Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które musiał spełnić dla swojego dzieła. Wieczorem z powziętem postanowieniem wszedł do ogródka, gdzie zwykle spędzał godzinę na słodkiej, pokrzepiającej gawędzie z panną Mazeline. Siedziała pod krzakiem bzu z miną zamyśloną i smutną. Marek siadł na przeciwko i chwilę patrzał na nią w milczeniu.
— Droga pani — rzekł nakoniec — mam ciężkie zmartwienie i muszę ulżyć sercu, zanim nadejdzie Ludwinia... Nie możemy się widywać co dzień. Sądzę nawet, że rozsądniej będzie zerwać zupełnie stosunki... Musimy się pożegnać, musimy się rozstać, droga przyjaciółko.
Słuchała go bez zdziwienia, jak gdyby naprzód wiedziała, co jej powie. Odpowiedziała głosem smutnym, lecz pełnym odwagi.
— Wiem i dziś przyszłam właśnie na pożegnanie. Nie potrzebuje mię pan przekonywać, czuję równie dobrze jak pan bolesną konieczność rozstania... Opowiedziano mi wszystko. Wobec takiej ohydy, nie mamy innej broni jak poświęcenie siebie.
Nastała cisza pod spokojnem niebem, na którem zwolna konało światło. Mocny zapach lewkonij rozchodził się w powietrzu, spalony słońcem trawnik odzyskiwał świeżość.
Marek począł mówić zcicha, jakby do siebie:
— Ci nieszczęsni, żyjący po za zdrową na-