Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ledwie na widok ofiary ozwało się głuche szemranie, które scichło przy wejściu Sądu. W porównaniu z dawnym prezesem, szorstkim i jowialnym Gragnon’em, prezes Gruybarand zadziwiał wykwintną grzecznością, okrągłemi giestami i uprzejmą mową. Był to człowiek mały, zlekka tracący zapachem zakrystyi, uśmiechnięty i słodki, którego jednak szare oczy miały chłód i ostrość stali. Niemniej uderzającą była różnica między dawnym prokuratorem, świetnym Raulem de la Bisonniére i prokuratorem obecnym. Pacart był długi, suchy, cienki, o twarzy żółtej, jakby spalonej pragnieniem zatarcia wątpliwej przeszłości, za pomocą szybkiego wywyższenia. Po obu stronach prezydującego siedzieli dwaj asesorowie, niewyraźne postacie z obojętnemi minami ludzi nieużytecznych i nieodpowiedzialnych. Zająwszy miejsce, prokurator rozłożył przed sobą olbrzymie akta i suchym metodycznym ruchem przewracał kartki.
Po pierwszych formalnościach, zatwierdzeniu przysięgłych, pisarz zaczął wywoływać świadków, którzy po kolei opuszczali salę. Marek wyszedł za innymi. Prezes Guybarand prowadził bez pośpiechu badanie Simon’a. Stawiał pytania monotonnym głosem, w którym czuć się dawało zimno ostrza, kierowanego dokładnie, z zabójczą zręcznością. Badanie, trwające bez końca, zatrzymujące się na najmniejszych szczegółach dawnej