Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wi o trzy sous więcej, żebym nie była przeczytała rachunku.
Chłopi pokiwali głowami, a Marek zamyślony poszedł dalej. Podwórko folwaku ani na jotę się nie zmieniło od dawnych lat, od dnia aresztowania Simon’a, kiedy Marek tam zaszedł, starając się o przychylne dlań świadectwa. Bongardowie pozostali tak samo pogrążeni w grubej ciemnocie, nieufni, skryci, jak biedne, przykute do ziemi istoty, w wiecznej obawie, że ich pochłoną bogatsi lub silniejsi. Dzieci przedstawiały żywioł nowy, poczynający się wyzwalać i iść za postępem, połowiczne jednak wykształcenie nie dało im dosyć siły i popadały w inny rodzaj przesądów. Poszły przecież nieco naprzód, a każdy krok na długiej drodze ludzkiego postępu, pozwala mieć nadzieję.
W kilka dni potem poszedł Marek do Doloir’a, aby z nim pomówić o leżącym mu na sercu projekcie. Dawniej miał w klasie dwóch starszych synów mularza, Augusta i Karola, ostatnio zaś najmłodszy, Julek świetnie się u niego odznaczał. Zdał w dwunastym roku elementarny egzamin i miał opuścić szkołę. Martwiło to niezmiernie Marka, który marzył, iż go wykształci na nauczyciela, zawsze bowiem troskał się o rekrutowanie dobrego zastępu nauczycielskiego, o którym przyjaciel jego, Salvan, mówił z takim niepokojem.