Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Delbos blady, lecz zdecydowany pod złemi spojrzeniami większości, która dopatrywała rany, zadanej podłym artykułem dziennika. Ale adwokat, zakuty w zbroję wzgardy i waleczności stał długo, okazując twarz pogodną i energiczną. Wówczas Marek zaczął się przyglądać przysięgłym, usiłując wyczytać, jakim ludziom przypadło ważne zadanie naprawienia niesprawiedliwości. Były to nikłe twarze drobnych kupców, mieszczan, jakiś aptekarz, weterynarz, dwóch dymisyonowanych kapitanów. Na wszystkich tych twarzach widniał ponury niepokój, chęć ukrycia wewnętrznego pomieszania. Nosili z sobą niezadowolenie z kłopotów, które im zatruwały życie, odkąd wybrani zostali na przysięgłych. Niektórzy mieli blade oblicza kropidlarzy, wygolonych, świętoszkowatych zakrystyanów; inni, przeciwnie, otyli, czerwoni, wyglądali, jakby wypili podwójną dozę wódki dla dodania sobie animuszu. Po za nimi czuć było stare miasto klerykalne i wojskowe, klasztory i koszary i dreszcz przechodził na myśl, że dzieło wielkiej sprawiedliwości poruczone zostało ludziom z inteligencyą i sumieniem zduszonemi i spaczonemi przez środowisko.
Naraz przebiegło po sali westchnienie i Marek doznał najpotężniejszego w życiu wrażenia. Dotąd niewidział Simon’a, teraz spostrzegł go stojącego w ławie oskarżonych po za Delbos’em. Straszne