Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chwila, zaprawdę, była straszna. Najgorsze wiadomości rozchodziły się o badaniach Sądu Kasacyjnego, który działał tak wolno, jak gdyby chciał sprawę pogrzebać. Próżno Marek starał się zmuszać do nadziei, z dniem każdym rosła obawa, że się dowie o śmierci Simon’a, zanim rozpocznie się rewizya jego procesu. Pogrążony w smutku, wszystko widział straconem: rewizya odrzucona, długie wysiłki jego — daremne, prawda, sprawiedliwość — ostatecznie zdławione, spełniona zbrodnia społeczna, ohydna porażka, w której ginie ojczyzna cała. Doznawał niewypowiedzianego przerażenia, dreszcz trwogi go mroził. Obok klęski publicznej, osobiste nieszczęścia mocniej go jeszcze przygniatały. Gdy zabrakło Ludwini, która go rozczulała swym wdziękiem, przedwczesną dojrzałością i rozumem, nie pojmował, jak mógł być tak szalonym, aby pozwolić jej zamieszkać u babki. Takie. dziecko jeszcze, oplączą ją i w kilka tygodni zdobędzie ją wszechpotężny kler, od wieków panujący nad kobietą. Zabrano mu córkę bezpowrotnie, nie zobaczy jej nigdy! I sam posłał na zgubę tę bezbronną ofiarę! Ogarniała go straszna rozpacz nad zniszczeniem jego dzieła, jego samego i ukochanych.
Ósma godzina wybiła, a Marek nie miał siły siąść samotnie do stołu, gdy wtem ktoś nieśmiało