Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziele i czwartki, aby popołudnie spędzała przy Genowefie, u pani Duparque w ciemnym wilgotnym domku, który tyle już przyczynił mu zmartwienia. Może też nieświadomie znajdywał ostatnie smutne zadowolenie w tem, że wszelkie stosunki nie były zerwane, że istniał jeszcze jakiś węzeł między nim i nieobecną. Ludwinia przynosiła mu coś z Genowefy; wieczorami w dniu wizyt dłużej ją trzymał na kolanach i wypytywał, pragnąc cierpieć byle tylko wiedzieć.
— Jakże dziś wyglądała? Czy śmiała się trochę? Czy zadowolona? Bawiła się z tobą?
— Nie, nie, tatusiu... Wiesz przecież, że oddawna przestała się bawić. Ale tu była troszkę weselsza, a teraz ma minę bardzo smutną, bardzo chorą.
— Chorą?
— No, nie tak żeby się kłaść do łóżka: Przeciwnie, nie może usiedzieć na miejscu, a ręce ma palące jak w gorączce.
— A co robiłyście, dziecino?
— Byłyśmy na nieszporach jak co niedziela. Potem wróciłyśmy na podwieczorek i zastałyśmy nieznajomego zakonnika, który opowiadał historye o dzikich.
Milczał chwilę, przejęty goryczą. Nie chciał wobec dziecka sądzić matki, ani nakazywać jej