Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zontowi, rzucając na liście złote strzały. Wieczorne podmuchy ochładzały upał. Marek wciąż patrzył na żonę w milczeniu, ze wzruszeniem widząc, że schudła, zbladła, jak po ciężkiej chorobie, w której piękność jej stała się bardziej subtelną. Dawna jej twarz, otoczona pięknymi jasnymi włosami, z wielkimi, namiętnymi lecz wesołymi oczyma, zeszczuplała i przybrała wyraz palącego niepokoju, dręczącego, niczem niezaspokojonego pragnienia. Nagle powieki jej drgnęły i dwie łzy, które starała się powstrzymać, spłynęły po policzkach. Widząc to zaczął mówić spokojnie, jak gdyby się rozstali wczoraj.
— Nasz mały zdrów?
Nie odpowiedziała zaraz, bojąc się zapewne zdradzić duszące ją wzruszenie. Czteroletni ich chłopczyk nie był już na wsi. Odebrała go od mamki i, mimo gderania babki, sama go wychowywała.
— Doskonale się miewa — odpowiedziała z lekkiem drżeniem w głosie, mimo że się starała również okazać obojętny spokój.
— A z Ludwini jesteś zadowolona?
— Tak. Wprawdzie nie zawsze robi, czego pragnę — ty pozostałeś panem jej umysłu — ale jest rozsądna, dobra, pracuje; nie mogę się na nią uskarżać.
Wzmianka o przyczynie ich rozstania, o ko-