Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

której stała się najlepszą przyjaciółką, zastępując ją w obowiązkach zbyt ciężkich dla kobiety z temperamentem ospałym, kochającej tylko siebie? Więc chociaż czas płynął, szczęście stale gościło w la Dèsirade, w otoczeniu przepychu, akompaniamencie delikatnego uśmiechu i pobożnych błogosławieństw ojca Crabot’a.
Z giestów, z ruchu głowy zrozumiał Marek, że okrutny Sangleboeuf o grubej, rudej twarzy i wązkiem, ograniczonem czole, zżymał się na dyplomacyę, na zaszczyt, robiony anarchicznemu belfrowi, którego raczono przyjmować i wchodzić z nim w rozmowę. Chociaż za pięknych czasów swego kirasyerstwa nigdy się nie bił, nie przestawał mówić, iż cały świat wyciąć należy szablą. A margrabina, która go wykierowała na deputowanego, próżno, na wyraźny rozkaz papieża, starała się skłonić do pogodzenia się z republiką; zawsze pozostał malkontentem, wpadał w gniew w imię sztanderu i lubował się w wojskowych anegdotach. Ileż błędów popełniłby bez tej dobrej margrabiny! Była to jedna okoliczność więcej, którą usprawiedliwiała wobec siebie brak siły, aby go opuścić. Tym razem również musiała się wmieszać, łagodnie go pociągnęła i drobnemi kroczkami poszła ku parkowi miedzy mężem i żoną, wesoła i macieżyńska dla obojga.