Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy mama mnie nie lubi? Boisz się, że mnie źle przyjmie?
— Mama to tam nic nie mówi, — wyznała Ludwinia — ale tamci...
Marek tymczasem się opamiętał i zapanował nad wzruszeniem.
— Dziecko ma słuszność, droga pani. Próba pani byłaby przykrą i prawdopodobnie daremną. Niemniej dziękuję pani za dobroć i uwielbiam wielkie jej serce.
Poczem zapanowało milczenie. Niebo było nieskalanie czyste i cisza płynęła z nieskończonego błękitu, na którym w różowej łunie dogasało słońce. Gwoździki i lewkonie roznosiły woń w ciepłem powietrzu. Tego wieczora nie rozmawiano więcej, wszyscy owiani byli melancholią cudnego zapachu słońca.
Stało się, co się stać musiało. Genowefa zaledwie od tygodnia dom opuściła, a całe Maillebois opowiadało o gorszących stosunkach, nawet nie skrywanych, między nauczycielem i nauczycielką. Mówiono, że wybiegali co chwila z klasy, aby się spotkać, a zuchwalstwo ich dochodziło do tego, że wieczory spędzali razem w ogródku szkoły chłopców, gdzie wszyscy mogli ich widzieć z okien niektórych domów. Na domiar obrzydliwości Ludwinia bywała obecną przy tych nieprzyzwoitych schadzkach. Krążyły najbrudniejsze szcze-