Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, nie! ojcze, nie mówmy o tem. Źle zrobiłam, żem zaczęła, to powiększa nasze cierpienia... Trzeba czekać... Teraz jestem z mamą i muszę ją kiedyś przekonać, że my tylko oboje ją kochamy. Usłucha mnie wtedy i wrócimy.
Innym razem przychodziła do ojca z błyszczącemi oczami i stanowczą miną, jak po stoczonej walce. Zgadywał, mówił jej.
— Miałaś znów przeprawę z babką.
— Aha, poznaje tatuś! Znowu mnie rano trzymała całą godzinę, zawstydzając i grożąc z powodu pierwszej komunii. Mówi do mnie jak do najostatniejszej, przepowiada mi najokropniejsze męczarnie w piekle, zdumiewa się i oburza na mój niepojęty, jak mówi, upór.
Marek rozjaśniał czoło pocieszony. Tak bardzo się był lękał, że jego dziecko ustąpi jak inne dziewczynki, szczęśliwy był zatem, widząc w niej wytrwałość i rozum, nawet gdy nie miała jego poparcia. Potem ogarniało go wzruszenie: wyobrażał sobie, jak żyła wśród różnych napaści, łajań i scen, które jej ciągle urządzano.
— Ileż trzeba ci odwagi, moje maleństwo! Muszą ci sprawiać przykrość te ciągłe kłótnie.
— O, nie kłótnie, tatusiu! Zbyt wiele okazuję szacunku babci, aby się z nią kłócić. Ona się gniewa i piorunuje nieustannie, a ja słucham z miną, pełną szacunku i nie pozwalam sobie na