Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kanie zabrzmiało jej dziecinną wesołością, jak wiosenną fanfarą.
Z biegiem czasu jednak stawała się poważną i zamyśloną. Gdy w niedziele i czwartki powracała od matki, milczała, popadała w rozmarzenie. Pracując wieczorem przy lampie, zapominała o lekcyach i długo wpatrywała się w ojca ze smutną dobrocią. I stało się, co się stać musiało.
Wieczór był gorący, grożąca burza czarnemi chmurami pokrywała niebo. Wedle zwyczaju ojciec i córka pracowali w kręgu światła, zakreślonym abażurem, a przez okno otwarte na ciemną uśpioną ulicę wpadały ćmy, fruwaniem przerywając głęboką ciszę. Dziewczynka przepędziwszy popołudnie przy Placu Kapucynów była znużona i spuszczała czoło pod ciężarem jakiejś upartej myśli. Schylona nad kajetem, zamiast pisać, myślała. Położyła nareszcie pióro i przerwała ciszę smutnego domu.
— Mój tatusiu, mam coś powiedzieć tatusiowi, co mnie bardzo smuci. Dla tatusia będzie to także wielkie zmartwienie i dlatego nie miałam odwagi mówić. Dziś jednak postanowiłam, że nie pójdę spać, dopóki nie powiem tatusiowi o mojem postanowieniu, które uważam za bardzo rozsądne i konieczne.
Marek podniósł głowę, w drżącym głosie