Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

będzie decydującą. Prawie co czwartek dojeżdżał do Beaumont z Dawidem, często sam nawet, aby zaczerpnąć wiadomości. Szedł do Delbos’a, podsuwał mu pomysły, wypytywał go o najmniejsze wypadki tygodnia. Potem zachodził do Salvan’a, który go zawiadamiał o ulegającej ciągłej zmianie opinii miasta. Jednego czwartku, wychodząc ze Szkoły Normalnej, u końca alei des Jaffres, doznał wielkiego wstrząśnienia.
W odludnem miejscu, kędy po godzinie czwartej nikt nie przechodzi, w głębi krzyżujących się dróg, na ławce siedziała Genowefa z miną zgnębioną, zmęczoną i opuszczoną w zimnym cieniu katedry, który mchem pokrywał pnie starych wiązów.
Chwilę stał nieruchomy. Od czasu do czasu widywał Genowefę w Maillebois, lecz zawsze ze wzrokiem w dal utkwionym szła w towarzystwie pani Duparque na jakieś nabożeństwo. Tym razem nikt ich nie dzielił, stali oko w oko, w zupełnej samotności. Ona go także spostrzegła i patrzyła nań oczami; których zdawał się dostrzegać wielkie cierpienie i bezwiedną prośbę o ratunek. Zbliżył się, nieśmiało usiadł na ławce, zdala od niej, jakby się lękał, że ją rozgniewa i zmusi do ucieczki.
Cisza panowa-ła dokoła. Było to w czerwcu, słońce na czystem niebie skłaniało się ku hory