Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przysunięci do siebie, trzymając się za ręce, jak gdyby chcieli się ogrzać w samotności sieroctwa. Noc zastawała córkę na kolanach ojca. a oboje płakali i drżeli pod smutną lampą. Dom był martwym; nieobecna uniosła z sobą życie, ciepło i światło.
Nie zrobił Marek przecież ani kroku, by zmusić Genowefę do powrotu. Nie chciał nic zawdzięczać prawu, które mu przysługiwało. Myśl skandalu, publicznych rozpraw była mu wstrętną, nietylko dlatego, że nie chciał wpaść w sidła zastawione przez sprawców porwania, którzy rachowali zapewne na dramat małżeński, aby go zmusić do dymisyi, lecz że pokładał całą nadzieję jedynie w sile miłości. Genowefa opamięta się i wróci z pewnością. Wydawało mu się nadewszystko niemożliwem, aby dziecko, które nosiła, zatrzymała wyłącznie dla siebie; jak się urodzi, przyniesie mu je, bo przecież należy do nich obojga. Kościół znieprawił w niej kochankę, nie zdoła jednak zabić matki i matka powróci i zostanie z dzieckiem, za jakiś zatem miesiąc, bo połóg się zbliża. Z początku spodziewał się takiego rozwiązania, a pocieszając się tą myślą, doszedł do tego, iż uważał je za zupełnie pewne i czekał na połóg, jak na koniec swych cierpień. Tymczasem, jako człowiek gruntownie dobry, nie chciał rozdzielać córki z matką i posyłał Ludwinię w nie-