Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia, potem podniósł go bunt, pragnienie protestu, działania i z zakrwawionem sercem porwał kapelusz i poszedł prosto do babki.
Pelagia otworzyła drzwi i stanęła bez ruchu, niema wobec jego zuchwalstwa. Usunął ją z drogi i wszedł w milczeniu do saloniku, gdzie wedle zwyczaju pani Duparque siedziała przy oknie, robiąc pończochę, a nieco po za nią pani Bertherau zajęta haftem. Odnalazł zwykły odór wilgoci i pleśni, senną ciszę i przyćmione światło pokoju.
Na jego widok babka zerwała się na równe nogi zdumiona, oburzona.
— Jakto! pan sobie pozwalasz... Czego pan chce? po co pan przychodzi?
Niesłychana gwałtowność babki w chwili, kiedy on właśnie miał pełne prawo do gniewu, opamiętała Marka i wróciła mu spokój.
— Przychodzę zobaczyć moje dziecko... Dlaczego nie dano mi znać?
Stara dama stała sztywno wyprostowana. Zrozumiała, że uniesieniem nie wygra.
— Nie moja rzecz zawiadamiać pana... Czekałam, aż Genowefa zażąda.
— Nie żądała wiec?...
— Nie.
Zrozumiał. Kościół zabił w jego żonie nietylko kochankę, usiłował zabić również matkę. Nie przyszła, jak miał nadzieję, urodzić u niego,