielkie zbrodnie społeczne i wrzała pod ponurym spokojem obumarłego miasta, na powierzchnię występując w postaci mętów i głuchego strachu, który jak w zadżumionem mieście, wiał po ulicach. Niepokój Marka pochodził właśnie ztąd, że nie spotykał głośnych starć między simonistami i antysimonistami, że patrzał na zbrodnicze przygotowania do tajemnego zabójstwa, którego wybranemi i fatalnemi narzędziami byli Pacart i Guybarand.
Co wieczór Dawid i Delbos, otoczeni gorącymi przyjaciółmi, zbierali się u Marka w dużym pokoju, który najął przy odludnej ulicy. Była to święta falanga w miniaturze; każdy przynosił nowiny, pomysły, odwagę. Broniono się przeciw rozpaczy, rozchodzono się z nowemi siłami do nowych zapasów. Wszyscy wiedzieli, że w sąsiedniej ulicy, u szwagra byłego prezesa, Gradnona, odbywały się narady wrogiej bandy. Gragnon, wezwany na świadka przez obronę, zamieszkał tam i przyjmował wojujących antysimonistów miejscowych, oraz nawałę sutann i habitów, które z nastaniem nocy, wsuwały się cichaczem do domu. Mówiono, że ojciec Crabot dwa razy tam nocował, poczem powrócił do Valmarie, gdzie zamknął się na pokucie z całą ostentacyą pokory. Podejrzane figury włóczyły się po tej pustej dzielnicy, ulice nie przedstawiały bezpieczeństwa. Gdy Dawid i Delbos wychodzili nocą od Marka, przyjaciele gromadą odprowadzali ich do mieszkania. Jednego wieczoru padł strzał, ale policyanci, mimo czujności, nie złapali nikogo. Właściwa jednak broń klerykalna to trujące oszczerstwo, zabójstwo moralne, podle, w cieniu wykonywane. Jako ofiarę wybrano Delbos’a w dniu rozpoczęcia procesu. Numer „Małego Beaumontais“ z owego rana, zawierał szkaradne oskarżenie, obciążone kłamstwami, starą odwieczną historyę o ojcu adwokata. Obwiniano w niej ojca Delbos’a, który był pozłotnikiem w sąsiedztwie pałacu biskupiego w Beaumont, o kradzież świętych kielichów, które mu dano do naprawy. W istocie złotnika okradła kobieta, której nie chciał wydać; zwrócił koszta naczyń, nie zrobiono mu przeto procesu i sprawa pozostała nie wyjaśniona. Czytając wstrętny dziennik, widziało się, dokąd dojść mogą ludzie, uniesieni nienawiścią i podłością. Smutną przygodę ojca, dawno pogrzebaną i zapomnianą, rzucono teraz w twarz synowi z obfitością fałszywych szczegółów, okropnych kłamstw, w sposób brudny i obelżywy. Gwałciciel grobów, morderczy potwarca widocznie otrzymał dokument z własnych rąk ojca Crabot’a, któremu dostały się od jakiegoś klasztornego archiwisty. Spodziewano się tym nieoczekiwanym ciosem uderzyć Delbos’a w samo serce, zabić go moralnie, zgubić jako adwokata, tak, słowem, zgnębić, aby przy obronie Simon’a nie miał siły do przemawiania, ani władzy imponowania słuchaczom.
Proces rozpoczął się w poniedziałek, w upalny dzień lipcowy. Obrona powołała licznych świadków, oprócz Gragnon’a, którego miano skonfrontować z Jacquin’em prezesem przysięgłych z dawnego procesu. Na liście świadków zamieszczeni byli: Mignot, panna Rouzaire, sędzia śledczy Daix, Mauraisin, Salvan, Sebastyan i Wiktor Milhomme’owie, Polydor Sanquet, dzieci Bongardów, Doloir’ów i Savin’ów. Wezwano również ojca Crabot’a, ojca Philibin’a, braciszka Fulgentego i braciszka Gorgiasza, wiadomo jednak było że trzej ostatni się nie stawią. Prokurator Pacart ze swej strony ograniczył się na powołaniu świadków oskarżenia z pierwszego procesu. Ulice miasta Rozan, na dzień przed procesem ożywiły się wreszcie falą świadków i ciekawych, którzy przybywali każdym pociągiem. W około Trybunału tłum stał od szóstej rano, podniecony chęcią ujrzenia Simon’a. Sprowadzono jednak znaczną siłę wojskową, opróżniono ulicę i Simon przeszedł pomiędzy tak gęstymi szeregami żołnierzy, iż nie można było dostrzedz jego twarzy. Proces zaczął się o ósmej rano, dla uniknięcia upału i dusznych posiedzeń.
Sala nie była podobna do sali posiedzeń w Beaumont, nowej, błyszczącej złotem i oświetlonej dużemi oknami. Sąd w Rozan mieścił się w dawnym zamku feodalnym, a sala posiedzeń była długa, wazka i nizka, wykładana starym dębem i słabo oświetlona głębokiemi oknami. Wyglądała jak czarna kaplica, gdzie Inkwizycya wydawała wyroki. Dam wpuszczono niewiele, a wszystkie były ciemno ubrane. Wszystkie prawie ławki zajęli świadkowie, zacieśniając i tak już niewielkie miejsce dla publiczności. Słuchacze, duszący się od siódmej godziny, milczeli nieruchomi, oczy tylko im błyszczały. Namiętności przycichły, zdawało się, że chodzi o podziemną egzekucję, o zgniecenie, dokonane zdala od światła w jak najgłębszej ciszy.
Marek, zaledwie siadłszy na ławce świadków, uczuł straszny niepokój, przeczucie nieszczęścia, jak gdyby mury miały się zwalić na głowy obecnych. Widział, że wszystkie oczy ku nim się zwróciły, Dawid mianowicie budził wielką ciekawość. Nagle doznał nowego wrażenia: wszedł Delbos blady, lecz zdecydowany pod złemi spojrzeniami większości, która dopatrywała rany, zadanej podłym artykułem dziennika. Ale adwokat, zakuty w zbroję wzgardy i waleczności stał długo, okazując twarz pogodną i energiczną. Wówczas Marek zaczął się przyglądać przysięgłym, usiłując wyczytać, jakim ludziom przypadło ważne zadanie naprawienia niesprawiedliwości. Były to nikłe twarze drobnych kupców, mieszczan, jakiś aptekarz, weterynarz, dwóch dymisyonowanych kapitanów. Na wszystkich tych twarzach widniał ponury niepokój, chęć ukrycia wewnętrznego pomieszania. Nosili z sobą niezadowolenie z kłopotów, które im zatruwały życie, odkąd wybrani zostali na przysięgłych. Niektórzy mieli blade oblicza kropidlarzy, wygolonych, świętoszkowatych zakrystyanów; inni, przeciwnie, otyli, czerwoni, wyglądali, jakby wypili podwójną dozę wódki dla dodania sobie animuszu. Po za nimi czuć było stare miasto klerykalne i wojskowe, klasztory i koszary i dreszcz przechodził na myśl, że dzieło wielkiej sprawiedliwości poruczone zostało ludziom z inteligencyą i sumieniem zduszonemi i spaczonemi przez środowisko.
Naraz przebiegło po sali westchnienie i Marek doznał najpotężniejszego w życiu wrażenia. Dotąd niewidział Simon’a, teraz spostrzegł go stojącego w ławie oskarżonych po za Delbos’em. Straszne zjawisko! Wychudły, zgarbiony, zmalały, o twarzy zniszczonej i nagiej prawie czaszce, zrzadka pokrytej siwymi włosami. Więc ten człowiek na pół żywy, ta nędzna ruina, to był dawny jego towarzysz, tak żywy i subtelny! Simon nie posiadał nigdy przymiotów zewnętrznych: głos miał słaby, ruchy suche, ale w duszy nosił gorejące ognisko wiary i młodości. Takąż to istotę złamaną i rozbitą oddawało wygnanie, taką szmatę człowieka, w którego twarzy błyszczały tylko płomienne oczy, resztki energii i niepokonanej odwagi! Po tych oczach jedynie można go było poznać, one tłomaczyły jego długą siłę oporu, jego ostateczne zwycięztwo, które zawdzięczał światowi czystej idei, chimery, w którym zawsze przebywał. Wejrzenia całej publiczności zwróciły się na niego, ale on nie czuł ich nawet, patrzył, nie widząc, z roztargnioną miną człowieka, żyjącego abstrakcyą. Nagle uśmiechnął się z bezgraniczną czułością, ujrzawszy Dawida, a Marek poczuł, że ten drży całem ciałem.
O kwadrans na dziewiątą woźny zaanonsował i wszedł Sąd. Publiczność na chwilę wstała, potem zajęła miejsca. Marek, przypominając sobie słuchaczy w Beaumont krzyczących, szumnych, dziwił się ciężkiemu spokojowi, który tu panował, a pod którym czuł te same okrutne, przyczajone w cieniu namiętności, nieme pożądanie mordu. Zaledwie na widok ofiary ozwało się głuche szemranie, które scichło przy wejściu Sądu. W porównaniu z dawnym prezesem, szorstkim i jowialnym Gragnon’em, prezes Gruybarand zadziwiał wykwintną grzecznością, okrągłemi giestami i uprzejmą mową. Był to człowiek mały, zlekka tracący zapachem zakrystyi, uśmiechnięty i słodki, którego jednak szare oczy miały chłód i ostrość stali. Niemniej uderzającą była różnica między dawnym prokuratorem, świetnym Raulem de la Bisonniére i prokuratorem obecnym. Pacart był długi, suchy, cienki, o twarzy żółtej, jakby spalonej pragnieniem zatarcia wątpliwej przeszłości, za pomocą szybkiego wywyższenia. Po obu stronach prezydującego siedzieli dwaj asesorowie, niewyraźne postacie z obojętnemi minami ludzi nieużytecznych i nieodpowiedzialnych. Zająwszy miejsce, prokurator rozłożył przed sobą olbrzymie akta i suchym metodycznym ruchem przewracał kartki.
Po pierwszych formalnościach, zatwierdzeniu przysięgłych, pisarz zaczął wywoływać świadków, którzy po kolei opuszczali salę. Marek wyszedł za innymi. Prezes Guybarand prowadził bez pośpiechu badanie Simon’a. Stawiał pytania monotonnym głosem, w którym czuć się dawało zimno ostrza, kierowanego dokładnie, z zabójczą zręcznością. Badanie, trwające bez końca, zatrzymujące się na najmniejszych szczegółach dawnej sprawy, z naciskiem powracające do oskarżenia, umorzonego przez wywiady Sądu Kasacyjnego, — było zupełną niespodzianką. Oczekiwano oczyszczenia gruntu, prostego przejrzenia pytań, postawionych przez najwyższą instytucyę sądową, tymczasem widocznem się stało, że Sąd Kryminalny w Rozan nie uważał za właściwe brać pod uwagę dowody, uznane przez Sąd Kasacyjny, a prezes, korzystający z nieograniczonej władzy, rozpoczynał na nowo, od samego początku sprawę Simon’a. Wkrótce, ze stawionych pytań, łatwo było zrozumieć, że nie odrzucono niczego z pierwszego aktu oskarżenia: Simon wrócił koleją; w Maillebois był o dwadzieścia minut przed jedenastą; poszedł do Zefiryna, który się układał do snu, zgwałcił go i udusił w przystępie potwornego szaleństwa. W tem miejscu występowała nowa wersya, wywołana znalezionym u ojca Philibina kawałkiem papieru z pieczęcią szkoły braciszków, a mianowicie oskarżono obecnie Simon’a, że wydostał ze szkoły wzór, kazał zrobić fałszywą pieczęć i sam podpisał cyfry braciszka Gorgiasza. Powtarzała się ta dziecinna historya, której bezsensowność odczuł braciszek Gorgiasz, uznając prawdziwość wzoru i podpisu. Nic zatem nie usunięto z pierwszego oskarżenia, obciążono jeszcze takowe nowem grubem zmyśleniem i pozostawano ciągle na podstawie sławnego raportu panów Badoche i Trabut, którzy pomimo wyraźnego wyznania braciszka Gorgiasza, upierali się przy pierwotnych wnioskach. Prokurator Pacart, nie pozostawiając żadnej wątpliwości co do swego stanowiska w sprawie, pozwolił sobie na wtrącenie się i zażądał, aby obwiniony wytłomaczył pewne szczegóły zaprzeczenia swego w kwestyi sfabrykowania fałszywej pieczęci.
Podczas długiego badania zachowanie się Simon’a uważane było powszechnie za opłakane. Przedstawiono go sobie, nawet wśród jego przyjaciół jako sprawiedliwego z piorunami w ręku, wychodzącego w postaci mściciela z grobu, gdzie niecne ręce żywcem go zamurowały. Ponieważ zaś odpowiadał spokojnie głosem łagodnym, bez oczekiwanych wybuchów, sprawił ogólnie wielki zawód, a wrogowie utrzymywali, iż nie zapiera się nawet swej zbrodni, wypisanej jasno na brzydkiego jego twarzy. Raz tylko uniósł się na chwilę, gdy prezes wypytywał go o fałszywą pieczęć, o której słyszał po raz pierwszy. W tym względzie zresztą nie dostarczono żadnych dowodów; opowiadano niejasno, że jakiś nieznany robotnik zwierzył się żonie, iż robił pokryjomu dziwną robotę dla nauczyciela z Maillebois. Na gwałtowny wybuch Simon’a prezes przestał nalegać, tem bardziej, że Delbos się zerwał, gotów wywołać skandal. Prokurator tylko dodał, że jakkolwiek nie odnaleziono robotnika, zastrzega sobie niemniej, że uznaje fakt za mocno prawdopodobny. Kiedy wieczorem Dawid opowiadał to pierwsze posiedzenie, Marek, przeczuwając nową nikczemną robotę, doznał wielkiego bólu w sercu na myśl, że przygotowuje się najcięższa ze zbrodni. Nie dziwił się zachowaniu Simon’a, wiedział, że ufał przedewszystkiem w swą niewinność i niezdolny był do okazywania wzruszeń. Zdawał sobie jednak doskonale sprawę ze złego wrażenia, jakie to musiało zrobić, a z zimnej i zaczepnej postawy prezesa, ze znaczenia, które nadawał zupełnie błahym, wyczerpanym kwestyom, z rozpaczą widział prawie pewność ponownego skazania. Dawid, przed którym nie ukrywał niepokoju, z trudem powstrzymał łzy, gdyż i on wyszedł z Trybunału ze strasznemi przeczuciami.
Następne dnie jednak, całkowicie przeznaczone na przesłuchiwanie świadków, wróciły im nieco nadziei, czy złudzeń, wprowadzając ich w ogień walki. Dawni świadkowie oskarżenia zeznawali pierwsi; byli to urzędnicy kolei i celnicy, którzy wzajemnie sobie przeczyli w świadczeniu, czy Simon powrócił do Maillebois pociągiem, przychodzącym o wpół do jedenastej, czy też przyszedł piechotą. Marek chcąc jaknajwcześniej wejść na salę, prosił Delbos’a, żeby go wezwał najpierwszego; opowiedział o znalezieniu ciała biednego Zefiryna, poczem usiadł obok Dawida w ciasnej przestrzeni, wyznaczonej dla świadków. W ten sposób był obecnym przy pierwszej kwestyi, podniesionej przez adwokata, dzielnie panującego nad sobą, mimo niesmaku, co go dławił. Powstał, żądając obecności ojca Philibina i braciszków Fulgentego i Gorgiasza, prawnie zawezwanych. Prezes dał mu krótkie wyjaśnienie: wezwania nie mogły dojść do rąk ojca Philibina, ani braciszka Gorgiasza, gdyż prawdopodobnie byli po za granicami Francyi i nie znano ich adresów. Co się tyczy braciszka Fulgentego, leżał ciężko chory, na co przysłał świadectwo lekarskie. Delbos domagał się i wyrobił to, że przysięgły lekarz zostanie wysłany, aby zbadać braciszka Fulgentego. Następnie, nie chciał poprzestać na liście, wezwanego również ojca Crabot’a, w którym jezuita tłomaczył swą nieobecność pracami: obowiązkami stanu i zupełną nieznajomością sprawy. Delbos zdobył znowu to, że, mimo kwaśnej uwagi prokuratora, postanowiono nalegać na rektora z Valmarie. Pierwsze to starcie rozdrażniło przeciwników i odtąd prezes i adwokat w ciągłej byli wojnie. Dnia tego posłuchanie skończyło się wzruszającem zeznaniem Mignot’a. Zawsze cierpka i stanowcza panna Rouzaire skończyła właśnie swoje zeznanie, powtarzając, iż jest pewną, że o godzinie dwadzieścia minut przed jedenastą słyszała Simon’a wchodzącego do pokoju Zefiryna i głosy obydwóch; zeznanie to już w pierwszym procesie mocno zaciężyło na obwinionym. Lecz po niej stanął przed kratkami Mignot i tonem pełnym wzruszenia i szczerości odwołał pierwotne swoje zeznanie, zaświadczył, iż nic nie słyszał i że jest obecnie przekonany o niewinności Simona, na co dawał najmocniejsze dowody. Powołano po raz drugi pannę Rouzaire, której konfrontacya z Mignot’em była iście dramatyczną. Straciła kompletnie grunt pod nogami, splątała się w obliczaniu godzin i nie wiedziała, co odpowiedzieć na wykazaną niemożebność, aby słyszała, co się działo u Zefiryna. Marek poparł słowa Mignot’a i na chwilę spotkał się u kratek z inspektorem elementarnym Mauraisin’em, który, wezwany aby powiedział swoje zdanie o obwinionym i świadkach, myśląc, że się sianem wykręci, zaczął przesadnie wychwalać zasługi panny Rouzaire, nie mówiąc jednak nie przeciw Mignot’owi, Markowi, ani nawet Simon’owi, gdyż ciągle nie był pewny, jak się sprawa skończy.
Dwa następne posłuchania były jeszcze pomyślniejsze dla obrony. Kwestya badań przy drzwiach zamkniętych, która tak podniecała publiczność w pierwszym procesie, nie była nawet poruszona, gdyż prezes nie śmiał jej postawić. Publicznie więc badał dawnych uczniów Simon’a, dziś dorosłych i żonatych. Fernand Bongard, August i Karol Doloir’owie, Achilles i Filip Savin’owie stawali kolejno i mówili, co pamiętali, niewiele, ale rzeczy raczej przychylne dla obwinionego. W ten sposób runęła obrzydliwa bajka, stworzona dzięki tajemnym badaniom, wedle której uczniowie mieli podawać szczegóły tak plugawe, że nie można było brudzić niemi uszu publiki, wśród której znajdowały się kobiety. Najciekawszemi były zeznania Sebastyana i Wiktora Milhomme’ów. Dwudziestodwuletni Sebastyan wzruszonym głosem opowiedział swoje dziecinne kłamstwo, niepokój matki, fałszywe świadectwo, które tak ciężko odpokutowali, nosząc się przedtem długo z wyrzutami sumienia. Przypomniał fakty, wyznał, że widział wzór kaligraficzny w rękach Wiktora, wzór ten potem zniknął, został odnaleziony i okazany przez jego matkę w chwili, gdy myślała, iż jest ukaraną za czyn niegodny. Wiktor, dla zadowolenia matki, pragnącej ocalić swój sklep, udał zupełny brak pamięci. Zapewne, musiał przynieść wzór skoro znaleziono u niego, lecz nic nie pamiętał i nie nie miał do powiedzenia. Jeszcze jeden z dawnych uczniów szkoły braciszków, Polidor Sanquet, siostrzeniec starej służącej pani Duparque, stanął przed kratkami. Delbos zadawał mu szczegółowe pytania co do tego, jak go odprowadzał braciszek Gorgiasz w nocy zbrodni, co się zdarzyło w drodze, co mówiono, która była godzina. Wezwanie tego świadka doradził adwokatowi Marek, przekonany, że dawny ponury nicpoń, obecnie podejrzany próżniak, służący w jakimś klasztorze w Beaumont, musiał napewno wiedzieć część prawdy. Delbos z trudem wydobył z niego wymijające odpowiedzi, którym towarzyszyły wejrzenia złośliwe, zaraz przyćmione udaną głupotą. Czyż można co pamiętać po tylu latach? Wymówka była zbyt wygodna. Prokurator dawał znaki niespokojnej niecierpliwości, a publiczność, nie pojmując nalegania adwokata na tak nieciekawego świadka, czuła przecież jakby podmuch niewidzialnej, przeczuwanej prawdy.
Następne posiedzenie przyniosło wzruszenie nowe. Zaczęło się nieskończonemi dyskusyami dwóch biegłych, panów Badoche i Trybut, którzy, wbrew samemu braciszkowi Gorgiaszowi, upierali się nie uznawać w podpisie jego cyfr F. G., lecz widzieli splątane E. S., nieczytelne, co prawda. Przez trzy godziny gromadzili argumenty, wylewali obfitość dowodzeń, na zimno miotali się w obłędzie. Co dziwniejsza, prezes pozwalał im mówić i słuchał z widoczną przychylnością, prokurator zaś, pozornie zajęty notatkami, nalegał na niektóre szczegóły, jak gdyby oskarżenie po dawnemu opierało się na świadectwie biegłych. Wobec tej komedyi, publiczność, nawet część jej rozsądna, zaczynała powątpiewać: czemu nie? to tak trudno orzec podobieństwo pisma! Pod koniec posiedzenia zaszedł wypadek, który trwał ledwie dziesięć minut, lecz wzburzył umysły wszystkich. Przed kratkami ukazał się, czarno ubrany, były sędzia śledczy, Daix, wezwany przez obronę. Liczył zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, a wyglądał na siedemdziesiąt, tak był wyschły, zgarbiony, osiwiały z wychudłą twarzą. Stracił właśnie swoją okrutną żonę. ambitną, brzydką i zalotną, która, jak opowiadano, zatruwała mu życie, widząc, że nic nie może ich wydobyć z mierności, w jakiej żyli, nawet skazanie żyda Simona’, skazanie, którego pragnęła i na które tyle liczyła. Po jej śmierci zatem Daix, człowiek nieśmiały i niepewny, lecz akuratny w pełnieniu obowiązków i w gruncie uczciwy, dręczony wyrzutami sumienia za czyn, którego się był, gwoli domowego spokoju, dopuścił, przychodził oczyścić sumienie. Nie mówił wprost o tem wszystkiem, nie wyznał nawet, że, gdy miał sprawę w swych rękach, powinna była być, dla braku dowodów umorzoną. Prosił tylko Delbos’a o przesłuchanie, a gdy ten spytał go o obecne zdanie o sprawie, odpowiedział wyraźnie, że badania Sądu Kasacyjnego zburzyły dawny jego akt oskarżenia i że, według niego, Simon jest niewinny. Poczem odszedł wśród niemego zdumienia publiczności. Zjawienie się tego człowieka w żałobie, wyznanie, uczynione głosem powolnym i smutnym, wzruszyło wszystkie serca.
Wieczorem dnia togo w wielkim pokoju Marka, gdzie się zbierano na narady, Delbos i Dawid głośno objawiali radość, prawie pewni ostatecznego powodzenia, gdyż zeznanie Daix’a wywarło widocznie mocne wrażenie na przysięgłych. Marek jeden nie pozbył się troski. Opowiedział im o krążących wieściach, jakoby prezes Gragnon bardzo czynnie prowadził podziemne roboty od przybycia do Rozan. Marek wiedział, że jednocześnie z zebraniami u niego, w sąsiedniej ulicy, u Gragnon’a, co wieczór naradzano się sekretnie. Układano tam z pewnością sposób postępowania, wymyślano odpowiedzi, przeszkody, przygotowywano zwłaszcza świadectwa, ukute wedle rezultatów ostatniego posiedzenia. Jeżeli posłuchanie okazało się niepomyślnem dla oskarżenia, nazajutrz napewno występowała jakaś niespodzianka, obciążająca obwinionego. Widziano znowu ojca Crabot’a, wślizgającego się chyłkiem do Gragnon’a. Kilka osób poznało wychodzącego ztamtąd Polidora. Inni natknęli się późno na ulicy na mężczyznę i kobietę, niezmiernie podobnych do Mauraisin’a i do panny Rouzaire. Najgorszą jednak była tajemnicza presya, którą wywierano na przysięgłych, należących do klerykalnego obozu. Gragnon zanadto był przebiegłym, aby ich ściągać do siebie, lub bezpośrednio się z nimi porozumiewać, lecz mówiono, że nasyłał im ludzi, którzy okazywali niezbity dowód winy Simona’. Tajemniczego tego dowodu sam nie chciał publikować, chyba doprowadzony do ostateczności przez obronę. Marek niepokoił się nowem szalbierstwem, które przeczuwał i zapowiadał, że po ciosie, zadanym oskarżeniu przez Daix’a, trzeba było oczekiwać niespodzianej zaczepki, owego piorunu, schowanego w kieszeni Gragnon’a.
W istocie posłuchanie dnia następnego było jednym z najważniejszych, z najbardziej roznamiętniających. Z kolei przyszedł ulżyć sumieniu prezydujący dawnych przysięgłych, Jacquin. Opowiedział poprostu, jak prezes Gragnon, wezwany przez przysięgłych dla objaśnienia o zastosowaniu kary, wszedł wzruszony, z listem w ręku i pokazał im ów list, pisany przez Simon’a z dopiskiem podcyfrowanym inicyałami zupełnie podobnemi do znajdujących się na wzorze kaligraficznym. Wówczas niektórzy z biegłych, wahający się do tej chwili, zostali przekonani o winie oskarżonego. On także przestał wątpić, a nawet rad był, że zdobył spokój sumienia. Nie wiedział wtedy, iż przeczytanie owego listu było nieprawnem. Później dręczył się aż do chwili, gdy wiadomość o tem, że dopisek i inicyały uznane zostały za fałszywe, skłoniła go do naprawienia po chrześcijańsku mimowolnej nawet winy. Ostatni szczegół, który dodał spokojnym głosem, rzucił dreszcz na salę. „Jezus — mówił — sam nakazał mi to wyznać, gdy raz, dręczony wyrzutami sumienia, klęczałem w ciemnej kaplicy świętego Makseucyusza“. Wprowadzony po nim Gragnon chciał początkowo traktować cały wypadek lekceważąco, dawnym obyczajem nieco brutalnego i despotycznego prezesa. Otyły, choć przybladły ze strachu, ukrywał niepokój pod lekkością hulaki. Utrzymywał, iż nie przypomina sobie dokładnie błahych szczegółów. Zdaje mu się, że w istocie wszedł do sali obrad przysięgłych z dopiero co otrzymanym listem w ręku. Był bardzo wzruszony i pod wpływem wzruszenia właśnie pokazał list, gdyż, pragnąc jedynie wyświetlić prawdę, nie zdawał sobie sprawy ze swego czynu. Nigdy, ani na chwilę nie żałował swego postępku, pewien był bowiem prawdziwości dopisku i cyfr; zresztą i teraz, według niego, pozostawało dowieść iż były fałszywe. Ponieważ nakoniec stanowczo oskarżał Jacquin’a, że on przeczytał głośno list przysięgłym, powołano tegoż ponownie i rozpoczęła się między nimi bardzo żywa sprzeczka. Gragnon’owi udało się złapać architekta na pomyłce czy zapomnieniu co do odczytania na głos listu. Tryumfował naturalnie, a większość obecnych słuchaczy wrzasnęła na uczciwego człowieka, podejrzewając go, iż się zaprzedał żydom. Próżno Delbos parę razy się wmieszał, starał się podrażnić Gragnon’a, zedrzeć z niego maskę i doprowadzić do wybuchu, do okazania nareszcie owego piorunującego dowodu. Lecz były prezes, doskonale nad sobą panujący, rad był, że, rzucając podejrzenie na prawdomówność przeciwnika, uniknął doraźnego niebezpieczeństwa i poprzestał na wymijających odpowiedziach. Zauważono, iż jeden z przysięgłych postawił mu niezrozumiałe dla nikogo zapytanie, czy nie wiedział o jakim innym wybiegu Simon’a, dla nadania wzorowi kaligraficznemu pozoru zupełnej prawdziwości? Na co zagadkowo odpowiedział, że tymczasowo poprzestaje na poprzedniem oświadczeniu, nie chcąc przechodzić do innej kategoryi faktów, jakkolwiek najpewniejszych. Słowem dzień, który się zapowiadał jako ostatecznie zwalający oskarżenie, skończył się dla tegoż pomyślnie. Wieczorem u Marka rozpaczano.
Przez kilka jeszcze posiedzeń wlokły się zeznania świadków. Lekarz, wysłany dla zbadania stanu zdrowia braciszka Fulgentego, powrócił z raportem, iż poważna choroba nie pozwala mu na przybycie. Ojciec Crabot również zdołał uniknąć stawania przed sądem, podając za powód nieobecności nagły wypadek, wywichnięcie nogi. Próżno Delbos postawił wniosek przesłuchania go przez wysadzoną komisyę: prezes Guybarand, tak flegmatyczny w początku, teraz śpieszył niesłychanie, z wyraźną chęcią skończenia co najprzędzej. Brutalizował nawet Simon’a, obchodził się z nim jak ze skazanym, uzuchwalony spokojną postawą obwinionego, który słuchał świadków z pełną zdumienia ciekawością, jakby mu opowiadali przygody kogoś obcego. Dwa czy trzy razy omało się nie uniósł wobec zbyt kłamliwych świadectw, najczęściej jednak uśmiechał się i wzruszał ramionami. Wreszcie zabrał głos prokurator Pacart. Wysoki, chudy, sztywny w ruchach, starał się, by wymowa jego była nie ozdobna, lecz ściśle matematyczna. Zadanie jego nie było łatwem po decyzyi Sądu Kasacyjnego, wybrał jednak taktykę bardzo prostą: nie liczył się z nim wcale, nie uczynił najmniejszej wzmianki o długich badaniach, które doprowadziły do odesłania sprawy przed nowy Sąd Kryminalny. Najspokojniej rozpatrzył dawny akt oskarżenia, oparł się na raporcie dwóch biegłych, wywnioskował winę, przyjmując tylko nową wersyę, która fałszywy podpis obciążała jeszcze fałszywą pieczęcią. Z powodu tejże pozwolił sobie na pewne zdania i twierdzenia tak bezwzględne, jak gdyby miał dowody najpewniejsze, których tylko nie mógł podać. Braciszek Gorgiasz był, według niego, człowiekiem nieszczęśliwym, może chorym, a z pewnością biednym i o gwałtownych namiętnościach; dziś zaprzedał się żydom, opuszczając Kościół, którego zawsze był synem marnotrawnym i kompromitującym. Zakończył, prosząc przysięgłych, aby nareszcie załatwili się z tą sprawą, zgubną dla moralnego spokoju kraju, żeby powiedzieli, gdzie jest winny, czy między anarchistami i między narodowcami, zaciekłymi w prześladowaniu imienia Boga i ojczyzny, czy też między ludźmi wiary, czci i tradycyi, którzy od wieków pracowali na chwałę Francyi.
Mowa Delbos’a zajęła dwa następne posiedzenia. Nerwowy i zapalony adwokat, z namiętną swobodą, również od początku podjął sprawę. On jednak podjął ją, aby, dzięki argumentom, dostarczonym przez Sąd Kasacyjny, zburzyć wszystkie fakty dawnego aktu oskarżenia. Ani jeden się nie ostał. Dowiódł, iż Simon powrócił do Maillebois piechotą o dwadzieścia minut przed dwunastą, kiedy zbrodnię popełniono na godzinę przedtem; dowiódł zwłaszcza prawdziwości wzoru kaligraficznego, opatrzonego pieczęcią szkoły braciszków i podpisem braciszka Gorgiasza, na co nie trzeba było nawet wyznania tego ostatniego, gdyż kontrexpertyzy zrujnowały przedziwny raport panów Badoche i Trabut. Rozebrał nową wersyę o fabrykacyi fałszywej pieczęci. Nie było żadnego dowodu, niemniej jednak nastawa! na to, czując, że pod twierdzeniami i półsłówkami kryje się nowa, wstrętna niegodziwość. Powiadano, że jakaś kobieta słyszała od jakiegoś robotnika niejasną historyę robienia pieczęci dla nauczyciela z Maillebois. Gdzie jest ta kobieta? co robi? Ponieważ nikt nie mógł, czy nie chciał odpowiedzieć, adwokat miał prawo wywnioskować, że opowieść była jednem z licznych a bezsensownych kłamstw, które „Mały Beaumontais“ w świat puszczał. Odtworzył całą zbrodnię: braciszek Gorgiasz, odprowadziwszy Polidora, przechodzi koło otwartego okna od pokoju Zefiryna, zatrzymuje się, rozmawia, wskakuje do pokoju i ulega obłędowi rui i mordu wobec biednego kaleki różowego i uśmiechniętego jak jasnowłosy aniołek. Tu jednak — wyzwał Delbos — istnieje luka w odtworzeniu straszliwej sceny. Zkąd braciszek Gorgiasz miał wzór kaligraficzny? Miał bowiem słuszność kpić, zapytując, czy było we zwyczaju przechadzać się po nocy ze wzorami kaligraficznemi w kieszeni. „Mały Beaumontais“ mógł się tam doskonale znajdować i z kieszeni właśnie wziął go braciszek Gorgiasz, aby zapchać nim usta ofiary. Wzór musiał być tam również, ale jakim sposobem? Adwokat domyślał się prawdy i dlatego tak szczegółowo badał Polidora, aby się jej dowiedzieć, nie mógł jednak nic wydobyć z jego fałszywej głupoty. Cóż jednak znaczyło, że ten punkt pozostawał ciemnym? Czyż przeto wina braciszka Gorgiasza nie była oślepiająco jasna? Jego rzekome alibi opierało się na sieci fałszywych świadectw. Wszystko dowodziło jego winy: ucieczka, pół-wyznania, zbrodnicze wysiłki, których się dopuszczono, aby go ocalić, rozproszenie jego wspólników, z których ojciec Philibin zakopał się w jakimś klasztorze włoskim, braciszek Fulgenty w dali złożony wygodną chorobą, a ojciec Crabot pielęgnujący opatrznościowy wywieli nogi. Czyż nie dla ocalenia braciszka Gorgiasza prezes Gragnon nieprawnie dopuścił się zakomunikowania fałszywego listu, czego dowodzi zeznanie budowniczego Jacqui’a? W nagromadzeniu wszelkich innych, już ta jedna zbrodnia wystarcza, aby otworzyć najbardziej uprzedzone oczy. Przedstawił następnie straszne cierpienia Simon’a w więzieniu, piętnaście lat, które spędził na wygnaniu wśród najokropniejszych męczarni fizycznych i moralnych, wołając ciągle, iż jest niewinnym. Na zakończenie dodał, że przyłącza się do życzenia, wyrażonego przez prokuratora, aby jak najprędzej załatwić lecz załatwić ku chwale Francyi, czyniąc sprawiedliwość, gdyż jeżeli w niewinnego nowy cios uderzy, będzie to dla kraju hańba i pociągnie nieobliczalne nieszczęścia w przyszłości.
Odpowiedzi nie było, rozprawy zostały zamknięte i przysięgli poszli zaraz do sali obrad. Była godzina jedenasta rano, gorące lipcowe słońce, mimo spuszczonych rolet, strasznie nagrzewało salę. Oczekiwanie trwało niecałą godzinę; niespokojna, lecz niema publiczność nie przypominała niczem wzburzonych i gwałtownych słuchaczy w Beaumont. Nieruchome, jak ołów ciężkie powietrze zdawało się spadać z pułapu sali. Nikt się nie odzywał, tylko kiedy niekiedy simoniści i antysimoniści spoglądali po sobie zukosa. Sala wyglądała jak żałobny pokój, w którym rozstrzygał się los życia lub śmierci, troska o przyszłość całego narodu. Nakoniec ukazali się przysięgli; prezes ich, mały, siwy, pozłotnik miejscowy, protegowany przez duchowieństwo, stanął pośrodku. Przenikliwy głos jego rozchodził się wszędzie. Odpowiedź w kwestyi winy, była tak, większością głosów; jednogłośnie zaś przysięgli przyznawali okoliczności łagodzące. Niegdyś w Beaumont jednogłośność była za uznaniem winy, zaś za okolicznościami łagodzącemi — słaba większość. Prezes Guybarand, pospiesznie załatwiwszy formalności, ogłosił wyrok: 10 lat więzienia i wyszedł, a za nim prokurator, który się skłonił jakby na podziękowanie przysięgłym.
Marek spojrzał na Simon’a i dostrzegł na nieruchomej jego twarzy słaby jedynie uśmiech, niby bolesne skrzywienie list. Delbos zaciskał z wściekłością pięści. Dawid dnia tego nie wszedł do sali, na podwórzu z niepokojem oczekiwał końca. Piorun uderzył! Na Marka wionęła taka okropność, iż czuł, jak śmiertelne zimno mrozi mu krew w żyłach. Stała się najwyższa niesprawiedliwość, w którą prawe umysły nie mogły uwierzyć, zbrodnia nad zbrodniami, rano jeszcze nieprzypuszczalna, niedostępna rozumowi, obecnie będąca potworną rzeczywistością. W Beaumont wydawano okrzyki drapieżnej radości kannibalów, rzucających się na krwawą pastwę; tu — na sali, pełnej przecież zażartych antysimonistów, panowała przerażająca, przenikająca mrozem do szpiku kości cisza. Głuchy szmer przebiegł tylko jak długi dreszcz. Wszyscy wychodzili powoli, cicho, spokojnie, jak czarna fala ludzi w żałobie, zdławionych wzruszeniem, tkniętych strachem. Na podwórzu ujrzał Marek łkającego Dawida.
Zwyciężył zatem Kościół, szkoła braciszków odżyje, a świecka szkoła stanie się nanowo przedpieklem, jaskinią szatana, gdzie kalają się dusze i ciała dzieci.. Rozpaczliwy, olbrzymi wysiłek zakonów i całego prawie duchowieństwa dokonał opóźnienia porażki, pewnej jednak w przyszłości. Przez długie jeszcze lata młode pokolenia będą rosły ogłupione błędami, przegniłe od kłamstwa. Pochód ludzkości w przyszłość znowu zostanie powstrzymany aż do chwili, gdy, niepowstrzymanie dążąca naprzód wolna myśl wyzwoli naród przez oświatę, która jedynie uczyni go zdolnym do prawdy i sprawiedliwości.
Na drugi dzień Marek powróciwszy do Maillebois wieczorem, zmęczony, z rozdartem sercem, znalazł list od Genowefy, zawierający wyrazy: „Czytałam całą sprawę, śledziłam za procesem. Popełniono najpotworniejszą zbrodnię. Simon jest niewinny.




IV.

Nazajutrz był czwartek, Marek, przespawszy się nieco, wstawał zgnębiony i rozgoryczony strasznemi dniami w Rozan, gdy przybiegła doń Ludwinia. Dowiedziała się była o jego powrocie i wymknęła się na chwilę z zamkniętego domu pani Duparque. Rzuciła się wzruszona w jego objęcia.
— O, ojcze, jak musisz być zmartwiony! Szczęśliwa jestem, że mogę cię nareszcie uściskać.
Jako dorosła już panienka, Ludwinia powiadomiona była dokładnie o sprawie Simon’a i całkowicie podzielała wiarę i żądzę sprawiedliwości uwielbianego swego ojca i nauczyciela, którego głęboki rozum był jej kierownikiem. W okrzyku jej czuć było rozpacz i bunt, wywołane potwornym wyrokiem sądu w Rozan.
Patrząc na nią, trzymając ją w objęciach, przypomniał sobie Marek list Genowefy, który się niemało przyczynił do jego bezsenności.
— Czy wiesz, że matka pisała do mnie, że trzyma teraz z nami?
— Wiem, ojczulku wiem... Mówiła mi. A gdyby tatuś wiedział co to były za sprzeczki z babką, kiedy zobaczyła, że mama wszystko czyta, że przynosi dokumenty, które nigdy nie postały w domu, że sama wychodzi co rano kupować sprawozdania z nowego procesu... Babka chciała wszystko palić, a mama po całych dniach zamykała się u siebie... Ja także wszystko czytałam, mama mi pozwoliła. Ach, cóż to za straszna historya, tatusiu! Biedny, niewinny człowiek dręczony przez tylu wstrętnych ludzi! Gdyby to było możliwe, kochałabym tatusia jeszcze więcej za to, że go lubił i bronił.
Ściskała go znowu z zapałem. Marek, mimo ciężkiego zmartwienia, uśmiechał się, jak gdyby rozkoszny balsam łagodził ogień jego żywej rany. Uśmiechał się do obrazu żony i córki czytających, znających prawdę, powracających do niego.
— Jej drogi list — mówił półgłosem — był mi taką pociechą, dał tyle nadziei! Czyż to możliwe, aby taka radość przyszła po tylu zmartwieniach!
Nagle zaniepokojony, pytał Ludwini:
— Więc mama mówiła z tobą o mnie? Czy rozumie, czy żałuje naszych udręczeń? Zawsze myślałem, że jak pozna prawdę, powróci do mnie.
Dziewczynka położyła ładnie palec na jego ustach i odpowiedziała z uśmiechem:
— Niech mnie tatuś nie zmusza do mówienia tego, czego jeszcze mówić nie mogę. Kłamałabym, dając zbyt dobre wiadomości. Nasze sprawy stoją dobrze, to wszystko... Niech tatuś jeszcze będzie cierpliwy, ufa swojej córce, która usiłuje być tak dobrą i kochającą jak sam tatuś.
Potem opowiedziała niepokojące wieści o stanie zdrowia pani Berthereau. Od lat już wielu miała chorobę serca, którą ostatnie wypadki nagle pogorszyły. Nieustanne obecnie wybuchy gniewu pani Duparque, nagłe burze, od których drżał ciemny, ponury dom, wstrząsały ciągle chorą, powodując dreszcze i duszność, które z trudnością można było uspokoić. Żeby zatem uniknąć nerwowego strachu, w który popadała, przestała schodzić do saloniku. Dnie całe spędzała, leżąc w swoim pokoju na szezlongu, od rana do wieczora trzymała zwrócone na pusty Plac Kapucynów swoje biedne, smutne oczy, opłakujące od tylu lat stracone szczęście.
— Niezabawne u nas wcale — dodała Ludwinia. — Mama w swoim pokoju, babcia Berthereau w swoim, a babka Duparque wchodzi na górę, schodzi, trzaska drzwiami i kłóci się z Pelagią, jeżeli nie ma kogo łajać... Nie skarżę się jednak: zamykam się również i pracuję. Wie tatuś, mama się zgadza, za pół roku staję do egzaminu do Szkoły Normalnej i mam nadzieję, że zdam.
W tej chwili nadszedł Sebastyan Milhomme. Mając wolny dzień przyszedł przywitać dawnego nauczyciela po powrocie z Rozan. Wkrótce ukazali się Józef i Sara, którzy pragnęli podziękować Markowi za jego usiłowania i bezowocne, niestety, bohaterstwo, w imieniu swojem, oraz matki i Lehman’ów, których nowy wyrok zgnębił ostatecznie. Opowiadali, co za straszny cios uderzył w nędzny sklep przy ulicy du Trou, kiedy w wilię Dawid zatelegrafował straszną nowinę. Pani Simonowa wolała czekać rezultatu w domu z rodzicami i dziećmi i uciekła z klerykalnego miasta, w którem zresztą szczupłe fundusze nie pozwoliły jej przebywać. Od czasu niesprawiedliwego wyroku rodzina znów była we łzach, nie wiedzieli, co dalej będzie, oczekując na Dawida, który został przy bracie, aby się zastanowić, jak wypadki postąpić każą.
Zaszła wzruszająca scena między czworgiem młodych ludzi, którzy, zawarłszy znajomość w szkole, widywali się w domu Marka i pokochali się wzajemnie. Józef i Sara z oczami pełnemi łez, zmęczouemi w gorączce i bezsenności przepędzonej nocy, zaczęli płakać nanowo, mówiąc o ojcu. Wówczas Sebastyan w nieprzepartym wybuchu serca ucałował Sarę, a Ludwinia wzięła obie ręce Józefa, płakała z nim razem i, pragnąc go pocieszyć mówiła mu o swem dla niego uczuciu. Ona miała lat siedemnaście on — dwadzieścia... Sebastyan kończył dwadzieścia jeden; Sara miała lat osiemnaście. — Marka, na widok ich młodości, inteligencyi i dobroci, ogarnęło wzruszenie. Przyszła mu myśl, która raz mu już zaświeciła wobec ich dziecinnych igraszek. Może są oni przeznaczeni stworzyć dwie pary, kiełkujące na przyszłe szczęśliwe żniwo, może szerokiem sercem i wolna, inteligencyą podejmą pracę dla przyszłości?
Odwiedziny córki i przyniesiona przez nią nadzieja były dla Marka słodkiem źródłem pociechy i pokrzepienia w gorzkim smutku. Niedługo to trwało. Zaraz potem opanowało go zgnębienie wobec zatrutego i zhańbionego kraju. Możliwem więc było, że spełniono zbrodnię nad zbrodniami i Francya nie powstała! Dawniej już, podczas długiej walki o rewizyę, nie poznawał w niej szlachetnej, wspaniałomyślnej, sprawiedliwej oswobodzicielki, którą tak gorąco i namiętnie ukochał. Nigdy jednak nie przypuszczał, że upadnie tak nizko, że stanie się Francya głuchą, twardą, uśpioną i podłą, która wylęga się w hańbie i niesprawiedliwości. Iluż lat trzeba i pokoleń, aby ją zbudzić z obrzydliwego snu? Poddał się chwilowo rozpaczy, sądził, że ojczyzna zginęła, słyszał przekleństwa zagrobowe Férou: upadły kraj, przegniły pod wpływem księży, zatruty przez plugawe dzienniki, pogrążony w takiem błocie ciemnoty i łatwowierności, że nigdy się z niego nie wydobędzie. Nazajutrz po potwornym wyroku, wydanym w Rozan, przypuszczał, że przebudzenie jest możliwe, gdyż, pod powiewem grozy widział oburzenie prawych sumień i zdrowych rozumów. Nic się jednak nie poruszyło, najodważniejsi zagrzebywali się po kątach i dzięki głupocie i tchórzostwu ogółu, spełniła się najwyższa ohyda.
Na mieście zobaczył Marek Darras’a o twarzy zmienionej rozpaczą, gdyż znowu wymknęło mu się merostwo, pozostałe przy tryumfującym klerykale Philis’ie. Zwłaszcza jednak spotkanie dawnych uczniów, Fernanda Bongard’a, Augusta i Karola Doloir’ów oraz Achillesa i Filipa Savin’ów zmartwiło go mocno, okazując mu ostatecznie, jak mało zdołał im wszczepić poczucia sprawiedliwości społecznej i cywilnej odwagi. Fernand wzruszał ramionami i o niczem wiedzieć nie chciał. August i Karol znowu wątpili o niewinności Simona. Dwaj bliźniacy, Achilles i Filip przekonani byli wprawdzie o jego niewinności, ale przecież sami we dwóch nie mogli robić rewolucyi, a zresztą jeden żyd więcej, jeden mniej, to rzecz całkiem nieważna. Nad miastem panował terror; każdy prędko wracał do domu, zdecydowany nie kompromitować się dłużej. Gorzej jeszcze działo się w Beaumont, dokąd się udał Marek w szalonej nadziei obudzenia sumienia ludzi wpływowych,, aby się pokusili o zniesienie zbrodniczego wyroku. Lemarrois. którego zaczepił, uważał go za waryata. Odpowiedział mu wyraźnie i, mimo zwykłej uprzejmości, prawie brutalnie, że obecnie sprawa jest ostatecznie skończona i szaleństwem byłoby znowu ją rozpoczynać, gdyż kraj cały był nią zmordowany, zgorączkowany, chory. Jako grunt polityczny stała się wstrętną i na przyszłych wyborach respublika na pewnoby upadła, gdyby dano klerykalnemu wstecznictwu sposobność znowu wyzyskiwania sprawy. Przyszłe wybory! — oto najwyższy argument. Hasłem było największą niesprawiedliwość pogrzebać w większem jeszcze, niż po pierwszym procesie, milczeniu. Deputowani, senatorowie, prefekt Hennebise wszystkie urzędy i korporacye, nie zmawiając się, zgnębione, pogrążyły się w pełne przerażenia milczenie, wobec dwa razy skazanego niewinnego człowieka, którego imienia nawet nie wymawiano, aby nie wywołać widma sprawy. Dawni republikanie, byli wolteryanie jak Lemarrois, dokonywali zwrotu ku Kościołowi w przekonaniu, że będą potrzebowali jego pomocy w walce z wzrastającym socyalizmem, który ich przerażał, grożąc usunięciem posiadającej burżuazyi z oddawna uzurpowanego stanowiska. Lemarrois z przyjemnością, naturalnie, widział, że Delbos, przeciwnik jego przy wyborach, mający za każdym razem coraz więcej socyalistycznych głosów, został w Rozan pobity, dotknięty uderzeniem piorunu. Nikczemne milczenie deputowanego w znacznej części spowodowane było chęcią pozostawienia własnemu złemu losowi skompromitowanych bohaterów. Wśród tej ruiny sumień i charakterów jeden Marcilly zachował zwykły miły uśmiech i zupełną swobodę obejścia; piastował już niegdyś godność ministra oświaty w gabinecie radykalnym, obecnie pewnym był, iż posiędzie to samo stanowisko w gabinecie umiarkowanym; tak mocno liczył na niepokonaną siłę swojej giętkości i uprzejmości dla wszystkich, że jeden tylko przyjął Marka grzecznie, robił mu wielkie nadzieje, nie dając żadnych wyraźnych obietnic.
Zakon tryumfował zuchwale. Doznawał niezmiernej ulgi na myśl, że ojciec Crabot i jego wspólnicy i pionkowie wyszli ze sprawy bezkarnie. Były prezes Gragnon wydał wielki obiad i wieczór, na którym tłoczyli się sądownicy, urzędnicy a nawet ciało nauczycielskie. Na twarzach jaśniały uśmiechy, zamieniono uściski rąk, wszyscy szczęśliwi byli, że żyją po uniknięciu wielkiego niebezpieczeństwa. „Mały Beaumontais“ od czasu procesu codziennie głosił chwałę dzielnego wojska, Boga i ojczyzny. Nagle zamilkł, z kolei pogrążył się w ciszy, otrzymawszy zapewne rozkaz z góry. Jeszcze nie minął odgłos zwycięztwa, a już wszyscy zaczynali czuć porażkę moralną, powracała trwoga przed jutrem i chęć rozerwania umysłów. Przysięgli wyznali, że wyrok na Simona wydany został większością jednego głosu. Wychodząc zaś z posiedzenia wszyscy podpisali prośbę o ułaskawienie. Nie mogli wyraźniej wyznać śmiertelnego kłopotu, okrutnej konieczności potwierdzenia dawnego wyroku, wydanego w Beaumont, chociaż nie wątpili o niewinności oskarżonego. Niewinność jego rzucała się w oczy przez to właśnie nadzwyczajne postąpienie przysięgłych, którzy z niezrozumiałą sprzecznością karali i przebaczali zarazem. Ułaskawienie narzucało się z tak nieubłaganą koniecznością, iż nikt się nie zdziwił, gdy w kilka dni potem zostało podpisane. „Mały Beaumontais“ uważał za stosowne zelżyć po raz ostatni „wstrętnego żyda“, ale i on również wydał westchnienie ulgi, gdy poczuł się nakoniec uwolnionym od swojej ohydnej roli. Ułaskawienie było powodem ostatniej bolesnej walki sumiemienia dla Dawida. Brat jego był wyczerpany, pożerany gorączką, w stanie takiego wycieńczenia fizycznego i moralnego, że powróciłby do więzienia, aby tam wkrótce umrzeć. W domu żona i dzieci we łzach oczekiwały, spodziewały się go ocalić czułością i pieczą. A jednak Dawid początkowo chciał odrzucić ułaskawienie, naradzał się z Markiem, z Delbos’em, ze wszystkimi bohaterskimi obrońcami niewinnego, rozumiejąc, że chociaż ułaskawienie nie odbiera Simon’owi prawa dowiedzenia kiedyś niewinności, z ich ręki jednak wytrąca najpotężniejszą broń: łzy i okrzyk buntu świata całego. Wszyscy przecież, z rozdartem sercem, ulegli i Dawid przyjął ułaskawienie. Marek i Delbos doskonale rozumieli, że sprawa Simona, przestając ranić sprawiedliwość i wspaniałomyślność tłumów, była skończona i Zakon miał słuszność tryumfować.
Los Simon’a został rozstrzygnięty. Ponieważ niepodobna było sprowadzić go do Maillebois, postanowiono, że pani Simon pozostanie tam, u Lehmanów przez czas jakiś z dziećmi, które do wakacyj musiały jeszcze uczęszczać do sąsiedniej Szkoły Normalnej. Dawid znów się poświęcił dla brata. Miał zresztą oddawna cały plan gotowy: odstąpi kopalnię żwiru i piasku i wzamian kupi w odludnej dolinie w Pyrenejach kopalnię marmuru, która przedstawiała doskonały i pewny interes; zabierze tam Simon’a, przypuszczając go do współki, a górskie powietrze i życie czynne niebawem przywrócą mu zdrowie. Jak tylko się tam osiedlą, pani Simon przyjedzie do męża, a dzieci spędzą z ojcem resztę wakacyj. Plan wypełniony został z niezmierną dokładnością i szybkością. Porwano rozstrojonego jeszcze Simona, opuścił Rozan, a żywa dusza nie wiedziała o jego wyjeździe. Podróżował nieznany i zniknął z Dawidem w odległej, otoczonej wysokiemi górami, dolinie. Z dzienników dopiero się dowiedziano, że rodzina pojechała się z nim połączyć. Od tej chwili wspomnienie jego zbladło i powoli zapomniano o nim zupełnie.
W dniu, kiedy rodzina Simon’ów zebrała się nakoniec razem w spokoju i miłości, Marek, wezwany pilnym listem przez Salvan’a, udał się do Szkoły Normalnej. Przywitawszy się, zaraz o nich mówić poczęli, przedstawiali sobie wzruszającą i rzewną scenę, odgrywającą się zdala, na przeciwnym krańcu Francyi.
— Musi to nam być nagrodą, — rzekł Salvan. — Nie mogliśmy ze sprawy wyciągnąć doraźnej korzyści społecznej, kontentujmy się przynajmniej tem, że przyczyniliśmy się do ich szczęścia, że oddaliśmy tego cichego męczennika żonie i dzieciom.
— Od samego rana o tem myślę — odpowiedział Marek. — Widzę ich uspokojonych i szczęśliwych pod błękitnem niebem. Co za radość dla biednego człowieka, od tak dawna skutego łańcuchem, módz swobodnie chodzić, wdychać świeżość źródeł i czysty zapach drzew i kwiatów. Dla żony i dla tych poczciwych dzieci to ziszczenie długiego marzenia: mają go nakoniec, pielęgnują, oprowadzają, jak przychodzące do zdrowia dziecko i patrzą, jak się odradza!.. Ma pan słuszność, to jedyna nasza nagroda.
Zamilkł, a po chwili z tajną goryczą szermierza, niepocieszonego, że mu się broń w ręku złamała, dodał:
— Rola nasza skończona... Ułaskawienie było, naturalnie, nieuniknione, lecz nam odebrało siłę działania... Teraz musimy tylko oczekiwać zbiorów dobrego ziarna, któreśmy posieli, jeżeli zechce wyrosnąć na twardym gruncie, któremu je powierzyliśmy.
— O, niewątp, że wyrośnie, przyjacielu! — zawołał Salvan. — Nie należy nigdy wątpić o biednym, wielkim naszym kraju. Może się mylić, może być oszukiwanym, powróci przecież ostatecznie do rozumu i prawdy. Cieszmy się naszem dziełem, gdyż jest brzemienne bliską przyszłością.
Zamilkł na chwilę, potem dodał zatroskany.
— A jednak w gruncie myślę jak ty, że zwycięztwo nasze nie jest blizkiem. Czasy obecne sa rzeczywiście wstrętne, nigdy jeszcze nie przeżywaliśmy chwili groźniejszej i bardziej niepewnej. Dlatego prosiłem cię właśnie o przybycie, że chciałem pomówić o ciężkiem położeniu, w jakiem się znajdujemy.
Mówił Markowi, czego się był dowiedział Od czasu wyroku w Rozan wszyscy znani simoniści, wszyscy porządni ludzie, skompromitowani w sprawie, byli wydani na zemstę Zakonu i nienawiść samolubnego i podłego tłumu. Opłacają drogo na osobach i majątkach zbrodnię popierania prawdy i sprawiedliwości.
— Ozy wiesz, że Delbos’owi nie kłaniają się w Trybunale; odebrano mu połowę spraw, gdyż klienci uważają go za zbyt kompromitującego. Musi na nowo zdobywać praktykę, a co najgorsza, przepadnie z pewnością na przyszłych wyborach, gdyż i w partyi socyalistycznej z powodu sprawy nastąpił rozłam... Co do mnie, prawdopodobnie, wylecę.
Marek przerwał mu głosem zdziwionymi o burzonym:
— Pan? pan!
— Tak, tak, mój przyjacielu, ja... Nie jest ci tajnem, że Mauraisin oddawna pożąda dyrektorstwa tej szkoły. Zawsze manewrował, aby mię wysadzić i zająć moje miejsce. Przymierze jego z Kościołem to mądra taktyka, aby w razie zwycięztwa Kościół narzucił go władzy szkolnej. Tylko po ankiecie Sądu Kasacyjnego miał trochę strachu i przebąkiwał, że zawsze uważa Simon’a za niewinnego. Teraz jednak Simon znowu skazany, wiec Mauraisin ujada wraz z kliką klerykalną, pewny że tym razem zmusi Le Barazer’a, aby mię poświęcił pod naciskiem całego zwycięzkiego wstecznictwa... Bardzobym się dziwił, gdyby mię tu pozostawiono do początku roku szkolnego w Październiku.
Marek nie mógł się uspokoić.
— Jakto! pan tak użyteczny elementarnemu nauczaniu, pan, który oddałeś tak wielkie usługi, dostarczając szkołom świeckim cały legion nauczycieli światłych i wolnych od dogmatyzmu. Jest to, jak słusznie pan utrzymujesz, kwestya życia lub śmierci, rozesłanie po wszystkich wsiach misyonarzy wolnej myśli, którzyby zwracali umysły do rozumu i jedności w całej Francyi, zbawiając ją od kłamstwa odwiecznego, od łatwowierności pokornej trzody i nieśli prawdę cierpiącym i maluczkim. Jutrzejsza Francya tyle będzie warta, ile wartości przedstawiać będą jej elementarni nauczyciele. A pan byłbyś zmuszonym odejść przed ukończeniem swego dzieła, kiedy tyle jeszcze pozostaje do zrobienia? Nie, nie! to niepodobna; Le Barazer, chociaż się nie wypowiada wyraźnie, w gruncie jest z nami i nigdy nie popełni tak złego czynu.
Salran uśmiechał się smutnie.
— Po pierwsze niema ludzi niezbędnych, a powtóre, gdy mnie zabraknie, powstaną inni i dalej prowadzić będą rozpoczęte dzieło. Mauraisin może przyjść na moje miejsce, przekonany jestem, że nie wyrządzi wielkiej szkody, bo albo nie pozostanie na niem, albo będzie zmuszony iść moim śladem. Widzisz, mój drogi, są sprawy, które, raz w bieg puszczone, muszą się dokonywać siłą rozwoju ludzkiego, bez pomocy pojedynczych jednostek... Zresztą możnaby myśleć, że nie znasz Le Barazer’a. Bądź pewny, że my osobiście nie wchodzimy w rachuby jego mądrej dyplomacyi republikańskiej. Był z nami — to pewna; byłby jeszcze i teraz, gdybyśmy byli zwyciężyli. Dziś jednak porażka nasza wprawia go w śmiertelny kłopot. W głębi duszy jedno tylko ma pragnienie: ocalić swoje dzieło, nauczanie świeckie i obowiązkowe, którego był jednym z twórców w bohaterskich czasach naszej biednej respubliki, tak opieszałej w dojściu do wieku rozumu. Ponieważ więc Kościół chwilowo odzyskał potęgę i grozi zniszczeniem jego dziełu, zgodzi się na poniesienie koniecznych ofiar, zwlekając, wyczekując chwili, aż z kolei on będzie mógł rozkazywać. Taki już jest, nie przerobimy go.
Dalej wyliczał wszystkie wpływy i siły, które działały na Le Barazer’a i ciążyły na nim. Rektor Forbes, uczony, obojętny na wszystko, pragnący jedynie spokoju, obawiając się trudności z ministrem, wyraźnie kazał mu zadowolić wymagania deputowanych z opozycyi. Deputowani owi, na czele których Hektor de Sangleboeuf odznaczał się gwałtownością, robili wszelkie starania i wysiłki, aby otrzymać dymisye znanych simonistów, służących w szkole i urzędzie. Deputowani zaś republikańscy, nawet radykał Lemarrois, ani drgnęli, przystawali na hekatombę, byle tylko schlebić opinii publicznej i jak najmniej stracić wyborców. Profesorowie i nauczyciele szli obecnie za przykładem prowizora Depinvilliers, chodzili w niedzielę na mszę z żonami i córkami. W liceach panował ksiądz prefekt, praktyki religijne stały się obowiązującemi, a każdy uczeń, który się od nich usuwał, był źle notowany i tak prześladowany, że pozostawało mu tylko opuścić zakład. Ręka ojca Crabot a zawisła nad niemi z władza reakcyjną, której dowody dawała w rządzeniu kolegium w Valmarie. Dla dowiedzenia wzrastającego zuchwalstwa Zakonu wystarczał ten jeden fakt, że kolegium w Valmarie zaludniono profesorami jezuitami, kiedy dotychczas, aby obejść prawo, przebierano ich za księży świeckich.
— Otóż więc — kończył Salvan — dzięki nowemu wyrokowi Simona, rozporządzają się absolutnie i wszystko się im udaje wobec tchórzostwa i głupoty ogółu. My zaś napewno zostaniemy zmieceni, aby zrobić miejsce ich protegowanym... Już się mówi o powierzeniu najlepszej szkoły w Beaumont pannie Rouzaire. Jauffre, nauczyciel z Jonville, będzie zamianowany tutaj, gdyż zagroził, że się zwróci przeciw księdzu Cognasse, jeżeli będą zwlekali z wynagrodzeniem jego zasług. Nakoniec Doutrequin, wczorajszy republikanin, który wskutek aberacyi patryotycznej sprzymierzył się z Kościołem, otrzymał dwie szkoły na przedmieściu dla dwóch swoich synów, do dogmatu posuwających nacyonalizm i antysemityzm. W ten sposób znów jesteśmy w pełni kryzysu reakcyi, ostatniego, mam nadzieję, zanim nadejdzie chwila, kiedy kraj wyrzuci truciznę, od której umiera... Jeżeli mnie nie pozostawią, to, rozumiesz przyjacielu, że i ty wylecisz ze mną.
Marek spojrzał nań z uśmiechem; domyślił się po co był tak śpiesznie zawezwany.
— Jestem więc skazany?
— Obawiam się, że tym razem na pewno i wolałem zaraz cię uprzedzić... Niema jeszcze oficyalnego, naturalnie. Le Barazer milczy, udaje, że wyczekuje chwili, nie mówiąc o swoich zamiarach. Nie wyobrazisz sobie jednak napaści, jakich jest celem, z twego mianowicie powodu twojej to egzekucyi wymagają, twojej natychmiastowej dymisyi. Wspomniałem o tym głupim drągalu, Hektorze de Sangleboeuf, którego sznurki ciągnie stara margrabina de Boise i rozpacza, że jej pajac tak źle wykonywa ruchy. Trzy razy już wpadał do Prefektury, grożąc Le Barazer’owi, że wniesie interpelacyę do Izby, jeżeli nie porozumie się z prefektem Hennebise, żeby ciebie wyrzucić. Wobec tego niepodobna, mój biedny przyjacielu, aby Le Barazer mógł się dłużej opierać. Nie można nawet mieć mu tego za złe. Przypomnij sobie łagodny upór i sztukę dyplomatyczną, z jakiemi cię podtrzymał przez tyle lat. Zawsze znajdował sposób ratunku, dając jakieś zadośćuczynienie twoim przeciwnikom: prawdziwe arcydzieło inercyi, równowagi niestałej. Teraz jednak koniec temu; nawet nie mówiłem z nim o tobie, wszelkie wstawiennictwo byłoby próżnem. Niech robi, jak chce; dlatego zapewne opóźnia postanowienie, żeby znaleźć jakiś genialny kompromis, bo sam też nie lubi uznać się zwyciężonym i nie wyrzeknie się powodzenia swego dzieła, szkoły świeckiej, obowiązującej, która jedynie może przerobić w przyszłości Francyę.
Marek już się nie uśmiechał, ogarnął go głęboki smutek.
— Będzie to dla mnie okrutne — szepnął. — Pozostawię najlepszą część mego ja w tej skromnej szkole w Maillebois, pomiędzy ukochanymi uczniami, których uważam za własne dzieci. Tu zostawię całe serce i cały umysł. A czem zapełnię złamane życie? Nie jestem zdolny do żadnej innej użytecznej pracy; wziąłem na siebie to posłannictwo, — co za boleść widzieć je przerwane, nieskończone, w chwili kiedy prawda tak bardzo potrzebuje mocnych pomocników!
Teraz Sylvan poweselał. Wziął go za ręce.
— No. no, nie traćmy odwagi. Cóż u dyabła! potrafimy nie siedzieć z założonemi rękami!
Marek pokrzepiony uścisnął go również.
— Masz pan słuszność. Jeżeli spada cios na takiego jak pan człowieka, można z nim razem popaść w niełaskę. Przyszłość do nas należy.
Korzystając ze zwycięztwa, Zakon w Maillebois czynnie się zakrzątnął, aby wyzyskać położenie. Robiono wysiłki na wielką skalę dla przywrócenia szkole braciszków dawnej świetności. Wobec hańby, którą poniosła szkoła świecka, głównem zadaniem było wysławiać cnoty szkoły zakonnej, na której niwie wzrastały jedynie kwiaty niewinności i prostoty. Udało się zdobyć kilka rodzin, szkoła braciszków miała nadzieję posiadać od wakacyj z dziesięciu uczniów więcej. Kapucyni okazywali dużo więcej wyobraźni i zuchwalstwa. Czyż ostatecznie nie sławny święty Antoni Padewski sprawę całą poprowadził i wyprosił wszystko od dobrotliwości boskiej? Fakt był niezaprzeczalny: on sprawił, że wydano powtórny wyrok na Simon’a, dzięki frankowym i dwufrankowym monetom, które pobożne dusze składały do skarbonki świętego z prośbą o stanowcze pognębienie żyda. Był to nowy, jawnie okazany cud jego potęgi, który wpłynął na pomnożenie zewsząd płynących ofiar. Zachęcony tem ojciec Teodozy powziął świetną, genialną myśl wyciągnięcia, za wpływem świętego, nowego żniwa groszaków. Puścił w kurs zdumiewający interes finansowy, zaczął wydawać pięciofrankowe obligacye oparte na hypotece w niebie. Cyrkularze i obwieszczenia zalewały okolicę, tłomacząc dowcipny mechanizm umieszczenia w akcyach rozkoszy niebiańskich. Każda obligacya podzielona była na dziesięć kuponów po 50 centymów, dawanych na rachunek kasy dobrych uczynków, modlitw i mszy świętych; kupony płaciło się na ziemi gotówką, a zwrot kosztów otrzymywano w niebie, w kasie cudownego świętego Antoniego. Ustanowiono premia dla zwabienia nabywców; dwadzieścia obligacyj dawały prawo do kolorowanej figurki świętego, zaś sto — do dorocznej. Prospekt objaśniał, że papierom tym dano nązwę obligacyj świętego Antoniego, ponieważ święty był kasyerem, obowiązanym zwrócić je stokrotnie na tamtym świecie. W zakończeniu umieszczono następujące słowa: „Takie nadprzyrodzone gwarancye czynią z tych papierów prawdziwe, najzupełniej pewne obligacye hypoteczne. Nie może im zagrażać żadna klęska finansowa. Koniec świata, nawet w spełnieniu czasów pozostawi je niemi ruszonemi, a raczej zapewni posiadaczom natychmiastowe używanie składanych procentów.
Interes ten miał niesłychane, rozgłośne powodzenie. Tysiące obligacyj rozprzedano w przeciągu kilku tygodni. Biedniejsze dewotki składały się, dawały po franku i dzieliły się kuponami. Wszystkie cierpiące a łatwowierne dusze ryzykowały pieniądze na tę nową loteryę, której wielki los przedstawiał wypieszczone marzenie: życie wiecznej szczęśliwości. Chodziły słuchy, że oburzony biskup Bergerot ma zamiar zabronić tę bezwstydną spekulacyę, gorszącą rozsądniejszych katolików. Nie ośmielił się jednak, gdyż znajdował się w przykrem położeniu, w jakie wprowadziła go porażka simonistów, o tajemne popieranie których oddawna go oskarżano. Nigdy nie miał dość odwagi, aby się stanowczo opierać potężnemu Zakonowi, gdyż, niepewny swego duchowieństwa, obawiał się wydać Kościół na fale wzburzonych przesądów. Z wiekiem osłabł jeszcze bardziej i umiał tylko na klęczkach błagać swego Boga o przebaczenie za to, że pozwalał kupczącym zalegać świątynię; robił to przecież dla utrzymania takowej, gdyż wierni opuściliby ją zupełnie, gdyby nie mogli handlować w niej duszą. Ale ksiądz Quandieu, proboszcz parafii świętego Marcina, nie mógł znieść tego spokojnie. Drugi wyrok na Simon’e zdruzgotał mu serce, gdyż z rozpaczą widział, jak Kościół był zaślepionym wobec zbrodni. Od dnia zabójstwa przekonany o niewinności Simon’a, nie skrywał rozpaczy na widok kapłanów i wyznawców Chrystusa, Boga dobroci, prawdy i sprawiedliwości, zażartych w dokonaniu dzieła niesprawiedliwości, kłamstwa i dzikości. Przepowiadał, że błąd, ten srogą pociągnie karę, gdyż, zagrożony już kościół, własnemi rękami grób sobie kopał i przyspieszał swój upadek. Dawne jego marzenie o Kościele francuskim, niezależnym i liberalnym, rozwijającym się wraz z wielkim ruchem demokratycznym wieku, stało się nieziszczalnem. Kapucyni ze swej strony czynili mu życie nieznośnem, ich bogata kaplica zabijała parafię i proboszcz widział, jak ukochany kościół świętego Marcina pustoszał i ubożał z dniem każdym. Ofiary i zakupione msze płynęły do kaplicy tryumfującego świętego Antoniego Padewskiego. Ksiądz Quandieu, człowiek obyczajów skromnych i prostych, zadawalał się osobiście swojemi uszczuplonemi dochodami. Najwięcej zaś cierpiał nad tem, że brakło mu na wsparcia dla ubogich, mimo że oddawał im wszystko, co mógł, do ostatniego z pod siebie materaca. Puszczenie w kurs obligacyj hypotecznych dopełniło miary jego zmartwienia, a uniesiony gniewem i zgrozą, zapomniał o chrześcijańskiej rezygnacyi. Zbuntował się przeciw bezwstydnemu wyzyskowi i z kazalnicy wyraził oburzenie kapłana Chrystusowego i ból, z jakim patrzył na brutalny upadek wielkiej idei chrystyanizmu, co świat odnowił i był przez znakomite umysły wzniesiony na najwyższe szczyty czystego ideału. Potem, poszedł z pożegnalną wizytą do dawnego swego protektora i przyjaciela biskupa Bergerot’a. Widząc jednak, że ten niezdolnym jest do dalszej walki i czując, że sam także jest zwyciężony i unieruchomiony, podał się do dymisyi z probostwa u świętego Marcina i zamieszkał w małym domku na przedmieściu, gdzie zamierzał żyć z nędznej renty, zdala od Kościoła, gdyż nie mógł służyć ani jego polityce nienawiści, ani obrzędom grubego zabobonu.
Kapucyni schwycili tę sposobność, aby znowu tryumfować. Ojciec Teodozy uroczyście święcił ucieczkę, jak nazywał, dawnego przeciwnika. Dzięki zręcznym krętactwom, biskup zamianował na probostwo w Maillebois młodego wikarego, karyerowicza, protegowanego ojca Crabot’a i kapucyni powzięli genialną myśl, aby przy pomocy nowego proboszcza urządzić solenną procesyę, któraby przeniosła z kaplicy Kapucynów do kościoła parafialnego wspaniałą, czerwoną ze złotem figurę świętego Antoniego i umieściła ją tam z wielką uroczystością. Miało to przedstawić jaskrawy obraz ostatecznego zwycięztwa, koronę jego i apoteozę; parafia zdobyta i zalana przez Zakon, a wszechwładni są zakonnicy, ustanawiający wszędzie bałwochwalcze ceremonie, któremi spodziewali się ogłupić, wziąć w niewolę Francyę i zrobić z jej ludu ciemną, godną wieków barbarzyństwa trzodę. Jakoż ciepłego wrześniowego dnia odbyła się procesya, w istocie wspaniała, z udziałem licznego okolicznego duchowieństwa i tłumu, który nadbiegł z całego departamentu. Kaplicę oddzielał od kościoła świętego Marcina tylko Plac Kapucynów i mała uliczka, zrobiono zatem wielki krąg, przechodząc przez Plac Respubliki i ulicę Wielką, tak że oprowadzono świętego Antoniego po całem mieście. Mer Philis, otoczony klerykalną większością Rady, postępował za wykolorowaną figurą, niesioną na czerwonym aksamitnym piedestale. Szkołę braciszków wprawiono w ruch, a chociaż czas był wakacyjny, pozbierano dzieci, ubrano je i w ręce wetknięto im gromnice. Z kolei szły Dzieci Najświętszej Maryi Panny, bractwa, pobożne stowarzyszenia, nieskończony zastęp dewotek, nie licząc Sióstr i całych klasztorów, sprowadzonych z Beaumont. Brakło tylko biskupa Bergerot’a, który doniósł że właśnie w wilię dnia tego zachorował, Nigdy jeszcze Maillebois nie było tknięte taką religijną gorączką. Ludzie klękali na chodnikach, mężczyźni płakali, trzy dziewczyny dostały nerwowego ataku i odniesiono je do apteki. Wieczorem błogosławieństwo udzielone przy odgłosie wszystkich dzwonów w kościele świętego Marcina było olśniewające. Teraz nikt nie wątpił, że Maillebois zostało nakoniec odkupione i zyskało przebaczenie. Bóg przez tę wspaniałą ceremonię raczył dozwolić, aby haniebne wspomnienie żyda Simon’a zostało zatarte na zawsze.
Dnia tego Salvan przyjechał do Maillebois odwiedzić panie Berthereau, o zdrowiu której doszły go niepokojące wieści. Właśnie wychodził z domku przy Placu Kapucynów, gdy ujrzał Marka, który, powracając od Lechman’ów zatrzymany został przez nieskończenie długą procesyę. Obydwaj, uścisnąwszy się za ręce, dość długo czekać musieli nieruchomi. Gdy nareszcie przeszedł ostatni mnich za wyzłoconym i wykolorowanym bożkiem, zamienili znaczące spojrzenie i szli razem w milczeniu.
— Szedłem do ciebie — rzekł nakoniec Slvan.
Marek sądził, że przynosi mu wiadomość o podpisanej dymisyi.
— Stało się zatem? — spytał z uśmiechem. — Mogę się pakować.
— Nie, nie, przyjacielu. Le Barazer nie dał jeszcze znaku życia. Nie wiem, co przygotowuje... Ale egzekucya nasza jest pewną, bądź spokojny.
Potem, przestając żarto wad, dodał z nagle zasmucona twarzą:
— Dowiedziałem się, że pani Berthereau ma się bardzo źle i chciałem ją zobaczyć. Ztamtąd właśnie wychodzę z bólem w sercu. Koniec się zbliża.
— Ludwinia mówiła mi o tem wczoraj — odrzekł Marek. — Pragnąłem był, równie jak pan, pospieszyć do umierającej, lecz pani Duparque podobno wyraźnie oświadczyła, iż opuści dom, jeżeli ośmielę się, pod jakimkolwiek pozorem, wejść w jej progi. Wiem, że pani Berthereau życzyłaby sobie mnie widzieć, ale nie wyraża swej chęci, aby przy łożu śmiertelnym nie wywołać jakiego skandalu. Ach, panie drogi, zażartą jest zaprawdę nienawiść dewotki!\
Znów zrobili kilka kroków w milczeniu.
— O, tak, pani Duparque dobrze stróżuje — odparł Salvan, — myślałem nawet, że i mnie wejść, nie pozwoli. Za to jednak nie opuściła mnie ani na chwilę, czuwała nad każdem słowem, które wyrzekłem do chorej i do twojej żony... Czuje się widocznie mniej silną i obawia się jakiejś niespodzianki z powodu nadchodzącej katastrofy.
— Jakto?
— Nie umiem sformułować, ale takie odniosłem wrażenie. Córka jej, pani Bertherau przez śmierć wymknie się z pod jej władzy a wnuczka, Genowefa może także pomyśleć o odzyskaniu wolności. Tego zdaje się obawiać.
Marek przystanął, patrząc mu bacznie w oczy.
— Czy zauważył pan jaki symptom?
— Wyznam, że tak. Postanowiłem nie mówić o tem, gdyż byłbym w rozpaczy, gdybym ci dał złudną nadzieję... Zaszło to z powodu procesyi, tego bałwochwalstwa wśród białego dniu, którego nieszczęsne przedstawienie mieliśmy dopiero co przed oczami. Żona twoja podobno odmówiła stanowczo przyjęcia w niej udziału. Dlatego zastałem panię Duparque w domu, jakkolwiek bardzo chodziło jej o to, aby się ukazać w pierwszym szeregu pobożnych dam, manifestujących swą wiarę. Gdyby jednak, choć na chwilę, oddaliła się z domu, dręczyłaby ją obawa, że jakiś szatan, ty, lub inny złodziej dusz, zakradnie się do domu i porwie jej córkę i wnuczkę. Została zatem, ale możesz sobie wyobrazić z jaką zimną wściekłością w duszy! Oczy jej, jak sztylety nawskroś mię przebijały.
Marek słuchał z natężeniem.
— A, Genowefa nie chciała iść na procesyę! Zrozumiała więc szkodliwość, podłość i głupotę tej manifestacyi? Powraca zatem powoli do dawnego zdrowego rozsądku?
— Zapewne — mówił Salvan. — Najwięcej, sądzę, dotknęły ją te dziwaczne obligacye hypoteczne... Co, mój drogi, czyto nie godne podziwu? Nigdy jeszcze taka bezczelność nie wyzyskiwała tak wielkiej głupoty ludzkiej.
Zwolna obaj szli ku dworcowi, gdzie Salvan miał wsiąść na pociąg, udający się do Beaumont. Pożegnawszy się z Salvan’em, wracał Marek pełen nadziei.
W istocie w domu przy Placu Kapucynów, w ciemnym domku, smutniejszym jeszcze i zimniejszym wobec zbliżającej się żałoby, Genowefa przechodziła nowy kryzys, który całą jej istotę niepokoił i poruszał. Z początku prawda uderzyła w nią jak piorun. Zaczerpnięta z dokumentów pewność niewinności Simon’a była jak straszne światło, przy blasku którego ukazała się jej podłość tych świętobliwych ludzi, których uważała za kierowników serca i sumienia. Żtąd poszło dalej, w umyśle powstały wątpliwości, wiara ją opuszczała, nie mogła już nie dyskutować, nie sądzić, nie poddawać wszystkiego swobodnemu badaniu. Ojciec Teodozy zostawił jej uczucie niesmaku, niejasny wstyd, iż o mało nie popełniła z nim brzydkiego czynu. Potem wydanie obligacyj, ten nizki wyzysk łatwowierności ogółu ostatecznie oburzył ją przeciwko niemu, nagle okazując sprzedajność mnicha. Nietylko w jej oczach zbrukał się charakter zakonnika, lecz i religii, którą przedstawiał, a która tak długo unosiła ją mistycznemi pragnieniami. Miałaż uznać ten niecny handel, to zabobonne bołwochwalstwo, jeżeli miała pozostać praktykującą katoliczką, wierną swojej religii? Przez długi czas poddawała się wierzeniom, tajemnicom, nawet wtedy, gdy jej zdrowy sąd głucho protestował; wszystko przecież ma granice, nie mogła uznać akcyj na niebo, odmówiła pójścia za czerwono-złotym świętym Antonim, którego oprowadzano jak reklamowego manekina, aby pomnożyć ilość podpisów u okienka kasowego. Co jednak najbardziej wzmocniło bunt jej rozumu, to usunięcie się księdza Quandieu, tego łagodnego i ludzkiego spowiednika, do którego była powróciła wskutek podejrzanych zapałów ojca Teodozego. Jeżeli ten człowiek nie miał siły pozostać przy takim Kościele, jaki wytworzyła klerykalna polityka nienawiści i tyranii, ciężko tam było widocznie duszom prawym i uczciwym.
Nigdy jednak nie byłaby Genowefa zmieniła się tak szybko, gdyby pomimo wiedzy, nie przebyła długiego fermentu przygotowawczego. Aby zrozumieć dobrze, trzeba się zastanowić nad całem jej życiem. Podobna do ojca, uczuciowa, namiętna i zmysłowa, zakochała się w Marku, tak go pożądając, iż zgodziła się żyd ze skromnym nauczycielem w zapadłej wiosczynie. Spragniona przytem swobody, znużona w osiemnastu latach ponurem życiem u pani Duparque, zapomniała na chwilę o zasadach pobożnego wychowania i oddała się mężowi z takim młodzieńczym ogniem, że sam mógł uwierzyć, iż ją całkowicie posiada. Chociaż zresztą pozostały mu głuche obawy, nie zważał na nie, gdyż ją uwielbiał i czuł dość siły, aby ją przerobić na obraz i podobieństwo swoje, a upojony szczęściem, podbój moralny odkładał na później. Następnie, gdy nawyk dzieciństwa w niej się odezwał, Marek znowu okazał słabość; nie działał na żonę pod szlachetnym pozorem uszanowania wolności jej sumienia, pozwolił jej spełniać praktyki religijne, chodzić do kościoła i długo tam przesiadywać. Powoli odżywały wspomnienia lat dziecinnych, występowała niewydzielona trucizna i nastąpił kryzys, nieunikniony u kobiet, karmionych błędem i kłamstwem, u niej tym silniejszy, iż widywała się z babką, despotyczną dewotką. Sprawa Simon’a, odłożenie pierwszej komunii Ludwini, przyspieszyły zerwanie między małżonkami. W niej płonęła szalona żądza namiętności nadziemskiej, nadzieja znalezienia w niebie szczęścia boskiego i bezgranicznego, które obiecywano niegdyś jej przedwczesnej zmysłowości. Miłość jej dla Marka przyćmiło marzenie o zachwytach, opiewanych w hymnach, o rozkoszach wyższych, ciągle ją zawodzących. Próżno ją egzaltowano, kłamano przed nią, podbudzano do działania przeciw mężowi, obiecując, że się wzniesie do wyższej prawdy, do doskonałego szczęścia. Ciągłe jej porażki pochodziły ztąd, że porzuciła jedyne możliwe i naturalne szczęście ziemskie, gdyż nie czuła się nigdy zasyconą, żyła w coraz wzrastającej nędzy, bez spokoju ni radości, pomimo iż upornie utrzymywała, że jej chimera ją uszczęśliwia. Obecnie również nie przyznawała się do próżni, jaką w niej pozostawiły długie modlitwy na zimnych płytach kaplic i bezskuteczne komunie, nieustannie zawodzące nadzieję poczucia w ciele swojem i swojej krwi — ciała i krwi boskiej, posiadania go na własność w związku wiecznej radości. Dobra jednak natura zwyciężała z dniem każdym, zwracała ją ku zdrowiu, ku miłości ziemskiej, a dawna trucizna mistycyzmu wydzielała się coraz więcej po każdym zawodzie na religii. Odrzuciła ojca Teodozego, który ja niepokoił, księdza Quandieu uważała za zbyt dobrodusznego i niewystarczającego. W wielkim tumulcie duszy wypełniała jeszcze niektóre obowiązki religijne, ciężkie i gorzkie, aby się ogłuszyć, aby nie rozumieć, że się w niej zbudziła miłość dla Marka, niezwyciężone pragnienie spoczęcie w ramionach małżonka i ojca, w tej jedynie odwiecznej prawdzie; która czyni z mężczyzny i kobiety radosną i zdrową parę. Wówczas to zachodzić zaczęły pomiędzy panią Duparąue i Genowefą coraz częstsze i żywsze kłótnie. Babka czuła, że wnuczka się jej wymyka. Pilnowała jej bacznie, strzegła prawie jak więźnia, ale Genowefa za najmniejszą sprzeczką uciekała, trzaskając drzwiami i zamykała się w swoim pokoju, gdzie przynajmniej mogła pozostać ze swemi myślami; nie dawała też znaku życia, nawet gdy babka biła we drzwi pięścią. Przez dwie niedziele zrzedu siedziała tak zamknięta i mimo błagań, a potem pogróżek, odmówiła pójścia z babką na nieszpory. Pani Duparque w siedemdziesięciu ośmiu latach była niepochamowaną dewotką, wytresowaną przez długie życie do całkowitej podległości księżom. Wychowana przez surową matkę, poślubiła pana Duparque, wyłącznie oddanego handlowi, brutalnego i nie znającego pieszczot; miała uśpione zmysły, które zbudziły się później dopiero. Prowadzili przez blizko dwadzieścia pięć lat, naprzeciw katedry świętego Maxencyusza, sklep nowości, w którym przeważnie kupowali księża i zakony. Mając około lat trzydziestu, mało kochana, z ciałem i sercem niezaspokojonem przez męża, pani Duparque oddała się pobożności, zbyt będąc uczciwą, aby wziąć kochanka. Pochamowała potrzeby zmysłowości, araczej potrafiła je oszukać i zadowolić ceremoniami rełigijnemi, zapachem kudzideł, egzaltowanemi modlitwami i mistycznemi schadzkami z jasnowłosym aniołem ze świętych obrazów. Nie zaznawszy namiętnych uścisków kochanka, mogła uważać za wystarczającą pociechę blizki kontakt z księdzem, mężczyzną, z którym się nie grzeszy, nawet oddychając jego oddechem, nawet powierzając mu tajemnice swego ciała. Pełne namaszczenia ruchy, pieszczotliwe słowa spowiednika napełniały ją błogością, a nawet jego surowość, groźba piekła i strasznych mąk wzbudzały w jej ciele rozkoszne dreszcze. W ślepej wierze, w stosowaniu się ścisłem do najtwardszych przepisów, znajdowała nietylko zadowolenie przytępionych zmysłów, lecz również podporę i autorytet, którego spragniona w niej była odwieczna słabość kobiety. Kościół wie dobrze, iż kobiety nie zdobywa się jedynie za pomocą działania na zmysły, ale także strachem, srogością i traktowaniem jej jak ofiary, która dochodzi do gorzkiego rozsmakowania się w niewolnictwie. Pani Duparque z dzieciństwa przywykła do posłuszeństwa, stała się oddaną córką Kościoła, której nie obdarza się zaufaniem, na którą się piorunuje, wciąga w szeregi i robi z niej powolne narzędzie, za jego pomocą działa się na mężczyznę, aby go z kolei zdobyć. Zostawszy wdową z małą fortunką, osiedliła się w Maillebois, a nie mając w życiu, które stało się nagle próżnem zajęcia, żadnej pracy, żadnego zamiłowania, oddała się ciągle rosnącej dewocyi, zadawalającej chybione życie kobiece, zastępującej wszystkie naturalne rozkosze i szczęście, którego nie zaznała. Szorstkość, z jaką narzucała wnuczce swoją ciasną, zimną religię miała napewno źródło w zazdrości o szczęście w miłości, w nienawiści do pełnego życia kobiety, którego wzbraniała Genowefie, gdyż sama nigdy go nie zakosztowała.
Pomiędzy babką a wnuczką, pomiędzy upartą dewotką a istotą wierzącą blizką wyzwolenia, stała matka, smutna pani Berthereau. Z pozoru była ona również dewotką, zgiętą pod jarzmem przepisów, od urodzenia podległą Kościołowi. Nigdy nie przestała wypełniać obowiązków religijnych, gdyż jej mąż, wolnomyślny Berthereau, przyjaciel Salvan’a, posuwał w uwielbieniu dla żony, czułą słabość do tego stopnia, iż sam jej towarzyszył do kościoła. Zaznała jednak miłości, namiętna czułość męża ciągle ją otaczała i przeniknęła tak, że nazawsze pozostała pod jej wpływem. Chociaż więc zmarł przed wielu laty, pani Berthereau zawsze doń należała, żyła jedynie jego wspomnieniem i kończyła istnienie w objęciach ukochanego cienia. Myśl o nim była powodem jej wiecznego milczenia, jej rezygnacyi, gdy zamieszkała z córką, niby w klasztorze, w ponurym domku matki. Nigdy nie myślała wyjść powtórnie zamąż i pozornie stała się, jak pani Duparque, drobiazgowo pobożną. Zawsze ubrana w czerni, twarz miała woskowo bladą i minę zgnębioną pod twardą ręką babki, ciążącą nad całym domem. Niekiedy tylko usta jej składały się w skrzywienie goryczy, lub pokorne oczy przelotnie zabłysły buntem, kiedy wspomnienie męża budziło bezgraniczny żal za zniknionem szczęściem miłości, wśród zimnej pustki pobożnych praktyk, pod któremi powolnie konała. W ostatnich dopiero czasach, wobec strasznych udręczeń Genowefy, wobec walki nieszczęśliwej kobiety, szarpanej między księdzem i mężem, wyszła z bojaźliwej rezygnacyi istoty zmarłej dla świata i wzniosła się do zuchwalstwa oporu przeciwko okrutnej swej matce.
Obecnie, czując nadchodzącą śmierć, osobiście szczęśliwa była z wyzwolenia. Widząc jednak z dniem każdym znikające siły, rozpaczała, iż pozostawia wijącą się w męce Genowefę na łaskę i niełaskę pani Duparque. Co się stanie po jej śmierci, z biednem jej dzieckiem w bezlitosnej niewoli, w tym grobie, w którym tyle wycierpiała? Nie mogła znieść myśli, że zniknie, nie powiedziawszy nic, co mogłoby córkę wyratować, powrócić jej trochę zdrowia i radości. Dręczyło ją to do tego stopnia, że zdobyła się na odwagę i pewnego wieczora, gdy czuła jeszcze dość siły, powoli, cicho przemówiła. Był to ciepły, dżdżysty wieczór wrześniowy.
Noc się zbliżała i pokoik, umeblowany z klasztorną prostotą, ciemnemi orzechowemi meblami, zwolna zalegał blady zmrok. Chora, z powodu duszności, nie mogąca znosić pozycyi leżącej, siedziała wyciągnięta na szezlongu, otoczona poduszkami. Miała zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, lecz długa jej twarz, wyniszczona i smutna i białe włosy nadawały jej pozór osoby bardzo starej, zatartej i wyblakłej przez pustkę życia. Genowefa siedziała obok niej na fotelu, a Ludwinia weszła, niosąc filiżankę mleka, jedynego pokarmu, jaki chora znosiła jeszcze. Ciężka cisza usypiała dom, ostatnie dzwony kaplicy Kapucynów przebrzmiały nad wiecznie pustym placykiem.
— Córko moja — rzekła słabym, powolnym głosem pani Berthereau — ponieważ jesteśmy same, proszę cię, wysłuchaj mnie, bo muszę z tobą pomówić, a trzeba mi się już spieszyć.
Genowefa zdziwiona i niespokojna o chorą, chciała przerwać, lecz wobec stanowczego jej giestu, spytała tylko:
— Czy mama chce mówić ze mną samą? Czy Ludwinia ma odejść?
Przez chwilę pani Berthereau milczała. Zwróciła się ku wysokiej, ładnej dziewczynie, która patrzała na nią smutnemi, szczeremi oczyma. Nakoniec szepnęła:
— Wolę, żeby Ludwinia pozostała. Ma już siedemnaście lat, powinna wiedzieć... Chodź, kochanie, usiądź przy mnie bliziutko.
A kiedy Ludwinia siadła obok na krześle, wzięła ją za rękę.
— Wiem jak jesteś rozsądna i odważna a jeżeli czasem cię ganiłam, zawsze oddawałam sprawiedliwość twojej szczerości... Teraz, w ostatniej mojej godzinie wierzę tylko w dobroć.
Skupiła się w sobie, zwróciła wejrzenie w otwarte okno, na bledniejące niebo, jakby w pożegnaniu słońca widziała całe swoje długie życie smutku i rezygnacyi. Potem długo, z niewymownem współczuciem patrzała na córkę.
— Moja Genowefo, strasznie mi smutno zostawić cię nieszczęśliwą... Nie przecz, słyszę nieraz twój płacz tam nad moją głową, gdy w nocy spać nie możesz. Zgaduję twoją mękę, walkę która tobą szarpie... Cierpisz tak już od lat wielu, a ja nie miałam odwagi przyjść ci z pomocą.
Nagle łzy wezbrały pod powiekami Genowefy. Mowa o jej cierpieniach w tak tragicznej chwili wzruszyła ją do głębi.
— Nie myśl, matko, o mnie. Jedynem mojem cierpieniem będzie utracić ciebie.
— Nie dziecko, każdy z kolei odchodzi z tego świata zadowolony lub zrospaczony stosownie do życia, jakie prowadził. Nie należy jednak, aby ci, co pozostają upierali się cierpieć, bezpłodnie, kiedy mogą jeszcze zaznać szczęścia.
Złożyła ręce, a wznosząc je z ruchem gorącej prośby, dodała:
— Córko moja, błagam cię, nie zostawaj ani chwili w tym domu. Spiesz się, zabierz dzieci i wracaj do męża.
Genowefa nie zdążyła odpowiedzieć, gdy cień wielkiej, czarnej postaci padł na nie. Pani Duparque weszła była cicho do pokoju. Włócząc się ciągle po domu, niepokoiła się zawsze, nie widząc Genowefy i Ludwini, gdyż przypuszczała coś złego. Chowały się, zatem grzeszyły. Nadewszystko zaś nie lubiła, gdy zbyt długo były razem przy pani Berthereau, obawiając się, że mogą mówić o czemś zakazanem. Cichym krokiem weszła na górę, a nastawiając ucha, bez hałasu, otworzyła drzwi, chcąc je złapać na gorącym uczynku.
— Co mówisz, moja córko? — drżąc z gniewu, spytała suchym rozkazującym głosem.
Nagłe te słowa powiększyły bladość chorej i przeraziły Genowefę i Ludwinię, które oczekiwały, co się stanie.
— Co mówisz, moja córko? Czy nie wiesz, że Bóg cię słyszy?
Pani Berthereau oparła głowę na poduszkach i przymknęła oczy, chcąc nabrać odwagi. Tak bardzo pragnęła mówić sam na sam z Genowefą, nie być zmuszoną do sprzeczki z okrutną matką! Przez całe życie unikała starcia, w którem czuła się zawczasu zwyciężoną. Pozostawało jej przecież kilka ledwie godzin, aby być dobrą i odważną, otworzyła więc oczy i ośmieliła się przemówić.
— Chcę, żeby Bóg mię słyszał, matko! Sądzę, iż spełniam obowiązek, mówiąc mojej córce, aby zabrała dzieci i wróciła do męża, bo zdrowie jej i jedyne szczęście są tam, u rodzinnego ogniska, które niebacznie opuściła.
Zrazu pani Duparque gwałtownym giestem chciała jej przerwać przy pierwszych słowach. Potem jednak, czy uderzona majestatem śmierci, której tchnienie napełniało pokój, czy zawstydzona krzykiem serca biednej uciemiężonej istoty, której rozum i serce wyzwalały się w ostatniej godzinie, pozwoliła skończyć umierającej. Zaległo chwilowe bolesne milczenie pośród czterech kobiet, przedstawiających cztery pokolenia.
Wszystkie miały rodzinne podobieństwo; wysokie, o twarzach podłużnych z wyrazistymi nosami. Siedemdziesięcioośmioletnia pani Duparque miała twarde szczęki, twarz pooraną sztywnemi zmarszczkami, zżółkła i wychudłą od ciasnych praktyk religijnych; pani Berthereau, lat pięćdziesięciu sześciu, pełniejsza i giętsza, mimo choroby, zachowała w wybladłej twarzy słodycz zakosztowanej miłości, po której wieczną nosiła żałobę. Z tych dwóch czarnych, surowych kobiet zrodzona Genowefa, wydelikacona dziedzicznością po ojcu, była wesoła, jasnowłosa, czuła i powabna, tak, że mając przeszło lat trzydzieści siedem, jeszcze jaśniała pięknością; ostatnia z pokolenia, Ludwinia, blizko siedemnastoletnia, znów była brunetką ze złotąwym odcieniem Marka, z jego szerokiem czołem i płomienistemi oczyma, w których gorzała namiętność do prawdy. Pod względem moralnym zachodziła również ewolucya: babka była bezwzględną niewolnicą Kościoła, podległą ciałem i umysłem, biernem narzędziem obłędu i przemocy; córka, pobożna i podbita, lecz udręczona i zachwiana wspomnieniem doznanego szczęścia ziemskiego; wnuczka — w pełnej walce, przedstawiała biedne serce i umysł w których katolicyzm staczał ostatnią bitwę, rozdarta między kłamliwą nicością mistycznego wychowania i żywą rzeczywistością miłości małżonki i czułości matki, — zużywała wszystkie siły, aby się wyzwolić; prawnuczka — wyzwolona nareszcie, uniknęła władzy księdza; powróciła do zdrowej natury, do wspaniałej dobroczynności słońca, do swobodnej młodości, do zdrowia.
Pani Berthereau znowu mówiła cichym, wolnym głosem:
— Słuchaj mnie, Genowefo, nie zostawaj tu dłużej. Jak mnie nie stanie, uchodź ztąd, uchodź prędko... Moje nieszczęścia zaczęły się ze śmiercią twego ojca. Uwielbiał mnie. Jedyne chwile, w których żyłam, były chwile spędzone przy nim, w jego objęciach. Często wyrzucałam sobie, że nie dość z życia korzystałam, gdyż w głupocie mojej, nie znałam jego wartości i poczułam rozkosz jego wtedy dopiero gdy jako wdowa znalazłam się tu bez promyka miłości, odcięta od świata... Ach, jakież lodowate zimno panuje w tym domu, gdzie godzina za godziną zwolna konałam, nie śmiejąc nawet otworzyć okna, by trochę odetchnąć życiem... Byłam głupia i tchórzliwa!
Pani Duparque stała przez cały czas bez ruchu, nie przerywając. Na okrzyk bolesnego buntu zaprotestowała ruchem.
— Moja córko — rzekła — nie przeszkadzam ci mówić, chociaż jeżeli masz zamiar robić wyznania, najlepiej byłoby sprowadzić ojca Teodozego... Jeżeli nie byłaś całkiem oddana Bogu, po co schroniłaś się u mnie? Wiedziałaś, że tu znajdziesz jedynie Boga.
— Wyspowiadałam się już i nie umrę bez ostatniego namaszczenia, gdyż całkowicie należę do Boga; nie mogę teraz należeć do nikogo innego... Cierpiałam okrutnie nad stratą mego męża, lecz nigdy nie żałowałam, żem tu zamieszkała. Gdzież pójść miałam? Nie miałam innego schronienia, zanadto przywiązaną byłam do religii, aby kusić się o szukanie szczęścia gdzieindziej. Przeżyłam życie, jakie mi było przeznaczone... Ale teraz cierpi moja córka, a ona jest wolna, ma męża, który ją uwielbia; nie chcę, by przeżyła moją smutną historyę w pustce, od której ja konałam. Usłuchasz mię, córko, usłuchasz, prawda?
I z giestem czułem błagania wyciągnęła woskowe ręce, a Genowefa padła przy niej na kolana, tak wzruszona tem bolesnem przebudzeniem miłości w godzinie śmierci, że obfite łzy popłynęły po jej twarzy.
— Mamo, mamo. błagam, nie dręcz się mojem cierpieniem. Rozdzierasz mi serce tą ciągłą myślą o mnie, kiedy my cię otaczamy z jedyną myślą dania ci odrobiny radości, tobie, co chcesz odejść tak zrozpaczona.
Pani Berthereau popadała w coraz większe podniecenie. Wzięła w obie ręce głowę córki i patrzała w jej oczy.
— Nie, nie, słuchaj mnie jeszcze... Zanim cię opuszczę, jedynej mogę zakosztować radości, muszę unieść z sobą pewność, że ty nie rozpoczniesz mojej męki i bezpłodnego poświęcenia. Daj mi tę ostatnią pociechę, nie pozwól mi odejść bez wyraźnej obietnicy... Słuchaj! powtarzać ci to będę, dopóki sił mi starczy do mówienia. Uciekaj z tego domu kłamstwa i śmierci, wracaj do siebie, do męża. Oddaj mu dzieci, kochajcie się całem jestestwem. Tam jest życie, prawda i szczęście... Błagam cię, córko, przyrzeknij mi, przy, sięgnij, że spełnisz moje ostatnie życzenie!
Ponieważ zaś Genowefa znękana, dusząc się od łkania, nie odpowiadała, zwróciła się do Ludwini, która również wzruszona klęczała z drugiej strony.
— Pomóż mi, moja dobra wnuczko. Znam twoje myśli. Widziałam dobrze twoją pracę, twoje usiłowania, aby sprowadzić matkę do domu. Jesteś dobroczynną wróżką, rozsądnem dzieckiem, które stara się zapewnić trochę spokoju wszystkim... Twoja matka musi mi przyrzec, prawda? Powiedz jej, niech mi sprawi te ogromną radość, niech obieca, że będzie szczęśliwą!
Ludwinia chwyciła ręce smutnej kobiety i całowała je, jąkając przez łzy.
— Babciu, babciu, jaka jesteś dobra, jak ja cię kocham!.. Mama zapamięta twoją ostatnią wolę. Namyśli się i postąpi wedle swego serca, niech babcia będzie spokojna.
Pani Duparque wyprostowana nie ruszyła się z miejsca. W zlodowaciałej, pomarszczonej twarzy żyły oczy, w których ześrodkował się cały gniew, gdy zadawała sobie gwałt, by nie brutalizować umierającej. Nakoniec wybuchła głucho:
— Milczcie wszystkie trzy! Jesteście nędzne bezbożnice, zbuntowane przeciw Bogu i ognie piekielne was skarżą... Milczcie, ani słowa więcej! Nie jest-żem już tu panią, najstarszą z was? Ciebie, córko, chcę wierzyć, obłąkała choroba; ty wnuczko, masz w sobie szatana, wybaczam ci, że nie mogłaś, mimo pokuty, wygnać go zupełnie; tobie zaś prawnuczko, mam nadzieję przeszkodzić, abyś nie poszła na zatracenie, kiedy wolno mi będzie cię karcić... Milczcie wy, które nie istniałybyście beze mnie! Ja tu rozkazuję i popełnicie jeszcze jeden grzech śmiertelny więcej, jeżeli będziecie nieposłuszne!
Zdawała się wyższą, mówiła z rozkazującymi ruchami w imię swego Boga gniewu i pomsty. Córka jej jednak, czując, iż blizka śmierci wyzwoli ją zupełnie, mówiła pomimo zakazu:
— Przeszło dwadzieścia lat słucham ciebie, matko; przeszło dwadzieścia lat milczę i, gdyby nie to, że nadeszła moja ostatnia godzina, byłabym może tak podła, że milczałabym jeszcze... To za wiele. Wszystko, co mię męczyło, wszystko, czego nie powiedziałam, dusiłoby mię w ziemi. Nie mogę tego zabrać z sobą. Zduszony mój krzyk wyszedłby może nawet z pod ziemi... Zaklinam cię, córko, przyrzecz mi, przyrzecz!
Nieprzytomna z gniewu pani Duparque szorstko zawołała:
— Genowefo, ja, twoja babka, zabraniam ci mówić!
Ludwinia, widząc, iż matka wije się w strasznej walce i łka z twarzą wciśniętą w kołdrę umierającej, pozwoliła sobie odpowiedzieć, z miną stanowczą, choć pełną uszanowania.
— Babuniu, trzeba być dobrą dla chorej babci. Mama także jest cierpiąca, okrucieństwem byłoby dręczyć ją jeszcze... Czyż każdy nie powinien postępować wedle swego sumienia?
Wówczas Genowefa, rozczulona słodka odwagą córki, nie dopuszczając do słowa panię Duparque, podniosła głowę i ściskając gwałtownie chorą:
— Matko — wołała — matko, spocznij w pokoju, nie chcę, byś z mego powodu uniosła gorycz... Przyrzekam ci pamiętać twoje życzenie, przyrzekam ci zrobić wszystko, co mi doradzi miłość moja dla ciebie... Tak, tylko dobroć, tylko miłość jest jedyną prawdą.
A gdy pani Bertherau wyczerpana, lecz promieniejąca boskim uśmiechem przyciskała córkę do piersi, pani Duparque poruszyła się groźnie. Zmrok zapadł zupełnie, pokój oświetlony był tylko odblaskiem czystego nieba, na którem wschodziły pierwsze gwiazdy, przez otwarte okno płynęła głęboko cisza z pustego placu, gdzie dźwięczał tylko śmiech dziecięcy. W tym wielkim spokoju, wobec tchnienia blizkiej śmierci, uparta, ślepa i głucha babka zawołała:
— Nie jesteście mi niczem! ani moją córką, ani wnuczką, ani prawnuczką! Popychacie się wzajemnie ku potępieniu wiecznemu. Idźcie! Idźcie! Bóg się was wyrzekł i ja się was wyrzekam!
Wyszła, trzaskając głośno drzwiami. W przyćmionym pokoju została umierająca matka, złączona uściskiem z córką i wnuczką. Długo, wszystkie trzy wylewały łzy, w których ból mieszał się z rozkoszą.
W dwa dni później pani Berthereau umarła po katolicku, otrzymawszy, wedle życzenia, ostatnie namaszczenie. W kościele zauważono surowy wyraz twarzy pani Duparque, ubranej w grubą żałobę. Towarzyszyła jej tylko Ludwinia, Genowefa bowiem musiała się położyć do łóżka wskutek nerwowego ataku, po którym nic nie słyszała, ani widziała. Przez trzy dni jeszcze leżała odwrócona do ściany, nie chcąc odpowiadać nikomu, nawet córce. Musiała strasznie cierpieć, gdyż ciężko wzdychała, a głuche łkania wstrząsały jej ciałem. Gdy przychodziła babka i upierała się siedzieć przy niej godzinami, moralizując ją, wykazując konieczność uśmierzenia gniewu boskiego, ataki stawały się tak gwałtownemi, że dochodziło do krzyków i konwulsyj. Wówczas Ludwinia chcąc szarpanej ostateczną walką matce oszczędzić powiększenia udręczeń, zamknęła drzwi od jej pokoju na klucz i stała na straży, nie puszczając nikogo.
Czwartego dnia nastąpiło przesilenie. Jedna tylko Pelagia wchodziła do pokoju dla obsługi. Miała już lat sześćdziesiąt, była chuda, sucha, z ponurą twarzą o dużym nosie i grubych ustach. Z wiekiem stała się nieznośna, mruczała ciągle niechętnie i tyranizowała nawet swoją okrutną panię, rozpędzając robotnice, które jej najmowano do pomocy. Pani Duparque trzymała ją jak stare narzędzie, które zawsze musiała mieć pod ręką, nie wyobrażała sobie życia bez tej istoty, tej niewolnicy, będącej prawą jej ręką w panowaniu nad wszystkiem, co ją otaczało. Zrobiła z niej szpiega i wykonawcę swej woli, lecz wzamian musiała znosić jej złe humory, kłopoty i smutki, których służąca była powodem.
Rano, czwartego dnia Pelagia, która poszła była na górę sprzątnąć po śniadaniu, wbiegła zadyszana do pani.
— Czy pani wie, co się dzieje na górze?.. One się pakują.
— Matka i córka?
— Tak, proszę pani. I wcale się nie kryją, córka chodzi do swego pokoju i przynosi naręcza bielizny... Jeżeli pani chce iść, drzwi są na oścież otwarte.
Bez słowa odpowiedzi, jak skamieniała, poszła pani Duparque na górę. Zobaczyła wistocie Genowefę i Ludwinię jak się krzątały, napełniając dwa kufry, gotowe do drogi. Mały sześcioletni Klemens siedział spokojnie na krześle i przyglądał się przygotowaniom. Przy nadejściu babki obie kobiety podniosły spokojnie głowy, nie przerywając roboty.
Po chwili milczenia pani Duparque, zimna i surowa, bez najlżejszej zmiany w twarzy, spytała:
— Masz się więc lepiej, Genowefo?
— Tak, babuniu. Mam jeszcze gorączkę, ale nie wyzdrowieję nigdy, jeżeli pozostanę tu w zamknięciu.
— Postanowiłaś zatem przenieść się, jak widzę. Dokąd?
Genowefa drżąca podniosła głowę. Oczy miała podsiniałe.
— Idę tam, dokąd pójść przyrzekłam matce. Od czterech dni walczę i umieram.
Nastało milczenie.
— Zdawało mi się, że obietnica nie była formalną, sądziłam, że chodziło ci o danie jej pociechy... Wracasz więc do tego człowieka. Doprawdy mało musisz mieć dumy.
— A, duma! Wiem, oddawna już trzyma mię babka wmawianiem dumy... Dosyć miałam tej dumy, kiedy całemi nocami płakałam, nie chcąc przyznać, że błądzę... Zrozumiałam głupotę tej dumy, co mię uczyniła nieszczęśliwą.
— Nieszczęsna, ani modlitwy, ani pokuta nie wybawiły cię od trucizny? Bo trucizna znowu się w tobie burzy i wyda cię na karę wieczną, jeżeli popadniesz w obrzydliwy grzech.
— O jakiej truciźnie mówisz, babko? Mój mąż mnie kocha i ja, mimo usiłowań, kocham go zawsze: czy to jest trucizną?.. Walczyłam przez pięć lat, chciałam oddać się cała Bogu, dlaczegóż Bóg nie chciał zapełnić strasznej pustki mojej istoty, którą starałam się opróżnić, aby go przyjąć jako jedynego pana? Religia ani nie zastąpiła mi szczęścia małżeńskiego, ani miłości macierzyńskiej; jeżeli więc dziś powracam do miłości i szczęścia to dla tego, że zawaliło się niebo, w którem znalazłam tylko zawód i kłamstwo.
— Bluźnisz, moja droga i poniesiesz za to najsroższą karę... Przypuszczasz, iż trucizna, która cię trawi nie jest dziełem szatana, może więc pochodzi od Boga?! Wiara cię opuszcza, jesteś na drodze przeczenia i zguby.
— Prawda, oddawna już, z dniem każdym, przestawałam wierzyć. Nie śmiałam wyznać przed samą sobą, ale wśród goryczy moich cierpień zachodziła powolna praca, która rujnowała wierzenia mojego dziecięctwa i młodości... Czy to nie dziwne? Całe te chimeryczne lata dziecinne, cała pobożna młodość z cudownemi tajemnicami, z wystawnemi ceremoniami, z gorącem pożądaniem Jezusa zbudziły się we mnie, gdy tu uciekłam. Ale gdy mogłam się swobodnie pogrążyć w głębie tajemnic, kiedy wśród kwiatów i pienia chciałam się oddać kościołowi, marzenia te powoli bladły, stawały się złudnemi marami, któremi nie zadawalało się nic w mojej żywej istocie... Trucizna — to owo pierwotne wychowanie, błąd, w którym wzrastałam, przy obudzeniu którego tyle cierpiałam, a z którego wyleczę się wtedy dopiero, kiedy zły zaczyn wydzieli się całkowicie... Czy się wyleczę? Tyle walczyć trzeba...
Pani Duparque panowała nad sobą, rozumiejąc, że gwałtowność sprowadzi zerwanie między nią i dwiema kobietami, będącemi jedyną jej rodziną wraz z chłopczykiem, który słuchał, nie rozumiejąc. Pokusiła się o ostatnią prośbę, zwracając się do Ludwini.
— Ty, biedne dziecko, najwięcej godną jesteś pożałowania. Drżę, gdy myślę, w jaką otchłań obrzydliwości się rzucasz. Gdybyś była przystąpiła do pierwszej komunii, uniknęłybyśmy wszystkich tych nieszczęść. Bóg karze nas za to, że nie umiałyśmy zwyciężyć twego grzesznego oporu. Jeszcze czas. Pomyśl, jakie łaski zleje nieskończone miłosierdzie boskie na dom cały z chwilą, kiedy ustąpisz, kiedy zbliżysz się do świętego stołu, jako pokorna służebnica Jezusa!
Dzieweczka odpowiedziała łagodnie:
— Po co wracać do tego, babuniu? Zna babunia uroczystą obietnicę, którą dałam ojcu. Odpowiedź moja jest niezmienną: mając lat dwadzieścia, postanowię, zobaczę, czy będę miała wiarę.
— Ależ, uparta nędznico, jeżeli powrócisz do tego człowieka, który zgubił was obie, odpowiedź twoją można przewidzieć zawczasu, pozostaniesz bez wiary, bez religii, jak bydlę!
Wobec przyzwoitego milczenia córki i matki; które, nie chcąc przeciągać przykrej i bezpłodnej sprzeczki, zabrały się znów do pakowania, pani Duparque wyraziła ostateczne życzenie.
— Jeżeli jesteście obie zdecydowane odejść, zostawcie mi przynajmniej chłopczyka, zostawcie Klemensa. Stanie się okupem waszego szaleństwa, wychowam go w miłości Boga, zrobię z niego świętego kapłana i nie pozostanę samotną, we dwoje będziemy się modlić, aby gniew boski oszczędził was w strasznym dniu sądu ostatecznego.
Genowefa wyprostowała się z żywością.
— Mam zostawić Klemansa? Ależ on jest najgłówniejszą przyczyną mego odjazdu. Nie wiem, jak go wychowywać, oddam go ojcu, porozumiemy się i postaramy się zrobić zeń człowieka... Nie, nie! zabieram syna!
Ludwinia podeszła do babki z czułością i uszanowaniem.
— Dlaczego babunia mówi! że pozostanie samotna? Nie chcemy opuścić babuni, będziemy przychodziły często, co dzień, jeżeli babunia pozwoli. Będziemy babunię kochały i postaramy się, aby babunia była szczęśliwą.
Dłużej pani Duparque nie mogła się powstrzymać. Fala gniewu, tak długo powstrzymywana, wystąpiła z granic i wybuchła we wściekłych słowach.
— Dosyć! milczcie, nie chcę nic słyszeć! Macie słuszność, pakujcie się prędko i wynoście się, wynoście się wszystko troje, wypędzam was!.. Idźcie do tego zbója, do potępieńca, co jadem pluł na Boga i jego kapłanów, pragnąc ocalić plugawego, podwójnie skazanego żyda!
— Simon jest niewinny — krzyknęła również uniesiona Genowefa, — a ci, co wydali na niego wyrok, s ąkłamcami i fałszerzami!
— Wiem, ta sprawa cię zgubiła i rozdziela nas obecnie. Jeżeli wierzysz, że ten żyd jest niewinny, nie możesz wierzyć w Boga. Twoja głupia sprawiedliwość jest zaprzeczeniem władzy boskiej... Dlatego wszystko między nami skończone. Idź, idź prędko razem z dziećmi. Nie plamcie tego domu, nie ściągajcie nań gromów. Wy jesteście jedyną przyczyną cierpień, które na nas spadły... I niech nigdy nie postanie noga wasza, wypędzani was, wypędzam na zawsze. Opuściwszy progi mego domu, nie przychodźcie nigdy stukać do jego drzwi, — nie otworzą się przed wami. Nie mam dzieci, jestem sama, żyć będę i umierać sama.
Stara ta, blisko osiemdziesięcioletnia kobieta, z dziką energią wyprostowała swą wysoką postać, głos miała grzmiący i rozkazujące ruchy. Przeklinała, karała, zmiatała z oblicza ziemi, na wzór swego Boga gniewu i śmierci. Zeszła równym, bezlitośnym krokiem i zamknęła się w swoim pokoju, czekając, aż ją opuszczą ostatnie istoty, z jej krwi zrodzone.
Właśnie dnia tego Salvan przyszedł do Marka, którego zastał w klasie zalanej jasnem, wrześniowem słońcem. Lekcye miały się rozpocząć za dziesięć dni, a chociaż nauczyciel codziennie oczekiwał dymisyi, przeglądał jednak kajety i notatki, przygotowując się do nowego roku szkolnego. Spojrzawszy na poważnie uśmiechniętą twarz dyrektora Szkoły Normalnej, zrozumiał natychmiast, z czem przychodzi.
— Tym razem już napewno?
— No, tak, przyjacielu... Le Barazer dał do podpisania nowe zmiany... Jauffre opuszcza Jouville i przybywa do Beaumont, piękny awans; klerykał Chagnat przechodzi z le Moreux do Dherbecourt, co jest skandaliczne dla takiego bydlaka... Co do ranie, podano mię poprostu do emerytury, dla zrobienia miejsca Mauraisin’owi, który tryumfuje... A ty, mój drogi...
— Ja mam dymisyę.
— Nie, popadasz tylko w niełaskę. Posyłają cię do Jouville, na miejsce Jauffre’a, a pomocnik twój, Mignot, również skompromitowany, idzie do le Moreux, zająć stanowisko Chagnot’a.
Zdumiony Marek krzyknął radośnie:
— Co za szczęście!
Salvan, który umyślnie przyszedł, aby mu jak najprędzej przynieść nowinę, śmiał się dobrotliwie.
— Otóż masz politykę Le Barazer’a! To właśnie przygotowywał, zyskując wedle swego zwyczaju, na czasie. Zdołał zadowolić krwiożerczego Sangleboeufa i całe wstecznictwo departamentu, powołując Mauraisin’a na moje miejsce i dając awanse Jauffre’owi i Chagnat’owi. To pozwoliło mu utrzymać ciebie i Mignot’a, których niby gani, ale się nie całkowicie wypiera. Oprócz tego, pozostawił tu pannę Mazeline, a na twoje miejsce zamianował Joulic’a, jednego z moich najlepszych uczniów, inteligencyę najbardziej wyzwoloną, najzdrowszy umysł; w ten sposób Maillebois, Jouville i le Moreux będą miały wybornych pracowników, zapalonych do swego posłannictwa... Trudno, mówię ci, że nic nie zmieni Le Barazer’a, trzeba go przyjąć, jakim jest i cieszyć się jeszcze z jego połowicznej działalności.
— Co za szczęście! — powtórzył Marek. — Największem dla mnie zmartwieniem byłoby opuścić nauczycielstwo. Od samego rana bolało mię serce na myśl o kończących się wakacyach. Gdziebym się podział? co robił? Zapewne, że smutno mi będzie porzucić dzieci, które lubię. Pocieszam się wszakże myślą, że tam zastanę inne, które także pokocham. A cóż mię może obchodzić, że szkoła jest nędzna, jeżeli w niej mogę się oddać zadaniu mego życia, mogę rzucać posiew, który dać musi przyszłe żniwo prawdy i sprawiedliwości!.. Wrócę do Jouville z największą ochotą, z nową nadzieją!\
Wesoło przechadzał się po obszernej, jasnej, słonecznej klasie, jak gdyby na nowo obejmował posłannictwo nauczycielskie, wyrzeczenie się którego tyleby go kosztowało! Z ruchem młodzieńczej radości rzucił się Salvan’owi na szyję i serdecznie go ucałował. W tej chwili właśnie Mignot, który, pewnym będąc dymisyi, od dni kilku poszukiwał miejsca, wszedł zrozpaczony z powodu nowej odmowy w sąsiedniej fabryce. Dowiedziawszy się, że jest naznaczony do le Moreux, również wpadł w zachwyt.
— Le Moreux, le Moreux, toć to istna dzicz.
Nic nie szkodzi, postaramy się ich trochę ucywilizować i nie rozstaniemy się, będziemy ledwie o cztery kilometry od siebie. To mnie najwięcej cieszy.
Tymczasem Marek się uspokoił, a po chwili zbudził się w nim ból i zachmurzył mu oczy. Nastało milczenie, wszyscy poczuli dreszcz niespełnionych nadziei, ran zawsze żywych wśród wielu ruin. Jakże ciężka będzie jeszcze walka, ile łez się przeleje, zanim szczęście powróci! Milczeli, a Salvan, stojąc u dużego okna, wychodzącego na plac, marzył smutnie o swojej niemocy dania szczęścia innym...
— A, — rzekł nagle — oczekujesz kogoś?
— Jakto, oczekuję? — odrzekł Marek.
— No, tak, zajeżdża wózek z kuframi.
Na odgłos otwierających się drzwi wszyscy się odwrócili. Weszła Genowefa z Ludwinia i małym Klemensem. Zdziwienie i wzruszenie odjęło wszystkim mowę. Marek drżał. Genowefa przemówiła nareszcie przerywanym głosem;
— Mój dobry Marku, przyprowadzam ci syna. Oddaję ci go, jest twoim, naszym. Postarajmy się zrobić z niego człowieka.
Chłopczyk wyciągnął rączki, a wzruszony ojciec porwał go w ramiona i ściskał, podczas gdy matka, małżonka dodała:
— I sama z nim wracam, mój Marku. Mówiłeś mi, że oddam ci syna, że powrócę... Najpierw zwyciężyła mię Prawda. Następnie to, coś ty zasiał w moją duszę, zaczęło zapewne kiełkować i nie unoszę się teraz dumą, jestem tu, bo kocham cię zawsze... Próżno szukałam innego szczęścia, twoja miłość żyje we mnie jedynie, Po za nami i naszemi dziećmi znalazłam tylko szaleństwo i nędzę... Weź mnie, mój dobry Marku, oddaję się tobie, jak ty mi jesteś oddany.
Zbliżyła się zwolna i już miała zarzucić ręce na szyję męża, gdy dał się słyszeć wesoły głos Ludwini.
— A ja, tatusiu, a ja? Mnie się też coś należy... Proszę nie zapominać o mnie.
— O, tak, dużo się należy, naszej pieszczotce! — zawołała Genowefa. — Tyle pracowała nad tem szczęściem, z taką dobrocią i zręcznością!
Pociagneła Ludwinie w ramiona i objęła razem ją i Marka, który tulił do piersi Klemensa. Wszyscy czworo byli nakoniec razem, złączeni węzłem ciała i przywiązania, mający jedno serce i jeden oddech.
Wielką, pustą w nieobecności dzieci, klasę przebiegł dreszcz głębokiej ludzkiej radości, tak zdrowej i płodnej. Salvan i Mignot, owładnięci wzruszeniem, mieli łzy w oczach.
Nareszcie Marek zdołał przemówić, a serce cisnęło mu się na usta.
— Droga żono, powracasz do mnie, jesteś zatem uzdrowiona. Wiedziałem, że oddajesz się coraz cięższym praktykom religijnym, jak się zażywa narkotyki w coraz silniejszych dozach, aby uśpić naturę; lecz dobra twoja natura zdołała wydzielić truciznę, gdy znowu poczułaś się małżonką i matką... Tak, masz słuszność, miłość cię wyzwoliła, zdobyta jesteś na błędzie i śmierci, od których społeczeństwo kona od osiemnastu wieków.
Genowefa zadrżała, zmieszana, niespokojna.
— Nie, nie, mój dobry Marku, nie mów tego! Kto wie, czy jestem uzdrowiona? Nigdy zapewne nie wyleczę się zupełnie... Ludwinia nasza będzie dopiero całkowicie wyzwolona. We mnie, czuję to, znamię jest niezmazane, ciągle drżeć będę, by nie popaść w mistyczne marzenia... Wracam tu, oddaję się tobie, bo chcę się schronić w twoich objęciach, chcę, żebyś dokończył zaczęte dzieło. Przyjmij mnie, ucz, staraj się, żeby nas nigdy nic nierozłączyło.
Uścisnęli się mocno. Było wielkie zadanie do spełnienia; odebrać kobietę dewocyi, dać jej obok męża prawdziwe miejsce matki i towarzyszki, gdyż jedynie wyzwolona kobieta może wyzwolić mężczyznę. Jej niewola jest niewolą mężczyzny.
Nagle, nieobecna od chwili Ludwinia, otworzyła drzwi, a prowadząc uśmiechniętą i zadyszaną pannę Mazeline, zawołała:
— Mamo, pani musi też dzielić naszą radość. Żeby mama wiedziała, jak pani mnie kochała, jaka była dobra i pomocna dla nas!
Genowefa podeszła i czule uściskała i nauczycielkę.
— Wiem... Dziękuję drogiej pani za wszystko, co pani dla nas zrobiła przez czas naszych długich zmartwień.
Dobra panna Mazeline śmiała się ze łzami w oczach.
— E, proszę mi nie dziękować! Ja to jestem wdzięczna kochanej pani za radość, jaką nam wszystkim dziś przynosi.
Salvan i Mignot śmieli się także. Ściskano sobie ręce. Wszyscy mówili razem. Salvan objaśniał nauczycielkę o zmianach, co słysząc Genowefa krzyknęła radośnie:
— Jakto, wracamy do Jouville? naprawdę?.. Ach, Jouville, zapadły, śliczny kącik, gdzieśmy się kochali, gdzie zaczęliśmy żyć tacy szczęśliwi! Jakaż to dobra przepowiednia, wrócić tam, aby rozpocząć nowe życie miłości i spokoju!.. Maillebois mię niepokoiło, Jouville budzi we mnie nadzieję. . Odwaga, wiara w przyszłość natchnęły Marka wspaniałym zapałem.
— Miłość weszła w nasze progi, jesteśmy wszechmocnymi. Próżno kłamstwo, niesprawiedliwość i zbrodnia tryumfują dzisiaj, jutro — naszem będzie zwycięztwo wieczne.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.






  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.