Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się belfra, tak głupiego, że nie dostrzegł własnego interesu. Odprowadził go na ganek i patrzał za odchodzącym. Idąc przez ogród pomiędzy szumiącemi fontannami i marmurowemi nimfami, ujrzał Marek zdala, wśród drzew i krzewów margrabinę de Boise, jak czule uśmiechnięta, między przyjacielem Hektorem i przyjaciółką Leą przechadzała się zwolna.
Wieczorem tegoż dnia poszedł Marek na ulicę Tron do Lehmanów, gdzie naznaczył spotkanie Dawidowi. Zastał tam szaloną radość. Odebrano bowiem depeszę od jakiegoś przyjaciela z Paryża, który donosił, że Sąd Kasacyjny wydał nareszcie jednogłośnie wyrok, unieważniający wyrok sądu w Beaumont i odsyłający Simon’a przed sąd w Rozan. Dla Marka było to wyjaśnieniem i mniejszą mu się wydała niedorzeczność ojca Crabot’a. Widocznie dobrze powiadomiony, znał już nowinę i, wobec postanowionej rewizyi, chciał ocalić, co było możliwem do ocalenia. U Lechmanów płakano z radości: kończyło się długie nieszczęście! Józef i Sara ściskali zapamiętale Rachelę, postarzałą i wyczerpaną małżonkę i matkę. Wszyscy byli odurzeni blizkim powrotem opłakanego i długo oczekiwanego męża i ojca. Zapominano o obelgach i męczarniach, gdyż uniewinnienie było pewnem, ani w Maillebois ani w Beaumont nikt o tem nie wątpił. Dawid i Marek, dwaj pracownicy