Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nicy co niedziala i czwartek, zawsze wesoła i pełna słodkiej energii. Gdy sama nie mówiła, nie śmiał jej wypytywać o matkę; nie chciała zapewne poruszać smutnego tematu, nie mając dobrych do oznajmienia nowin. Miała już blizko szesnaście lat, z wiekiem coraz lepiej rozumiała ranę, od której wszystko troje cierpieli i pragnęła niezmiernie stać się pojednawczynią i lekarką, doprowadzić do zgody ukochanych rodziców. Niekiedy, widząc w oczach ojca bolesny niepokój, mówiła o okrutnem położeniu, nad którem, milcząc, cierpieli.
— Mama nie jest jeszcze zdrowa, trzeba ją bardzo oszczędzać, nie śmiem z nią mówić jak z przyjaciółką. Nie tracę jednak nadziei; są chwile, kiedy mnie bierze w objęcia i mocno ściska ze łzami w oczach. Prawda, że czasem znów jest ostra i niesprawiedliwa, mówi, że jej nie kocham, skarży się, że nikt nigdy jej nie — kochał... Widzi tatuś, trzeba jej okazywać wiele dobroci, bo musi strasznie cierpieć, myśląc, że nigdy nie zadowoli swojej potrzeby kochania.
Marek wołał w uniesieniu:
— Czemuż nie powróci? Ja kocham ją śmiertelnie i gdyby ona mnie kochała, moglibyśmy być tak szczęśliwi!
Łagodnie, ruchem pełnym pieszczoty i smutku, Ludwinia kładła mu na usta rękę.