Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i przymknęła oczy, chcąc nabrać odwagi. Tak bardzo pragnęła mówić sam na sam z Genowefą, nie być zmuszoną do sprzeczki z okrutną matką! Przez całe życie unikała starcia, w którem czuła się zawczasu zwyciężoną. Pozostawało jej przecież kilka ledwie godzin, aby być dobrą i odważną, otworzyła więc oczy i ośmieliła się przemówić.
— Chcę, żeby Bóg mię słyszał, matko! Sądzę, iż spełniam obowiązek, mówiąc mojej córce, aby zabrała dzieci i wróciła do męża, bo zdrowie jej i jedyne szczęście są tam, u rodzinnego ogniska, które niebacznie opuściła.
Zrazu pani Duparque gwałtownym giestem chciała jej przerwać przy pierwszych słowach. Potem jednak, czy uderzona majestatem śmierci, której tchnienie napełniało pokój, czy zawstydzona krzykiem serca biednej uciemiężonej istoty, której rozum i serce wyzwalały się w ostatniej godzinie, pozwoliła skończyć umierającej. Zaległo chwilowe bolesne milczenie pośród czterech kobiet, przedstawiających cztery pokolenia.
Wszystkie miały rodzinne podobieństwo; wysokie, o twarzach podłużnych z wyrazistymi nosami. Siedemdziesięcioośmioletnia pani Duparque miała twarde szczęki, twarz pooraną sztywnemi zmarszczkami, zżółkła i wychudłą od ciasnych praktyk religijnych; pani Berthereau, lat pięćdziesięciu sześciu, pełniejsza i giętsza, mimo choroby,