Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marek nie mógł się rozchmurzyć.
— Widzi pan, że wszystko stracone. Nie można oświecić ludzi, którzy upierają się siedzieć w ciemności.
— Dlaczego?.. Ja, co prawda, nie mogę się już na nic przydać. Nie mogę probować, gdyż zatknęłyby sobie oczy i uszy, aby nie widzieć i nie słyszeć. Ale masz tam możnego pomocnika, najlepszego adwokata, najsubtelniejszego dyplomatę, najzręczniejszego kapitana i najsławniejszego zwycięzcę.
Śmiał się, zapalał.
— Rozumie się, mówię o Ludwini, którą kocham i podziwiam, jak cud rozumu i wdzięku... Wiesz, że stanowcze i łagodne postępowanie tego dziecka, od dwunastego roku jej życia, jest po prostu bohaterstwem. Nie znam wyższego i bardziej wzruszającego przykładu. Okazała przedwczesny rozsądek i odwagę, jakich próżnoby szukać u jej rówieśnic. Jaki daje ci dowód szacunku i przywiązania, spokojnie odmawiając żądaniu matki, dlatego, że tobie przyrzekła nie iść do spowiedzi i komunii zanim nie skończy dwudziestu lat! Dziś, gdy zdobyła prawo dotrzymania obietnicy, trzeba widzieć, jak wdzięcznie i poważnie manewruje, aby zdobyć dom tak dla niej nieprzyjazny, jak nuży nawet gniew babki. Najcudowniejszą jest przecież w czułej pracy nad matką,