Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

otwarte okno nie dolatywał żaden odgłos z uśpionego miasta. Tylko ćmy wpadały i paliły się u lampy. Burza nie wybuchnęła. Późno w noc ojciec i córka siedzieli naprzeciw siebie, niby zatopieni w robocie, głównie zaś dlatego, aby dłużej być razem.
Wieczór dnia następnego okropnym był dla Marka. Córka odeszła, był sam, sam jeden w pustem, ponurem mieszkaniu. Po żonie — dziecko; nie miał nikogo, ktoby go kochał; kawał po kawale rozszarpano mu serce. Aby zaś nie zostawić mu na pociechę nawet przyjaźni, zmuszono go przedtem zerwać nikczemnie z jedyną kobietą, której wzniosły, bratni umysł mógłby mu być podporą. Nadeszła ta ostateczna klęska, którą oddawna przeczuwał, głucha robota spustoszenia, wykonana około niego przez nienawistne, tajemne ręce, które pragnęły go podminować i powalić na ruinach jego dzieła. Myślano, że podda się teraz, krwawiący tysiącami ran, udręczony, opuszczony, bezsilny, konający w domu, rażonym piorunem, przy samotnem, zbrudzonem potwarzą ognisku. W istocie, pierwszego wieczora swej samotności był to człowiek zwyciężony, wrogowie mogliby przypuszczać, że zda się na ich łaskę i niełaskę, gdyby widzieli, jak o bladym zmroku chodził chwiejnym krokiem tam i owdzie, jak nieszczęsne, zranione zwierzę, co szuka ciemnego kąta, aby paść i umrzeć.