Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kolonialnej i kolosalną tą zdobyczą podzielił się z bankiem katolickim. Stał się zagorzałym wstecznikiem, gdyż w miarę jak gromadził miliony, uczuwał konieczność księży i wojska, aby bronili jego dóbr źle nabytych. Nie dość mu było, że przez córkę wszedł do starożytnej rodziny Sangleboeufów, lecz wypierając się swej rasy, afiszował zajadły antysemityzm, był monarchistą, militarystą, wielbicielem odwiecznych prześladowców żydowstwa. Marek podziwiał w baronie mieszaninę pychy z niezmiernego majątku i wrodzonej pokory, wiecznego strachu przed prześladowaniem, strachu od którego bladły mu oczy, pilnujące drzwi, jak gdyby wobec najmniejszego niebezpieczeństwa gotów był pod stół się schować.
— Postanowione zatem — dodał baron po rozmaitych, tendencyjnie zawikłanych objaśnieniach — że rozporządzać pan będzie temi dwustu frankami wedle swego uznania, gdyż mam całkowite zaufanie do rozsądku pana.
Posłuchanie zdawało się skończone. Marek podziękował, ale jeszcze nie zrozumiał. Nawet polityczna potrzeba utrzymania dobrych ze wszystkimi stosunków, ani chęć znajdowania się w towarzystwie zwycięzców, jeżeli simoniści otrzymają przewagę, nie tłomaczyły tego wezwania zaszczytnego a bezużytecznego, tego zbyt dobrego przy-