Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wnego spowiednika, a ten dał jej jako lekarstwo całkiem dziecinną pokutę.
— Droga moja — zawołał Marek, w uniesieniu tracąc wszelką ostrożność — brakuje ci domowego ogniska, które tak kochałaś, — dlatego jesteś niespokojna i udręczona! Zbyt wiele cierpisz, wróć, wróć do mnie, błagam!
Zacięła się w dumie i odparła:
— Nie, nie! nigdy do ciebie nie wrócę... Nie jestem nieszczęśliwa, to nieprawda. Ponoszę karę za to, że cię kochałam, że należałam do ciebie, że podzielałam twoje zbrodnie. Gdy się skarżę, babka słusznie mi to przypomina. Okupuję za ciebie piekło, we mnie Bóg karze ciebie, twoja to trucizna pali mię nieubłaganie.
— Moje biedne dziecko, mówisz rzeczy potworne. Doprowadzają cię tam do obłąkania. Jeżeli prawdą jest, że rzuciłem w twą duszę nowe ziarno, to ono właśnie zapewni kiedyś nasze szczęście. Zanadto byliśmy sobie blizcy, powrócisz zatem, nasze dzieci cię sprowadzą. Rzekoma trucizna, o której mówi niemądra babka, to nasza miłość, która nurtuje ci serce i która mi ciebie wróci!
— Nigdy!.. Bóg rzuciłby gromy na nas oboje. Wypędziłeś mię z domu swemi bluźnierstwami. Gdybyś mię kochał, nie odebrałbyś mi córki, zabraniając jej przystąpić do pierwszej komunii.