Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tacyj z panią Duparque w ostatnich latach. Ponieważ nie doprowadziły do niczego, nie było się czem chwalić... Otóż, kiedy żona twoja popełniła to szaleństwo, sądziłem, że mam obowiązek upamiętać ją, jako przyjaciel jej ojca i dawny jej opiekun. Te tytuły otwarły mi naturalnie zamknięty zwykle dom przy Placu Kapucynów. Wyobrażasz sobie jednak, w jak haniebny sposób przyjęła mnie straszna babka. Nie zostawiała mię ani na chwilę samego z Genowefą i każde moje słowo, nakłaniające do zgody, przerywała przekleństwem, rzucanem pod twoim adresem. Wypowiedziałem jednak wszystko, co należało... Biedne dziecko nie było, co prawda, wstanie mnie zrozumieć. Okropna rzecz, jakie spustoszenie egzaltacya religijna robi w mózgu kobiety, w którym krzewi się wychowanie katolickie. Genowefa zdawała się zdrowa, zrównoważona, a dość było tej nieszczęśliwej sprawy Simon’a, aby powstał najzupełniejszy zamęt w jej głowie. Nie chciała mię nawet słuchać i opowiadała szaleństwa, zdolne zadziwić najspokojniejszy umysł. Koniec końców zostałem pobity. Nie wyrzucono mię właściwie za drzwi, ale po dwu pokuszeniach musiałem wyrzec się nadziei wprowadzenia trochę logiki do tego waryackiego domu, gdzie jedynie smutna pani Berthereau wydaje się mieć nieco zdrowego rozsądku i mocno cierpi z tego powodu.