Prawda (Zola)/Część czwarta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część czwarta.

I.

W Październiku Marek objął z radosną pogodą dawne skromne miejsce elementarnego nauczyciela w Jouville. W duszy jego zapanował wielki spokój, a odwaga i nadzieja zajęły miejsce znużenia i zniechęcenia, pod któremi upadał z powodu potwornego wyroku, wydanego w Rozan.
Nigdy nie można doścignąć całkowitego ideału; Marek wyrzucał sobie prawie, iż marzył był o pełnym tryumfie i apoteozie. Zycie ludzkie nie zna wspaniałych rzutów i teatralnych rozwiązań. Chimerą było wierzyć, iż miliony ust całego ludu ogłoszą sprawiedliwość, przedstawiać sobie powrót niewinnego wśród wielkiego, narodowego święta, łączącego naród cały w jeden bratni związek. Każdy najdrobniejszy, najprawowitszy postęp musiał być zdobyty wiekami walki, każdy krok naprzód, stawiany przez ludzkość, wymagał potoków krwi i łez, całopalnych ofiar, ginących dla szczęścia przyszłych pokoleń. W tej zatem wiecznej walce przeciw wrogim siłom, nierozsądnem jest spodziewać się stanowczego zwycięztwa, jakiegoś nadzwyczajnego wypadku, spełniającego nagle wszystkie marzenia o bratniej sprawiedliwej ludzkości.
Zaczął jednak zdawać sobie sprawę, że zrobiono nowy, duży krok na twardej, ciernistej drodze postępu. Wśród bitwy, pod obelgami i ranami, trudno spostrzedz, ile zdobyto gruntu. Mimo porażki uszło się kawał drogi i cel się zbliżył. Drugi wyrok na Simon’a w Rozan zdawał się straszliwą klęską, a mimo to zwycięztwo moralne jego obrońców okazało się ogromnem i w dobre skutki obfitem. Swobodne umysły i szlachetne serca się grupowały, solidarność ludzka rozszerzyła się po krańce świata, spadł posiew prawdy i sprawiedliwości, który musi kiedyś wydać plon, gdyby nawet ziarno miało przeleżeć w ziemi przez długie zimy. Wstecznictwo z największym trudem, za pomocą kłamstw i zbrodni, ocaliło, na jakiś czas jeszcze, przegniły szkielet budynku przeszłości. Niemniej pękał on na wszystkie strony, cios straszny, jaki mu zadano, zrysował go od góry do dołu, a ciosy przyszłości dokonają go i powalą w kupę ohydnych gruzów.
Żałował tylko, że nie może z tej nadzwyczajnej sprawy Simon’a zrobić cudownego wykładu poglądowego, któryby błyskawicą oświecił naród cały. Nigdy już zapewne nie zajdzie wypadek tak skończony, w którymby się okazały: koalizya wszystkich władz, wszelkiej tyranii, złączonych w związek ku zgnieceniu biednego, niewinnego człowieka, gdyż uznanie niewinności jego zagrażało przymierzu wyzyskiwania, zawartemu przez możnych tego świata. Jawna zbrodniczość księdza, wojskowego, urzędnika i ministra, gromadzących, dla oszukania ludu, najdziwaczniejszy zbiór podłości, złapanych na gorącym uczynku kłamstwa i zabójstwa, godnych zatopienia w oceanie błota; nakoniec podział kraju na dwa obozy, na społeczeństwo stare, zgrzybiałe, skazane na zatracenie i na młode, na społeczeństwo przyszłości, wyzwolone, dążące ku prawdzie, sprawiedliwości i pokojowi. Uznanie niewinności Simon’a byłoby śmiertelnym ciosem dla reakcyjnej przeszłości, a świtaniem błogiej przyszłości dla najbardziej uprzedzonych oczu. W żadnej epoce dziejów rewolucyjny topór nie spadłby z większą siłą na stary, spruchniały gmach społeczny. Niepokonany prąd uniósłby naród ku państwu przyszłości. Sprawa Simon’a, w przeciągu kilku miesięcy zrobiłaby więcej dla wyzwolenia ludu i panowania sprawiedliwości, niż sto lat gorącego politykowania. Ból na widok tego, że okoliczności rozbiły, zdruzgotały w ich ręku wspaniałe dzieło, miał pozostać na wieki w sercu walczących bojowników. Zycie płynęło, trzeba było walczyć jeszcze, walczyć nieustannie. Postawiono krok jeden, należało iść dalej. Dzień po dniu. w rzeczywistości, często gorzkiej i ciemnej, obowiązkiem było dawać znowu krew i łzy, aby zdobywać ziemię piędź za piędzią, bez nadziei oglądania zwycięzstwa. Marek podjął tę ofiarę, wyrzekłszy się nadziei, że niewinność Simon’a uznaną będzie prawnie, ostatecznie i zwycięzko przez naród cały. Czuł niemożliwość podjęcia sprawy wśród namiętności chwili, pewnym będąc, że rozbudzi ona straszliwe walki i skończy się nowem pognębieniem żyda, dzięki fałszywym świadectwom, tchórzostwu i podłości całego prawie ogółu. Może dopiero po śmierci osób interesowanych, przy zmianie partyj politycznych, w innym nastroju chwili, rząd ośmieli się wysadzić Sąd Kasacyjny, aby wymazać z dziejów tę wstrętną kartę. Dawid i Simon, zakopani w swojem ustroniu w Pyreneach, sami byli tegoż zdania; wypatrywali zbiegu okoliczności, jakiegoś szczęśliwego zdarzenia, lecz ręce mieli związane położeniem, koniecznością czekania, aby nie wywoływać nowych, niebezpiecznych i bezpłodnych katastrof. W przymusowem tem oczekiwaniu Marek powrócił do swego posłannictwa, do jedynego dzieła, w którem pokładał pewność, do nauczania maluczkich i nieświadomych, aby przez wykształcenie wieść ku prawdzie, jedynie zdolnej uczynić naród sprawiedliwym. Naukom swoim zawdzięczał nieco widocznego postępu; wnuki obecnych dzieci zdobędą przez wykształcenie więcej sprawiedliwości, a wnuki wnuków będą może o tyle wyzwolone z błędów, o tyle sprawiedliwe, że naprawią zbrodnię, chwałą otaczając imię niewinnego. Osięgnął pogodę ducha, pogodził się z myślą, iż trzeba całych pokoleń, aby Francyę wydobyć z odrętwienia, uwolnić od trucizny, którą ją napojono, że trzeba odnowionej krwi w żyłach, aby się stała Francya jego marzenia, szlachetną, wolną i sprawiedliwą.
Prawda! Prawda! Nigdy jeszcze nie kochał jej tak namiętnie. Dawniej również potrzebował jej jak powietrza, którem się oddycha, nie mógł żyć bez niej, doznawał cierpienia, nieznośnego bólu, gdy jej nie posiadał. Obecnie, kiedy ją był widział tak wściekle zwalczaną, zaprzeczaną, pogrzebaną w głębi kłamstwa, jak umarłego, co się zbudzić nie może, wierzył w nią mocniej jeszcze, czuł ją w sposób niezwalczony, zdolny był świat zburzyć, gdyby ją chciano pogrzebać w ziemi. Postępowała bez chwili spoczynku, szła ku świetlanemu celowi i nic jej powstrzymać nie zdoła. Z ironiczną wzgardą wzruszał ramionami, widząc, jak winowajcy myślą, że zburzyli prawdę, że depcą ją pod nogami, że nie istnieje. Nadejdzie chwila, a prawda zajaśnieje, rozbije ich w puch spokojna i pełna blasku. Ta właśnie pewność posiadania zawsze żywej i, chociażby po wielu wiekach zwycięzkiej prawdy, dała mu spokojną siłę do pracy i do pogodnego oczekiwania, bodajby za grobem, pewnego zwycięztwa.
Oprócz tego straszny obraz sprawy Simon’a umocnił jego przekonania i rozszerzył jego wiarę. Dawniej już potępiał burżuazyę, tę klasę wyczerpaną przez nadużycie przywłaszczonej, ukradzionej w dniu podziału, władzy, klasę niegdyś liberalną, która się stała wsteczniczą, porzucając wolnomyślność dla najniższego klerykalizmu, gdy poczuła, że kler jest naturalnym sojusznikiem jej rabunków i dostatków. Obecnie widział jej czyny, widział, jak podłą była i kłamliwą, słabą i despotyczną, odmawiającą sprawiedliwości niewinnemu, zdecydowaną na wszelkie zbrodnie, byleby nie wypuście z rąk swoich milionów, przerażoną wobec budzącego się i domagającego swojej części ludu. Uważając zaś ją za bardziej zgniłą i umierającą niż była wistocie, skazywał ją na szybki zanik, jeżeli naród cały nie ma umrzeć od nieuleczalnej zarazy. Zbawienie jedyne widział w ludzie, w tej nowej sile, w niewyczerpanem źródle ludzi pracy i energii. Czuł, jak młoda ludzkość ciągle wzbiera, wnosząc w życie społeczne bezgraniczną potęgę dla zbliżenia się do ideału prawdy, sprawiedliwości i szczęścia. Przekonania te umacniały go w pracy nad wybranem posłannictwem, skromnem na pozór zadaniem nauczyciela wiejskiego, które wistocie jest nowożytnem apostolstwem, wielkiem dziełem, z którego zrodzi się społeczeństwo jutra. Niema wznioślejszego przedsięwzięcia, jak pokonać błędy, zastąpić je naukową prawdą i wszechludzkim pokojem, opartym na uświadomieniu i solidarności. Francya przyszłości wschodziła po wsiach, po najskromniejszych siołach, — tam należało działać i zwyciężać.
Marek też natychmiast zabrał się do pracy. Trzeba było naprawić zło, któremu Jauffre pozwolił się rozkrzewić, zdając Jouville na samowolę proboszcza Cognasse’a. W pierwszych dniach jednak pogodzone i na nowo zakochane małżeństwo oddawało się radości, odnajdując się w dawnem swem gniazdku. Od lat szesnastu nic się tam nie zmieniło, ta sama mała szkoła z ciasnem mieszkankiem i ogródkiem. Wybielono i wyczyszczono wszystko, dzięki zabiegom Genowefy. Rozglądając się po domu, niestrudzenie budziła dawne wspomnienia i uśmiechnięta, szczęśliwa, ciągle wołała Marka.
— Chodź zobaczyć tablicę użytecznych owadów, którą zawiesiłeś w klasie. Ta sama... Patrz! i wieszadła te same, które przybiłam na kapelusze dla dzieci... A tu, w szafie formy kryształów, zrobione przez ciebie z drzewa.
Przybiegał na wezwanie i cieszyli się oboje. Potem znowu on ją wołał.
— Przyjdź, przyjdź prędko!.. Widzisz, w alkowie na ścianie datę wyskrobaną scyzorykiem? Pamiętasz? wypisałem ją w dzień urodzenia Ludwini.. A przypominasz sobie tę szczelinę na suficie? Leżąc, patrzyliśmy na nią i żartowaliśmy, że gwiazdy tędy na nas patrzą i szlą nam uśmiechy.
W ogródku nowe wspomnienia, nowe wykrzykniki.
— Patrz, stare drzewo figowe nic się nie zmieniło, jakbyśmy je wczoraj zostawili... Tu, gdzie teraz szczaw rośnie, mieliśmy grządkę poziomek, trzeba będzie znów je zasadzić.. Pompa nowa, co za szczęście! Z tą będzie można przynajmniej podlewać ogród... Ławka, nasza ławka pod dzikiem winem! Siadajmy na niej i pocałujmy się, jak dawniej. Jeden mocny uścisk dzisiaj, za wszystkie wczorajsze!
Wzruszeni do łez, siedzieli chwilę w objęciach, zażywając odnalezionego szczęścia. To przyjazne otoczenie, gdzie nie doznali żadnego smutku, napełniało ich odwagą. Wszystko ich łączyło i obiecywało zwycięztwo.
Niedługo po osiedleniu rodzina musiała się rozłączyć. Ludwinia została przyjęta do Szkoły Normalnej w Fontenay i zaraz się tam udała. Przez zamiłowanie i przez uwielbienie dla ojca pragnęła zostać, jak on, prostą nauczycielką wiejską. Pozostawszy z małym Klemensem, Marek i Genowefa, zasmuceni nieobecnością córki, stali się nierozłącznymi, aby mniej czuć pustkę po odjeździe Ludwini. Zajmowali się dużo Klemensem, z czułością obserwując budzącą się inteligencyę chłopczyny. Marek namówił Genowefę, aby objęła szkołę dziewcząt, uprosiwszy Salvan’a, aby wyrobił u Le Barazer’a nominacyę dla żony. Genowefa, po wyjściu z klasztornej pensyi zdała na wyższy patent i na świadectwo nauczycielskie i dawniej, gdy mąż objął posadę w Jouville, dlatego tylko nie wzięła szkoły dziewcząt, że na stanowisku nauczycielki zastała pannę Mazeline. I Obecnie jednak tranzlokacya Jauffre’a i jego żony opróżniła oba miejsca i administracya z chęcią powierzyła posady nauczyciela i nauczycielki małżeństwu Froment. Marek widział wiele korzyści w tem położeniu rzeczy, mianowicie jednozgodny kierunek w obu szkołach, pewność posiadania oddanej sobie współpracownicy, która, zamiast mu przeszkadzać, wspomoże go w pochodzie naprzód. Przy tem, chociaż nic go obecnie nie tworzyło w Genowefie, rad był doskonałemu środkowi zajęcia umysłu, zmuszenia jej do odzyskania zdrowego rozsądku, uczynienia ją wychowawczynią dziewczątek, przyszłych żon i matek. Uważał, nakoniec, że nie bardziej nie mogło ich zbliżyć, połączyć na zawsze, jak wiara i czułość przy wspólnej pracy nauczania maluczkich, z których zrodzić się miało szczęście przyszłości. Gdy nadeszła nominacya Genowefy, uradowali się niezmiernie, czując w sobie jedno serce i umysł jeden.
W jakimże stanie upadku i niedoli znalazł Marek swój ukochany Jouville! Przypominali sobie pierwsze walki nauczyciela przeciw strasznemu księdzu Cognasse i zwycięztwo Marka, któremu udało się przeciągnąć na swoją stronę mera Martineau. Był to chłop bogaty, niewykształcony lecz rozsądny i miał wrodzoną, rasową nienawiść do księdza, kusiciela kobiet i, wygodnie żyjące z religii indywiduum. We dwóch zaczęli wprowadzać zmiany w gminie: nauczyciel nie śpiewał na chórze, nie dzwonił na mszę, nie prowadzał uczniów na katechizm, mer zaś wraz z radą porzucili, oswobodzoną od władzy Kościoła, Szkołę. W krótkim czasie przez działanie na dzieci i rodziny, przez wpływy w merostwie, gdzie był sekretarzem, Marek doprowadził wieś do pomyślności, a sam zyskał należne sobie, naczelne stanowisko. Gdy jednak przeniósł się do Maillebois, Martineau, wpadłszy w ręce Jauffre’a, kreatury Zgromadzenia, poddał się, niezdolny do działania, gdy nie czuł przy sobie silnej podpory. Przez chłopską ostrożność nie wyrażał nigdy swego zdania i trzymał na przemianę to z nauczycielem, to z proboszczem, stosownie do tego, który był w danej chwili silniejszym. Zresztą Jauffre, dbając tylko o awans, usunął się od wszystkiego, śpiewał w kościele, dzwonił, spowiadał się, a proboszcz Cognasse tymczasem rozpanoszył się w gminie, zawładnął radą i merem, ku tajemnej radości pięknej pani Martineau, która, nie będąc właściwie dewotką, lubiła w dnie świąteczne wystawiać nowe stroje w kościele. Nigdy jawniejszą nie stała się prawda, że szkoła tyle warta, co nauczyciel, a gmina — co szkoła. W niespełna kilka lat rodząca się pomyślność, krok naprzód postawiony dzięki staraniom Marka, przepadła doszczętnie; Jouville cofnął się, życie społeczne popadło w odrętwienie od czasu jak Jauffre wydał mera i cała gminę zwycięzkiemu proboszczowi.
Trwało to lat szesnaście i doprowadziło do klęski. Upadek moralny i umysłowy niechybnie pociąga za sobą nędzę materyalną. Każdy kraj, w którym Kościół panuje bezwględnie, jest krajem martwym. Nieuctwo, przesąd i gruba łatwowierność pogrążają ludzi w całkowitą niemoc. Po co chcieć czego, działać, iść naprzód, skoro się jest w ręku Boga jako zabawka, zależna od jego woli? Bóg rządzi, Bóg myśli o wszystkiem. Skutek takiej religii, głoszącej nicość ludzką i ziemską, — to głupota, bezwładność, spuszczanie się na wolę Opatrzności, to grunt uprawiany wedle starej rutyny, ludzie oddani lenistwu i doprowadzeni do głodu. Jauffre pozwalał napychać głowy swych uczniów katechizmem i historyą świętą. Wieśniacy każde nowe ulepszenie uważali za podejrzane. Nic nie umiano i niczego uczyć się nie chciano. Pola nie dawały urodzajów, a zbiory przepadały z braku inteligentnych zabiegów. Wszystkie zresztą wysiłki uważano za zbyteczne, za bezpłodne; wieś biedniała i pustoszała pod wszechmocną potęgą słońca, boga życia zapoznanego i zelżonego. Mianowicie zaś od chwili gdy proboszcz Cognasse wymógł na słabym merze poświęcenie gminy Sercu Jezusowemu, ruina powiększała się szybko. Wspaniałą była ceremonia, gdy nauczyciel niósł chorągiew narodową z wychaftowanem krwawem sercem, wszystkie władze paradowały w galowych ubiorach, sutanny zleciały się z całej okolicy, a rozradowane chłopaki świąteczne przywdziały szaty. Ale do dziś dnia wieśniacy nie widzieli jeszcze łask owego Symbolu, któremu się oddali; wyczekiwali cudownych zbiorów, ochrony od gradu, zesłania, wedle potrzeby, deszczu lub pogody. Doczekali się tego, że tępa senność zawisła nad gminą, zeszło na nich powolne konanie fanatycznie wierzących, którzy stracili wszelką wolę i raczej umrą z głodu, niż się poruszą do czynu, na Boga zdając utrzymanie życia.
W pierwszych czasach pobytu Marek, przechadzając się z Genowefą, wpadł w rozpacz na widok opuszczenia i niedbalstwa, pól źle uprawnych i dróg nie do przebycia. Jednego razu poszli dalej i dotarli do le Moreux, gdzie zastali Mignot’a, obejmującego w posiadanie smutną szkołę i, równie jak oni, zmartwionego nędzą, w jaką popadła okolica.
— Nie macie pojęcia, drodzy państwo, jakie spustoszenia porobił tu ten ohydny Cognasse! W Jouville’u powstrzymywał się jeszcze, ale w tym zapadłym kącie, gdzie chłopi są zbyt skąpi, aby utrzymywać własnego proboszcza, wpadł jak burza, straszył, niszczył wszystko. Od czasu jak ten istny zakrystyan Chagnat pokornie mu służył, panowali tu razem, odsuwając mera Saleur’a. Ten zaś grubas, dbający tylko o to, aby być zawsze wybranym, zrzucał wszelkie sprawy gminy na sekretarza, dawał mu się nawet prowadzić do kościoła, aby tam zabłysnąć dostatkiem zbogaconego handlarza bydła, bo w gruncie nie lubi nawet księży... Rozumiem dobrze mękę nieszczęśliwego, tragicznego Férou, pojmuję jego roztrój i wyskok szaleństwa, który zeń zrobił męczennika.
Marek wyraził ze drżeniem, jak go prześladuje smutne wspomnienie tego nieszczęśliwca, zabitego zdala od kraju.
— Wchodząc — dodał — do tej biednej szkoły, miałem go jak żywego, przed oczami. Wiecznie głodny, z nędznem uposażeniem dla siebie, żony i córek, konał tu z niedostatku i z poczucia samotności. Był sam jeden inteligentny i wykształcony wśród sytych głupców, co nim pogardzali i zarazem bali się jak nieznanej, poniżającej ich siły... To tłomaczy dostatecznie wpływ, jaki wywierał Chagnat na mera, pragnącego w sennej błogości zaspakajać wszystkie swoje zachcianki.
— Cała gmina tego tylko pożąda — odparł Mignot. — Niema tu biednych, każdy rolnik zadawalnia się chlebem, który zbiera, nie przez rozsądek, lecz przez rodzaj samolubstwa, nieświadomość i próżniactwo. Kłótnie ich z proboszczem wypływają ztąd, iż go oskarżają o brak względów, o odmawianie im nabożeństw i mszy, do których mają prawo. Dzięki Chagnot’owi doszli do niejakiego porozumienia, ale od tego czasu, co się tu wyprawia na cześć świętego Antoniego Padewskiego, przechodzi wszelkie pojęcie... Skutki są, rozumie się, opłakane; w szkole zastałem brudy, jak w stajni; możnaby pomyśleć, że państwo Chagnat mieścili tu wszystkie zwierzęta z okolicy. Musiałem, wziąwszy do pomocy babę, wszystko to wyskrobać i wyszorować.
Genowefa stała z zamyślonemi oczami, pogrążona we wspomnieniach.
— Biedny Férou! Nie zawsze byłam dobrą dla niego i jego rodziny; żałuję bardzo. W jaki sposób naprawić tyle złego, tyle cierpień? Jesteśmy słabi i jeszcze nieliczni. Chwilami tracę nadzieję.
Nagle, jak zbudzona, uśmiechnęła się i przytuliła do męża.
— Nie, nie, mój dobry Marku, nie łaj mnie, choć zasłużyłam. Zostaw mi czas, abym się stała, jak ty, bez strachu i zarzutu... Weźmiemy się do pracy i ufam, że zwyciężymy.
Wszyscy troje rozweselili się nieco, a Mignot, który ich odprowadzał, rozmawiając, doszedł prawie do Jouville’u. Tam przy drodze stał duży, kwadratowy budynek, rodzaj fabryki, filia Dobrego Pasterza z Beaumont, obiecana gminie za ofiarowanie się Sercu Jezusowemu i oddawna działająca. Wielki świat klerykalny rozpowiadał o nadzwyczajnej pomyślności, jaką wniesie podobny zakład, dostarczając zajęcie wszystkim córkom wieśniaków i czyniąc z nich zręczne robotnice. Ztąd wywiąże się większa moralność, gdyż leniwe i rozpustne dziewczęta poprawią się, a przy ruchu interesów powstanie w okolicy prawdziwy przemysł. Dobry Pasterz wyrabiał specyalnie dla wielkich magazynów Paryża spódnice, majtki i koszule damskie, całą bieliznę najdelikatniejszą i najozdobniejszą. Pod kierunkiem dziesięciu zakonnic było tam dwieście robotnic, które od rana do nocy psuły sobie oczy nad eleganckimi strojami, przeznaczonymi na dziwne festyny, o których z gorączką może marzyły biedne dziewczęta... Dwieście robotnic miejscowych były nieznaczną częścią smutnych, wyzyskiwanych wyrobnic, gdyż Zakon miał swoje zakłady po całej Francyi; blizko pięćdziesiąt tysięcy mało płatnych, źle żywionych i poniewieranych robotnic pracowało tam, przynosząc miliony Zakonowi. W Jouville prędko nastąpiło zniechęcenie, żadna z pięknych obietnic się nie ziściła, zakład stał się przepaścią, w której ginęły najlepsze siły okolicy. Zabierano z folwarków pracownice, wieśniacy nie mogli utrzymać w domu córek, pociągniętych marzeniem bawienia się w panny, zajęte lekką domową robotą. Prędko zresztą żałowały, gdyż ciężką była pańszczyzna: długie godziny spędzane bez ruchu, wyczerpanie nad żmudną robotą, pusty żołądek, głowa ciężka, niedostatek snu i brak opału w zimie. Były to poprostu galery, gdzie pod pozorem miłosiernego dzieła, instytucyi zbawiennej dla dobrych obyczajów, odbywał się wyzysk kobiety, której łamano ciało, ogłupiano umysł, zamieniano ją na juczne bydlę, przynoszące jak najwięcej pieniędzy.
Zdarzały się, mianowicie w Jouville, okropne skandale. Jedna dziewczyna zmarła prawie z głodu i zimna, inna zwaryowała, inną znów, po wielu latach zabijającej pracy, wyrzucono bez grosza, ta się zbuntowała i groziła zakonnicom głośnym procesem.
Marek zatrzymał się patrząc na ogromną fabrykę, cichą jak więzienie, martwą jak klasztor, gdzie tyle młodych istot się marnowało, gdzie nic nie zwiastowało pracy szczęśliwej i płodnej.
— Jeszcze jedna siła księży — mówił — to naginanie się do wymagań czasu, dla pobicia nas — pożyczanie od nas broni. Kościół staje się obecnie fabrykantem, kupcem; niema przedmiotu codziennego użytku, któregoby nie wyrabiał i nie sprzedawał, aż do strojów i likierów. Liczne zakony są to stowarzyszenia przemysłowe, produkujące po zniżonej cenie, dzięki darmowej prawie pracy i robiące przez to nieuczciwą konkurencyę drobnym przemysłowcom, nie mogącym wytrzymać walki. Zarobione miliony wpadają do czarnej kasy, podsycają wydaną nam wyniszczającą wojnę, powiększają posiadane już przez Zakony majątki i dają im przerażającą siłę.
Genowefa i Mignot słuchali w milczeniu. W pełnej niepokoju ciszy zachodzące słońce oblało krwawym blaskiem ponury, zamknięty dom Dobrego Pasterza.
— Dobrze! teraz ja zaczynam tracić nadzieję — zawołał wesoło Marek. — Że są jeszcze bardzo potężni, to prawda. Ale my mamy książkę, małą książeczkę elementarnego nauczania, która głosi prawdę i dojdzie do tego, że zwycięży ich odwieczne kłamstwa... Nasza niezwyciężona siła, Mignot, jest w książce. Próżno zrujnowali tu wszystko, cofnęli ludzi wstecz i zniszczyli trochę dobrego, cośmy wprowadzili; wystarczy, abyśmy się zabrali do szerzenia postępu przez naukę, a odzyskawszy stracony czas, pójdziemy w nieskończoną przyszłość aż do Państwa jedności i pokoju. Więzienie Dobrego Pasterza runie jak wszystkie więzienia, ich symbole podzielą los starożytnych wierzeń i innych fetyszów zmarłych religij... Słuchaj, Mignot, każdy uczeń, któremu wyłożysz prawdę jest jednym obywałem więcej dla czynienia sprawiedliwości. Do dzieła! do dzieła! zwycięztwo pewne, mimo cierpień i przeszkód na drodze!
Piękny ten okrzyk wiary i wiecznej nadziei zabrzmiał swobodnie w wiejskiej ciszy, o spokojnym zachodzie słońca, zapowiadającym jasną pogodę. Mignot powrócił do swego zadania w le Moreux, a Marek i Genowefa poszli prowadzić swoje w Jouville’u.
Zadanie ciężkie, wymagające woli i cierpliwości, gdyż należało zwyciężać rozumem, wyrwać mera Martineau, radę i całą gminę z upartych rąk proboszcza, zdecydowanego nie ustępować. Kiedy ukazała się nominacya nowego nauczyciela, ksiądz Cognasse, zamiast wyrazić gniew i obawę wobec groźnego przeciwnika, którego mu przysyłano, ograniczył się na pogardliwem ruszeniu ramionami. Zaczął wszędzie opowiadać, że ten człowiek pokonany, miernota, popadł w niełaskę, wyzuty z honoru od czasu wspólnictwa w sprawie Simona, nie pozostanie i pół roku w Jouville, gdzie zwierzchnicy wysłali go na dokończenie, nie chcąc go odrazu wypędzić. W głębi nie musiał być zupełnie spokojnym, gdyż znał tego cichego a silnego człowieka, nade wszystko uwielbiającego prawdę. Najlepszym dowodem, iż czuł niebezpieczeństwo, była ostrożność i zimna krew. do których się zmuszał, hamowanie zwykłych wybuchów uniesienia. Nadzwyczajnym zjawiskiem był ksiądz Cognasse dyplomatyzujący i spokojny, samemu Bogu pozostawiający zdruzgotanie wroga. Ze zaś służąca jego Palmira, nie miała siły naśladować jego niemej wzgardy, publicznie ją wyłajał za to, że opowiadała, jako Marek ukradł był w Maillebois hostye, aby je wobec uczniów znieważać. Nie było dowiedzionem ani to, ani historya, którą opowiadano, że Marek miał wypożyczonego z piekła dyabła, co wychodził na zawołanie ze ściany i pomagał mu wykładać lekcye. Na osobności przecież proboszcz i służąca zgadzali się doskonale, oboje chciwi i skąpi, on łowiący jak najwięcej mszy, ona utrzymująca rachunki i zła gdy nie dosyć wpływało pieniędzy. Mimo pozornego spokoju ksiądz Cognasse prowadził przeciw Markowi głuchą, trującą walkę, nie wahał się przed wymyślaniem najgorszych wieści, mogących zaszkodzić nauczycielowi i szkole, pragnąc znowu bezpodzielnie panować nad gminą i doprowadzić do tego, aby kościół parafialny był ogniskiem życia i jedyną władzą religijną i świecką.
Marek ze swej strony postępował tak, jakby kościół wcale nie istniał. Dla odbicia Martineau i przyciągnięcia ku sobie rady i gminy używał broni jedynej: głosił prawdę, a rozum zwyciężał powoli bezsensowne dogmaty. On pragnął, aby właśnie szkoła stała się ogniskiem, wspólnym domem gminy, z któregoby płynęło braterstwo, siła i rozkosz życia, z któregoby wyszło sprawiedliwe i szczęśliwe społeczeństwo jutra. Ograniczał się zatem ściśle do roli nauczyciela i wychowawcy, pewien zwycięztwa prawdy i dobra wówczas gdy przerobi ludzi, gdy przysposobi serca i umysły, aby rozumiały i chciały. Wiara jego i usiłowania do tego zmierzały celu. W merostwie, gdzie objął obowiązki sekretarza, zadawalniał się nieznacznem doradzaniem merowi, uszczęśliwionemu z jego powrotu. Martineau miał już scenę z żoną z powodu mszy śpiewanej, którą ksiądz Cognasse zniósł, gdy zabrakło Chagnat’a do śpiewania na chórze. We wsi oddawna trwał spór o zegar kościelny, który nie chodził, a nikt nie chciał ponieść kosztów naprawy. Pierwszy czyn, z którego zrozumiano, że coś się zmieniło w Jouville, była uchwała rady, aby wyłożyć 300 franków na kupno i umieszczenie nowego zegara na frontonie merostwa. Uważano to za rzecz bardzo śmiałą, pochwalano jednak i cieszono się, że będzie wiadoma godzina dokładna, jakiej nigdy nie wskazywał stary grat kościelny... Żartowano nawet: teraz nie kościół będzie rozporządzał czasem, lecz merostwo. Marek nie tryumfował z powodu drobnostek, gdyż wiedział, że lata muszą upłynąć, zanim odzyska grunt utracony. Co dnia zaznaczał drobny postęp, siał cierpliwie dla przyszłości, pewny że będzie miał po swojej stronie wczorajszych tchórzów i egoistów, chłopów, którzy już przestawali wierzyć a których zupełnie zdobędzie dla prawdy, skoro się przekonają, że jest ona jedynem źródłem zdrowia, pomyślności i pokoju.
Odtąd popłynęły dla Marka i Genowefy lata obfite w pracę i szczęście. On mianowicie nie był nigdy silniejszym i odważniejszym. Odzyskane przywiązanie żony, ich związek obecnie tak ścisły, że stanowili jedno serce i jeden umysł, dał mu nową potęgę, zgodę między życiem i posłannictwem. Dawniej tyle cierpiał, gdy pragnął głosić prawdę innym, a nie mógł do niej nawrócić towarzyszki życia, uwielbianej żony, matki swoich dzieci; czuł się poniżonym i sparaliżowanym w pracy nad wykorzenianiem błędu u innych, kiedy przez słabość lub nieumiejętność zezwalał na błąd u siebie. Teraz posiadał niezwyciężoną siłę i władzę, jaką daje przykład i urzeczywistnienie w domowem ognisku szczęścia doskonałej zgody i wspólnej wiary. Jakiejże zdrowej doznawali radości, jak sporo szła praca, gdy mąż i żona tej samej sprawie oddawali się razem, lecz swobodnie i stosownie do swego usposobienia! Gdy czasem Genowefa miewała chwile zniechęcenia, Marek pozostawiał ją własnym myślom i zatarciu śladów przeszłości. Zwykle wieczorami, gdy dziewczęta i chłopcy poszli do domów, nauczyciel i nauczycielka schodzili się w ciasnem mieszkaniu i rozmawiali o powierzonych im dzieciach, opowiadając sobie o całodziennej pracy i układając program jutrzejszy zgodnie lecz nie jednakowo. Uczuciowa Genowefa mniej zawierzała książkom, a głównie starała się uczynić dziewczynki szczeremi i szczęśliwemi, wyzwalając je zdawnego służebnictwa, wiodąc przez rozum do miłości. Lękała się, że zbytnie obcowanie z książką uczyni z nich istoty zarozumiałe i nietowarzyskie. Marek szedł dalej, chętnie karmiłby zarówno dziewczęta jak chłopców temi samemi naukami, na życie zdając wskazanie społecznej roli, odpowiedniej dla każdej płci. Ulubionem ich marzeniem było kierować szkołą mieszaną jak szkoła Mignot’a w le Moreux, gdzie dwustu mieszkańców dostarczało zaledwie tuzin chłopców i tyleż dziewczynek. W Jouville, liczącym osiemset dusz, nauczyciel miał około trzydziestu uczniów, nauczycielka równą liczbę uczennic. Co za śliczna byłaby szkoła, gdyby mogli te dzieci połączyć: Marek byłby dyrektorem, a Genowefa nauczycielką! Wypiastowali pomysł nie rozdzielania dziewcząt od chłopców i oddania ich pod kierunek małżeństwa, ojca i matki, którzyby wychowywali całą gromadkę, jak własną rodzinę. Widzieli w tem niesłychane korzyści: racyonalny pogląd na życie, wyborne współzawodnictwo, wpływ na szczerość i łagodność obyczajów. Wprowadzenie do szkoły żony jako pomocnicy męża uważali za pomysł, płodny w najlepsze skutki. Ich klasy naprzykład rozdzielała tylko ściana; uważali to za bezsensowne i z rozkoszą byliby ją zwalili, aby mieć cały młody światek razem, jedną szkołę, do której by on wnosił pierwiastek męzkości, ona — tkliwość kobiecą. Jakże owocną byłaby praca nad temi małżeństwami przyszłości, gdyby się jej oddało starsze małżeństwo, złączone miłością ciała i ducha!
Marek spełniał swoje powołanie tak samo, jak to czynił przez piętnaście lat w Maillebois. Tu klasa była raniej liczna i środki słabsze. Przyjemnie mu jednak było działać niby w rodzinie, zacieśniony wpływ jego stawał się przez to bezpośredniejszy i nieustanny. Co znaczyła mała ilość uczniów, jakieś trzydzieści chłopców, których kierował na ludzi! Dostatecznie byłoby, aby we wszystkich małych gminach całej Fracyi nauczyciele szli za jego przykładem, aby dwudziestu chociaż ludzi rozumnych i sprawiedliwych dali narodowi, a stałby się cały wyzwolonym i sprawiedliwym, — obrońcą wolności powszechnej. Wielkiem szczęściem dla Marka była zupełna prawie swoboda, jaką mu zostawiał nowy inspektor elementarny, Mauroy, przyjaciel Le Barazer’a, który mu powierzył to stanowisko, opatrzywszy go specyalnemi, tajnemi poleceniami. Gmina była niewielka, bez zwracania więc uwagi mógł Marek postępować wedle swojej woli i stosować swoje metodę bez przeszkód. Zaraz zatem pousuwał wszelkie emblematy zewnętrzne, wszelkie obrazki, książki i kajety, gdzie była przedstawiona apoteoza sił nadprzyrodzonych, lub gdzie wojna, rzeź i pożar dawane były jako ideał potęgi i piękna. Uważał za zbrodnię zatruwać w ten sposób umysł dziecka, niepokoić na zawsze rozum jego wiarą w cuda, stawiać w pierwszym rzędzie jego obowiązków jako człowieka i patryoty przemoc, mord i rabunek. Nauki podobne mogły wydać społeczeństwo głupców. zdolnych do nagłej wściekłości, do niesprawiedliwości i nędzy. Jego marzeniem było stawiać przed oczy uczniów jedynie obrazy pracy i pokoju, przedstawiać rządzący światem najwyższy rozum, sprawiedliwość prowadzącą do braterstwa; wykazać, iż dawne gwałty wieków wojowniczych są potępione i ustępują miejsca solidarnemu porozumieniu wszystkich ludów dla osiągnięcia szczęścia. Uwolniwszy szkołę od tych trujących fermentów przeszłości, główny położył nacisk na lekcye moralności obywatelskiej, starając się z każdego dziecka zrobić obywatela, znającego dobrze kraj, zdolnego służyć mu i kochać go, nie wyłączając przecież z ludzkości. Francya powinna marzyć o podbiciu świata nie bronią, lecz niepokonaną mocą idei, wolnością, prawdą i sprawiedliwością tak potężną, iż wyzwoli wszystkie narody i osięgnie najwyższą chwałę założenia wielkiej federacyi ludów wolnych i braterskich.
Co do reszty usiłowań Marek stosował się do programu, uchylając się, gdy go uważał za zbyt obciążony. Długoletnie doświadczenie przekonało go, że nic nie znaczyło umieć, jeżeli się nie rozumiało i nie mogło zastosować nabytych wiadomości. Nie wyłączając zatem książki, będącej zawsze podstawą, słowom pisanem, najwięcej czasu poświęcał objaśnieniom ustnym, żywej, życiowej nauce. Wówczas wrodzony dar jego nauczycielski dokazywał cudów, jak gdyby wszelkie cierpienia i wałki przebyte, burza, w której postarzał, zbliżyły go do maluczkich, radowały, iż może obcować z ich młodą inteligencyą, świeżą i chciwą wiedzy. Nigdy tak wesoło nie igrał z dziećmi, nigdy nie stosował się do nich tak zupełnie. Zdawał się starszym ich bratem, który zapomniał nawet liter, aby mieć przyjemność uczyć się nanowo, powtarzając je po kolei z sześcioletnimi bębnami. Tak samo postępował przy nauce gramatyki, historyi i geografii; udawał, że robi nowe odkrycia, szukał i cieszył się gdy, dzięki pomocy uczniów, znajdował. Chłopcy też palili się do lekcyi, jak do najprzyjemniej zabawy, a nauczyciela uwielbiali jak najlepszego kolegę. Z dziećmi wszystko zrobić można ciepłem i uczuciem, dosyć jest kochać je, by rozumiały i słuchały. Starał się również, aby widziały to, czego się uczą, na polach objaśniał im roboty około ziemi, prowadził je do stolarzów, ślusarzów i malarzów, chcąc dać im dokładne pojęcie o rzemiosłach ręcznych. Gimnastyka, według niego, powinna była łączyć się z zabawą, rekreacyę zatem poświęcał ćwiczeniom ciała. Stał się sędzią swoich uczniów, prosił ich, aby mu przedstawiali swoje drobne zatargi i z nadzwyczajną bacznością wydawał wyroki, zawsze nieodwołalne, przez obie strony przyjęte. Nietylko bowiem wierzył w dobroczynny wpływ prawdy na młode mózgi, był także przekonany o potrzebie sprawiedliwości, aby je zadowolić i umocnić. Przez prawdę i sprawiedliwość do miłości. Dziecko, któremu się nigdy nie kłamie i z którem postępuje się sprawiedliwie, wyrasta na człowieka uczuciowego, rozsądnego, inteligentnego i zdrowego. Z wielką uwagą czuwał nad książkami, które, stosownie do programu, musiał dawać uczniom, wiedział bowiem, jak nawet najlepsze, nawet pisane z uczciwym zamiarem, pełne są odwiecznych kłamstw i wielkich, uświęconych historyą, niesprawiedliwości. Jeżeli bał się słów i zdań, których znaczenie nie byłoby jasnem dla jego małych chłopców, jeżeli wysilał się, aby je tłomaczyć słowami prostemi i zrozumiałemi, o ileż więcej obawiał się niebezpiecznych legend, błędów, które się stały artykułami wiary, wstrętnych nauk, dawanych w imię kłamliwych wierzeń i fałszywego patryotyzmu. Między książkami, pisanemi dla szkół zakonnych przez księży i książkami, redagowanemi przez profosorów dla szkół świeckich, często nie ma żadnej różnicy: umyślne błędy pierwszych, bywają mimowolnie, bez zmiany powtarzane w drugich. Jakże Marek nie miał dokładać największego starania, aby je oczyścić, objaśnić wykładem ustnym, on, którego głównem usiłowaniem było zgnieść nauczanie zakonne, źródło wszelkiego kłamstwa i nędzy.
Przez cztery lata Marek i Genowefa pracowali potężnie a skromnie. W ciasnym swoim zakresie, po cichu starali się pracować jak najowocniej. Pokolenia dzieci następowały po sobie, a oni, obserwując, myśleli, że dość byłoby pięćdziesięciu lat dla odnowienia społeczeństwa, gdyby każde dziecko, stając się człowiekiem, wnosiło w życie coraz więcej prawdy i sprawiedliwości. Praca lat czterech była, naturalnie, nieznaczna, z pociechą jednak już widzieli oznaki dobrej przyszłości kiełkującej w żyznej, dzielnie obsiewanej ziemi.
Salvan, otrzymawszy emeryturę, osiedlił się w Jouville, w domku odziedziczonym po jakimś krewniaku. Żył tam jak mędrzec, zadawalając się drobnym dochodem, wystarczającym na życie i hodowlę kwiatów. W ogrodzie jego, w altanie z pnączów i róż, stał kamienny stół, około którego Salvan lubił gromadzić niedzielami przyjaciół i dawnych uczniów ze Szkoły Normalnej, na gawędkę i piękne marzenia. Jak patryarcha uśmiechał się do młodych prowadzących, zdawna przygotowaną przez niego, pracę odrodzenia. Marek zjawiał się tam co niedziela i rad był niezmiernie, gdy spotkał Joulic’a, swego następcę w Maillebois, który mu opowiadał o jego ukochanej dawnej szkole. Joulic, wysoki, szczupły blondyn, łagodny i energiczny, był synem małego urzędnika, nauczycielstwu poświęcił się o tyle z zamiłowania, o ile pragnąc uniknąć ogłupiającego życia biurowego, w którem się męczył jego ojciec.
Był on jednym z najlepszych uczniów Salvan’a i wniósł do elementarnego nauczania umysł wolny od wszelkich bezsensownych dogmatów i metodę doświadczalną. Doskonałe mu się powodziło w Maillebois, dzięki zręczności i spokojnej energii, z jaką rozplątywał, zastawiane nań przez Zakon sidła. Ożenił się był właśnie z córką pewnego nauczyciela, jasnowłosą, słodką istotą, która napełniła szkołę wesołością i pokojem.
Jednej niedzieli Marek zastał już Joulic’a rozmawiającego w altanie z Salvan’em. Ujrzawszy go, uradowali się obadwaj.
— Witaj, witaj, przyjacielu! — wołał Salvan. — Oto właśnie opowiada mi Joulic, że szkoła braciszków znowu straciła uczniów. Mówią, żeśmy pobici a my, pracując w skupieniu, widzimy nasz wpływ rosnący z każdym rokiem.
— W istocie — potwierdził młody nauczyciel — doskonale idzie w Maillebois, które wydawało się mieściną przegniłą od klerykalizmu. Braciszek Joachim, następca braciszka Fulgentego, jest to człowiek bardzo zręczny, o tyle giętki i ostrożny o ile tamten był szorstki i dziwaczny. Nie może jednak zwalczyć nieufności rodzin, głuchego uprzedzenia opinii przeciwko szkołom zakonnym, gdzie nauki wykładane są miernie, a obyczaje panują niepokojące. Próżno powtórnie skazano Simon’a, potworny cień Gorgiasza powraca do szkoły, którą shańbił i tych nawet, co go zaciekle bronili, zbrodnia jego ciągle prześladuje. A ja odziedziczam każde, stracone przez zakonników, dziecko.
Marek siadł w wonnej altanie. Śmiejąc się, dziękował koledze.
— Nie wyobrażasz sobie, jaką mi sprawiasz przyjemność, mój dobry Joulic’u. Zmuszony do opuszczenia Maillebois, zostawiłem tam kawał serca. Z goryczą myślałem, że porzucam nagle przerwaną moją pracę lat piętnastu i drżałem o to, co się z nią stanie. Cieszę się, jak gdybyś mi opowiadał o mojem oddalonem dziecku, które wzrasta w siłę i piękność... Nie wspominasz tylko, że ty jesteś autorem tego dzieła, prowadzonego odważnie, rozszerzonego i utrwalonego. Dawno pozbyłem się troski, wiedząc, w jakich jest rękach moja dawna szkoła; jeżeli Maillebois pozbywa się potrochu trucizny, jeżeli siła prawdy wprowadza zwolna panowanie sprawiedliwości, to dzięki temu, że uczniowie, wychodzący z twoich rąk, stają się ludźmi rozumnymi i uczciwymi... Spytaj mistrza Salvan’a, co myśli o tobie.
Ruchem ręki Jeulic powstrzymał pochwały.
— Nie, nie; jestem zwyczajną jednostką w świętej wojnie, jestem tem, czem mię zrobiono, cała więc zasługa jest po stronie naszego mistrza... Zresztą nie jestem samotny w Maillebois; mam w pannie Mazeline najcenniejszą pomoc, rzekłbym nawet najsilniejszą podporę. Często mię pociesza i dodaje odwagi. Nie macie pojęcia, ile energii moralnej kryje w duszy ta słodka i rozsądna istota. Jej zawdzięczamy najznaczniejszą część naszego powodzenia, ona to bowiem przemieniła rodziny, za pomocą dobrych żon i matek, które wyszły z jej szkoły... Wielka to siła, kobieta, gdy jest wcieleniem prawdy, sprawiedliwości i miłości.
W tej chwili nadszedł Mignot. Lekko zrobił piechotą cztery kilometry, oddzielające le Moreux od Jouville. Zebrania niedzielne uważał za najrozkoszniejszy wypoczynek. Usłyszał słowa Joulic’a i zawołał:
— Ach, panna Mazaline! Czy wiecie, że chciałem się z nią ożenić? Nigdy nikomu o tem nie wspominałem, ale teraz mogę powiedzieć... Mimo że nie jest ładną, marzyłem wciąż o niej w Maillebois, widząc, jak jest dobra, rozumna, godna uwielbienia. Raz nakoniec wyznałem jej mój zamiar. Trzeba było widzieć, jak się stała poważna, ale uśmiechnięta i taka braterska! Wytłomaczyła mi swoje położenie. Mówiła, że jest za stara, — miała trzydzieści pięć lat, tyle co ja, — że uczennice zastępują jej rodzinę, że oddawna już wyrzekła się myśli o życiu osobistem. Zdaje mi się jednak, że moja propozycya poruszyła w głębi jej serca jakiś żal dawny, jakąś przeszłość bolesną... Zresztą jesteśmy zawsze w przyjaźni, a ja postanowiłem zostać starym kawalerem, co często jest mi nie na rękę w le Moreux z powodu moich uczennic, małych kobietek, któreby kobieta lepiej wychowywać potrafiła.
Następnie on także opowiedział dobre nowiny o stanie umysłów w swojej gminie. Gruba skorupa przesądów i ciemnoty, którym poprzednik jego Chagnat pozwolił się nagromadzić, zaczynała znikać. Mer gminy, Saleur miał był wielkie kłopoty z synem, Honoryuszem, wychowanym w liceum w Beaumont, gdzie ksiądz prefekt okarmiał go religią więcej niż w seminaryum, a która miała ten skutek, że gdy dostał miejsce dyrektora w jakimś małym banku katolickim w Paryżu, zrobił tam krach i o mało nie wszedł w zatarg z policyą. Seleur, żyjący z kapitału, były hodowca bydła, który nigdy nie był wielbicielem księży, wściekał się obecnie na czarną bandę, jak ich nazywał, jej przypisując upadek syna, przynoszący hańbę zbogaconemu chłopu. Stawał też po stronie Mignot’a w każdym sporze z księdzem Cognasse’m, pociągając za sobą radę i grożąc, że zaprzestaną wszyscy bywać w kościele, jeżeli proboszcz będzie się z nimi obchodził jak z zawojowaną trzodą. Nigdy dotąd le Moreux, zapadły, cichy kącik, nie stanął tak otworem na nowe prądy. Pochodziło to w znacznej części ztąd, że od kilku lat starano się poprawić i podnieść stanowisko nauczycieli. Ustawicznie się nimi zajmowano, prawa polepszały warunki ich życia, najniższe pensye wynosiły obecnie tysiąc dwieście franków bez odtrącania na emeryturę. Skutki niebawem się okazały. Niegdyś Férou popadł w pogardę u chłopów, gdyż był źle płacony, obdarty i wynędzniały w porównaniu z księdzem Cognasse, wypasionym na pensyi i podarkach, szanowanym i wzbudzającym obawę. Obecnie Mignot, mogący żyć dostatnio, urósł w ich oczach i zajął, należne sobie, pierwsze miejsce. W odwiecznej walce między Kościołem a Szkołą nowy prąd popychał ludność na stronę Szkoły, której zwycięztwo zdawało się być stanowczem i trwałem.
— Chłopi są jeszcze bardzo ciemni — dodał Mignot. — Trudno sobie wyobrazić kąt bardziej zastygły w rutynie i ospalstwie. Mają ziemię, nigdy im nie brakuje chleba i daliby się chętnie skubać jak dawniej, tak się boją nowości niewiadomego jutra. A z tem wszystkiem zaszła pewna zmiana, widzę to z ukłonów, jakie mi składają i z coraz ważniejszej roli, jaką gra szkoła... Nie dalej jak dziś rano, gdy ksiądz Cognasse przybył dla odprawienia mszy, zastał w kościele akuratnie trzy kobiety i jednego chłopaka. Odchodząc, trzasnął drzwiami zakrystyi i groził, że już nie przyjedzie. Po co ma napróżno fatygować Pana Boga i siebie?
Marek się roześmiał.
— Wiem, — rzekł — że znowu, zaczyna się złościć w le Moreux. Tu wstrzymuje się jeszcze, próbuje walczyć niezmierną giętkością dyplomatyczną, mianowicie względem kobiet; mistrzowie jego objawili mu zapewne ten pewnik, że nie jest zwyciężonym ten, co ma za sobą kobiety. Mówiono mi, że bywa często w Valmarie i widuje się z ojcem Crabot’em, w głębokiem schronieniu, w którem się zagrzebał; ztamtąd to z pewnością przynosi namaszczenie i pieszczotliwość dla kobiet, zadziwiające u takiego grubianina. Przepadnie, jak znowu da się unieść złości... Zresztą w Jouville wszystko dobrze idzie. Co rok zdobywamy trochę gruntu, gmina odzyskuje pomyślność i zdrowie. Chłopi, naprzykład, nie pozwalają córkom pracować u Dobrego Pasterza od czasu ostatnich skandalów. Rada zaś, z merem Martineau na czele, nieskończenie żałuje przystępu słabości, który ksiądz Cognasse i Jauffre wyzyskali, aby wyłudzić u nich zgodę na poświęcenie gminy Sercu Jezusowemu. Szukam sposobności zatarcia tego złego wspomnienia i mam nadzieję, że znajdę.
Milczeli chwilę napawając się prześliczną pogodą. Salvan, dotychczas ciekawie słuchający zakończył ze zwykłą pogodną i wesołą miną:
— Wszystko, co mówicie, niezmiernie jest pocieszające. Oto Maillebois, Jouville i le Moreux kroczą ku lepszej przyszłości, o którą walczyliśmy tak ciężko. Myślano, że zostaniemy zwyciężeni i wytrzebieni doszczętnie, przez miesiące całe sami byliśmy jak martwi, aż oto nastąpiło przebudzenie; ziarno żyło w ziemi i jak tylko wzięliśmy się po cichu do pracy, dobry posiew wzeszedł i zakwitł. Teraz nic już nie powstrzyma przyszłych żniw. Jesteśmy bowiem prawdą, a nic nie zdoła zniszczyć ani powstrzymać jej rozwoju. W Beaumont rzeczywiście sprawy nie idą dobrze. Synowie Doutrequin’a, owego republikanina bohaterskich czasów, który popadł w klerykalną reakcyę, ciągle awansują a panna Rouzaire w dalszym ciągu zajmuje dziewczynki historyą świętą katechizmem. A jednak duch miasta zmienia się zwolna. Mauraisin’owi nie udaje się w Szkole Normalnej. Opowiadali mi ze śmiechem uczniowie, że mój cień tam się błąka i paraliżuje go głuchym strachem. Rozmach, nadany ku zupełnemu wyzwoleniu nauczyciela, był zbyt silny, Mauraisin nie był w stanie go powstrzymać; mam nadzieję zresztą, że wkrótce będziemy oswobodzeni od tego pana... Uważajcie przytem, że za Maillebois, Jouville i le Moreux idą inne gminy, prawie wszystkie, gdzie nauczyciel zwycięża proboszcza a szkoła świecka zdobywa należne stanowisko na ruinach szkoły zakonnej. W Dherbecourt, w Juilleroy, w Rouville, w Bordes rozum tryumfuje, a prawda i sprawiedliwość zwolna rozszerzają zabory. Ogólny to, a niepokonany prąd który wynosi Francyę na stanowisko oswobodzicielki!
— Twoje to dzieło, mistrzu! — zawołał namiętnie Marek. We wszystkich wymienionych gminach pańscy uczniowie są nauczycielami. Obecny tu Joulic reformuje Maillebois, bo pan mu dałeś swoją wiedzę i wiarę. Wszyscy inni są dziećmi pańskiego serca i umysłu, misyonarzami przez pana posłanymi w głąb wsi, by głosić nową ewangielię prawdy i sprawiedliwości. A jeżeli nakoniec naród się zbudzi, dojdzie do godności ludzkiej, stanie się demokracyą uczciwą, wolną i zdrową, to dzięki temu, że pokolenie uczniów pańskich zajmuje stanowiska nauczycieli, kształci dzieci, robi z nich obywateli. Pan jesteś prawdziwie dobrym robotnikiem. Nie ma postępu bez wiedzy i rozumu!
Joulic i Mignot przywtórzyli mu z zapałem.
— Tak, tak! pan jesteś ojcem, a my wszyscy twoje dzieci. Lud będzie tem, czem go zrobi nauczyciel, a nauczyciel o tyle jest wart, o ile dobrze wychowują go Szkoły normalne.
Głęboko wzruszony Salvan zaprzeczał ze zwykła skromna dobrodusznością.
— Moje dzieci, tacy jak ja ludzie są wszędzie i wszędzie się ukażą, skoro będą mieli swobodę działania. Le Barazer bardzo mi był pomocnym, zatrzymując mię tak długo na stanowisku i nie krępując zbytecznie mojej swobody. Co ja robiłem, nawet Mauraisin jest prawie zmuszony robić, bo prąd rozwoju go unosi; raz zaczęta praca nie może się zatrzymać. Zobaczycie sami, że następca Mauraisin’a zrodzi nauczycieli jeszcze bardziej postępowych, niż ci, co wyszli z moich rąk... Jest jeszcze jedna rzecz, co mię zachwyca, a o której nie wspominacie, to fakt, że napływ do Szkół Normalnych jest obecnie znacznie liczniejszy. Niegdyś ogromnie się niepokoiłem, widząc poniżenie i brak ufności, jakiem piętnowano zawód nauczyciela, mało płatny i nie wzbudzający szacunku. Odkąd jednak pensye zostały podwyższone, odkąd uważa się za zaszczyt być najniższym nawet członkiem stanu nauczycielskiego, kandydaci napływają zewsząd, można wybierać i złożyć doskonałą kolekcyę!.. Jeżeli nawet oddałem jakieś usługi, bądźcie przekonani, że jestem wynagrodzony po nad spodziewanie, widząc moje zamiary zrealizowane i postępujące. Teraz chcę być tylko widzem, oklaskującym waszą pracę, a sam tak jestem szczęśliwy w cichem ustroniu tego ogrodu, że pragnę żyć tu zapomniany przez wszystkich, oprócz was, moje dzieci...
Powszechne wzruszenie zapanowało wkoło kamiennego stołu, w wonnej różanej altanie. Piękny, zieleniejący ogród i wieś cała słały kojącą ciszę.
Od czasu zamieszkania rodziców w Jonville, Ludwinia co rok spędzała z nimi wakacye. Po ukończeniu ukochanej swej Szkoły Normalnej w Fontenay, gdzie rozwinął się jej umysł i rozjaśniła inteligencya, z rozkoszą zażywała dwumiesięcznego wypoczynku w ścisłem obcowaniu z rodzicami i bratem. Klemens kończył dziesięć lat i uczył się w szkole ojca, gdyż Marek chciał aby odebrał wychowanie pierwotne, jakie pragnąłby dać wszystkim dzieciom bez różnicy stanu, a na niem dopiero oprzeć, wedle zdolności, ogólne, bezpłatne wykształcenie wyższe. Później, jeżeli syn okaże zamiłowanie, marzył o umieszczeniu go po prostu w Szkole Normalnej w Beaumont. gdyż przez długie lata jeszcze zbawienie wychodzić będzie ze skromnych szkół wiejskich. Ludwinia pokładała najwyższą ambicyę w tem, aby zostać dobrą nauczycielką elementarną. Zaraz też po ukończeniu szkoły w Fontenay z wyższym patentem i dyplomem nauczycielki, uszczęśliwiona była że ją zamianowano młodszą nauczycielką w Maillebois, w szkole dawnej, ukochanej nauczycielki, panny Mazeline.
Ludwinia miała dziewiętnaście lat. Miejsce w Maillebois wyrobił jej u Le Barazer’a Salvan i fakt ten przeszedł niespostrzeżenie. Czasy mocno się zmieniły, minęła już epoka szaleństwa, kiedy samo imię Simon’a lub Fromont’a wywoływało burzę. Le Barazer ośmielony, w pół roku potem dał na pomocnika Joulic’owi Józefa, syna Simon’a. Józef, wyszedłszy przed dwoma laty ze Szkoły Normalnej w Beaumont z doskonałemi stopniami, posłany był do Dherbecourt. Obecnie awans był nieznaczny, trzeba było jednak odwagi, aby go umieścić w szkole w Maillebois, gdzie obecność syna była początkiem rehabilitacyi ojca. Z początku sarkano, Zakon starał się podburzać rodziców, lecz wkrótce nowy nauczyciel skromny, łagodny, a energiczny z dziećmi, powszechnie się podobał. Faktem, najdobitniej przekonywającym o zaszłych zmianach, była wewnętrzna rewolucya w sklepie materyałów piśmiennych pań Milhomme. Pewnego pięknego poranku, główna patronka, pani Edwardowa, ustąpiła miejsca pani Aleksandrowej i zniknęła w głębi mieszkania, gdzie przez tyle lat przebywała jej bratowa. Pani Aleksandrowa stanęła za kontuarem i obsługiwała klientelę. Zmiana łatwo była zrozumiałą: klientela się zmieniła odkąd szkoła świecka zwyciężyła szkołę zakonną, a pani Edwardowa, przedewszystkiem dobra handlarka, dbająca jedynie o to, aby mieć jak najwięcej kupujących, posiadała dosyć energii, by, dla uratowania kasy, ustąpić miejsce bratowej. W ten sposób obecność pani Aleksandrowej w sklepie Milhomme, stała się dla wszystkich pewną oznaką ciężkiego niedomagania szkoły braciszków. Biedna pani Edwardowa miała zmartwienie z powodu syna, Wiktora, który wyszedłszy ze szkoły braciszków i dobiwszy się stopnia sierżanta, zaplątał się w jakąś brzydką awanturę. Pani Aleksandrowa przeciwnie mogła się szczycić swoim synem, Sebastyanem, uczniem Simon’a i Marka, towarzyszem Józefa w Szkole Normalnej w Beaumont, który od trzech lat był pomocnikiem nauczyciela w Rouville. Cała ta gromadka młodych: Sebastyan, Józef, Ludwinia, wyrósłszy razem, rozpoczęli życie czynu, wnosząc szerokie poglądy, dobroć i inteligencyę, dojrzałą w cierpieniu i prowadzili dzieło, o które tak gorzko walczyło starsze pokolenie.
Rok jeszcze upłynął, Ludwinia skończyła dwadzieścia lat. Co niedziela udawała się do Jouville i spędzała cały dzień z rodzicami. Często zastawała tam wiernych przyjaciół Józefa i Sebastyana, przybyłych w odwiedziny do dawnych swych nauczycieli, Marka i Salvan’a. Niekiedy towarzyszyła bratu Sara, aby przepędzie dzień na świeżem powietrzu, w gronie drogich przyjaciół. Od trzech lat mieszkała z dziadkami, starymi Lebmanami, gdzie prowadziła zakład krawiecki tak czynnie i zręcznie, iż zdołała przywrócić trochę pomyślności do nędznego sklepu przy ulicy du Trou. Dawna klientela powróciła, przytem Sara pracowała dla wielkich magazynów paryskich, wzięła więc do pomocy robotnice, z któremi zawiązała rodzaj grupy współdzielczej. Pani Lehmanowa umarła, a stary Lehman, mający siedemdziesiąt pięć lat, martwił się najwięcej tem, że późny wiek nie pozwoli mu doczekać rehabilitacyi Simon’a. Co rok jeździł na kilka dni do ustronia w Pyreneach, nacieszył się z Rachelą, uściskał Simon’a i Dawida i wracał rad, że widział ich pracujących w spokojnej samotności, zasmucony jednak, bo czuł, że nie ma dla nich szczęścia, dopóki potworny wyrok Rozański nie będzie zniesiony. Próżno Sara namawiała go, aby pozostał z nimi, upierał się nie opuszczać sklepu, utrzymując, że może jeszcze być pożytecznym do dozoru pracowni. W istocie, obecność jego pozwalała dziewczynie wypocząć trochę, gdy czuła się zmęczoną po wycieczce z bratem do Jouville.
Nowe zbliżenie młodych, wesoło spędzane niedziele, doprowadziły do skutku przewidziane małżeństwa. Od czasu wspólnych zabaw dziecięcych dwie piękne pary ciągle się spotykały i wiązały coraz czulszem uczuciem. Najprzód postanowiono związek Sebastyana z Sarą, który nie zdziwił nikogo. Zauważono tylko, że jeżeli młody Milhomme poślubia córkę Simon’a z pozwoleniem matki, a mianowicie ciotki, jest to nową wskazówką nastania nowych czasów. Gdy jednak dowiedziano się, że małżeństwo to odłożono na kilka miesięcy, aby odbyło się razem z drugiem, Ludwini i Józefa, Maillebois zaczęło się gorączkować. Chodziło tu bowiem o syna skazanego i córkę najbardziej bohaterskiego jego obrońcy, syna, który był młodszym nauczycielem w szkole, gdzie ojciec padł pogromiony, córkę — pomocnicę w szkole panny Mazeline, dawnej jej nauczycielki. Kwesty a wikłała się tem jeszcze, że nie wiedziano, jak pani Duparque, prababka Ludwini, przyjmie wiadomość o podobnym związku. Sielanka dwojga narzeczonych, sąsiadowanie w klasach, wesołe schadzki w niedziele w biednej szkole w Jouvillle, wszystkie dawne bolesne walki i przeszłe bohaterstwa, które ci młodzi uosabiali, wzruszyły serca i skłoniły je do pokoju. Nie ustała tylko ciekawość, czy Ludwinię przyjmie prababka, która od trzech lat nie opuszczała domku przy Placu Kapucynów. Małżeństwa odłożono jeszcze na miesiąc w oczekiwaniu decyzyi pani Duparque.
Ludwinia mimo lat dwudziestu nie przystąpiła do pierwszej komunii i postanowiono, że obie pary nie wezmą ślubu kościelnego. Ludwinia próżno pisała do pani Duparque, próżno błagała, aby jej otworzyła drzwi swego domu, — nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Drzwi te nie otwarły się nigdy przed Genowefą i jej dziećmi od chwili, jak wyszli ztamtąd, by powrócić do męża i ojca. Od pięciu blisko lat prababka dotrzymała tego, co okrutnie była przysięgła, że nie będzie znała żadnej rodziny, że żyć będzie w zamknięciu, samotna z swym Bogiem. Genowefa pokusiła się kilka razy o zbliżenie, cierpiąc na myśl o biednej, przeszło osiemdziesięcioletniej kobiecie, żyjącej w ciemności i milczeniu. Za każdym razem natknęła się na dziki upór. Ludwinia przecież pragnęła jeszcze sprobować, gdyż bolała, że nie będzie miała przy sobie wszystkich swoich w godzinie szczęścia.
Pewnego wieczoru, o zapadającym zmroku zadzwoniła do domku, pogrążonego w zupełnym cieniu. Zdziwiła się, nie słysząc żadnego dźwięku; przecięto zapewne drut od dzwonka. Ośmieliła się zapukać zlekka, potem mocno. Doszedł nakoniec do jej ucha jakiś szmer, odsunięto zapewne deseczkę od iście klasztornego lufcika.
— Czy to wy, Pelagio?.. — spytała Ludwinia. — Odpowiedzcie mi, proszę.
Musiała nastawić ucha, przysuwając je cło otworu, aby posłyszeć zmieniony, głuchy głos służącej.
— Proszę odejść, proszę odejść! Pani kazała, żeby panienka natychmiast odeszła.
— Nie, Pelagio, nie odejdę. Proszę powiedzieć babuni, że nie odejdę od drzwi, dopóki sama nie przyjdzie dać mi odpowiedź.
Stała dziesięć minut, kwadrans. Pukała od czasu do czasu bez szorstkości, lecz z czułem, poważnem naleganiem. Nagle lufcik otworzył się gwałtownie i zagrzmiał głos surowy, straszny, podziemny.
— Po co przychodzisz?.. Pisałaś mi o nowej ohydzie, o tem małżeństwie, które mię przyprawi o śmierć ze wstydu!.. Po co o tem mówić? Czyż ty możesz iść zamąż? Czy odbyłaś pierwszą komunię? Nie? prawda? Zakpiłaś sobie ze mnie, mówiłaś, że przystąpisz do pierwszej komunii jak będziesz miała dwadzieścia lat, a teraz postanowiłaś zapewne, że się obejdziesz bez tego... Idź sobie! dla ciebie jestem umarła!
Poruszona, drżąca, jak gdyby podmuch śmierci w twarz jej wionął, Ludwinia zdążyła zawołać:
— Poczekam jeszcze, babuniu, powrócę za miesiąc!
Lufcik zamknął się z trzaskiem, a ciemny, niemy domek zniknął wśród czarnej nocy.
Od pięciu lat pani Duparque z dniem każdym więcej zrywała stosunki ze światem. Po śmierci pani Berthereau i odejściu Genowefy wyparła się tylko rodziny, lecz przyjmowała z otwartemi ramionami pobożne przyjaciółki, oraz znajomych księży i zakonników. Nowy proboszcz parafii świętego Marcina, ksiądz Coquard był duchownym surowym, a ponura wiara jego, groźby ogni piekielnych, rozpalonych wideł i wrzącego oleju podobały się pani Duparque. Co dzień rano spotykano ją idącą do kościoła parafialnego, lub do Kapucynów, wszędzie słowem, gdzie się odbywało nabożeństwo. Zwolna wychodziła coraz rzadziej, i aż nakoniec nie stawiała kroku za próg domu, pogrążona w ciemności i ciszy, jakby za życia pogrzebana. Okiennice, które wieczorem i rano otwierano i zamykano, pewnego dnia pozostały zamknięte i dom stał ślepy, umarły, nie przepuszczając promienia światła ani tchu życia. Możnaby było przypuścić, że jest niezamieszkany, opuszczony, gdyby wieczorem nie wsuwały się tam cichaczem sutanny i habity. Ksiądz Coquard, ojciec Teodozy, a nawet czasem ojciec Crabot składali pani Duparque przyjacielskie wizyty. Drobne dziedzictwo, jakieś dwa czy trzy tysiące franków które zapisała w połowie na kolegium w Valmarie, a w połowie na kaplicę Kapucynów, nie usprawiedliwiało dostatecznie wierności jej duchownych przyjaciół; znając jej nieugięty, drapieżny despotyzm, wywierany na najznakomitsze osobistości, bali się przypuszczalnie jakiego mistycznego szaleństwa. Mówiono, że otrzymała pozwolenie na słuchanie mszy i komunikowanie u siebie, dlatego zapewne przestała wychodzić, skoro mocą swej pobożności zmusiła samego Boga do przychodzenia do niej, aby jej oszczędzić kłopotu udawania się do jego przybytku. Widok ulic, ludzi, tego wstrętnego wieku, w którym kościół konał, był dla niej taką męką, że kazała pozabijać okiennice, zalepić wszystkie szpary okien, aby nie dochodziły do niej najmniejszy szmer, najsłabsze światło.
Nadszedł ostatni kryzys. Dnie całe spędzała na modłach. Nie dość jej było, że zerwała z całą bezbożną i potępioną rodziną, bała się, czy jej własne zbawienie jest pewnem, czy nie była w czemkolwiek odpowiedzialną za zgubę swoich najbliższych. Świętokradzki bunt pani Bethereau na łożu śmierci prześladował ją i napełniał obawą, że córka jej jest w czyśćcu, a może nawet w piekle. Dalej ostateczny upadek Genowefy, zwyciężonej przez szatana, popchniętej w błąd i jego obrzydliwości; nakoniec Ludwinia, poganka, ateuszka, która odepchnęła boskie ciało Jezusa. Obiedwie ciałem i duszą należały do szatana; za spokój duszy zmarłej kazała odprawiać msze, palić gromnice, lecz te dwie żyjące pozostawały zemście Boga gniewu i kary. Niepokój przecież i obawa dochodziły do ostateczności; zapytywała siebie, dlaczego Bóg dotykał ją w jej rodzinie, usiłowała widzieć w tem straszną próbę, z której świętość jej wyjdzie w pełnym blasku i tryumfie. Zamknięcie się, odgrodzenie od świata, życie spędzane na modlitwie i spełnianiu praktyk religijnych uważała za niezbędne odkupienie, za które zostanie wynagrodzoną wiecznemi rozkoszami. Pokutowała za potworny grzech swego rodu, za kobiety winne wolnomyślności, które w trzech pokoleniach odszczepiły się od kościoła i popadły w szaleństwo wiary w solidarność ludzką. Pragnąc okupić apostazyę przeklętego potomstwa, dziką dumę pokładała w upokorzeniu, w życiu dla Boga jedynie, a czując obrzydzenie dla swej niegodnej płci, zabijała w sobie resztki kobiecości. Stała się tak zapalczywa, ponura i twarda, że zniechęciła tych nawet kilku księży zakonników, którzy ją łączyli z żywym światem. Czuła, że kościół jest na schyłku, słyszała katolicyzm pękający pod naciskiem dyabelskiego wieku, od którego się usunęła, aby protestować przeciwko zwycięztwu szatana i protestowała swoją nieobecnością. Jej pokuta, jej, tak zwane przez nią, męczeństwo, doda może siły żołnierzom Chrystusowym. Pragnęła, aby byli, jak ona, tak żarliwi, energiczni i fanatyczni, nie odstępujący od surowości dogmatów, niosący ogień i miecz wśród niewiernych, aby pomagali Tępicielowi w odzyskaniu ludu za pomocą piorunów. Nic ją zadowolić nie mogło; uważała, że ojciec Crabot, ojciec Teodozy, nawet ponury ksiądz Coquard są zbyt umiarkowani. Oskarżała ich, że wchodzą w układy z przeklętym duchem światowym, że przyczyniają się do zguby Kościoła, przyprawiając Boga wedle gustu epoki. Dyktowała im ich obowiązki, namawiała do prowadzenia wojny otwartej i gwałtownej, a głowa jej, rozpłomieniona samotnością, nienasycona mimo ostrych pokut, gorzała i bredziła. Ojca Crabota najprędzej znużyła ta dziwna penitentka, w późnej starości tak surowa dla siebie, budząca niepokój postawą zrozpaczonej prorokini, a nieprzejednanym katolicyzmem potępiająca długie wysiłki jego zakonu, aby ucywilizować Boga stosów i pogromów. Przychodził coraz rzadziej, nareszcie przestał bywać, uważając zapewne, ze spodziewana część dziedzictwa dla Valmarie, nie warta była narażania się na niebezpieczeństwa obcowania z tą wiecznie miotana przez burze duszą. W kilka miesięcy potem z kolei zniknął ksiądz Coquard, nie przez nizką bojaźń kompromitacyi, lecz że każda jego rozmowa ze staruszką stawała się straszną walką. Będąc, jak ona, despotycznym i szorstkim, starał się zachować przewagę kapłana, rozgniewał się zatem, widząc zmienione role, gdyż pani Duparque w imię Boga piorunowała i gromiła jego bezczynność, on zaś wyglądał jak zwykły grzesznik, złapany na gorącym uczynku. W ostatnim roku widziano tylko ojca Teodozego, jak się przemykał do niemego, zaryglowanego domku przy Placu Kapucynów.
Ojciec Teodozy nie gardził zapewne fortunką pani Duparque, gdyż ciężkie nastały czasy dla świętego Antoniego Padewskiego. Próżno puszczał w świat nowe prospekty, skarbonki nie napełniały się pieniędzmi jak za szczęśliwych czasów, kiedy powziął genialną myśl zniewolenia biskupa Bergerot, aby poświęcił relikwiarz z kością świętego. Wówczas loterya na cudy gorączkowała tłumy, wszyscy chorzy, leniwi, biedni marzyli, że za franka otrzymają szczęśliwość w niebie. Obecnie, gdy prawda i wiedza rozpowszechniły się nieco za pomocą szkoły, zabrakło klientów, gdyż zrozumiano ohydę nizkiego handlu, prowadzonego przez Kapucynów. Następnie ojciec Teodozy miał drugą szczęśliwą myśl wypuszczenia owych obligacyj hypotecznych i złapał na nie dusze cierpiących, i pokornych, chciwych szczęścia chociażby za grobem, ponieważ ten świat był im okrutny. Znowu więc pieniądze łatwowiernych, drobne oszczędności biedaków napływały dla zdobycia spokoju tam, w święcie nieznanym. Nareszcie, wobec wzrastającej niewiary, ojciec Teodozy wymyślił coś nowego. Były to ogródki niebiańskie, oddzielone i osobiste, wiecznie kwitnące dla błogosławionych. Te rozkoszne kąciki, pełne róż i lilij najlepszego gatunku, ocienione były wspaniałemi drzewami i zroszone szczególnie czystami i swieżemi źródłami. Zawsze dzięki opiece świętego Antoniego Padewskiego można je było wynajmować zawczasu na całą wieczność, co jednak, naturalnie, kosztowało drogo, jeżeli zadano czegoś obszernego i wygodnego. Były bowiem ogródki na rozmaite ceny, stosownie do piękności, wygody, blizkiego sąsiedztwa z aniołami i panem Bogiem. Dwie stare damy zapisały były majątki Kapucynom z warunkiem, aby cudowny Święty zachował dla nich najlepsze z rozporządzalnych ogródków; jedna żądała czegoś w guście starego parku francuzkiego, druga wolała romantyczne ustronie z labiryntami i kaskadami. Mówiono, że pani Duparque wybrała złotą grotę, wykutą w lazurowej skale i otoczoną mirtami i oleandrami.
Jeden zatem tylko ojciec Teodozy ją odwiedzał znosząc złe humory, wracając gdy go wypędzała, wściekła na jego obojętność i rezygnacyę wobec nieprzyjaciół Kościoła. W końcu dała mu klucz od domu, aby mógł wchodzić wedle upodobania, nie narażając się na czekanie pode drzwiami, gdyż biedna Pelagia ogłuchła i często nie słyszała dzwonka. Wówczas to właśnie dwie pustelnice przecięły drut do dzwonka; po co zachowywać węzeł ze światem zewnętrznym? Jedyna przyjmowana osoba miała klucz, środek ten zatem oszczędzi im nieprzyjemności słyszenia ostrego dźwięku dzwonka, na który nie chciały odpowiadać. Pelagia, ogłupiona ciasną pobożnością, stała się równie dziką i dziwaczną jak jej pani. Nie zatrzymywała się na pogadankę w sklepach, przemykała się jak cień pod murami domów. Następnie wychodziła po żywność tylko dwa razy na tydzień, gdyż obie z panią zadawalały się iście pustelniczą strawą, jadły suchy chleb i trochę jarzyny. Nakoniec urządziła się tak, że kilku kupców przynosiło im w sobotę skromne zapasy i zostawiało w koszyku u drzwi; w następną sobotę stał tamże pusty koszyk z pieniędzmi, owiniętemi w stary dziennik. Stara Pelagia miała ciężkie zmartwienie, siostrzeniec jej, Polidor, który służył w klasztorze w Beaumont, robił jej sceny, aby mu dawała pieniądze. Tak się go bała, że nie śmiała mu nie otwierać, wiedząc, że jeżeli go nie wpuści, gotów rozbić dom kopaniem i poruszyć całą dzielnicę krzykami. Gdy wchodził drżała jeszcze więcej, gdyż czuła, że na wszystko się odważy, jeżeli mu nie da dziesięciu franków. Od wielu lat marzyła, że użyje na okupienie szczęśliwości w niebie wszystkie swoje oszczędności, jakieś dziesięć tysięcy franków, grosz do grosza zbierane. Dotychczas jednak starannie ukryty skarb trzymała w sienniku, gdyż nie mogła się zdecydować jak go najlepiej, najskuteczniej umieścić: czy zakupić na wieczne czasy msze za spokój swej duszy, czy zapewnić sobie mały kącik przy wspaniałym ogrodzie pani. Stało się przewidywane nieszczęście; raz wieczorem, gdy musiała wpuścić Polidora, ten nie zamordował jej wprawdzie, lecz porozbijał wszystkie sprzęty, wypatroszył siennik i uciekł z całym majątkiem, a pobita Pelagia upadła przy łóżku i jęczała z rozpaczy, że rozbójnik z jej rodziny pochodzący porwał błagosławione pieniądze, które święty Antoni Padewski miał zamienić na szczęśliwość wieczna. Czyż ma być potępioną, dlatego że cudowna loterya stała się nieprzystępną dla niej? W dwa dni potem umarła; ojciec Teodozy znalazł jej zimne już ciało w nagiem, brudnem poddaszu, dokąd wszedł, niespokojny, że jej nigdzie nie widzi. Sam musiał o wszystkiem myśleć, zadeklarować zejście, urządzić pogrzeb i zająć się tem jak będzie żyła jedyna mieszkanka martwego, zamkniętego domku, bez żywego ducha coby jej doglądał i służył.
Od kilku tygodni, nie mogąc się utrzymać na nogach, pani Duparque nie wstawała z łóżka. Nie leżała jednak, siedziała wyprostowana, z surową, pociętą głębokiemi zmarszczkami twarzą, z zaciętemi ustami i dużym, ostrym nosem. Wyschła, z kołatającym się ledwie oddechem, despotycznie jeszcze chciała panować w pustym, czarnym, cichym domu, z którego wypędziła rodzinę i gdzie umarło zwierzę domowe, jedyna istota, którą znosiła. Gdy ojciec Teodozy, wróciwszy z pogrzebu Pelagii, probował z nią mówić, dowiedzieć się, co zamierza, jak będzie żyła, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nalegał zakłopotany, proponował przysłać zakonnicę, przedstawiał, że nie może usłużyć sobie, ponieważ nie jest w stanie podnieść się z łóżka. Rozgniewała się, sarkała, jak śmiertelnie zranione zwierzę, które nie chce, by mu zakłócono spokój. Rzucała niejasne słowa: wszyscy podli, zdrajcy względem Boga, rozpustnicy, uciekają z kościoła, by sklepienie nie runęło im na głowy. Ojciec Teodozy, rozdrażniony nakoniec odszedł, zamierzając zobaczyć nazajutrz, czy się upamiętała.
Noc i dzień przeszły, przeor Kapucynów przyszedł po dwudziestu czterech godzinach o zmierzchu. Przez całą noc i cały dzień pani Duparque była sama, zupełnie sama, w głębi ciemnego pokoju, z zamkniętemi okiennicami, z zatarasowanemi drzwiami i oknami, bez promienia światła, bez najlżejszego szmeru zzewnątrz. Od wielu lat tego pragnęła, przecięła związek krwi z rodziną, usunęła się od świata, wyklinając wstrętne społeczeństwo w którem panował grzech. Oddawszy się całkiem Kościołowi, mimo że była tylko niegodną niewiastą, pozwalała sobie potępiać księży bez wojowniczej wiary, zakonników bez bohaterskiej odwagi, uważając wszystkich za światowców i rozpustników. Wypędziła wszystkich po kolei i została sam na sam z Bogiem, ze swoim Bogiem nieubłaganym i zaciętym, ponującym w absolucie swej mściwej i niszczącej potęgi. Światło zgasło, życie zgasło i w tym ponurym, zimnym, szczelnie zamkniętym grobie, była tylko osiemdziesięcioletnia kobieta, która siedziała na łóżku wyprostowana, wpatrzona w ciemność i oczekująca, aby zazdrosny Bóg ją zabrał, dając duszom obojętnym przykład prawdziwie pobożnej śmierci. Kiedy wieczorem przyszedł ojciec Teodozy, ze zdumieniem spostrzegł, iż nie może otworzyć drzwi. Klucz jednak kręcił się w zamku, widocznie zasunięto rygle. Kto mógł to zrobić? nikogo w domu nie było, a chora nie mogła wstawać. Probował jeszcze otworzyć — napróżno. Przeląkł się, a nie chcąc na siebie brać odpowiedzialności, pobiegł do merostwa opowiedzieć o wypadku. Posłano niezwłocznie do panny Mazeline, aby zawiadomiła Ludwinię i zastano tam Marka i Genowefę, którzy zaniepokojeni ostatniemi wiadomościami o babce, przybyli z Jouville.
Co dalej zaszło, było iście tragiczne. Cała rodzina udała się na Plac Kapucynów. Ponieważ drzwi nie ustępowały, zawołano ślusarza, który oświadczył że nie może nic zrobić, gdyż z pewnością zamknięto zatrzask. Musiano sprowadzić mularza i ten młotem wysadził drzwi z zawiasów. Niemy dom huczał za każdem uderzeniem jak zamurowany grób. Kiedy wyważono nareszcie drzwi, Marek z Genowefą a za nimi Ludwinia weszli ze śmiertelnym dreszczem do rodzinnego domu, z którego ich usunięto. Panowała tam taka wilgoć, że z trudnością zapalono świecę. Na górze ujrzano na łóżku w postawie siedzącej, opartą na poduszkach panie Duparque martwą, trzymającą w długich, chudych rękach kurczowo zaciśnięty wielki krucyfiks. Zdobyła się z pewnością na najwyższą energię, zrobiła nadludzki wysiłek, aby wstać z łóżka, zejść na dół i zasunąć zatrzask, aby nikt w świecie, nawet ksiądz nie przyszedł zakłócić jej ostatniej rozmowy z Bogiem. Powróciła i umarła. Drżąc, ojciec Teodozy upadł na kolana i jąkał modlitwy. Nie mógł się uspokoić, rozumiejąc, że był to nietylko skon strasznej, surowej starej kobiety, wzniosłej w swej dzikiej, nieprzejednanej wierze, lecz że z nią umiera nietolerancyjna religia przesądów i kłamstwa. Marek zaś, do którego tuliły się przerażone Genowefa i Ludwinia, uczuł jakby powiew wiecznego życia, rodzącego się z tej śmierci.
Po pogrzebie, zajęcie się którym rodzina powierzyła księdzu Coquard, nie znaleziono w szufladach zmarłej ani testamentu, ani żadnych papierów wartościowych. Nie można było oskarżać ojca Teodozego o usunięcie takowych, ponieważ nie był w domu w chwili śmierci. Może jeszcze za życia dała je osobiście jemu lub komu innemu? A może je zniszczyła, aby rodzina nie skorzystała z tych dóbr znikomych? Tajemnica nie została wyjaśniona i nigdy nie znaleziono ani grosza. Pozostał domek, który sprzedano, a Genowefa rozdała otrzymane zań pieniądze ubogim, utrzymując, że z pewnością stosuje się w tem do woli babki.
Wieczorem wróciwszy z pogrzebu, rzuciła się na szyję mężowi i spowiadała się z wylaniem:
— Gdybyś wiedział... Przeszłość mię ciągnęła, odkąd wiedziałam, że babka tam samotna, a tak odważna i wielka w upartej swej wierze. Tak, zapytywałam siebie, czy moje miejsce nie przy niej, czy opuszczając ją, zrobiłam dobrze... Co zrobić! nigdy się nie wyleczę, zawsze w głębi duszy pozostanie trochę dawnej wiary... Ależ, o Boże, co za straszna śmierć! Masz słuszność, mój Marku, że dążysz do życia, że chcesz, aby kobieta wyzwoliła się i była równą mężczyźnie i jego towarzyszką, że pragniesz wszystkiego co dobre, prawdziwe i sprawiedliwe!
W miesiąc później odbyły się dwa śluby cywilne, Ludwinia wyszła zamąż za Józefa, Sara za Sebastyana. Marek widział w tem początek zwycięztwa. Żniwo przyszłości zasiane z takim trudem, wśród obelg i prześladowań, kiełkowało i wzrastało.




II.

Lata płynęły, Marek zawsze pracował nad swojem zadaniem, krzepki mimo lat sześćdziesięciu i, równie jak w początkach wielkiej walki, namiętnie uwielbiający prawdę i sprawiedliwość.
Raz, kiedy był w Beaumont u Delbos’a, adwokat zawołał nagle:
— Ale, miałom szczególniejsze spotkanie... Kilka dni temu wracałem wieczorem do domu, gdy w Alei Jaffres ujrzałem przed sobą strasznie nędznego i wymizerowanego mężczyznę w pańskim wieku... Kiedyśmy doszli do rogu ulicy Gambetty, przy świetle padającem z cukierni, poznałem naszego Gorgiasza.
— Jakto, naszego Gorgiasza?
— No, tak! braciszka Gorgiasza, tylko już nie w habicie, lecz w starym, zatłuszczonym surducie, przemykającego się chyłkiem pod murami, jak stary, zagłodzony wilk... Zapewne wrócił potajemnie, siedzi gdzieś w ciemnym kącie i stara się straszyć i wyzyskiwać swoich dawnych wspólników.
Zdziwiony Marek powątpiewał.
— E, musiał się pan pomylić. Gorgiasz zanadto dba o swoją skórę, aby się narażać na galery w razie gdyby się nam udało odkryć nowy fakt, któryby dał możność skasowania wyroku Rozańskiego.
— Mylisz się przyjacielu — oświadczył Delbos. — Nasz ptaszek nie ma się czego obawiać, w rzeczach zbrodni dochodzenie publiczne ulega przedawnieniu po dziesięciu latach, tak że zabójca Zefiryna może się spokojnie przechadzać wśród białego dnia... Może być zresztą, żem się pomylił. Przytem ukazanie się Gorgiasza nie przedstawia dla nas żadnego interesu, bo jesteś pan zapewne tegoż co ja zdania, że nie możemy oczekiwać od niego niczego dobrego ani pożytecznego.
— Bezwarunkowo. Tyle już nakłamał, że jak się odezwie, skłamie znowu... Upragnionej i tak poszukiwanej prawdy nie od niego się dowiemy.
Od czasu do czasu przychodził Marek porozmawiać z Delbos’em o wieczystej sprawie Simon’a, która od tylu lat, jak żrący rak, tkwiła w sercu okolicy. Próżno zaprzeczano, próżno starano się zapomnieć; choroba, jak tajemna trucizna, robiła głuche spustoszenia. Dwa razy do roku Dawid wyrywał się z pustelni w Pyreneach i przyjeżdżał zobaczyć się u Delbos’a z Markiem, bo, mimo ułaskawienia, ani na chwilę nie przestał myśleć o uniewinnieniu brata. Wszyscy trzej mieli najzupełniejszą pewność, że zdołają skasować potworny wyrok, że sprawa skończy się tryumfem niewinnego, lecz teraz, równie jak dawniej, przed pierwszą kasacyą, rozbijali się o niemożliwe do rozwikłania kłamstwa. Po niejakiem wahaniu co do tropu, który śledzić należało, zadecydowali, że prezes Gragnon popełnił nową zbrodnię, którą przeczuwali byli w Rozan, a której teraz byli pewni. Gragnon znowu użył wiadomości, środka nielegalnego zawiadomienia; tylko tym razem nie był to, jak w Beaumont, list Simon’a z fałszywym przypiskiem i cyframi podrobionemi wedle sławnego wzoru kaligraficznego; w Rozan. wystąpiła mniemana spowiedź, napisana przez robotnika użytego do sfabrykowania fałszywej pieczęci dla nauczyciela z Maillebos, a który, umierając w szpitalu, oddał ją zakonnicy. Gragnon nosił z pewnością tę spowiedź po Rozan i o niej to mówił jako o piorunie, który miał rzucić, gdy go doprowadzą do ostateczności. Pokazywał ją osobiście lub przez osoby trzecie niektórym przysięgłym, o tyle nieinteligentnym, o ile pobożnym, zapewniając, że przykroby mu było mieszać do skandalu świętą mniszkę. Przypuszczenie to tłomaczyło wstrętne zachowanie się przysięgłych, potępiających niewinnego; ludzie ci słabo inteligentni i miernie uczciwi, ulegli tajnym argumentom i zostali oszukani równie jak pierwsi przysięgli w Beaumont. Marek i Dawid pamiętali niektóre zadawane przez przysięgłych pytania, które wydały się im pozbawionemi sensu. Rozumieli obecnie, że przysięgli mieli na myśli pokazywany cichaczem straszny dokument, o którym lepiej nie mówić. I wydali wyrok. Na tym nowym fakcie opierał się zatem Delbos, szukał legalnego dowodu tego drugiego zbrodniczego zawiadomienia, jeżeli bowiem zdołałby go okazać, kasacya wyroku nastąpiłaby niezwłocznie. Nie było jednak dowodu trudniejszego do okazania; wszyscy trzej przez lata całe wysilali się, aby go znaleźć. Opowiadano, iż doktór Beauchamps, jak niegdyś budowniczy Jacquin, truł się wyrzutami sumienia, gdyż odkrył, że mniemana spowiedź zmarłego w szpitalu robotnika, była najgrubszym fałszem. Sam nie był klerykałem, miał jednak niezmiernie pobożną żonę, której nie chciał martwić wyjawieniem prawdy. Trzeba więc było czekać.
Z biegiem lat nastrój powszechny stawał się coraz przychylniejszy. Dokonywała się szeroka ewolucya społeczna, dająca owoce, dzięki wolnemu od dogmatów nauczaniu świeckiemu, które zwyciężyło ostatecznie. Cała Francya się odradzała, nowy naród wychodził z tysiącznych szkół gminnych, skromni nauczyciele elementarni dokazali cudu przerobienia narodu i przysposobienia go do przyszłej pracy dla prawdy i sprawiedliwości. Początkiem wszystkiego stała się szkoła; urodzajnym polem szerokiego postępu, była propagatorką każdej nowej reformy, każdego nowego kroku, prowadzącego ku solidarności i pokojowi. Co wydawało się niepodobnem wczoraj, dziś dokonywało się łatwo, wśród ludzi lepszych, wolnych od przesądu i kłamstwa, umiejących rozumieć i chcieć.
Na ostatnich wyborach Delbos pobił nareszcie radykała Lemarrois, który przez długie lata był deputowanym i merem miasta Beaumont. Jako dawny przyjaciel Gambetty był za jego czasów uosobieniem przeciętnego Francuza, wierzył zatem niezachwianie, że nigdy nie utraci swego stanowiska. Od tej jednak epoki zaszły nowe wypadki, burżuazya zdradziła swą rewolucyjną przeszłość i połączyła się z Kościołem, aby nic nie utracić z zagarniętej niegdyś władzy. Pragnęła zachować wszystkie zdobyte przywileje, nie dzielić się ani władzą, ani majątkiem, chociażby przyszło użyć dawnych reakcyjnych środków dla utrzymania w poddaństwie, rozbudzony obecnie i oświecony lud, którego wzbierająca fala napełniała ją przerażeniem. Lemarrois był typowym wzorem republikańskiego burżuaza przeszłości, który, w celu bronienia swojej kasty, mimowolnie popadł w reakcyę i zdyskredytowany, pociągnięty został w przepaść niechybnie otwartą przed burżuazyą, przedwcześnie zgniłą stuletniem kramarstwem i używaniem. Dojście do władzy ludu było nieuniknionem w chwili, gdy posiędzie świadomość swojej potęgi, niespożytych zapasów energii, inteligencyi i woli, drzemiących w jego łonie. Wystarczało, aby szkoła go wyzwoliła, zbudziła z ciężkiego snu ciemnoty, by zajął należne miejsce i odrodził naród. Burżuazya konała, lud zatem z konieczności był Francyą jutra, oswobodzicielką i rozdawczynią sprawiedliwości. Zwiastunem nowego stanu rzeczy był wybór w Beaumont adwokata Simon’a, Delbos’a od tak dawna zwyciężanego, lżonego, mającego zaledwie kilka głosów socyalistów, którzy zwolna stali się przygniatającą większością.
Drugim dowodem dojścia ludu do władzy była całkowita zmiana Marcilly. Niegdyś członek gabinetu radykalnego, następnie z drugim wyrokiem Simon’a wszedł do gabinetu umiarkowanego, obecnie głosił wyznanie wiary gwałtownie socyalistyczne i zdołał znowu utrzymać się na stanowisku, zaprzęgnąwszy się do tryumfalnego wozu Doniosą. Zwycięztwo w departamencie nie było zresztą zupełnem: hrabia Hektor de Sangleboeuf został wybrany jako nieprzejednany wstecznik, dzięki zjawisku, właściwemu czasom niepokoju, kiedy tylko szczere, wyraźne przekonania krańcowe odnoszą zwycięztwo. Z kretesem za to przepadła owa burżuazya niegdyś liberalna, która z egoizmu i strachu stała się konserwatywną, a obecnie wykolejona, przerażona, pozbawiona logiki i siły, była całkowicie dojrzałą do upadku. Klasa wschodząca, wczorajsi wydziedziczeni, mieli z porządku rzeczy zająć jej miejsce, miejsce należne sobie, usunąwszy przedtem nielicznych, upartych obrońców Klerykalizmu.
Wybór Delbos’a był pierwszym głośnym tryumfem jednego z tych wyojczyźnionych, tych zdrajców, co publicznie śmieli głosić niewinność Simona. Po potwornym wyroku Rozańskim wszyscy wybitniejsi simoniści, dotknięci niepopularnością, osobami i majątkami opłacili zbrodnię żądania prawdy i sprawiedliwości. Prześladowania, obelgi, doraźne kary sypały się na nich zewsząd. Delbos stracił wszystkich klientów i nikt nie śmiał powierzyć mu sprawy, Salvan usunięty, Marek w niełasce, posłany do nędznej gminy, a za tymi znanymi, cała masa ludzi płaciła kłopotami, nawet ruiną otwarcie okazaną uczciwość. Cierpiąc od wielu lat w milczeniu nad błędem powszechnym, czując bezpłodność buntu, wzięli się bohatersko do pracy i czekali nieuniknionej chwili wzejścia rozumu i sprawiedliwości. Teraz zdawało się, że chwila owa nadeszła: najczynniejszy w sprawie Delbos pobił przeciwnika Lemarrois, którego tchórzowska polityka zależała na niewypowiadaniu się ani za ani przeciw Simon’owi, w obawie upadku kandydatury. Opinia publiczna zmieniła się zatem, nie byłoż to dowodem wielkiego kroku na przód? Salvan miał także zadośćuczynienie: dyrektorem Szkoły Normalnej został jeden z dawnych jego uczniów na miejsce Mauraisin’a, którego prawie wypędzono, taką okazał niezdolność. Salvan w swoim wonnym ogródku cieszył się nie ze zwycięztwa nad przeciwnikiem, lecz że pracę jego podjął jeden z jego wiernych, dzielnych wychowańców. Le Barazer wreszcie wezwał raz Marka i zaofiarował mu miejsce dyrektora szkoły w Beaumont, czując się na siłach naprawienia dawnej krzywdy. Ze strony inspektora akademii, przezornego dyplomaty propozycya była tak znaczącą, że Marek ogromnej doznał radości; odmówił jednak, nie chcąc porzucać nieskończonego zadania w Jouville. Było jeszcze wiele innych znaków wieszczych. Na miejsce prefekta Hennebise’a przybył człowiek rozumny, energiczny, który niezwłocznie oddalił gospodarza liceum Depinvilliers, pod dyrekcyą którego zakład stał się rodzajem małego seminaryum. Rektor Forbes nawet, chociaż pogrążony w studyach nad historyi starożytną, musiał wystąpić czynnie: usunął księży prefektów, oczyścił klasy z wszelkich emblematów religijnych, umocnił bezwyznaniowość w szkołach średnich i elementarnych. Podany do emerytury jenerał Jarousse, mimo że żona jego miała dom własny, opuścił Beaumont, zrozpaczony nowym porządkiem, panującym w mieście, nie mogąc oraz żyć obok swego następcy republikanina, socyalisty nawet, jak powiadano. Były sędzia śledczy Daix zmarł nędznie, prześladowany wizyami pomimo spóźnionego wyznania, zaś dawny prokurator, Paul de la Bissounière, który doczekał się był pięknego stanowiska w Paryżu, przepadł w jakiejś szachrajskiej sprawie, dla której okazał się zbyt pobłażliwym. Ostatnim pocieszającym faktem było, że byłemu prezesowi nikt się nie kłaniał, że wychudły i wyżółkły przesuwał się z głową spuszczoną, rzucając spojrzenia zpodełba jakby w obawie, że mu ktoś w twarz plunie.
W Maillebois, gdzie Marek często odwiedzał Ludwinię, zajmującą z mężem, Józefem, dawne mieszkanko Mignot’a, dobre skutki świeckiego nauczania, przynoszącego zdrowie i światło, dawały się również odczuwać. Maillebois nie było już tą klerykalną mieściną, gdzie Zakon narzucił jako mera swojego protegowanego, byłego fabrykanta płócien, Philis’a, wdowca żyjącego ze swoją służącą. Niegdyś na dwa tysiące mieszkańców ośmiuset robotników, szarpanych niezgodą, posyłało do rady miejskiej nielicznych republikanów, skazanych tam na bezczynność. Na ostatnich wyborach cała lista republikanów i socyalistów przeszła znaczną większością głosów, tak że przedsiębiorca Darras, po długiem oczekiwaniu odwetu, zwyciężył swego współzawodnika Philis’a i został merem miasta. Radość jego przy objęciu merostwa, z którego księża wypędzili go po procesie Simon’a, tem była większą, iż wchodził tam ze zwartą większością, przy pomocy której można działać otwarcie, bez uciekania się do kompromisów.
Marek spotkał go promieniejącego szczęściem.
— Pamiętam — rzekł — uważałeś mię pan dawniej za niebardzo odważnego. Biedny Simon! byłem pewny jego niewinności, a jednak odmówiłem panu pomocy, gdy przyszedłeś do mnie do merostwa. Cóż pan chcesz? miałem zaledwie większość dwóch głosów, rada miejska ciągle mi się wymykała, najlepszy dowód, że mię przewalili... A, gdybym miał dzisiejszą większość! Teraz my jesteśmy panami, wszystko pójdzie gładko, zapewniam pana!
Marek zapytał z uśmiechem, co się stało z dawnym merem, Philis’em.
— O, biedny Philis miał wielkie zmartwienie, stracił wiadomą panu osobę. Musi zatem mieszkać ze swoją córką Oktawią, strasznie pobożną starą panną. Syn jego Rajmund, oficer marynarki, zawsze nieobecny, nie musi Philis’owi być bardzo wesoło w domu, chyba że się pociesza inaczej, gdyż ma nową służącą, tęgą, świeżą dziewuchę.
Śmiał się głośno. Co do niego, sprzedał przedsiębiorstwo mularskie, zrealizował piękny majątek i pędził resztę życia u boku żony, w przykładnej zgodzie i szczęściu, które zachmurzało jedynie zmartwienie, iż nie mieli dzieci.
— Joulic zatem może być pewny, że nie napotka trudności... Wie pan, z jakim trudem, wśród jakich przeciwności zgotował w szkole dobry grunt, na którym wyrosło nowe miasto i pańscy wyborcy.
— O, — zawołał Darras — pan pierwszy rzuciłeś podwaliny, nigdy nie zapomnę pańskich zasług... Niech pan będzie spokojny, Joulic i panna Mazeline nie doznają żadnych prześladowań, owszem dopomogę im o ile to będzie w mojej mocy, do przyspieszenia ich dzieła, do odrodzenia miasta, które staje się coraz inteligentniejszem i bardziej wyzwolonem... Teraz zresztą córka pana i jej mąż, syn nieszczęśliwego Simon’a, poświęcają się z kolei i pracują nad wyzwoleniem. Pan i rodzina pańska jesteście bohaterskiemi a skromnymi pracownikami, którym wiele mamy do zawdzięczenia.
Rozmawiali jeszcze czas jakiś o odległej epoce, kiedy Marek objął szkołę elementarną w Maillebois w rozpaczliwych okolicznościach, po pierwszym wyroku na Simon’a. Było już temu lat przeszło trzydzieści. Ileż od tego czasu zaszło wypadków, ilu przez szkolne ławki przeszło uczniów, wnoszących w życie nowy duch! Marek wspominał dawnych, pierwszych swoich uczniów. Fernand Bongard, chłopskie dziecko z twardą mózgownicą, ożeniony z Łucya Doloir, dziewczyną inteligentną lecz opchaną pobożnością przez pannę Rouzaire, był ojcem jedenastoletniej Klary, zdolniejszej od ojca, którą panna Mazeline wyzwalała potrochu z klerykalnego jarzma. August Doloir, syn mularza, niesforny i leniwy, miał z żony, Anieli Bongard, upartej i ambitnej, piętnastoletniego syna, Marcelego, który właśnie skończył szkołę z doskonałymi stopniami. Trzeci brat, Julian, który dzięki Markowi, został nauczycielem, jeden z lepszych uczniów Salvan’a, trzymał szkołę w Bordes wraz z żoną. Julią Hochard, pierwszą uczennicą z Fontenay. Była to para dysząca zdrowiem, inteligencyą i wesołością, podniesioną jeszcze przez obecność czteroletniego malca, Edmunda, wielce na swój wiek uczonego, gdyż znał już wszystkie litery. Wspominał Savin’ów, synów małego urzędniczka. Achilles, w szkole podstępny i kłamca, umieszczony u komornika, stępiał jak ojciec w zajęciu biurowem, żonaty był z siostrą jednego z kolegów, Wirginią Deschamps i miał prześliczną córkę Leontynę, która otrzymała w jedenastym roku świadectwo nauk elementarnych i była wielką faworytką panny Mazeline. Drugi z bliźniąt, Filip, długo nie miał żadnego miejsca, a w ciągłych walkach udoskonalił charakter, rządził obecnie wzorowym folwarkiem, nie ożenił się i przypuścił do współki najmłodszego brata, Leona. Ten z zamiłowaniem pracował około roli i ożenił się z chłopką, Rozalią Bonin, a najstarszy ich syn, sześcioletni Piotr zaczął nauki w szkole Joulic’a. Wspomnienie Savin’ów wywołało obraz Hortensyi, owej perły panny Rouzaire, bardzo pobożnej, która w szesnastu latach była uwiedziona i powiła córkę. Lola, jedna z ulubionych uczennic panny Mazeline, poślubiła handlarza drzewem i miała z kolei córkę, która będzie zapewne zupełnie wyzwoloną. Tak pokolenia następowały po pokoleniach, a każde zbliżało się ku światłu, rozumowi, prawdzie i sprawiedliwości i ta ciągła ewolucya, skutek wykształcenia, stanie się podstawą szczęścia przyszłych ludzi.
Najwięcej, naturalnie interesował się Marek rodziną swojej córki, oraz najukochańszym swym uczniem Sebastyanem, który poślubił Sarę. Tego dnia właśnie, rozstawszy się z Darras’em, poszedł do szkoły elementarnej zobaczyć się z córką. Dożywszy lat sześćdziesięciu, a poświęciwszy z nich czterdzieści na nauczanie, panna Mazeline usunęła się również do Jonville, gdzie zamieszkała w skromnym domku, obok pięknego ogrodu Salvan’a. Mogłaby jeszcze być pożyteczną, lecz wzrok jej mocno osłabł, została prawie ślepą; pociechą w jej przymusowej dymisyi było to, że dyrekcyę ukochanej szkoły zdała swej pomocnicy Ludwini, mianowanej dyrektorką na jej miejsce. Joulic’a miano zamiar zrobić dyrektorem w Beaumont, a w ten sposób pomocnik jego, Józef zająłby jego miejsce. Małżeństwo zatem objęłoby tę szkołę w Maillebois, pełną jeszcze wspomnień o Simon’ie i Marku. Syn i córka prowadziliby dalej pracę ojców. Ludwinia miała już trzydzieści dwa lata. Dała mężowi syna Franciszka, obecnie mającego lat dwanaście i uderzająco podobnego do Marka. Wysoki ten chłopiec o jasnych oczach i szorokiem czole, zamierzał także zostać nauczycielem elementarnym.
Był to czwartek i Marek został Ludwinię kończącą kurs gospodarstwa domowego, które wykładała uczennicom raz na tydzień po za lekcyami programowemi. Józef, syn jego i uczniowie poszli na wycieczkę botaniczną i geologiczną na brzegi rzeki Verpille. Towarzystwa Ludwini dotrzymywała Sara, ogromnie przywiązana do bratowej i odwiedzająca ją, ile razy przybywała z Rourille, gdzie mąż jej był dyrektorem. Mieli dziewięcioletnia córkę, Teresę, wdziękiem i pięknością przypominającą babkę Rachelę. Sara przyjeżdżała z Rouville, odległego zaledwie o dziesięć minut koleją, do Maillebois aby czuwać nad pracownią ubrania starego Lehman’a, przy ulicy du Trou. Lehman zestarzał się ogromnie, miał przeszło osiemdziesiąt lat, to też Sara zamierzała sprzedać zakład, gdyż trudno jej było zarządzać nim zdaleka.
Ucałowawszy Ludwinię, Marek uścisnął ręce Sary.
— Jakże się miewa mój wierny Sebastyan? a wasza duża córka? a ty sama, moje dziecko?
— Wszyscy mają się wybornie — odrzekła wesoło. Nawet dziadek, mimo swego wieku krzepki. I ztamtąd mamy dobre wiadomości. Wuj Dawid pisze, że ojcu przeszły zupełnie ataki febry, którym dotąd podlegał.
Marek kiwał głową.
— Tak, tak, rana jest głęboka i niewyleczona; żeby go uzdrowić, trzeba uzyskać rehabilitacyę, tak upragnioną, a tak trudną, do wywalczenia. Jesteśmy jednak na dobrej drodze, nie tracę nadziei, bo zbliżają się czasy chwały... Powtórz Sebastyanowi, że każde dziecko, które wykieruje na człowieka, to jeden więcej pracownik na polu prawdy i sprawiedliwości.
Chwilę jeszcze rozmawiał z córką, opowiadał jej o pannie Mazeline, która żyła w swoim domku w Jouville, samotna wśród ptactwa i kwiatów. Prosił córkę, aby przysłała na całą niedzielę Franusia, gdyż była to największa radość dla babki, mieć wnuka przez cały dzień u siebie.
— Sama także przyjedź i poproś Józefa; pójdziemy odwiedzić naszego Salvan’a; szczęśliwy będzie, widząc całe pokolenie dzielnych nauczycieli, których jest potrochu ojcem. Zabierzemy ze sobą pannę Mazeline. Ty, również, Saro, powinnabyś przyjechać z Sebastyanem i Terenią. Dopiero będzie zupełna radość!.. Przyjedziecie wszyscy, prawda? Zatem do widzenia, do niedzieli.
Uściskał obie młode kobiety i wyszedł spiesznie, chcąc zdążyć na pociąg na szóstą godzinę. O mało jednak się nie spóźnił z powodu dziwnego spotkania. Skręcając z ulicy Wielkiej na aleję, prowadzącą do dworca, ujrzał w klombie bukszpanu dwóch ludzi, żywo rozmawiających. Jeden z nich, mający około lat czterdziestu, o długiej, bladej, tępej twarzy i jasnych brwiach, zwrócił jego uwagę. Gdzieś widział tę fizyonomię, naznaczoną piętnem głupoty i rozpusty? Nagle przypomniał sobie: toż to Polidor, siostrzeniec Pelagii! Nie widział go od jakich lat dwudziestu, wiedział tylko, że wypędzony z klasztoru w Beaumont, gdzie był służył, tułał się bez miejsca, między najgorszą hołotą. Polidor, zauważywszy, a może poznawszy przypatrującego mu się przechodnia, pociągnął szybko towarzysza. Marek, patrząc za odchodzącymi, drgnął ze zdziwienia. Człowiek idący z Polidorem, ubrany w brudny surdut, miał nędzną, niespokojną twarz drapieżnego ptaka. Przecież to braciszek Gorgiasz! Marek przypomniał sobie, co mu opowiadał Delbos, a chcąc się upewnić, usiłował dogonić dwóch mężczyzn, którzy skręcili w boczną uliczkę. Przebiegł ją okiem, lecz nie zobaczył nikogo; Polidor z towarzyszem zniknęli w bramie jednego z podejrzanych domów ulicy. Ogarnęła go wątpliwość: byłże to w istocie Gorgiasz? — nie śmiałby twierdzić, lękając się, że ulega halucynacyi.
W Jouville Marek święcił pełne zwycięztwo. Tam, jak wszędzie, zapanował postęp, dzięki wykształceniu i miłości prawdy. Dosyć było kilku lat, aby naprawić szkody, świadomie popełnione przez nauczyciela Jauffre’a, który wydał gminę w ręce proboszcza Cognasse’a. W miarę jak ze szkoły Marka wychodzili ludzie zdrowi i rozumni, umysłowość całej okolicy się odnawiała, ludność powoli stawała się wolną od kłamstwa i zdolną do myślenia. Nietylko jednak skarby moralne: logika, szczerość, braterstwo — rozwijało się również bogactwo materyalne, gdyż majątek i szczęście kraju zależy jedynie od jego kultury umysłowej i moralności obywatelskiej. Dostatek powrócił do domów czystych i dobrze utrzymanych, pola, dzięki ulepszonej metodzie, pokryły się wspaniałem zbożem, wieś cała pod gorącem słońcem lata, zachwycała oko. Szczęśliwy ten zakątek dążył do gorąco od wieków upragnionego pokoju.
Odzyskany przez Marka mer Martineau działał z nim solidarnie, a za merem cała rada. Zaszedł cały szereg faktów, które przyspieszyły zgodę i porozumienie nauczyciela z władzą, pozwalające postępować szybko po drodze pożądanych reform. Ksiądz Cognasse, ulegając radom słodkiego namaszczenia, wyniesionym z Valmarie, zrazu panował nad sobą, chciał utrzymać kobiety w przekonaniu, że niezwyciężonym jest, kto je ma po swojej stronie. Niezdolny jednak do cierpliwości, popadł w zwykłe napady uniesienia, wściekły, że nawet kobiety usuwały się od niego, tak nieudolnie obchodził się z niemi. Wkrótce doszedł do zupełnej brutalności, jak mściwy zastępca tego Boga, co pustoszy i zabija, w lot zastosowując za najlżejsze przewinienia najstraszniejsze kary wieczne. Raz proboszcz wytargał aż do krwi uszy małego Maulin, który z figlów pociągnął za spódnicę służącą z plebanii, ową sławną Palmirę, nie szczędzącą dzieciom szturchańców i rózgi. Innym znów razem wypoliczkował Kasię za to, że śmiała się w czasie mszy, gdy ksiądz ucierał nos przy ołtarzu. Ostatniej niedzieli nakoniec, widząc, że cała okolica stanowczo wymyka się z pod jego władzy, do tego stopnia się zapomniał, że kopnął merową, panię Martineau, wyobraziwszy sobie, że umyślnie nie dość szybko usunęła mu się z drogi. Przebrało to miarę cierpliwości: Martineau wystosował skargę i powołał przed sąd karny proboszcza, który od tego czasu otwarcie walczył, wściekle się miotając wśród kupy procesów.
Na ukoronowanie swego dzieła Marek żywił zamiar, który nareszcie mógł wprowadzić w wykonanie. W skutek nowych praw zakonnice Dobrego Pasterza, które w pracowni bielizny tak okrutnie wyzyskiwały dwieście robotnic, mrących z przepracowania i głodu, zmuszone były do opuszczenia Jouville, co było wielką ulgą dla okolicy, pozbywającej się w ten sposób bolesnej rany i hańby. Marek skłonił radę miejską, aby nabyła obszerne budynki, sprzedawane z licytacyi. Zamiarem jego było obrócić te wielkie pracownie na Dom gminny, w którym możnaby było powoli, w miarę możności urządzić salę gier i tańców, bibliotekę, muzeum, a nawet bezpłatne łazienki. Marek miał głęboką myśl wznieść naprzeciw kościoła, aby go do zneutralizować, rodzaj pałacu obywatelskiego, gdzieby lud pracujący miał miejsce zebrań i odpoczynku. Przez długi czas kobiety chodziły na mszę, aby pokazać swoje nowe suknie i zobaczyć suknie sąsiadek; teraz zatem jeszcze chętniej będą uczęszczały do wesołego pałacu braterstwa, gdzie oczekiwało ich trochę dobroczynnej rozrywki. Najpierw założona sala gier, była powodem wielkiej ludowej manifestacyi. Chodziło o to, aby okupić i zatrzeć dawne poświęcenie gminy zakonnikom, którego to faktu gorzko żałowali mer i rada, odkąd powrócili do zdrowego zapatrywania się na rzeczy. Martineau, aby zrzucić z siebie winę, ze zwykłą przezornością, oskarżał nauczyciela Jauffre’a, że wydał go w ręce księdza Cognasse’a, zamąciwszy mu głowę różnemi niejasnemi pogróżkami co do Jouville i co do niego samego, jeżeli nie podda się całkowicie Kościołowi, który po wieki wieków będzie potęgą i panem ludzi i majątków. Obecnie Martineau, widząc, że to nieprawda, ponieważ Kościół został zwyciężony, a okolica rosła w pomyślność wmiarę jak się odeń oddalała, gorąco pragnął być po stronie zwycięzców, z prawdziwą chytrością chłopa, co myśli praktycznie, choć niewiele, mówi. Chciał, aby święto było rodzajem odrzeczenia (abjuration), obrzędem, w czasie którego mógłby na czele rady dodać gminę kultowi rozumu i prawdy, aby zapomniano o ceremonii dawnej, kiedy gmina się poświęciła krwawemu fetyszowi obłędu i kłamstwa. Tę to uroczystość właśnie Marek miał doprowadzić do skutku, urządzając pod przewodnictwem mera i rady inauguracyę sali gier i tańców w Domu gminnym, gdzie ludność będzie się odtąd zbierała niedzielami na święta cywilne.
Robiono wielkie przygotowania. Uczniowie Marka i uczennice Genowefy mieli odegrać małą sztukę, tańczyć i śpiewać. Dawniej już zebrano orkiestrę z okolicznej młodzieży. Młode dziewczyny, ubrane w bieli, jak niegdyś dziewice Najświętszej Maryi Panny, odśpiewają kantatę na cześć prac rolnych i rozkoszy życia. Życie bowiem, nadewszystko życie zdrowe i całkowite, przepełnione obowiązkami i radościami, zamierzano świętować, jako powszechne źródło siły i bezpieczeństwa. Potem nastąpi wręczenie wszystkich zebranych gier siły i zręczności: gimnastyki, wyścigów, palanta i innych, młodzieży i dzieciom, które co niedziela będą mogły używać. Miejsca zacienione w ogrodzie przeznaczono dla kobiet, żon i matek, które nabywały w ten sposób salon, gdzie będą mogły się spotykać, wesoło gawędzić i bawić. Na ceremonię inauguracyi przybrano salę zielonością i kwiatami, a cała, wystrojona odświętnie, ludność Jouville, od rana napełniła gwarną wesołością ulice miasta.
Niedzieli tej Mignot, na żądanie Marka, przyprowadził, za zgodą rodziców, swoich uczniów i uczennice z le Moreux, aby także przyjęli udział w uroczystości. Ponieważ dotychczas jeden ksiądz obsługiwał Jouville i le Moreux, jedna też sala gier i tańców służyć mogła dla obydwóch gmin. Właśnie gdy Marek wyszedł na spotkanie Mignot’a przed Kościół, sroga Palmira zamykała go gwałtownie na klucz. Zrana ksiądz Cognasse odprawił mszę przed prawie pustemi ławkami, to też w przystępie wściekłego gniewu dał służącej rozkaz zabarykadowania domu bożego: nikt doń nie wnijdzie, skoro ten lud bezbożny kłania się bałwanom zmysłowości ludzkiej. Sam ukrył się w plebanii, której ogród leżał przy drodze, prowadzącej do Domu gminnego. Nie mylił się: Jouville wyzwalało się od niego.
— Wie pan, że już przez dwie niedziele nie był w le Moreux. Utrzymuje, zresztą słusznie, że nie warto jechać cztery kilometry, aby odprawiać mszę dla dwóch żebraczek i trzech dziewcząt. Wieś cała oburzona na niego od czasu jak gonił i wybił małą Lourard za to, że mu pokazała język. Ma napady szalonej gwałtowności, odkąd się czuje pobitym; aż ja go muszę teraz bronić w obawie, żeby rozsrożona ludność nie zrobiła mu krzywdy.
Mignot śmiał się, a na zapytania Marka opowiadał.
— Tak jest, nawet nasz mer, Saleur, taki ostrożny, bojący się zakłócić swój spokój zbogaconego handlarza bydła, odgrażał się, że mu wytoczy proces i napisze do biskupa. Doprawdy, o ile z początku trudno mi było wydobyć le Moreux. ze skorupy ciemnoty i przesądu, w jaką je zakuł mój poprzednik, klerykał Chagnot, o tyle teraz fakta za mnie działają. Cała ludność jest ze mną, szkoła będzie wkrótce panowała niepodzielnie, a kościół zamknie się całkowicie.
— Myśmy jeszcze do tego nie doszli — rzekł wesoło Marek. — Tu ksiądz Cognasse wytrzyma do ostatniej chwili, dopóki tylko będzie płatny przez Państwo z woli Rzymu. Zawsze myślałem, że małe, zapadłe gminy, jak le Moreux, te mianowicie, gdzie życie jest łatwe, najpierwsze się wyzwolą od księdza, gdyż tam może on zniknąć, w niczem nie naruszając życia społecznego. Nigdy go nie lubiono, pobożność uprawiano coraz mniej, nie wzbudzi żalu, gdy odejdzie, gdyż węzeł obywatelski zawiąże się mocno, powstanie związek ludzki, dostarczający zadowolenia żywotnego i pewnego.
Nadeszła chwila rozpoczęcia obchodu, więc Marek i Mignot skierowali się ku Domowi gminnemu, gdzie zebrali się ich uczniowie. Zastali tam Genowefę w towarzystwie Salvan’a i panny Mazeline, którzy opuścili swoje schronienia, aby uczestniczyć w uroczystości cywilnej, będącej po części ich dziełem, tryumfem długich lat pracy. Obchód był pełen prostoty, braterstwa i wesołości. Władza, t. j. Martineau, przepasany szarfą, na czele rady, objął w posiadanie pałac ludu, w imieniu gminy, którą przedstawiał. Następnie dzieci grały komedyę, śpiewały, otwierając w ten sposób przyszłość użytecznej pracy i błogiego pokoju rękami niewinnemi, zdrowemi i czystemi, wśród ogólnej radości. Wieczna młodość, dzieci zwalą ostatnie przeszkody na drodze do przyszłego państwa doskonałej solidarności. Czego nie może dokonać dziecko dzisiejsze, dokona dziecko jutra. Gdy przebrzmiał, rzucony przez dzieci, okrzyk nadziei, wystąpiła młodzież płci obojej, jako tkliwa obietnica przyszłej płodności. Następnie przyszli ludzie dorośli, gotowe żniwo, małżonkowie i ojcowie, żony i matki, cała fala ludzi w pełni pracy; po za tymi pozostawali tylko starcy, wzruszająca przeszłość, szczęśliwy wieczór życia, jeżeli życie upłynęło uczciwie. Ludzkość przychodziła do samopoznania i dawny ideał boski wprowadzała w życie ziemskie, życie rozumu, prawdy i sprawiedliwości, prowadzące do braterstwa, pokoju i szczęścia. Od tego czasu Jouville miało, jako miejsce zebrań, ten dom wesela i zdrowia, gdzie nie było pogróżek ani kar, gdzie słońce każdy wiek radowało. Tu serce i rozum nie będą łudzone, nie będzie się sprzedawać udziałów w mniemanym raju. Ztąd wyjdą obywatele orzeźwieni, zadowoleni z życia dla samej rozkoszy życia. Cały okrutny bezsens kruszył się przed pełną prostoty wesołością i dobroczynnem światłem.
Tańce przeciągnęły się do wieczora. Piękne wieśniaczki nigdy nie były na podobnej uroczystości. Jaśniała wśród nich rozbawiona twarz merowej, pięknej pani Martineau, która najdłużej pozostała wierną księdzu Cognasse, jakkolwiek oddawna bywała w kościele li-tylko dla pokazania nowych sukien. I dziś miała nową suknię i zachwycona była, że może ją pokazać bez obawy zawalania na wilgotnych płytach kościelnych. Tu zresztą pewna była, że nikt jej nie kopnie, gdy nie dość prędko ustąpi z drogi. Jouville ma nareszcie salon, gdzie można będzie się widywać, gawędzić i po trochu przechwalać.
Uroczystość zakończyła się niespodziewanym wypadkiem. Marek i Genowefa odprowadzili swoją szkołę w towarzystwie Mignot’a z uczniami, Salvan’a i panny Mazeline, wszyscy weseli, rozbawieni i żartujący. W tejże grupie była i pani Martineau z kilku kobietami ze wsi, którym opowiadała, jak się skończył proces wytoczony przez jej męża proboszczowi, z powodu owego kopnięcia. Przed sądem karnym stanęło piętnastu świadków i sędzia, po gwałtownych rozprawach, zasądził księdza Cognasse na dwadzieścia pięć franków kary, co dostatecznie tłomaczyło stan wrzenia, w jakim od dni kilku pozostawał. Gdy, przechodząc koło ogrodu plebanii, podniosła nieco głos, mówiąc, że zasłużył na karę, nagle po nad niskim murem ukazała się głowa księdza Cognasse i zaczęła miotać obelgi.
— A, pyszna, kłamliwa babo, wcisnę ci do gardła twój gadzinowy język, co jadem pluje na Boga!
Jakim sposobem był tam właśnie w tej chwili? Czy z za muru czatował na powracających z uroczystości? Czy przystawił drabinę, z której lepiej było widać? Zobaczywszy panie Martineau w nowej sukni, otoczoną wystrój onemi kobietami, co zaniedbały kościół dla bezbożnej zabawy w domu dyabelskim, do reszty stracił głowę.
— Kobiety wyuzdane, co łzy wyciskacie aniołom, kobiety przeklęte, kraj zatruwające swojemi grzechami, strzeżcie się, strzeżcie! Ja się z wami rozprawię, zanim szatan was porwie!
I doprowadzony do furyi tem, że nie miał za sobą nawet kobiet, tych nędznych kobiet, które Kościół nienawidzi, których się boi, ale które pragnie trzymać, aby przeznie panować, — zaczął wyrywać ze zrujnowanego muru kamienie i rzucać w kobiety z całym rozmachem suchych, czarnych rąk.
— Masz, Maciejowa, co sypiasz ze wszystkimi parobkami swego męża!.. Masz, Durand’owa, coś ukradła siostrze połowę spadku po ojcu!.. A to tobie, Dezyderyo, coś mi nie zapłaciła za trzy msze, odprawione za spokój duszy twego dziecka!.. A ty, Martineau, coś wymusiła wraz z wyrokiem na mnie, wyrok na Pana Boga, masz! jeden kamień! dwa! trzy! czekaj, czekaj! dostaniesz tyle kamieni, ile jest franków w dwudziestu pięciu frankach!
Zrobił się straszny skandal, dwie kobiety zostały zranione, a połowy zabrał się do spisywania protokółu. Wśród obelg i krzyków opamiętał się ksiądz Cognasse. Zrobił groźny giest, jak jego Bóg pomsty, zwiastujący zagładę nowego świata, i zniknął, niby dyabeł w szopce. Zagrażał mu nowy proces, a i tak już upadał pod wzbierającą falą awizacyj.
Następnego czwartku będąc w Maillebois, nabył Marek pewności w kwestyi, która go od jakiegoś czasu prześladowała. Przechodził przez wązki Plac Kapucynów, gdy uwagę jego zwrócił nędznie czarno ubrany mężczyzna, stojący przed szkołą braciszków i bacznie wpatrzony w jej mury. Poznał natychmiast człowieka, ujrzanego przed miesiącem w towarzystwie Polidora, w klombie, na rogu Alei Dworcowej. Przyglądając mu się swobodnie, wśród dnia, Marek nie miał żadnej wątpliwości: był to w istocie braciszek Gorgiasz, Gorgiasz w starym, zatłuszczonym surducie, zestarzały, z wychudłą twarzą, przygarbiony, lecz łatwy do poznania po dużym, podobnym do dzioba drapieżnego ptaka nosie, osadzonym między wystającemi kośćmi twarzy. Nie mylił się Delbos: Gorgiasz powrócił i musiał już od kilku miesięcy włóczyć się po okolicy.
W głębokiej zadumie, w którą zapadł na tym cichym, prawie zawsze pustym Placu, uczuł na sobie przenikające spojrzenie Marka. Odwrócił się zwolna i oczy jego spotkały się z oczami osoby, stojącej o kilka kroków. On także poznał Marka. Zamiast jednak zmieszać się i uciekać, jak za pierwszym razem, stał i w mimowolnym, drwiącym i okrutnym, właściwym mu uśmiechu podwinął wargę, ukazując ostre, wilcze zęby. Poczem spokojnie przemówił, wskazując zniszczone mury szkoły braciszków:
— Hę, panie Froment, musi panu być przyjemnym widok tej ruiny?.. Mnie, wie pan, pobudza on do wściekłości, mam ochotę podłożyć ogień, żeby spalić resztę tych łajdaków!
A widząc, że Marek, zdumiony iż śmiał do niego mówić, drgnął w milczeniu, znowu uśmiechnął się okrutnie.
— Dziwi pana, że mu się zwierzam?.. Byłeś pan moim najgorszym wrogiem. Nie mam jednak do pana żalu, nie miałeś względem mnie żadnych obowiązków i walczyłeś za swoje przekonania. Kogo nienawidzę, kogo do śmierci prześladować będę, to moich przełożonych, moich braci w Chrystusie, tych wszystkich, co powinni byli mnie bronić i ratować, a którzy mię wyrzucili na bruk w nadziei, że zemrę z nędzy i wstydu... Ale co tam ja, biedna, potępienia godna istota, kiedy ci nędznicy zdradzili i zaprzedali samego Boga, bo z ich to winy, z winy ich głupoty i słabości Kościół zostanie ostatecznie pobity, a tymczasem biedna szkoła, którą pan tu widzisz już się wali na wszystkie strony... Kiedy pomyślę, jakie stanowisko zajmowała za moich czasów!.. My wtedy byliśmy zwycięzcami, zgnębiliśmy prawie doszczętnie waszą świecką szkołę. A teraz ona tryumfuje i wkrótce wyłącznie panować będzie. Serce mi wzbiera żalem i wściekłością.
Gdy jednak dwie kobiety ukazały się na Placu i jeden z Kapucynów wyszedł z kaplicy, braciszek Gorgiasz, rzucając skośne spojrzenia, dodał szybko i zcicha.
— Panie Froment, oddawna dręczy mnie pragnienie pomówienia z panem. Mam panu dużo do powiedzenia. Jeżeli pan pozwoli, przyjdę do Jouville w tych dniach o zmroku.
Odwrócił się i zniknął, zanim Marek zdążył przemówić. Poruszony do głębi, nie wspominał o tem spotkaniu nikomu, prócz żony, która się przeraziła. Umówili się go nie przyjmować, przypuszczając że oznajmiona wizyta mogła być zasadzką, nową jakąś intrygą zdrady i kłamstwa. Człowiek ten zawsze kłamał i kłamać będzie; nie można było spodziewać się, że w jego zwierzeniach znajdą, od tak dawna poszukiwany fakt nowy. Miesiące jednak upływały, a Gorgiasz się nie pokazał. Marek, który z początku czuwał, aby przed nim drzwi zamknąć, doszedł do tego, że się dziwił i prawie niecierpliwił, iż zapowiedziany gość nie przychodzi. Rozmyślał, jakiemi były obiecane zwierzenia i dręczył się, że ich nie zna. Zresztą, dlaczego miałby go nie przyjąć? Jeżeli nawet nie dowie się niczego pożytecznego, przeniknie samego człowieka. Wyczekiwał odtąd wizyty, która się spóźniała.
Wreszcie pewnego zimowego wieczora, wśród ulewnego deszczu zjawił się Gorgiasz, owinięty w stary, ociekający wodą i błotem, płaszcz. Jak tylko zrzucił z siebie łachman, Marek wprowadził go do klasy, ciepłej jeszcze od dogasającego fajansowego pieca. Mała naftowa lampka słabo oświetlała obszerną cichą salę, rzucając wydłużone cienie. Za drzwiami czatowała drżąca Genowefa, zdjęta niewyraźną obawą możliwego zamachu.
Braciszek Gorgiasz odrazu wpadł na tor rozmowy przerwanej na Placu Kapucynów, jak gdyby rozpoczętą była przed paru godzinami.
— Widzi pan, panie Froment, Kościół umiera, bo niema kapłanów zdolnych podtrzymać go, w razie potrzeby, ogniem i mieczem. Żaden z tych biednych niedołęgów, z tych płaczliwych chłopców dzisiejszych nie kocha, a nawet nie zna prawdziwego Boga, tego, który wyniszczał narody za proste nieposłuszeństwo i panował nad ciałami i duszami, jako wszechwładny monarcha, zawsze zbrojny... Do czego dojdzie świat, jeżeli w imieniu Boga przemawiać będą tchórze i głupcy?
Zaczął krytykować jednego po drugim swoich przełożonych, swoich, jak ich nazywał, braci w Chrystusie i wyprawił prawdziwy a straszny pogrom. Jego Wielebność biskup Bergerot, zmarły w osiemdziesięciu czterech latach, był to biedny człowieczyna, wiecznie drżący i nielogiczny, nie zdołał oderwać się od Rzymu, aby założyć swój sławny Kościół Francuzki, liberalny i racyonalistyczny, który zresztą byłby tylko nową sektą protestantyzmu. Ci to właśnie biskupi, pozbawieni silnej wiary, a wykształceni, oddający się psychologii, słabemi, niezbrojnemi w pioruny rękami niezdolni byli utrzymać przy ołtarzu tłumu niedowiarków, których powinni byli bez litości biczować postrachem wiecznego piekła. Nadewszystko zionął nienawiścią względem księdza Quandieu, żyjącego jeszcze, pomimo późnego wieku. Dawny proboszcz parafii świętego Marcina był, według niego, zdrajcą, odstępcą, niegodnym kapłanem, co pluł na religię, otwarcie stając po stronie wrogów Boga, w czasie sprawy Simon’a. Dowiódł tego później, kiedy porzucił stan duchowny i osiadł w ukwieconym domu w odludnej dzielnicy. Mówił, że wstręt w nim budzą nizkie przesądy ostatnich wiernych, posuwał zuchwalstwo do utrzymywania, że zakonnicy, handlarze w Świątyni, jak ich nazywał, są nieświadomymi burzycielami, przyspieszającymi upadek Kościoła. Burzycielem jest on, którego dezercya posłużyła za argument przeciwnikom katolicyzmu, za wstrętny przykład człowieka, zaprzeczającego całemu swemu żywotowi, łamiącego śluby, nad męczeństwo przenoszącego wygodną, haniebną starość. Co zaś do księdza Coquard, jego następcy na probostwie świętego Marcina, tego suchego drągala z poważną, surową miną, — po za tą doskonałą maską ukrywał on zupełną nieudolność.
Dotychczas Marek słuchał w milczeniu, postanowiwszy nie przerywać. Gwałtowna jednak napaść na księdza Quandieu wyprowadziła go z równowagi.
— Nie znasz pan tego księdza — rzekł, zmuszając się do spokoju — i mówisz o nim jak zaślepiony urazą nieprzyjaciel... Był jedynym tu księdzem, co od pierwszego dnia zrozumiał straszną krzywdę, jaką Kościół sam sobie wyrządza, oświadczając się otwarcie, namiętnie przeciwko prawdzie i sprawiedliwości. Jakto! Kościół, który ma przedstawiać na ziemi Boga prawdy i sprawiedliwości, dobroci i niewinności, Kościół założony dla wywyższenia cierpiących i pokornych, — ten Kościół zrzuca naraz maskę i, dla zachowania władzy doczesnej, popiera ciemiężców, kłamców i fałszerzy! Skutki takiej postawy z konieczności muszą być dla niego straszne z chwilą, jak prawda i sprawiedliwość, jak niewinność Simon’a piorunną błyśnie jasnością! Jest to prawdziwe samobójstwo, Kościół własnemi rękoma zgotował swoje potępienie, nigdy już nie będzie domem prawdy, sprawiedliwości, wiecznej czystości i wiecznej dobroci! Pokuta za błąd zaczyna się dopiero, zobaczymy, jak zwolna będzie zamierał za straszną niesprawiedliwość, którą zaszczepił jak żrącego raka na własnem swem ciele... Tak, ksiądz Quandieu przewidział to genialnie i przepowiedział. Fałszem jest, że z tchórzostwa uciekł z Kościoła, opuścił go, płacząc krwawemi łzami, a obecnie w cierpieniu dokończą życia nędzy i goryczy.
Szorstkim giestem braciszek Gorgiasz zakończył dysputę. Niecierpliwie czekał, by módz rozpocząć wściekłe oskarżenia; nie słuchał prawie Marka, a płonące oczy utkwił w dali, w palących wspomnieniach krzywdy osobistej.
— Dobrze, dobrze! Mówię, co myślę, a panu nie przeszkadzam myśleć, co mu się podoba... Ale są jeszcze inni głupcy i łotry, których nie będziesz pan bronił. Hę? ten podły ojciec Teodozy, pieścidełko dewotek, złodziejski kasyer Raju?
I rozpoczął na nowo, napadając na Przeora Kapucynów z zabójczą wściekłością. Sam nie był przeciwnym czczeniu świętego Antoniego Padewskiego, owszem, wielbił go, jedyną nadzieję pokładał w jego cudach, pragnąłby, aby cały świat przynosił Świętemu w ofierze frankówki i dwufrankówki, aby zmusić Boga do spalenia piorunami miast bezbożnych. Ale ojciec Teodozy jest niecnym komedyantem, zbija pieniądze jedynie dla siebie, odmawia przyjścia z pomocą sługom bożym w niedostatku. Dawniej, kiedy jego skarbonki napchane były setkami tysięcy franków, nie wziąłby z nich marnych pięciu franków, żeby od czasu do czasu osłodzić życie swoim sąsiadom, biednym braciszkom ze szkoły chrześcijańskiej. Teraz zaś, gdy ofiary corocznie się zmniejszają, jeszcze jest gorszy, odmówił jemu, Gorgiaszowi, pomocy w strasznej okoliczności, w której dziesięć franków mogło było uratować mu życie. Tak, wszyscy go opuszczają, wszyscy! I ojciec Teodozy, rozpustnik i kręciciel, kat na pieniądze i ten drugi, wielki dowódca, wielki zbrodniarz, o tyle głupi, o ile podły! Wymówił wreszcie imię ojca Crabot’a, którego przez resztki świętej grozy nie wymieniał dotychczas; paliło mu jednak język, taka go opanowała furya druzgotania wszystkich świętości. A ojciec Crabot! Ojca Crabot’a dawniej uważał za swego Boga, na kolanach mu służył, cichy, pokorny, gotów do zbrodni posunąć poświęcenie. Uważał go wówczas za wszechwładnego, za bardzo inteligentnego, niezmiernie odważnego, natchnionego przez Jezusa, który mu zapewnił wieczne zwycięztwo na ziemi. Z nim czuł się bezpiecznym, pewnym powodzenia we wszystkich, nawet najprzykrzejszych przedsięwzięciach. I ten oto uwielbiony mistrz, dla ocalenia którego zmarnował życie, ten sławny ojciec Crabot dziś się go wypiera, zostawia bez chleba i dachu. Gorzej, stara się go usunąć, jak się usuwa kompromitującego wspólnika któremu się życzy, żeby przepadł bez wieści. Zresztą, czyż nie okazywał się zawsze potworem egoizmu? czyż nie poświęcił biednego ojca Philibina, który zmarł niedawno w klasztorze we Włoszech, gdzie od lat wielu był napoły umarłym? Ojciec Philibin to prawdziwy bohater, ofiara wiecznie posłuszna przełożonemu; poświęcenie posunął tak daleko, że sam jeden zapłacił za nakazane czyny, wykonane w milczeniu. Druga ofiara to ten szaławiła braciszek Fulgenfy, prawdziwy idyota — z ptasią, szaloną mózgownicą, nieodpowiedzialny i nie zasługujący na to, aby być zmiecionym, rzuconym w nicość i umierać niewiadomo nawet gdzie. I po co tyle brudów i niewdzięczności? Nie byłoż ze strony ojca Crabot’a o tyle głupiem, o ile podłem opuścić dawnych przyjaciół, sprawców swego wywyższenia? czy nie pod samym sobą grunt kopał, pozwalając ich pokonać i czy nie lękał się, że jeden z nich, zniecierpliwiony, powstanie i w twarz mu rzuci straszną prawdę?
— Mówię panu — wołał Gorgiasz — że pod wspaniałą postacią, pod opinią inteligencyi i gienialnej dyplomacyi, ukrywa on bezgraniczną głupotę. Trzeba być głupim jak koń Jezusowy, aby postępować ze mną, jak on postępuje. Ale niech się strzeże, niech się strzeże! ja kiedyś przemówię...
Nie dokończył; chciwie słuchający Marek chciał go pociągnąć za język.
— Co? co masz pan do powiedzenia?
— Nic, to sprawa między nim a mną, powiem ją przed Bogiem na spowiedzi.
Poczem kończył swoją gorzką litanię.
— Albo na przykład brat Joachim, którego postawili na czele naszej szkoły w Maillebois, w zastępstwie braciszka Fulgentego: protegowany ojca Crabot’a, hipokryta, wybrany z powodu swej zręczności i giętkości, uważa się za wielkieg człowieka, bo nie drze za uszy tych robaczywych dzieciaków. Widzi pan dobre skutki, wkrótce będą zmuszeni zamknąć szkołę dla braku uczniów. Bić i kopać, tak Bóg nakazuje wychowywać podłe ludzkie nasienie, jeżeli ma wyrosnąć na co dobrego... Koniec końców, chce pan wiedzieć moje zdanie. W całej okolicy jeden jest tylko mniej więcej uczciwy ksiądz, to wasz proboszcz, Cognasse. Wyzwany do walki, poszedł, jak inni, po radę do Valmarie i o mało nie zgnił na kupie z innymi, bo mu nakazano być giętkim i zręcznym. Wkrótce się jednak otrząsnął i kamieniami walczy z nieprzyjaciółmi Kościoła; jest to prawdziwie godne świętego, w ten sposób Bóg, gdy zechce, na pewno świat zdobędzie.
Dziki, gwałtowny, wzniósł w górę pięści potrząsał niemi w wielkiej, cichej, zwykle spokojnej sali szkolnej, gdzie lampka rzucała przyćmione światło. Nastała chwila głębokiej ciszy, słychać tylko było odgłos deszczu, bijącego w szyby.
— W każdym razie — odpowiedział z lekką ironią Marek — zdaje się, że Bóg równie jak przełożeni opuścił pana i poświęcił.
Braciszek Gorgiasz spojrzał na nędzną swą odzież i wychudłe ręce, dowodzące biedy.
— Prawda, Bóg ukarał mię za moje i cudze winy. Korzę się przed jego wolą, pracuje on dla mego zbawienia. Nie zapominam jednak i nie przebaczam innym, że powiększyli moje nieszczęścia. A, zbójcy! na jakie straszne życie mię skazali, odkąd zmusili mię do opuszczenia Maillebois i w stanie jakiej nędzy musiałem tu wrócić, aby starać się wydrzeć im kawałek chleba, który mi winni!
Nie dodał nic więcej, lecz całej tragicznej historyi można się było domyślić, gdyż drżał jak dziki zwierz tropiony i zwyciężony głodem. Zakon posyłał go zapewne od klasztoru do klasztoru, wybierając najbiedniejsze, aż zewsząd wypędzony, jako zbyt kompromitujący, zrzucił habit i włóczył się po drogach z piętnem odstępcy. W jakich dalekich stronach bywał, jakie pędził życie niedostatku i awantur, przez jakie dziwne przygody i plugawe namiętności przechodził, — niepodobna było wiedzieć, zgadywało się tylko po zczerniałej jego twarzy, czytało się w głębi pałających oczu, pełnych bólu i nienawiści. Najznaczniejsza zapewne część jego dochodów pochodziła od dawnych wspólników, którzy kupowali jego nieobecność i milczenie. Ile razy nasyłał listy za listami, zaczynał grozić, otrzymywał drobne sumki, pozwalające mu pociągnąć jeszcze kilka miesięcy życie odepchniętego przez wszystkich wyrzutka. Potem nadszedł czas, kiedy nie dostawał odpowiedzi, a listy i pogróżki zostawały bez skutku; dawnych zwierzchników znużyły jego żarłoczne wymagania, lub może myśleli, że po tylu latach przestał być niebezpiecznym. Sam dość był inteligentnym, aby zrozumieć, że wyznania ich dotyczące, nie miałyby wielkiego znaczenia, a pozbawiłyby go raczej ostatniej nadziei wyłudzenia od nich trochę grosza. Powrócił i włóczył się w okolicach Maillebois, gdyż znał kodeks i wiedział, że jest osłonięty przedawnieniem. I przez długie miesiące żył tu w ukryciu, z franków wydzieranych oskarżycielom Simon’a, strachem okupujących swój okrutny tryumf w Rozan. Był ich zgryzotą, ich karą, ich karą stojącą u drzwi i zapowiadającą przyszłą hańbę. Znowu przecież musiały ich znużyć jego prześladowania, gdyż przepełniony był goryczą. Nie byłby tak obrzucał ich obelgami, gdyby mu pozwolili byli czerpać, za cenę milczenia, w swoich sakiewkach.
Marek zrozumiał to doskonale. Braciszek Gorgiasz ukazywał się, wypływał z podejrzanych ciemności, w które się pogrążył, wtedy tylko gdy w brudnych rozrywkach stracił otrzymaną pomoc. Żeby przyjść do niego w nocy, pod ulewnym deszczem, musiał z pewnością mieć puste kieszenie i liczył coś zyskać na tej wizycie. Na co jednak liczył? po co wygłosił tę długą wściekłą skargę na ludzi, których był, jak sam mówił, powolnem narzędziem?
— Czy pan mieszka w Maillebois? — spytał zaciekawiony Marek.
— Nie, nie, nie w Maillebois... Mieszkam, gdzie mogę.
— Bo, zdawało mi się, żem pana tam raz widział, jeszcze przed spotkaniem na Placu Kapucynów... Był pan, przypominam sobie, z dawnym swoim uczniem, Polidorem...
Słaby uśmiech rozpogodził znękaną twarz braciszka Gorgiasza.
— Polidor, tak, bardzo go lubiłem. Był to pobożny i dyskretny chłopiec. Później, równie jak ja ucierpiał od złości ludzkiej. Oskarżono go o rozmaite zbrodnie, gdyż nie rozumiano jego natury. Po powrocie z przyjemnością go odszukałem, połączyliśmy nasze nędze, pocieszaliśmy się wzajemnie, oddając się w boskie ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa... Ale Polidor jest młody i postępuje ze mną jak inni, od miesiąca zniknął i daremnie go poszukuję. Źle wszystko idzie, trzeba z tem skończyć!
Wyrwał mu się jęk ochrypły a Marek zadrżał, słysząc, z jaką gorącą czułością ten starzec, zniszczony potwornemi namiętnościami, dzieciożerca, mówił o Polidorze. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad dojrzanem piekłem, gdyż były braciszek znów mówił, gwałtownie zbliżając się do niego:
— Niech pan posłucha, panie Froment, mam tego dosyć, przyszedłem, aby panu wszystko opowiedzieć... Jeżeli mi pan obieca, że wysłucha mię jak ksiądz, powiem panu prawdę, prawdziwą prawdę tym razem. Jesteś pan jedynym człowiekiem, któremu mogę zrobić to zwierzenie bez ujmy dla mojej godności i dumy, gdyż byłeś pan zawsze przeciwnikiem prawym i bezstronnym. Wysłuchaj więc pan mojego zwierzenia i przyrzeknij zachować je w tajemnicy do czasu, aż pozwolę panu je ujawnić.
Marek przerwał mu z żywością:
— Nie, nie, nie chcę się do tego zobowiązywać. Nie ja wywołałem pańskie zwierzenia, przyszedłeś pan z własnej woli i mówisz, co się panu podoba. Jeżeli w istocie powiesz mi pan prawdę, chcę módz ją zużytkować zgodnie z mojem sumieniem.
Gorgiasz zawahał się zlekka.
— Niech i tak będzie liczę na pańskie sumienie.
Nie zaraz jednak zaczął mówić; była chwila milczenia. Na dworze deszcz bił ciągle w szyby, wiatr wył w pustych ulicach, a płomyk lampki, nieruchomy i prosty świecił wśród niepewnych cieni cichej klasy. Marka opanowywał zwolna niesmak i ból, wywołane obecnością tego człowieka, budzącego w nim wstrętne i smutne wspomnienia. Zwrócił niespokojne spojrzenie ku drzwiom, za któremi stała Genowefa. Czy słyszała, co mówili? Jakże musiało jej być przykrem poruszanie tego dawnego błota!
Po długiem milczeniu, pragnąc nadać zwierzeniu większą uroczystość, braciszek Gorgiasz dramatycznie wzniósł rękę do góry i, przeczekawszy jeszcze chwilę, przemówił szorstko i powoli:
— Prawdą jest, wyznaję przed Bogiem, że w dzień zbrodni, wszedłem wieczorem do pokoju Zefiryna.
Pomimo iż Marek z mocnem niedowierzaniem oczekiwał na zapowiedziane zwierzenie, pewien, że będzie nowem kłamstwem, drgnął jednak i powstał w mimowolnem przerażeniu. Gorgiasz powstrzymał go spokojnym giestem.
— Wszedłem, a raczej oparłem się o ramę okna, ale było to o dziesiątej i minut dwadzieścia, zatem przed popełnieniem zbrodni. To chcę właśnie panu opowiedzieć, aby ulżyć sumieniu... Wyszedłszy z kaplicy Kapucynów w ciemną noc, w obawie jakiego nieszczęścia, podjąłem się odprowadzić małego Polidora do ojca jego, dróżnika, mieszkającego przy drodze, prowadzącej do Jouville. Wyszliśmy z kaplicy o dziesiątej, licząc dziesięć minut drogi w jedną stronę i dziesięć minut w drugą, — widzi pan, że musiało być dwadzieścia minut po dziesiątej... Przechodząc koło szkoły, ze zdziwieniem dostrzegłem z pustego Placu, że okno Zefiryna było otwarte na oścież i jasno oświetlone. Zbliżyłem się, ujrzałem kochanego malca rozebranego, w koszulce tylko, jak się bawił układaniem świętych obrazków, które dostał od swoich towarzyszów pierwszej komunii. Wyłajałem go, że nie zamyka okna, które jest tak nizkie, że byle jaki przechodzień mógł przez nie wskoczyć. On jednak śmiał się milutko i żalił się na gorąco, wistocie bowiem burzliwa noc była duszna, pamięta pan zapewne... Kazałem mu przyrzec, że się zaraz położy spać, gdy wtem na stole, między świętemi obrazkami poznałem zdaleka wzór kaligraficzny, pochodzący z mojej klasy z pieczęcią i podpisany mojemi cyframi. Wtedy rozgniewałem się na dobre, przypominając mu surowy zakaz wynoszenia przedmiotów szkolnych. Zaczerwienił się mocno, tłomaczył się, iż ma do skończenia pilne zadanie. Błagał mnie nakoniec, by mu zostawić wzór do następnego dnia, obiecując odnieść go i oddać mi do rąk własnych... Zamknął okno, a ja odszedłem. Oto prawda, cała prawda, przysięgam przed Bogiem.
Marek się uspokoił. Przenikliwie patrzył na Gorgiasza, nie okazując żadnego wrażenia.
— Jesteś pan zupełnie pewnym, że zamknął okno za panem?
— Zamknął je, słyszałem odgłos zasuwanych okiennic.
— Utrzymujesz więc pan w dalszym ciągu, że Simon jest winowajcą, gdyż nikt nie mógł wejść zzewnątrz i myślisz pan, że Simon, spełniwszy zbrodnią, otworzył okiennice i okno, aby rzucić podejrzenie na jakiegoś nieznanego włóczęgę?
— Tak, według mnie, Simon jest winowajcą. Pozostaje przecież jedna jeszcze hypoteza: Zefiryn, dusząc się z gorąca, mógł po mojem odejściu, znów otworzyć okno.
Marek wysłuchał spokojnie tego przypuszczenia, które podsuwano mu jako prowadzące do odkrycia nowego faktu. Wzruszył nawet zlekka ramionami, widząc wartość mniemanej spowiedzi, skoro Gorgiasz upierał się zrzucać swoją zbrodnię na innego. W ciągłej jednak mieszaninie prawdy i kłamstwa, posunięto się o krok ku światłu i Marek postanowił to zaznaczyć.
— Dlaczego nie powiedziałeś pan tego wszystkiego przed sądem? Uniknęłoby się wszelkiej niesprawiedliwości.
— Jakto, dlaczego nie powiedziałem? Ależ byłbym się zgubił niepotrzebnie! Nie uwierzonoby za nic w moją zupełną niewinność. Miałem i mam przekonanie, że winnym jest Simon, milczenie więc moje było całkiem naturalne... Ale powtarzam panu, że wzór widziałem na stole.
— Słyszę, tylko teraz pan uznajesz, że wzór pochodził z pańskiej klasy, że sam położyłeś pieczęć i podpis, — zawsze jednak nie utrzymywałeś tego.
— Za pozwoleniem! to ci głupcy, ojciec Crabot i inni narzucili mi bajkę do usypiania dzieci. W Rozan zaś, żeby podtrzymać swoje idyotyczne założenie, wymyślili wraz z komicznymi biegłymi komplikacyę fałszywej pieczęci — szczyt głupoty... Ja odrazu chciałem uznać autentyczność wzoru. W oczy się rzucała. Musiałem jednak uledz, potwierdzić ich dziwaczne pomysły, nie chcąc aby mię opuścili, poświęcili... Jeszcze przed procesem Rozańskim, kiedy zaczęli się usuwać odemnie i kiedy uznałem mój podpis pod wzorem, widziałeś pan, w jaką wpadli wściekłość przeciwko mnie. Chcieli ocalić tego nieszczęśliwego Philibina, sądzili, że potrafią oszczędzić Kościołowi cienia nawet podejrzenia i dlatego to dziś jeszcze nie mogą mi przebaczyć, że przestałem kłamać.
Widząc, że się zapalał, Marek, żeby go podniecić, rzekł jakby do siebie.
— Dziwna to rzecz jednak ten wzór u dziecka na stole.
— Dlaczego dziwna? Często się zdarzało, że chłopcy zabierali wzory. Przecież i Wiktor Milhomme wziął taki wzór i z tego powodu zacząłeś się pan domyślać prawdy... Zawsze więc podejrzewasz pan, że ja jestem zabójca i myślisz, że przechadzałem się ze wzorem w kieszeni?.. Niech pan pomyśli, czy jest w tem odrobina sensu?
Powiedział to takim gwałtownym, a zarazem drwiącym tonem, z uśmiechem, podnoszącym mu wargę i ukazującym wilcze zęby, że Marek nieco się zmieszał. W istocie bowiem, pomimo że był pewnym winy braciszka, ciemnym punktem był zawsze dla niego ten wzór kaligraficzny, który niewiadomo zkąd się znalazł. Mało prawdopodobnem było, jak zawsze powtarzał zakonnik, aby tego wieczora, po nabożeństwie w kaplicy Kapucynów, mógł mieć przy sobie ten papier. Zkąd więc pochodził? Jakim sposobem miał go pod ręką wraz z numerem „Małego Beaumontais“? Gdyby Marek przeniknął tę tajemnicę, wszystkoby się doskonale zgrupowało, sprawa byłaby wyjaśniona. Aby ukryć swoje zakłopotanie, odpowiedział.
— Nie potrzebowałeś pan nosić go w kieszeni, ponieważ sam mówisz, żeś go widział na stole.
Gorgiasz się zerwał i, czy to poddając się zwykłej gwałtowności, czy grając komedyę, aby nagle przerwać rozmowę, która przybierała niepożądany obrót, biegał w półcieniu sali czarny, pogięty, z giestami waryata.
— Na stole! rozumie się, widziałem go na stole. Mówię, bo się nie boję takiego wyznania. Gdybym był winnym, nie dawałbym panu broni w rękę, mówiąc, zkąd wziąłem wzór... Leży oto na stole, prawda? Biorę go ztamtąd, potem biorę dziennik z kieszeni, gniotę razem i robię knebel. Ha! ha! ha! cóż za operacya, jakie to proste i logiczne!.. Nie, nie! jeżeli dziennik miałem w kieszeni, to i wzór musiał tam być również. Niech mi pan dowiedzie, że był tam, inaczej nie ma pan nic pewnego, nic stanowczego... Nie miałem go w kieszeni, ponieważ widziałem go na stole, raz jeszcze klnę się na Boga!
Zbliżył się do Marka oszalały, dziki i rzucał mu w twarz słowa, tchnące zuchwałem wyzwaniem, prawdą, podawaną w formie przypuszczenia, kłamstwem, pokrywającem zaledwie straszną scenę, którą z demoniczną rozkoszą przeżywał we wspomnieniu.
Znowu zachwiany w podejrzeniach, zapragnął Marek skończyć rozmowę, widząc, że nic z niej pożytecznego nie osiągnie.
— Posłuchaj pan, dlaczego mam panu wierzyć? Opowiadasz mi pan jakąś historyę, jest to już trzecia odmiana sprawy... Najprzód zgadzasz się pan z oskarżeniem: wzór pochodzi ze szkoły świeckiej, podpis nie jest pana, lecz naśladowany przez Simon’a, który swoją zbrodnię chce zrzucić na pana. Potem, kiedy kawałek papieru z pieczęcią, oddarty przez ojca Philibina, znaleziono w papierach tegoż, czujesz pan niemożebność zastawiania się bezsensownym raportem biegłych i wyznajesz pan, że jesteś autorem podpisu i że wzór wyszedł z rąk pańskich. Dziś nakoniec, nie wiem z jakiej pobudki, robisz mi pan nowe wyznanie, opowiadasz pan, jak widziałeś Zefiryna na kilka minut przed zbrodnią, mającego przed sobą na stole wzór, jak go pan łajesz, jak on zamyka okiennice... Zastanów się pan; nie mam powodu wierzyć, iż ta wersya jest ostatnią; dlatego poczekam na prawdę całkiem nagą, jeżeli spodoba się panu wyjawić ją kiedy.
Braciszek Gorgiasz przerwał burzliwą przechadzkę i stanął pośrodku sali, wychudły, tragiczny. Oczy mu płonęły, twarz krzywiła się złym śmiechem, nie odpowiadał. Nareszcie rzekł tonem drwiącym:
— Jak się panu podoba, panie Froment. Przyszedłem dać panu po przyjacielsku kilka szczegółów o sprawie, która pana zajmuje, ponieważ nie wyrzekłeś się pan nadziei zrehabilitowania swojego Siraon’a. Możesz pan zużytkować te szczegóły. Upoważniam pana do rozgłaszania ich. Nade wszystko nie żądam podziękowań, gdyż przestałem liczyć na wdzięczność ludzką.
Poczem zawinął się w obdarty płaszcz, otworzył drzwi i wyszedł, nie spoglądając za siebie. Na dworze lodowaty deszcz huczał wściekle, wiatr wył w pustych ulicach. Gorgiasz jak duch zniknął w strasznych ciemnościach.
Genowefa otworzyła drzwi, za któremi czatowała w ciągu całej rozmowy. Stała z rękami bezwładnie opuszczonemi, rozdrażniona i zdumiona tem, co słyszała i patrzała na Marka, równie jak ona nieruchomego, nie wiedzącego, czy ma się śmiać czy złościć.
— Ależ to waryat, mój drogi! Na twojem miejscu nie miałabym cierpliwości słuchać tak długo. Kłamie, jak kłamał zawsze.
Widząc, że Marek zdecydował się traktować rzecz wesoło, dodała.
— O, to wcale nie śmieszne! Chora jestem od tych wstrętnych wspomnień. Co mnie jednak najwięcej niepokoi, czego nie rozumiem to, po co on do nas przychodzi? Co znaczą te mniemane wyznania? Dlaczego ciebie wybrał na powiernika?
— Co do tego, moje kochanie, zdaje się, że go rozumiem... Ojciec Crabot i inni nie dają mu zapewne ani grosza po nad szczupłą miesięczną pensyę, do której się zobowiązali. A że nasz zuch ma ogromne apetyty, stara się więc ich od czasu do czasu przerażać, aby wyciągnąć większą sumę. Wiem, że zrobili wszystko, aby się go pozbyć z okolicy; dwa razy już oddalili go, napełniwszy mu kieszenie; za każdym jednak razem, skoro kieszenie się wypróżniły, powracał. Nie śmieją do tej historyi mieszać policyę, inaczej żandarmi oddawna uwolniliby ich od natręta. Oto jakim sposobem, doznawszy znowu stanowczej odmowy, umyślił sobie napędzić im strachu, grożąc, że mnie wszystko opowie. Ponieważ zaś i to nie pomogło, przyszedł, opowiedział mi trochę prawdy, pomieszanej z wielu kłamstwami w nadziei, że rozgłoszę rozmowę a tamci przestraszeni dadzą mu pieniędzy, aby go powstrzymać od powiedzenia reszty.
Logiczne to tłomaczenie uspokoiło Genowefę, która rzekła:
— Reszty, prawdy całkowitej, nagiej nie wyzna nigdy.
— Kto wie? — odparł Marek. — Ogromnie potrzebuje pieniędzy, ale i nienawiść ogromną ma w sercu. Przytem jest odważny, a życie oddałby, aby się zemścić na dawnych wspólnikach, co się go tak podle wyrzekli. Przedewszystkiem zaś, pomimo swych zbrodni, rzeczywiście wierzy w Boga bezwzględnego, w Boga niszczyciela, płonie ponurą, przerażającą wiarą, która czyni go zdolnym do męczeństwa, jeżeliby przez nie miał otrzymać zbawienie, a nieprzyjaciół wydać na męki piekielne.
— Czy myślisz starać się zużytkować to, co ci powiedział?
— Nie sądzę. Pomówię z Delbos’em, wiem jednak, że postanowił działać tylko na pewno... A, biedny nasz Simon! Nie mam już nadziei widzieć jego rehabilitacyę, za stary jestem.
Nagle jednak, oczekiwany od lat tylu, nowy fakt się okazał i Marek ujrzał spełnione najgorętsze życzenie swego życia. Delbos, nie licząc na żadną pomoc ze strony braciszka Gorgiasza, całą nadzieję pokładał w owym doktorze Beauchamp, przysięgłym z drugiego procesu, któremu były prezes Gragnon nielegalnie zakomunikował tajną wiadomość, a który, jak powiadano dręczony był wyrzutami sumienia. Za tropem tym śledził nieustannie, z niewyczerpaną cierpliwością, ciągle pilnując doktora i zbierając o nim wiadomości. Dowiedział się w ten sposób, że zachowuje milczenie na błagania pobożnej a chorej żony, którą skandal mógłby wtrącić do grobu. Nagle usłyszał Delbos, że żona owa umarła i od tej chwili nie wątpił o powodzeniu sprawy. Zajęło mu to jednak ze sześć miesięcy; potrafił zawiązać osobiste stosunki z doktorem Beauchamp i znalazł człowieka niespokojnego, wahającego się i dręczonego wątpliwościami. Koniec końców doktór zdecydował się dać Delbosowi podpisane sprawozdanie. gdzie opowiadał, jak Gragnon, w domu jego przyjaciół, kazał mu pokazać mniemaną spowiedź, spisaną przez zakonnicę, której pewien robotnik, umierając w szpitalu, wyznał, że robił fałszywą pieczęć dla nauczyciela z Maillebois. Podpisany doktór dodawał jeszcze, że jedynie ta tajemna wiadomość, zdecydowała go do potępienia Simon’a, którego dla braku poważnych dowodów miał zamiar uniewinnić.
Mając w ręku ten przekonywający dowód, Delbos czekał jeszcze. Zebrał więcej dowodów, okazujących, że Gragnon pokazywał swoje nadzwyczajne fałszerstwo innym przysięgłym, również zdumiewająco łatwowiernym. Było to coś niezwykłego, że prezes Gragnon ośmielił się w Rozan powtórzyć sposób, użyty w Beaumont, pokazując tajemnie grubo fałszywy dokument, grając ze wzgardą na głupocie i łatwowierności ludzkiej. I obydwa razy sztuka się udała, a za drugim razem posłużyła Gragnon’owi do wybawienia się od kary. Obecnie był bezpieczny od odpowiedzialności za podwójną zbrodnię, gdyż umarł wyschły, z twarzą pooraną jakby niewidzialnemi szponami. Śmierć jego na pewne wiele się przyczyniła do rozwiązania języka doktorowi Beauchamp. Marek i Dawid oddawna przepowiadali, że sprawa Simon’a się zakończy, gdy skompromitowane w niej osoby znikną. Były sędzia śledczy Daix również umarł, dawny prokurator, Rani de la Bissonnière. otrzymał emeryturę z orderem komandora. W Rozan, radca Guybarand, który prezydował w Sądzie, tknięty paraliżem, konał między księdzem a gospodynią, a Pacart, były demagog, później prokurator, pomimo podejrzanej historyi oszustwa w grze, opuściwszy urząd, udał się do Rzymu, gdzie zajmował przy Zakonach tajemnicze stanowisko radcy prawnego. W Beaumont również, w polityce, w administracyi, w duchowieństwie, nawet w profesoracie — wszystkie osobistości się zmieniły, inni działacze zastąpili panów: Lemarrois, Marcilly, Hennebise, Bergerot, Forbes, Mauraisin. Z bezpośrednich wspólników ojciec Philibin zmarł, a braciszek Fulgenty zniknął, może także nie żył. Naczelny tylko wódz, ojciec Crabot pozostał, lecz wykreślony z liczby żyjących, zamknięty w samotnej celi, odprawiający srogą pokutę.
W odnowionem zatem środowisku społecznem, w odmiennej epoce politycznej, wśród innych namiętności, Delbos szybko sprawy dokonał, skoro tylko miał dokumenty, w które chciał być zbrojnym. Zyskał on był wybitne stanowisko w Izbie, oddał przygotowane akta ministrowi sprawiedliwości, nakłaniając go, aby zakomunikował nowy fakt Sądowi Kasacyjnemu. Zaraz nazajutrz wniesiono interpelacyę, lecz minister odpowiedział po prostu, że jest to sprawa czysto sądowa, a rząd nie może pozwolić, żeby się stała znowu polityczną, na co znaczna większość zagłosowała porządek dzienny prosty, wśród obojętności wszystkich partyj dla przestarzałej sprawy Simon’a. W Sądzie Kasacyjnym, gdzie nie zapomniano otrzymanego policzka, przeprowadzono proces z niezmierną szybkością, W przepisanym najkrótszym terminie Sąd skasował wyrok Rozański, nie wzywając oskarżonego przed żadną inną instancyę. Spełniono prostą, oddawna konieczną formalność, w trzech zdaniach zmazano wszystko i sprawiedliwości stało się zadość.
W ten sposób uznaną była i ogłoszoną niewinność Simon’a w czystym blasku zwycięzkiej prawdy, po tylu latach kłamstw i zbrodni.




III.

Nazajutrz po uniewinnieniu Simon’a w Maillebois zapanowało nadzwyczajne wzruszenie. Nie było to zdziwienie, gdyż obecnie licznymi byli ludzie, przekonani o jego niewinności. Przecież fakt dotykalny, legalna, stanowcza rehabilitacya wzburzyła umysły. Jednakowa myśl przychodziła najrozmaitszym osobom, przy spotkaniu mówiono:
— Czyż niema sposobu dać zadośćuczynienie nieszczęśliwemu, który tyle wycierpiał? Nie, zapewne, ani pieniądze, ani zaszczyty nie mogą wynagrodzić tego strasznego męczeństwa. Gdy jednak cała ludność popełniła taka okropną pomyłkę, kiedy człowieka zmieniła w zbolałą i litości godną istotę, warto, aby uznała swoją winę i urządziła owacyę temu człowiekowi, a będzie to wielkim czynem prawości, który zaznaczy przyszłe panowanie sprawiedliwości i prawdy.
Od tego czasu pomysł konieczności zadośćuczynienia rozszerzał się i ogarnął całą okolicę. Dowiedziano się o wypadku, który do reszty wzruszył serca wszystkich. W czasie gdy Sąd Kasacyjny rozpatrywał sprawę nielegalnych informacyj, udzielonych przysięgłym w Rozan, stary Lehman, były krawiec leżał umierający w nędznym domku przy ulicy du Trou, długoletniem miejscu łez i żałoby. Córka jego, Rachela, przybyła z ustronia w Pyreneach, aby go pożegnać, ale staruszek co rano wysiłkiem woli zdawał się odżywać, nie chcąc umrzeć, powiadał, dopóki Sąd nie zwróci honoru jego zięciowi i wnukom. W istocie, gdy nadeszła wiadomość o uniewinnieniu Simon’a wieczorem skonał, promieniejący nadziemską radością. Po pogrzebie Rachela wróciła na pustynię do Simon’a i Dawida, który, po dojrzałym namyśle, postanowili, iż pozostaną tam jeszcze jakie cztery lub pięć lat, zanim, dla zaokrąglenia majątku, sprzedadzą kopalnie marmuru, ten cichy kąt, gdzie się doczekali nieuniknionej sprawiedliwości. Tymczasem domek przy ulicy du Trou został wywłaszczony i zburzony, gdyż rada miejska powzięła dobrą myśl uzdrowienia tej brudnej dzielnicy, przecinając szeroką ulicę i zasadzając wirydarz, przeznaczony dla dzieci robotników. Sara, której mąż, Sebastyan, został mianowany dyrektorem jednej ze szkół elementarnych w Beaumont, musiała odstąpić swoją szwalnię niejakiej pani Sarin, krewnej owych Savin’ów, co niegdyś prześladowali i obrzucali kamieniami ją i jej brata, Józefa. W ten sposób ani śladu nie zostało z tych miejsc, gdzie rodzina Simon’ów tyle łez wylała w dawno ubiegłych dniach, kiedy każdy list niewinnego, opisującego swoje cierpienia, nową zadawał im mękę. W wolnem powietrzu, w jasnem słońcu rosły tam drzewa, a kwiaty niosły zapach z trawników. W zaszczepionem tam zdrowiu, w pięknych darach ziemi czuć było niby głuchy żal miasta i chęć wynagrodzenia popełnionej niegdyś strasznej niesprawiedliwości.
Wszystko przecież pozostało w zawieszeniu przez długie jeszcze miesiące. Przez cztery lata zdarzały się inicyatywy prywatne, lecz ogólne porozumienie nie przyszło do skutku. Pokolenia następowały jedne po drugich, przyszły wnuki, nareszcie prawnuki katów, którzy ukrzyżowali Simon’a. Całe Maillebois się zmieniło, jak gdyby zamieszkane przez inny naród. Należało przecież czekać, aby wielki ruch społeczny, zwrot ku nowemu porządkowi spełniły się całkowicie, żeby dawno zasiane dobre ziarno dało nakoniec plon obywateli wolnych od błędu i kłamstwa, zdolnych do odczuwania sprawiedliwości.
Tymczasem zaś życie płynęło, dzielni pracownicy, spełniwszy zadanie, przekazywali pracę dzieciom, pracownikom jutra. Marek i Genowefa, mając około lat siedemdziesięciu, wzięli emeryturę, a szkoła elementarna w Jouville przeszła w ręce... ich syna, Klemensa i jego żony. Trzydziestoletni Klemens żonaty był z córką Hortensyi Savin’ówny, Lolą, jak on nauczycielką. Za przykładem ojca, który, wyrzekłszy się ambicyi, nie chciał opuścić Jouville, gdzie mu się doskonale powodziła praca, Klemens również tam się osiedlił i tym sposobem dzieło wyzwolenia przeszło z ojca na syna, prowadzone z jednakową namiętnością dla prawdy i cichem bohaterstwem. Na miejsce Mignot’a do le Moreaux przybył syn jednego z uczniów Salvan’a, a Mignot osiadł w Jouville, koło Marka Genowefy, zamieszkujących mały domek w pobliżu dawnej ich szkoły, od której nie chcieli się oddalać. W Jouville zatem utworzyła się przyjacielska kolonia najpierwszych działaczy około wielkiej sprawy, gdyż Salvan i panna Mazeline żyli jeszcze, zawsze dobrzy i weseli. Od czasu przeniesienia Joulic’ów do Beaumont, gdzie również Sebastyan został mianowany dyrektorem, w Maillebois dawna szkoła Simon’a, potem Marka: była pod kierownictwem ich dzieci, chłopcy pod przewodnictwem Józefa, dziewczynki — Ludwini. Oboje nie byli już młodzi, on miał lat czterdzieści cztery, ona — czterdzieści dwa, a dwudziesto-dwuletni syn ich Franciszek, który ożenił się zo swoją kuzynką Teresą, córką Sebastyana i Sary, miał córeczkę Rózię, rocznego ledwie, rozkosznego cherubinka. Oni także postanowili nigdy nie opuści Maillebois i łagodnie żartowali z Sebastyana i Sary, że oczekują ich zaszczyty, istniał bowiem zamiar dania Sebastyanowi stanowiska Dyrektora Szkoły Normalnej, gdzie tyle użytecznej pracy włożył Salvan i gdzie ulubiony jego uczeń równie pożytecznie miał zamiar pracować. Franciszek i Teresa, odziedziczywszy powołanie po przodkach, od wakacyj zajmowali miejsca pomocników nauczyciela i nauczycielki w Dherbecourt. Niekiedy w niedzielę cała ta falanga dobrych siewców zbierała się w Jouville, około Marka i Genowefy, wzruszonych i szczęśliwych na widok potomstwa, wzrosłego w rozumie i prawdzie. Zdrowie i wesołość wnosili również, przybywający z Beaumont Sebastyan i Sara, z Maillebois Józef i Ludwinia, z Dherbocourt Franciszek i Teresa z maleńką Rózią, a w Jouville oczekiwali ich Klemens i Lola z siedmioletnią córeczką Lucyną. A co za ogromny stół trzeba było zastawiać dla tych czterech pokoleń, szczególniej jeżeli i przyjaciele z sąsiedztwa, Salvan, Mignot i panna Mazeline przychodzili, aby wypić na pohybel ciemnoty, źródła niewoli i wszystkich nieszczęść!
Czas wyzwolenia ludzi, zbliżający się tak zwolna, a tak gorączkowo oczekiwany, robił teraz nagłe skoki. Straszny cios spadł na Kościół. Ostatnia Izba zagłosowała nakoniec całkowity rozdział Kościoła z Państwem i miliony dawane księżom za utrzymywanie ludu w odwiecznem ogłupieniu, zdatnej do strzyży trzody i w nienawiści dla Respubliki, miały otrzymać lepsze przeznaczenie, służąc na podwojenie pensyj nauczycieli elementarnych. Odrazu położenie się zmieniało, nauczyciel nie był biedakiem, źle płatnym lokajem, pogardzanym przez chłopów, obok zamożnego proboszcza, upasionego na pensyi i darach pobożnych. Ksiądz przestawał być urzędnikiem, korzystającym z budżetu, popieranym przez prefekta i biskupa jednocześnie, więc też odrazu poważanie wsi odwróciło się od niego, nie wzbudzał już w chłopach ani szacunku, ani strachu, był po prostu przypadkowym zakrystyanem na koszcie ostatnich wiernych, od czasu do czasu zakupujących u niego nabożeństwo. Kościoły stały się miejscem publicznem widowisk, przedsiębiorstwem handlowem, utrzymywanem za pieniądze widzów, zwolenników ceremonij, które tam odprawiano. Nieulegało wątpliwości, że wiele kościołów zamknie podwoje, gdyż nie wszystkie miały powodzenie i groziło im bankructwo. Najbardziej charakterystyczną była historya okropnego księdza Cognasse, który swoją gwałtownością przez długi czas dręczył le Moreux i Jouville. Liczne wytaczane mu procesy były sławne; miał płacić niezliczoną ilość odszkodowań za napoły oddarte uszy chłopców, za kopanie kobiet i rzucanie kamieniami z muru plebanii na ludzi, którzy nie robili znaku krzyża przed kościołem. Zostawał jednak na swojem miejscu pomimo kłopotów z awizacyami, bo stanowił część własności ogółu, sprawując rządowy, płatny urząd. Obecnie, gdy przedstawiał jedynie przekonanie, wierzenie, gdy przestał pobierać pensyę, aby to wierzenie praktykować i narzucać innym, przestał istnieć, nikt mu się nawet nie kłaniał. W przeciągu kilku miesięcy bywał w kościele sam ze starą Palmirą, nikt bowiem inny tam nie zaglądał. Próżno Palmira wychudłemi rękami dzwoniła na mszę, przychodziło ze sześć kobiet, potem trzy, nakoniec jedna. Szczęściem ta ostatnia była wytrwałą, a ksiądz Cognasse z radością odprawiał dla niej świętą ofiarę, lękając się, aby w Jouville nie zaszło to samo, co w le Moreux. Przez trzy miesiące blizko jeździł do le Moreux odprawiać mszę i nigdy nie mógł nakłonić żadnego chłopca, aby mu służył do mszy, tak że musiał wozić z sobą zakrystyana z Jouville. Przez te trzy miesiące żywa dusza się nie pokazała, celebrował w zgoła pustym, spleśniałym, ciemnym kościele, przestał więc przyjeżdżać, a zamknięty kościół próchniał i padał w gruzy. Gdy jaki czynnik znika z życia społecznego, wtedy i pomniki i ludzie niegdyś potrzebni, dziś zbyteczni, zniknąć również muszą. Pod pozorami gwałtowności ksiądz Cognasse ukrywał strach, że gdy opuści go ostatnia prafianka, nieużyteczny kościół zostanie zamknięty, a ruiny jego chwastem porosną.
W Maillebois rozłączenie Kościoła z Państwem zadało ostatni cios, niegdyś wielkiem cieszącej się powodzeniem szkole Braciszków. Zwycięzka w czasie sprawy Simon’a, zwolna podupadała w miarę tego jak prawda z dniem każdym się wyświetlała. Istniała, jednak a raczej wegetowała z pięcioma rozpaczliwie ściągniętymi uczniami i dopiero nowe prawa znoszące zakony i kryzys, który przebywała religia, zmusiły ją do zamknięcia podwoi. Kościół usunięto od nauczania narodowego, przeszło półtora miliona dzieci, nauczanych corocznie przez zakony, otrzymywały czysto świeckie wykształcenie. Reforma szła z dołu ku górze, sławne kollegium w Valmarie również zostało dotknięte i osłabione wygnaniem Jezuitów i skazane na śmierć przez szerokie projekty odnowy w całem szkolnictwie. Zasada całkowitego wykształcenia dla wszystkich obywateli i bezpłatnej nauki wszelkich stopni, zyskiwała coraz więcej zwolenników. Dlaczego miały istnieć dwie Francye? — klasa niższa, pogrążona w ciemnocie i wyższa — wykształcona i uczona? Nie byłże to bezsens, błąd i niebezpieczeństwo w społeczeństwie demokratycznem, gdzie wszyscy są powołani do pomnażania siły i inteligencyi narodu? W blizkiej przyszłości wszystkie dzieci Francyi, złączone węzłem braterskim, zaczną od szkoły elementarnej, przejdą do szkoły średniej i do szkół wyższych, wedle wyboru, zdolności i zamiłowania każdego. Była to reforma niezbędna, wielkie dzieło chwały i zbawienia, którego konieczność wyraźnie wskazywał rosnący ruch socyalistyczny, upadek znużonego, zużytego i konającego mieszczaństwa i zwycięzkie wyniesienie się ludu, który drgał energią jutra. W łonie jego czerpać, a znajdą się tam, jak w olbrzymim zbiorniku nagromadzonej potęgi, ludzie rozumu, prawdy, sprawiedliwości, którzy w imię pokoju i szczęścia zbudują Państwo przyszłości. Nadewszystko zaś najbliższy rezultat, zupełna bezpłatność nauczania, narodowe wykształcenie dla wszystkich dzieci w kraju, dane im jak konieczne do życia powietrze i woda, — zabije ostatecznie tak zwane szkoły wolne, źródła klerykalnego wpływu, grożącego niewolą i śmiercią. Za szkolą Braciszków w Maillebois pustą i martwa, za kollegium w Valmarie, którego obszerne budynki, wspaniały park miały być wystawione na sprzedaż, znikną wkrótce ostatnie zakony, ich szkoły, wszelkiego rodzaju fabryki, miliardy zdobyte na głupocie ludzkiej, a służące do utrzymywania stada ludzkiego w ciemnocie i niewoli pod nożem rzeźnika.
Tymczasem jednak w Maillebois, obok ponurej, pustej, zamkniętej i pajęczyną zasnutej szkoły Braciszków, zakon kapucynów trzymał się w kaplicy, poświęconej świętemu Antoniemu Padewskiemu, którego figura świeciła zawsze purpurą i złotem. Mocno postarzały ojciec Teodozy stanowił rzadki przeżytek bohaterskiej epoki, kiedy Święty cudami swemi przynosił gruby dochód. Próżno jednak pomysłowość tego genialnego finansisty wysilała się na wynajdywanie nowych, nadzwyczajnych kombinacyj, pozwalających najchudszym sakiewkom zdobyć niebo, — gorliwość zgasła, nieliczne jeno dewotki wrzucały groszaki do pokrytych kurzem skarbonek. Chodziły wieści, że Święty stracił swą moc cudowną, że nawet nie odnajdywał straconych rzeczy. Jakaś staruszka wdrapała się na krzesło i znieważyła Świętego za to, że zamiast uzdrowić jedną z jej kóz, pozwolił zdechnąć i drugiej. Tak, wśród ironicznej obojętności upadł jeden z najniższych zabobonów, dzięki zdrowemu rozsądkowi ogółu, zbudzonemu racyonalnem wykształceniem. W parafialnym, starożytnym kościele świętego Marcina, proboszcz Coquard doznał podobnej przygody jak ksiądz Cognasse w Jouville. Coraz więcej go opuszczano i groziło mu odprawianie nabożeństwa wśród cmentarnej pustki i ciemności. Surowy, smutny i milczący ten ksiądz nie grzeszył gwałtownością; wyglądał raczej jak gdyby szedł za pogrzebem religii, nie ustępując z ponurym uporem w niczem bezbożnemu wiekowi. Oddawał się przeważnie czci Serca Jezusowego, obwiesił kościół wszystkiemi, odrzuconemi przez okoliczne gminy chorągwiami, gdzie na kolorach narodowych, niebieskiem, białym i czerwonym, wyhaftowane były złotem i jaskrawemi jedwabiami ogromne, krwawe serca. Oprócz tego, jeden ołtarz zawalony był innemi sercami ze srebra, z porcelany, z jedwabnej materyi, wypchanej trocinami, z karbowanej skóry, z tektury pomalowanej; były tam serca rozmaitej wielkości, wydarte z piersi, ciepłe, bijące jeszcze, przekrojone niby cięciem noża, z fibrami muskułów widocznemi, ociekłe krwawemi łzami, — prawdziwa wystawa rzeźnicza, na której te resztki umęczonego cierpiały i konały. Powtórne to przecież, tak brutalne wcielenie nie wzruszało już tłumu, który zrozumiał, że dotknięty klęską naród, podnosi się przez pracę i rozum a nie przez pokutę u stóp potwornych symbolów. Starzejąc się, religie popadają w wierzenia coraz niższe, coraz bardziej cielesne, upadają nareszcie i rozkładają się w pleśń ostateczną. Jeżeli Kościół katolicki konał w ten sposób, było to przedewszystkiem dla tego, że, jak mówił ksiądz Quandieu, sam spowodował swoje samobójstwo z chwilą, gdy stanął po stronie niesprawiedliwości i kłamstwa, ów Kościół, który zwał się Domem Boga sprawiedliwości i wiecznej prawdy. Nie mógł-że przewidzieć, że broniąc fałszerzy i kłamców, musiał w hańbie ich zbrodni zginąć wraz z nimi w nieuniknionym dniu, gdy niewinny i sprawiedliwy zwycięży w blasku słońca? Głową Kościoła nie był niewinny, słodki, litościwy Jezus, otwarcie zdradzony i wygnany ze świątyni; pozostało tam to martwe serce, barbarzyński symbol, zabrany z pola walki z pośród rozszarpanych członków umierającego Boga, w celu działania na chore nerwy ludzi słabego ducha. Ksiądz Quandieu, syt wieku i goryczy, zgasł w samotności, powtarzając: „Powtórnie skazali i ukrzyżowali Jezusa i Kościół umrze od tego“. Kościół w istocie obumierał.
Nie znikał zresztą samotnie, arystokracya i burżyazya, na których daremnie probował się opierać, waliły się w gruzy i pociągały go za sobą w przepaść. Cała dawna potęga szlachecka, wojskowa, nawet pieniężna rozsypywała się w proch, gryzła się wzajemnie jak gdyby opętana przez szaleństwo i niemoc, odkąd zreformowana praca wprowadziła sprawiedliwy podział bogactw narodowych. W la Désirade zaszły charakterystyczne wypadki, okazujące w jakiej ostatecznej nędzy ginęli ci wielcy, ci bogacze, przez bezwładne ręce których bogactwa płynęły jak czysta woda. Hektor de Sangleboeuf utracił miejsce w Izbie, skoro tylko wyborcy, oświeceni i nauczeni przez szkołę pozbyli się skrajnie wsteczniczych kandydatów. Największym jednak nieszczęściem dla dziedziców la Désirade była śmierć margrabiny de Boise, damy wytwornej, inteligentnej i zgodnej, która przez wiele lat utrzymywała pomyślny spokój w małżeństwie, pozostając starą kochanką męża i nową, czułą przyjaciółką żony. Po jej śmierci głupi a próżny Sangleboeuf oddał się rozpuście, tracił znaczne sumy na grę, poniewierał się w brudnych miłostkach, aż pewnego dnia przyniesiono go do domu poćwiartowanego i w trzy dni umarł, a rodzina nie śmiała podać skargi, lękając obrzucić błotem jego pamięć. Zona jego, dawniejsza piękna, bezradna Lia, później pobożna, a zawsze senna Marya pozostała sama wśród przepychu obszernego majątku. Ojciec jej, baron Natan, stumilionowy bankier żydowski, unieruchomiony paraliżem we wspaniałym pałacu przy Polach Elizejskich, zdziecinniały, nie widywał jej już oddawna, a gdy nagle umarł, pozostawił jej z całych milionów możliwie mała część, gdyż reszta poszła na dary dla różnych instytucyj arystokratycznych, a nawet dla dam wielkiego świata, które w ostatnich latach życia dawały mu złudzenie, że się oskrobał z żydowszczyzny i należy wreszcie do ich sfery. Hrabina Lia, zawsze mdlejąca, nie zdolna do odczucia namiętności do niczego, nawet do pieniędzy, uczciła jednak pamięć ojca, kazała odprawiać msze za jego duszę, sądząc, że w ten sposób sforsuje dla niego podwoje niebieskie. Powtarzała często, iż tak gorliwie służył sprawie katolicyzmu, że ma prawo zasiąść po prawicy Boga Ojca. Bezdzietna, obojętna, jak wystrojone i psute bóstwo, mieszkała sama w la Désirade, nie wstając prawie z kanapy, a wspaniała posiadłość stała pusta i martwa, otoczona ze wszystkich stron murami i sztachetami, wzbraniającemi publiczności przystępu do tego zakazanego raju. Krążyły jednak wieści, że przygarnęła do siebie wiekowego już ojca Crabot’a, po zamknięciu Valmarie. Przez ascetyzm zmienił tylko celę, bo zamieszkiwał, jak mówiono, mały pokoik pod strychem, w którym stało żelazne łóżko, prosty drewniany stół i krzesło słomiane. Niemniej przeto on wyłącznie panował nad całym majątkiem; jedynymi zaś gośćmi bywali tam zakonnicy i księża, których suknie snuły się dyskretnie między klombami zieloności, koło marmurowych, rzucających srebrzyste kaskady wodotrysków. Licząc przeszło dziewięćdziesiąt lat, ten wieczny zdobywca kobiet, czarownik dusz pobożnych, doznał tryumfu jak za czasów młodości. Utraciwszy Valmarie, królewski dar, który zawdzięczał czułości hrabiny de Quáderille, zdobywał obecnie la Désirade na pięknej zawsze Lii, którą zwał stale: „Maryą, siostrą w Chrystusie“. Jako zarządzający jej darami i jałmużnami, podzielił już kapitały, obdarzając instytucye religijne, głównie zaś zasycając reakcyjne partye polityczne, dla prowadzenia walki przeciwko Respublice i jej instytucyom. A gdy raz znaleziono hrabinę zmarłą na kanapie, niby we śnie pogrążoną, była zupełnie zrujnowana, gdyż wszystkie kapitały poszły do czarnych kas, a pozostała la Désirade testamentem zapisana była ojcu Crabot’owi z warunkiem założenia, wedle uznania, jakiejś chrześcijańskiej fundacyi.
Były to ostatnie podrygi kończącego się starego świata, całe Maillebois przeszło w ręce demokratów, o których niegdyś pobożne damy śniły jako o zbójach, rzezimieszkach i gwałcicielach. Dawne klerykalne miasteczko należało obecnie do przedstawicieli wolnej myśli i rozumu tak, że w radzie miejskiej nie było ani jednego członka z reakcyi. Dawno ubiegł czas, kiedy Darras żalił się, że nie może w niej zebrać czysto republikańskiej większości. Teraz i Philis, mer księżowski spał zapomniany na cmentarzu i Darras, zwany merem zaprzedańców i anti-patryotów, zmarł, zostawiając pamięć człowieka niezdecydowanego i bojaźliwego. Zastąpił go na merostwie człowiek wysoce rozsądny i energiczny, Leon Savin, młodszy brat bliźniaków Achillesa i Filipa, ludzi średniej miary. Leon ożenił się z chłopką, Rozalią Bonin i tak dzielnie wziął się do pracy, że w ciągu lat piętnastu stworzył wzorowy folwark, propagujący zmiany w całem gospodarstwie okolicy i w dziesięcioro pomnażający jej bogactwo.
Pomimo iż miał dopiero lat czterdzieści, Leon był ogólnie szanowany i wszyscy rady jego zasięgali. Nieco uparty, ustępował tylko przed mocnemi dowodami. Pod jego przewodnictwem rada miejska rozpatrywała projekt publicznego wynagrodzenia krzywdy Simon’owi, rodzaj uczczenia go, projekt, który, po długiej przerwie, z nową mocą wyszedł na światło dzienne.
Kilka już razy zasięgano w tym względzie rady Marka, który, gdy się pokazał w Maillebois, zawsze spotykał ludzi, mówiących mu o wielkim projekcie. Szczególniej go wzruszyło spotkanie z Adryanem Doloir, synem Augusta Doloir’a, potomka mularza i Anieli Bongard’ówny, córki chłopa. Adryan początkowe nauki z powodzeniem pobierał u Joulic’a, później zaś został bardzo cenionym przedsiębiorcą-budowniczym. Miał lat dwadzieścia osiem i właśnie wszedł do rady miejskiej, której był najmłodszym członkiem, przekonań nieco zuchwałych, mówiono, lecz bardzo praktycznym.
— A, kochany panie Froment, jakże jestem szczęśliwy, że widzę pana! Chciałem właśnie udać się do Jouville, żeby z panem pomówić.
Uśmiechnięty, pełen szacunku stał przed Markiem z odkrytą głową. Cała nowa młodzież kochała i szanowała Marka, jak patryarchę, jak wielkiego pracownika dla prawdy i sprawiedliwości w czasach bohaterskich. Adryan we wczesnem dzieciństwie tylko był jego uczniem, lecz brat jego i stryjowie wyrośli na ławkach klasy Marka.
O co chodzi, moje dziecko? — spytał Marek, którego widok dawnych uczniów zawsze radował i wzruszał.
— Ot, co. Czy prawda, że rodzina Simonow ma wkrótce powrócić do Maillebois? Powiadają, że Simon i brat jego, Dawid, postanowili porzucić Pyreneje i przybyć tu... Pan musi to wiedzieć?
Marek odrzekł z uśmiechem:
— Z pewnością jest to ich zamiarem. Ale nie można ich oczekiwać prędzej aż za rok, bo chociaż sprzedali kopalnie, zobowiązali się jeszcze przez rok je prowadzić. Przy tem, mają jeszcze rozmaite inne sprawy i niewiadomo na pewno, kiedy tu przybędą.
— Ależ — wołał z uniesieniem Adryan — jeżeli mamy rok tylko czasu, to zaledwie tyle, ile potrzeba na wykonanie mego projektu... Chciałbym przedewszystkiem przedstawić go panu. Kiedy mogę odwiedzić pana w Joville?
Marek, który miał zamiar przepędzić cały dzień u Ludwini, wytłomaczył mu, że lepiej było rozmówić się zaraz, a że i tak chciał go odwiedzić, stanęło na tem, że przyjdzie do niego po południu.
Adryan Doloir zamieszkiwał u wnijścia do Maillebois, przy drodze, prowadzącej do la Désirade, mały, ładny domek, który sam sobie zbudował na gruncie, należącym niegdyś do folwarku Bongard’ów, wspólnych dziadków jego i żony. Dziadkowie dawno pomarli, a folwark był w posiadaniu ich syna Fernanda, ojca Klary.
Rój wspomnień opadł Marka, gdy krokiem zawsze pewnym i dziarskim przechodził koło starych budynków folwarku, aby zadzwonić do mieszkania Adryana. Tu właśnie, czterdzieści lat temu, w dniu uwięzienia Simon’a, przyszedł był do Bongard’a, aby dostać przychylne świadectwo dla przyjaciela! Miał w pamięci prostackiego, ograniczonego chłopa i chłopkę kościstą, nieufną, upierającą się w milczeniu, aby się nie narazić. Przedstawiali bezwładną, przyrosłą do ziemi bryłę, surowy materyał, pokryty grubą warstwą ciemnoty. Pamiętał, że nie mógł nic wydobyć z tych nieszczęsnych istot, niezdolnych do sprawiedliwości, gdyż nic nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli.
Adryan oczekiwał Marka pod starą jabłonią, której gałęzie, obciążone owocem, ocieniały stół i ogrodowe krzesła.
— A, drogi mistrzu, co za zaszczyt dla mnie, że zechciałeś przyjść tutaj. Proszę, niech pan pocałuje moją Żorżetkę, to jej przyniesie szczęście.
Zona Adryana, Klara, dwudziestoczteroletnia, uśmiechnięta blondynka, wyszła również na spotkanie Marka. Na słowa męża pobiegła po pięcioletnią córeczkę, rozkoszną i nad wiek sprytną blondyneczkę.
— Zapamiętaj sobie, mój skarbie, że pan Froment cię pocałował i bądź z tego dumną przez całe życie.
— Wiem mamo. Często o nim mówisz. To tak, jakby słonce do nas zajrzało.
Wszyscy śmieli się wesoło, gdy rodzice klary, Fernand Bongard i Lucya Doloir, dowiedziawszy się o wizycie dawnego nauczyciela, nadeszli, chcąc mu okazać grzeczność. Mimo że jako tępy uczeń Fernand nie przynosił zadowolenia, Marek z przyjemnością patrzał na pięćdziesięcioletniego, niezgrabnego człowieka, z niepewnymi ruchami mało rozwiniętej istoty.
— No cóż, Fernandzie? musisz być zadowolony. rok był dobry na zboże.
— Tak, panie Froment, dosyć. Tylko, że nigdy nie idzie całkiem po myśli. Jak z jednej strony dobrze, to z drugiej źle. Wie pan przecie, że nigdy nie miałem szczęścia.
Dużo sprytniejsza, żona jego Łucya, wtrąciła się do rozmowy.
— Gada tak, panie Froment, bo zawsze był ostatnim w klasie i wyobraża sobie, że rzucono na niego urok, bo jakaś cyganka cisnęła w niego kamieniem, jak był mały. Urok! proszę ja kogo! Żeby chociaż wierzył w dyabła! Bo ja wierzę w dyabła, panna Rouzaire, której byłam najlepszą uczennicą, pokazała mi go raz, na kilka dni przed pierwszą komunią.
Mała Zarżetka rozśmiała się bez żadnego uszanowania dla dyabła a Łucya zawołała:
— Wiem, wiem, moja mała, ty w nic nie wierzysz. Młodzież nie ma teraz żadnej religii, odkąd panna Mazeline zrobiła z nich wszystkich niedowiarków. A swoją drogą panna Rouzaire pokazała nam cień na ścianie i powiedziała, że to dyabeł. I był to w istocie dyabeł.
Niezadowolony trochę Adryan, przerwał teściowej i wszczął rozmowę o przedmiocie, który sprowadził Marka. Wszyscy zasiedli, Klara wzięła na kolana Żorżetkę, a rodzice jej trzymali się na uboczu, on z fajką, ona — z robotą.
— Rzecz tak się ma, mistrzu. Wielu z nas, wśród młodzieży uważamy, iż hańba cięży nad miastem Maillebois, dopóki o ile możności nie wynagrodzi okropnej krzywdy, na którą zezwoliło, a nawet w której uczestniczyło, pozwalając skazać Simon’a. Prawne jego uniewinnienie nam nie wystarcza, my, dzieci i wnuki katów mamy bezwzględnie obowiązek wyznać i zmazać winę naszych ojców... Wczoraj wieczorem u mego ojca, gdzie się zebrali stryjowie i dziadek, mówiłem: „Jak mogliście pozwolić na podobną, o tyle głupią, o ile potworną ohydę, kiedy przy odrobinie zastanowienia, mogliście byli temu przeszkodzić?“ Odpowiedzieli mi, jak zwykle, ze wyruszeniem ramion, że nie wiedzieli, że wiedzieć nie mogli.
Nastało milczenie, a oczy wszystkich zwróciły się na Fernanda, należącego do pokolenia, które zawiniło. Z miną zakłopotaną, wyjął fajkę z ust i również wzruszył ramionami.
— Ma się rozumieć, że nie wiedzieliśmy, zkąd mogliśmy wiedzieć? Moi rodzice umieją się zaledwie podpisać i nie byli tak nieostrożni, żeby się mieli wdawać w sprawy sąsiadów, bo mogliby byli co oberwać. Ja uczyłem się trochę więcej, ale także nie byłem bardzo mądry i nie dowierzałem nikomu, bo jak się nie jest uczonym, to zawsze strach ryzykować skórę i grosze... Dziś wydaje się wam łatwo mieć odwagę i rozum, bo zrobiono z was uczonych. Ale chciałbym widzieć wtedy, kiedy nie było sposobu coś zrozumieć, kiedy głowa pękała od tych wszystkich historyj, których nikt nie mógł rozgmatwać.
— Święta prawda — potwierdziła Łucya. — Nie uważałam się nigdy za głupią, ale także niewiele z tego wszystkiego rozumiałam i nie chciałam o tem myśleć, bo moja matka zawsze powtarzała, że biedni nie powinni wdawać się w sprawy bogatych, bo tylko większej biedy sobie narobią.
Marek słuchał poważnie, w milczeniu. Powstawała przeszłość, widział starych, ciemnych Bongard’ów, dbających, jak bydło na paszy, jedynie o swój spokój, widział syna ich, Fernanda, więcej oświeconego, który jednak, nawet po wyroku Różańskim, wzruszał ramionami i uparcie milczał. Iluż trzeba było lat, jak długiego kształcenia rozumu ludzkiego i cywilnej odwagi, aby najnowsze pokolenie otwarło nareszcie oczy na prawdę, ośmieliło się ją uznać i głosić! Kiwał głową, jakby chcąc pokazać, iż w gruncie uznaje tłomaczenie Fernanda, gotów wybaczyć dręczycielom, których największą zbrodnią była ciemnota. Uśmiechnął się do przedstawiającej przyszłość w pączku Zorżetki, która szeroko otworzyła śliczne oczęta, w oczekiwaniu jakiejś pięknej historyi.
— Zatem, mistrzu, projekt mój jest bardzo prosty... Wie pan, że przeprowadzono znaczne roboty w celu uzdrowienia starych dzielnic Maillebois. Szeroka aleja zastąpiła ulice Plaisir i Fauche, te prawdziwe dziury, a na miejscu ohydnej ulicy du Trou kończą sadzić wirydarz, który już rozbrzmiewa igraszkami i śmiechem dzieci... Naprzeciw wirydarza, między placami pod budowle, znajduje się miejsce, gdzie dawniej stał nędzny dom Lehman’ów, dom żałoby, który, kamienowany przez ojców naszych, runął pod ich nienawiścią... Zamiarem moim jest zaproponować radzie miejskiej pobudowanie tam nowego domu, o, nie pałacu! lecz skromnego domu jasnego i wesołego i ofiarowanie go Simon’owi w imieniu miasta, aby tam dokończył życia, otoczony szacunkiem i miłością swych współobywateli... Wartość daru niewielka, jest to raczej delikatny, braterski wyraz czci.
Łzy stanęły w oczach Marka, tak go wzruszyła ta poczciwa myśl o niewinnie udręczonym towarzyszu.
— Popiera pan mój zamiar? spytał Adryan, mocno wzruszony na widok rozczulenia mistrza.
Marek uściskał go serdecznie.
— Popieram go, moje dziecko. Sprawiłeś mi jedną z największych radości mego życia.
— Dzięki ci, mistrzu, ale to nie wszystko... Zaraz, pokażę panu plan domu, który sam zrobiłem, gdyż z największą radością podejmę się robót darmo i z pewnością znajdę przedsiębiorców i robotników, którzy pobudują dom niewielkim kosztem.
Wyszedł i za chwilę powrócił z planem, który rozłożył na ogrodowym stole, w cieniu starej jabłoni. Wszyscy się pochylili, aby się przyjrzeć. Był to rzeczywiście dom prosty, lecz przyjemny, dwupiętrowy, jasny, położony wśród ogrodu z żelazną furtką. Po nad drzwiami widniała marmurowa tablica.
— Będzie napis? — spytał Marek.
— Naturalnie, dom zbudowany dla napisu... Oto, co zaproponuję radzie: „Miasto Maillebois nauczycielowi Simon’owi, dla prawdy i sprawiedliwości, ku wynagrodzeniu jego męczarni. “ Podpisane: „Wnuki jego katów“.
Fernand i Łucya spojrzeli na Klarę z wyrazem niepokoju i protestu. Tego za wiele: nie może pozwolić, aby się mąż tak zagalopował. Klara uśmiechała się, wsparta na ramieniu Adryana. Odpowiedziała pośrednio na zmieszanie rodziców.
— Ja pomogłam ułożyć napis i chcę, żeby o tem wiedziano.
— Opowiem wszystkim, bądź pewna — zawołał wesoło Marek. — Trzeba jednak, by napis przyjęto. A przedewszystkiem dom, prawda?
— Rozumie się — odrzekł Adryan. — Najpierw panu chciałem pokazać mój projekt, zyskać pańskie poparcie i pomoc. Radzie miejskiej nie będzie chodziło o koszty, obawiam się raczej, że się natknę na pewne skrupuły, ostatnie przeżytki starego ducha. Pomimo iż w radzie wszyscy jesteśmy głęboko przekonani o absolutnej niewinności Simon’a, są między nami umysły bojaźliwe, które ustąpią jedynie pod naciskiem opinii ogółu. Mer nasz, Leon Svin, słusznie mi powiedział, że, poddawszy projekt pod głosowanie, musimy mieć jednomyślność.
Poczem, pod wpływem nagłego pomysłu, dodał:
— Drogi mistrzu, ponieważ byłeś tak dobrym, że przyszedłeś do mnie, dopełnij miary uprzejmości i pójdźmy razem do Savin’a. Był również pańskim uczniem i pewny jestem, że sprawa nasza niezmiernie się posunie, gdy pan z nim porozmawia.
— Ależ najchętniej, odrzekł. — Chodźmy, pójdę, dokąd zechcesz.
Fernand i Łucya odeszli na bok, ona z robotą, Fernand zaś zapalił znów fajkę i zapadł w obojętność tępego, nie pojmującego nowych czasów umysłu. Klara tymczasem musiała bronić planu przed pokuszeniami Żorżetki, która postanowiła sobie przywłaszczyć piękny obrazek. Ojciec opowiadał, że to dom radości, gdzie dobre dzieci dostaną nagrody. Śmiano się, ściskano, całowano. Nakoniec Marek i Adryan wyszli.
Folwark Amettes, gdzie mieszkał Leon Savin, leżał po drugiej stronie Maillebois, musieli więc przejść przez nową dzielnicę i wirydarz. Zatrzymali się chwilę przy placu, wybranym przez budowniczego pod projektowany dom.
— Widzi pan, łączy on najlepsze warunki...
Przerwał, ujrzawszy nadchodzącego otyłego mężczyznę z uśmiechniętą twarzą.
— A, stryj Karol... Prawda, stryju, że jak wybudujemy tu dom, o którym ci mówiłem, dla męczennika Simon’a, podejmiesz się robót ślusarskich po cenie kosztu?
— Dobrze, dla zrobienia ci przyjemności... I dla pana także, panie Froment, bo mam wyrzuty żem panu dawniej dokuczał.
Karol, ożeniwszy się z Martą Dupuis, córką swego majstra, kierował oddawna przedsiębiorstwem teścia. Miał syna w wieku Adryana, Marcelego, żonatego z córką stolarza, Laurą Dumont. Marceli był cieślą.
— Idę do twego ojca — mówił Karol, zwracając się do bratanka. — Mam się tam spotkać z Marcelim z racyi pewnych robót. Chodź ze mną, skoro także masz dla nich robotę... I pan niech z nami pójdzie, będzie panu przyjemnie znaleźć się wśród dawnych uczniów.
Żartował, ale ucieszył się niezmiernie, gdy Marek zawołał wesoło:
— To prawda, będzie mi bardzo przyjemnie... Zrobimy zaraz kosztorys.
— O, do kosztorysu jeszcze daleko — rzekł Adryan. — Przytem mój ojciec nie należy do zapalonych... Mogę jednak pójść do niego.
August Doloir, dzięki przyjaznym stosunkom z byłym merem, Darras’em, został przedsiębiorcą mularskim. Po śmierci ojca wziął do siebie matkę, a gdy zburzono ulicę du Plaisir, zajął przy nowej alei parterowe mieszkanie w domu z obszernem podwórzem, w którem składał swoje materyały. Mieszkanie było czyste, zdrowe, zalane słońcem.
Gdy Marek wszedł do widnej jadalni i ujrzał panią Doloir, matkę, stare wspomnienia znów w nim odżyły. Staruszka miała obecnie sześćdziesiąt dziewięć lat i zachowała rozsądną minę dobrej gospodyni, instynktownie zachowawczej, nie dopuszczającej, aby mąż i dzieci zajmowali się polityką. Markowi stanął w oczach mularz Doloir, tęgi blondyn, robotnik bez wykształcenia, zepsuty pobytem w koszarach, uczciwy w gruncie człowiek, ale wierzący w bezsensowne historye o podkopywaniu armii przez anty-patryotów, o Francyi zaprzedanej cudzoziemcom przez żydów. Pewnego dnia przyniesiono go zabitego na noszach; spadł był z rusztowania, gdyż przypuszczalnie za wiele dnia tego wypił, pani Doloir jednak nigdy nie chciała tego przyznać, zasadą jej bowiem było nie wyjawiać nigdy błędów rodziny. Ujrzawszy Marka, powiedziała:
— Aj, panie Froment, starzejemy się, dawno już, dawno się znamy... Mój August miał osiem lat, a Karol sześć, jak pana pierwszy raz widziałam.
— Wistocie, kochana pani... Przyszedłem wówczas prosić państwa, w imieniu mego kolegi Simon’a, abyście pozwolili dzieciom, gdyby ich pytano, powiedzieć szczerą prawdę.
Nawet po tylu latach odrazu spochmurniała i z nieufną miną odpowiedziała:
— To była nie nasza rzecz, ta sprawa i słusznie zrobiłam, nie chcąc, abyśmy się do niej wtrącali, narobiła ona wszystkim dużo złego.
Karol tymczasem zawołał Augusta, który rozmawiał na podwórzu z Marcelim.
— Chodźno, przyprowadziłem ci kogoś, nie licząc twego syna, który ma dla nas zamówienia.
August wysoki i tęgi, jak ojciec, mocno ścisnął rękę Marka.
— Witam pana, panie Froment. Często mówimy o panu z Karolem, wspominając szkolne czasy. Strasznie zły był ze mnie uczeń, potem nieraz tego żałowałem. Ale teraz nie robię panu wielkiego wstydu, nieprawdaż? Zresztą mój syn, Adryan, musi zupełnie przypadać panu do serca.
I dodał ze śmiechem:
— Ach, zamówienia Adryana, znam się na tem! dom, który chce zbudować dla pańskiego Simona... Doprawdy, to za wiele ofiarowywać dom byłemu skazańcowi.
Pomimo dobrodusznego tonu, Marka dotknęła ta uwaga.
— Dotąd więc wierzysz, że był winnym? Był czas, kiedy myślałeś inaczej. Ale po potwornym wyroku Rozańskim znowu zacząłeś powątpiewać o jego niewinności.
— Trudno, panie Froment, jeżeli dwa sądy skazują człowieka, to robi wrażenie, szczególniej kiedy się ma głowę czem innem zajętą... Nie, nie, nie mówię, że jest winny, a zresztą w gruncie wszystko nam jedno, czy zawinił, czy nie, niech mu nawet dadzą podarunek, byleby się to wszystko raz skończyło i nie zawracało nam głowy. Prawda, bracie?
— Zupełna słuszność — potwierdził Karol. — Gdyby tak słuchać tych chłopców, to wyszłoby na to, że my właśnie jesteśmy prawdziwymi, jedynymi zbrodniarzami dlatego, żeśmy nie przeszkodzili niesprawiedliwości. To mię zaczyna złościć. Niech temu raz będzie koniec!
Adryan i Marceli, obydwaj równie do sprawy zapaleni, śmieli się zwycięzko.
— Zatem zgoda, ojczulku — zawołał Marceli, klepiąc ojca po ramieniu. — Ojciec podejmie się robót ślusarskich, stryj — mularskich, ja — ciesielskich i w ten sposób naprawi się wasza część zbrodni. Przysięgamy ani słowa już o tem nie pisnąć.
Adryan śmiał się i potakiwał, gdy wtem pani Doloir, która stała surowa i zacięta, odezwała się z uporem.
— August i Karol nie mają nic do naprawiania. Nigdy nie będzie wiadomo, czy nauczyciel Simon był winym, czy nie; prości ludzie jak my nie powinni wtykać nosa do spraw rządu... Doprawdy lituję się nad wami, nad tobą Adryanie i nad Marcelim, bo myślicie, że jesteście dość silni, aby Boga samego poruszyć z miejsca. Zdaje się wam, że teraz wszystko wiecie, a nie wiecie nic a nic... Słuchajcie! mój biedny nieboszczyk mąż, a wasz dziadek wiedział, że w Paryżu odbywało się co sobota w podziemiu koło fortyfikacyj, zebranie wszystkich żydów milionerów, którzy tam postanowili, jakie dać sumy zdrajcom na zaprzedanie Francyi Niemcom. Historya to zupełnie prawdziwa, bo sam kapitan mu ją opowiadał i przysiągł na honor, że jest prawdą.
Marek, nagle cofnięty o lat czterdzieści, patrzał na nią że zdumieniem. Poznał przedziwną bajkę, przyniesioną z trzechletniego pobytu mularza w wojsku. August i Karol, wykołysani przy tych głupich baśniach, słuchali poważnie. Adryan za to i Marceli, mimo uszanowania i czułości dla babki, nie mogli powstrzymać uśmiechu.
— Syndykat żydów w piwnicy, aj, babciu! — ładnie — rzekł Adryan. — Oddawna niema już żydów, bo i katolików wkrótce nie będzie... Zniknięcie przesądów położy koniec wojnom religijnym.
Wtem weszła jego matka i Adryan pospieszył ją uściskać. Aniela Bongard, dawna uczennica panny Rouzaire, sprytna chłopeczka, mimo miernej inteligencyi, dużo się przyczyniła do powodzenia męża. Zaczęła się wypytywać o brata Fernanda, jego żonę, Łucyę i o siostrzenicę, Klarę, która teraz była jej synową. Poczem cała rodzina zagadała o nowonarodzonym, liczącym piętnaście dni, Celestynie, który się urodził żonie Marcelego.
— Drugi już raz jestem prababką, panie Froment — zauważyła stara pani Doloir. — Żorżetka, Celestyn... rośnie to jak na drożdżach! Mój najmłodszy, Julek, ma także dwunastoletniego chłopaka, ale Edmund to tylko mój wnuk. Ten mnie nie tak postarza.
Złagodniała i chcąc zatrzeć swoją szorstkość mówiła uprzejmie:
— Ot, panie Froment, my niby się nigdy nie zgadzamy, a przecież jest coś, za co panu jestem bardzo wdzięczna. Oto że pan mnie prawie zmusił, aby mego Julka wykierować na nauczyciela. Ja nie chciałam, bo wtedy rzemiosło nauczyciela nie stało świetnie, ale pan się poświęcił, dawał pan Julkowi lekcye i ot, teraz, nie mając jeszcze lat czterdziestu, ma ładne stanowisko.
Dumną była bardzo z tego syna, który dostał miejsce dyrektora w jednej ze szkół w Beaumont po Sebastyanie Milhomme, mianowanym dyrektorem Szkoły Normalnej. Nauczycielka, którą poślubił, Julia Hochard, powołaną została równie do Beaumont, do dawnej szkoły panny Rouzaire. Najstarszy ich syn Edmund odznaczał się w liceum.
Adryan ściskał babkę a uszczęśliwiony, że była uprzejmą dla ukochanego mistrza, żartował:
— Doskonale, babuniu! Trzymasz z panem Froment... Wie babunia co? Jak Simon powróci, to babunię wybierzemy do ofiarowania mu bukietu na dworcu.
Znowu się zachmurzyła.
— A, co to, to nie! Nie mam ochoty narobić sobie biedy. Zwaryowaliście wszyscy z waszymi nowymi wymysłami.
Pożegnali się wesoło i Adryan wyciągnął Marka, aby go nareszcie zaprowadzić do Leona Savin’a. Folwark Amettes, którym Leon zarządzał, zajmował przeszło pięćdziesiąt hektarów pod samem Maillebois, za nowa dzielnica. Po śmierci matki Leon przygarnął ojca, byłego urzędnika, liczącego siedemdziesiąt jeden lat. Z dwóch jego braci bliźniaków, Filip umarł, Achilles zaś, który służył w urzędzie, tknięty został atakiem paraliżu w biurze i tak był schorzały i biedny, że Leon i dla niego znalazł kącik u swego ogniska. Marek przez małżeństwo swego syna z Lolą, córką Hortensyi, oddawna zmarłej ich siostry, był spowinowacony z tą rodziną. Małżeństwo złożyło się przeciwko jego życzeniu, a chociaż pozostawił Klemensowi swobodę działania wedle serca, od rodziny synowej wolał się trzymać zdaleka. Zbyt szerokie miał poglądy, aby Lolę czynić odpowiedzialną za lekkość matki, która została w szesnastu latach uwiedzioną, następnie wyszła zamąż, uciekła od męża, umarła i pochowana została gdzieś daleko. Niemniej jednak żywił pewne uprzedzenia i musiał zapanować nad osobistemi uczuciami, gdy Adryan, dla powodzenia drogiej obu sprawy, poprosił go o pójście do folwarku Amettes.
Leon chwilowo był nieobecny, wpadli więc na starego Savin’a, pozostałego dla pielęgnowania Achillesa, który przykuty do fotela, pędził życie u okna saloniku. Był to wązki pokoik na parterze, urządzony po miejsku; obok ciągnęły się obszerne zabudowania folwarczne. Ujrzawszy Marka, Savin, wykrzyknął zdumiony:
— A, pan Froment! myślałem, że się pan gniewa. Co za śliczna myśl nas odwiedzić.
Zawsze był chudy, wątły, kaszlący, umierający, a przecież pogrzebał swoją ładną, świeżą żonę. Dręczony zazdrością, utrzymywał, że koniecznym jest hamulec religii na kobiety i zabił swoją żonę ustawicznem prześladowaniem i kłótniami, od chwili, gdy ją złapał na czułej rozmowie ze spowiednikiem, ojcem Teodozym. Gorzkie to wspomnienie wywołało obelgi na księży, którzy jednak wzbudzali w nim straszną obawę.
— Gniewać się? — powtórzył spokojnie Marek. — Dlaczego mielibyśmy się gniewać?
— No, z powodu różności naszych przekonań. Syn pański ożenił się z moją wnuczką, ale nie idzie zatem, aby nasze przekonania się połączyły... Wy, naprzykład wypędzacie zewsząd księży i mnichów, a ja to uważam za nieszczęście, rozpusta jeszcze lepiej wzrośnie. A przecie Bóg mi świadkiem, że ich nie kocham, ja, stary republikanin, socyalista, tak, panie Froment, socyalista! Ale kobiety i dzieci potrzebują grozy, któraby im nie dozwoliła źle robić, — do upadłego to powtarzać będę!
Wobec wywołanej przeszłości, Marek się uśmiechnął.
— Religia — policyą, znam pańską teoryę. W jaki sposób jednak religia ma być siłą, kiedy ludzie stracili wiarę, a księża nie wzbudzają strachu?
— Nie wzbudzają strachu? Wielki Boże, jakże się pan mylisz!.. Ja naprzykład zawsze byłem i jestem ich ofiarą. Gdybym trzymał z nimi, czy myślisz pan, że wegetowałbym przez całe życie w ciemnem biurze, i że byłbym dziś ciężarem memu synowi, Leonowi, że straciłbym żonę, zmarłą z wszelkiego rodzaju niedostatku? A Achilles, taki chory, to także ofiara księży. Powinienem był oddać go do szkoły braciszków, byłby dotąd prefektem lub prezesem sądu, zamiast nabawić się reumatyzmu, siedząc przez trzydzieści lat w tem samem, co ja, biurze, z którego wyszedł bez nóg i rąk, tak że sam nawet jeść nie może. Prawda, Achillesie, że księża to łotry, ale zawsze lepiej mieć ich za sobą, niż przeciwko sobie.
Paralityk skinął był przyjaźnie głową Markowi i zwolna, głosem, zmienionym przez chorobę, odparł.
— Tak, księża byli wszechmocni, ale ludzie zaczynają się doskonale bez nich obchodzić... Teraz też nie trudno załatwiać się z nimi i pozować na sprawiedliwego.
Patrzał na milczącego Adryana, do niego widocznie stosując przykrą uwagę.
Smutne położenie, w którem się znajdował, śmierć żony, Wirginii, nieporozumienie z córką Leontyną, zamężną z drobnym kupcem z Beaumont, uczyniły go zgorzkniałym. Mówił dalej, wyraźnie myśl zaznaczając:
— Pamięta pan, panie Froment, jak sąd w Rozan powtórnie skazał Simon’a, powiedziałem panu, że zawsze byłem przekonany o niewinności nieszczęśliwego. Cóż przecie? sam nie mogłem robić rewolucyi! Najlepiej było milczeć... Teraz zaś widzę kupę młodych paniczów, którzy nas nazywają tchórzami i chcą nam dać naukę, wznosząc bramy tryumfalne dla męczennika. Toż dopiero bohaterska odwaga!
Dotknięty wyraźnie, zrozumiał Adryan, że Leon musiał opowiadać o jego projekcie. Odpowiedział uprzejmie:
— Wszyscy mają odwagę, z chwilą jak wszyscy stają się sprawiedliwymi... Wiem doskonale, że pan należałeś zawsze do rozsądnych i chętnie to uznaję. W mojej własnej rodzinie mam ludzi, którzy okazywali i okazują zaślepienie i upór. A dziś jedynem pragnieniem wszystkich powinno być zlanie się w jeden płomień zgody i sprawiedliwości.
Stary Savin słuchał z miną zdumioną, nagle zrozumiawszy po co Marek i Adryan przyszli i oczekiwali Leona. A on przypuszczał, że to po poprostu wizyta z grzeczności!
— Ach, tak! panowie przychodzą z powodu tej głupiej historyi wynagrodzenia... Ja nie jestem za tem, o, nie! tak samo jak krewni pańscy, o których wspominasz. Syn mój, Leon, zrobi, naturalnie, co zechce, ale ja pozostanę przy swojem przekonaniu... Żydzi, żydzi, zawsze żydzi!
Teraz Adryan przyglądał mu się ze zdziwieniem. Dlaczego mówił o żydach? Uczucie antysemityzmu do tego stopnia wygasło, że młode pokolenie nie pojmowało, dlaczego wszystkie zbrodnie przypisywano żydom. Tłomaczył już babce Doloir, że nie było żydów, byli tylko obywatele, wolni od wszelkich dogmatów. Kler katolicki korzystał był z podniecania dzikiego, nierozumnego antysemityzmu, aby przyciągać do siebie ludzi łatwowiernych; teraz kiedy katolicyzm zeszedł do rządu religij gasnących, antysemityzm znikł bez śladu.
Marek przysłuchiwał się z niezmiernem zajęciem, wywoływał wspomnienia przeszłości, porównywując słowa i giesty z przed laty czterdziestu z dzisiejszymi. Rozmowa się przerwała, gdyż wszedł Leon Savin z synem Robertem, szesnastoletnim chłopcem, którego już oznajmiał z robotami na folwarku. Wzruszył go widok Marka, któremu zawsze okazywał wysoki szacunek.
— Nie wątp pan, panie Froment, że pragnę pana zadowolić. Jesteś pan dla nas wszystkich czcigodnym, sprawiedliwym mistrzem... Zresztą, przyjaciel Adryan mówił panu zapewne, że bynajmniej nie sprzeciwiam się jego projektowi, owszem poprę go wszelkiemi siłami, bo jestem całkowicie jego zdania, że Maillebois nie odzyska honoru, dopóki nie naprawi swojej winy... Powtarzam tylko, iż musimy mieć w radzie jednomyślność: pracuję nad tem i pana proszę o pomoc.
Widząc, że ojciec chichocze ironicznie, dodał z uśmiechem:
— No, no, niech ojciec nie udaje upartego, przecież kiedyś przyznał mi ojciec, że Simon jest niewinny.
— A, niech sobie będzie niewinnym! Ja także jestem niewinny, a nie budują mi domu.
Leon odparł nieco szorstko:
— Ojciec ma mój dom.
W głębi duszy to właśnie najbardziej bolało Savin’a, że musiał znosić gościnność syna, który zdobył sobie niezależne stanowisko własną pracą, zadając kłam żalom ojca, że nie wziął strony znienawidzonych księży. Na dobre rozgniewany, zawołał:
— A, stawiajcie nawet katedrę swemu Simonowi. Ja wiem, że nosa z domu nie wytknę!
Achilles poruszył się i jęknął z bólu.
— Ja także, niestety, nie wyjdę z domu. Gdy bym jednak nie był przykuty do tego fotela, poszedłbym z tobą, kochany Leonie, bo jestem z pokolenia, które może nie spełniło swego obowiązku, ale go pojmuje i gotowem jest dziś to zrobić.
Z tem dobrem słowem Marek i Adryan odeszli zadowoleni, pewni powodzenia. Gdy Marek pozostał sam, wracając do Ludwini przez szerokie ulice nowej dzielnicy, przeżywał wszystko, co widział i słyszał, a wspomnienia przeszłości dały mu możność zmierzenia przebytej, długiej drogi. Rozwijała się przed nim cała historya jego życia, wysiłków i zwycięztwa. Przed czterdziestu laty napotkał u Bongard’ów, Doloirów i Savin’ów pierwotną ciemnotę, brutalną u chłopa, mniej grubą u robotnika, jeszcze bardziej okrzesaną u urzędnika, wywołującą jednak u wszystkich trzech ślepy egoizm, głupotę i strach. Nadeszło drugie pokolenie, które dzięki racyonalnemu wykształceniu, zyskało na rozumie i odwadze, nie doścignąwszy przecie siły zdrowego myślenia i działania. Następnie potomstwo potomków, nabywając coraz więcej logiki i pewności, kształcone w szkołach wolnych od kłamstwa i przesądów, było dość silnem, aby się pokusić o spełnienie wielkiego zadania wyzwolenia ludzkości. Podrastające zaś dzieci ostatniego pokolenia obiecywały być coraz energiczniejszymi i bardziej świadomymi pracownikami na drodze postępu. Przewidział więc niegdyś chwilę obecną, gdy z powodu sprawy Simon’a mówił, że Francya nie protestuje jak jeden mąż dlatego, że pogrążona jest w ciemnocie, ogłupiona i zatruta przesądami religijnemi i utrzymywana w dziecinnych zabobonach przez sprzedajne i lecące na wyzysk dzienniki. Miał też przeczucie jedynego lekarstwa, wykształcenia, które wyzwoli, zabije kłamstwo, zniszczy przesądy, rozwieje bezsensowne dogmaty: piekło, czyściec, doktrynę śmierci społecznej, a z ludzi uczyni zgodnych obywateli, patrzących na życie odważnie i rozumnie. Do tego dążył i oto dzieło jego się spełniało: szkoła elementarna wyzwoliła naród, obywatele wybrnęli z niesprawiedliwości w której byli zagrzęźli, niby głupia trzoda i stali się zdolnymi do prawdy i sprawiedliwości.
W umyśle Marka zagościł wielki spokój. W sercu miał tylko uczucia przebaczenia, wyrozumiałości i dobroci. Niegdyś cierpiał ogromnie i unosił się gniewem, gdy widział ludzi upartych w złem i idyotycznie okrutnych. Obecnie rozmyślał nad słowami Fernanda Bongard’a i Achillesa Savin’a. Zapewne, zezwolili na niesprawiedliwość, lecz słusznie mówili teraz, że nie wiedzieli byli, że nie mieli dość siły do walki. Uśpionej inteligencyi tych umysłowo wydziedziczonych nie można było uważać za zbrodnię. Przebaczał im chętnie, nie miał urazy nawet do najbardziej upartych, pragnął, aby zamierzona uroczystość na powrót Simon’a była powszechnem przymierzem, wielkim uściskiem bratnim całego Maillebois, które odtąd pracować będzie wspólnie dla szczęścia wszystkich.
Gdy Marek powrócił do Ludwini, gdzie oczekiwała go Genowefa i gdzie mieli obiadować wraz z Klemensem, Lolą i Lucią, zastał tam Sebastyana i Sarę, przybyłych z Beaumont na obiad do Ludwini. Zebrała się cała rodzina, trzeba było rozsuwać stół. Byli zatem: Marek i Genowefa, Klemens i Lola z siedmioletnią córeczką Lucią, dalej: Józef Simon i Ludwinia, Sebastyan Milhomme i Sara, nakoniec Franciszek Simon i Teresa Milhomme, spokrewnieni przez Józefa i Sarę, młode małżeństwo, które miało dwuletnią córeczkę Rózię, bardzo miłą osóbkę. Razem dwanaścioro biesiadników, pełnych zdrowia i apetytu.
Zaraz przy zupie, gdy Marek opowiedział o swoich przygodach, o projekcie Adryana i wyraził pewność jego powodzenia, wszyscy wydali radosne okrzyki. Jeden Józef powątpiewał, nie dowierzając przychylności mera. Lola przerwała:
— Mylisz się, wuj Leon jest całkowicie po naszej stronie. To taki dobry człowiek, z całej rodziny on jeden był zawsze dobrym dla mnie.
Kiedy matka jej, Hortensya, uciekła z kochankiem, Lola została na opiece dziadka, Savin’a, gdyż ojca jej musiano zamknąć w szpitalu, jako gwałtownego alkoholika. Wiele wówczas wycierpiała, obchodzono się z nią szorstko, żywiono niedostatecznie. Savin, zapominając o skutku nieszczęsnych nauk pobożnej hipokryzyi, dawanych Hortensyi przez pannę Rouzaire, obwiniał wnuczkę, iż jest bezbożną buntownicą, zawdzięczającą pannie Mazeline najgorsze zasady. W istocie zaś Lola była zachwycająca: wolna od fałszywej skromności, lecz uczciwa, zdrowo myśląca, rozumna i tkliwa. Klemens pokochał ją i, mimo przeszkód poślubił, szczęśliwy iż znalazł w żonie prawdziwą towarzyszkę, oddaną rodzinie. Żyli też zawsze w szczęśliwej jedności i wychowywali Lucię na istotę pełną wdzięku, uczucia i szczerości.
Marek poparł obronę Leona Savin’a.
— Lola ma słuszność, Leon jest z nami... A co najlepsza, to że dom, który ma być ofiarowany Simon’owi, jako dar braterski będzie budowany przez dwóch Doloir’ów, Augusta, mularza, i Karola, ślusarza, a przez związek pokrewieństwa, Fernand Bongard i Achilles Sarin wezmą też udział... Co, mój drogi Sebastyanie, ktoby to powiedział wówczas, gdy siedziałeś z tymi zuchami na jednej ławce w mojej szkole?
Mówił wesoło i Sebastyan odpowiedział mu śmiechem. Był jednak jeszcze pod smutnem wrażeniem tragicznej historyi i żałoby. Ostatniej wiosny stryjenka jego, pani Edwardowa, umarła nagle, pozostawiając sklep przy ulicy Courte, bratowej, pani Aleksandrowej. Od czasu zniknięcia syna, Wiktora, pani Edwardowa mizerniała, nie zajmowała się handlem klasyków, który tak lubiła, wogóle czuła się zupełnie obcą nowym czasom. Pozostawszy sama, pani Aleksandrowa prowadziła dalej handel, nie chcąc być ciężarem synowi, pomimo że zajmował piękne stanowisko. Dowiedziawszy się o śmierci matki, Wiktor zjawił się nagle, wylazłszy ze śmietnika, gdzie się zakopał w brudzie. Przyszedł obdarty, zniszczony, zajadle domagał się sprzedania sklepu i, zabrawszy swoją cześć, rozwiązał odwieczną spółkę. W ten sposób zniknął sklep materyałów piśmiennych, w którym liczne pokolenia uczniów kupowały kajety i pióra. Wkrótce potem ujrzano na ulicach Maillebois Wiktora, który, lepiej przyodziany, hulał. Całe dnie spędzał w towarzystwie dawnego kolegi, Polidora Sanquet a Marek spotkał ich raz wieczorem w podejrzanej dzielnicy razem z jakąś czarną postacią, w której się domyślał braciszka Gorgiasza. Przed tygodniem zaś policya znalazła przed domem rozpusty ciało człowieka z roztrzaskaną głową. Był to Wiktor, poległy w jakimś ciemnym, a wstrętnym dramacie, którego nie chciano rozmazywać.
— Widzę — mówił zwolna Sebastyan — widzę wszystkich moich dawnych towarzyszów. Oprócz kilku nieszczęśliwych, inni nie zmarnieli... Są jednak trucizny bezlitośne...
Przerwano rozmowę, wypytując go o matkę którą miał u siebie w Szkole Normalnej w Beaumont. Doskonale się miewała, mimo późnego wieku. Potem mówiono o jego nowem miejscu dyrektora, które go niezmiernie zajmowało, gdyż pragnął sprostać czcigodnemu swemu mistrzowi Salvan’owi, przygotowując do coraz obszerniejszego elementarnego wykształcenia nauczycieli, zdolnych do podjęcia swego ważnego zadania.
— Dla wszystkich nas będzie ogromną radością to publiczne zadośćuczynienie, dane Simonowi, to uczczenie prostego nauczyciela. Chciałbym, aby i moi uczniowie wzięli udział w uroczystości i sądzę, że otrzymam dla nich jeden dzień rekreacyi.
Marek, który cieszył się ze stanowiska Sebastyana, jak z własnego tryumfu, poparł myśl jego.
— Doskonale! przyprowadzimy także starą gwardyę: Salvan’a, pannę Mazeline i Mignot’a. Poświęcimy równie wspomnienie biednemu Férou, niech i jego pamięć będzie z nami... Już my sami, jak tu jesteśmy, stanowimy niezły batalion!
Wszyscy się rozśmieli, gdyż w istocie byli sami nauczyciele i nauczycielki: Klemens i Lola kierowali szkołą w Jouville; Józef i Ludwinia postanowili nigdy nie opuścić swojej szkoły w Maillebois.
Sebastyan i Sara, zajmujący z panią Aleksandrowa dawne mieszkanie Salvan’a, liczyli, iż nie wyjdą ztamtąd aż z emeryturą. Młode zaś małżeństwo, Franciszek i Teresa, mieli szkołę w Dherbecourt, w której ich rodzice zawód swój zaczęli. Franciszek, w którym połączyło się podobieństwo do Józefa i Ludwini, miał wiele cech, podobnych do dziadka swego, Marka: wysokie czoło i oczy jasne, lecz błyszczące niezaspokojoną żądzą. U Teresy piękność matki jej, Sary wysubtelniona była i jakby zmiękczona podobieństwem do inteligentnego i wrażliwego Sebastyana. Córeczka ich, Rózia, ulubienica całej rodziny, przedstawiała przyszłość w pączku.
Obiad był rozkosznie wesoły. Jakąż radością dla Józefa i Sary, dzieci niewinnego męczennika, była przygotowująca się uroczystość! W tem spóźnionem uczczeniu przyjmą udział ich dzieci, i nawet wnuczka, cała ich krew, pomięszana z krwią Marka, bohaterskiego obrońcy nieszczęśliwego.
Śmiano się i weselono ciągle. Genowefa posadziła przy sobie prawnuczkę, Rózię, aby jej doglądać, nie mogła sobie jednak poradzić i wołała na pomoc babkę, Ludwinię i matkę, Teresę, aby nie pozwoliły dziewczynce kłaść paluszków do wszystkich deserów.
— Chodźcie, chodźcie! nie dam sobie rady! Ach, co za mały łakomieć!
Przepijano za szczęśliwy powrót Simon’a i dziesiąta już wybiła, a rodzina jeszcze gawędziła, zapominając o pociągach, które miały odwieźć jednych do Beaumont, drugich do Jouville.
Od tego czasu pomyślne zdarzenia szły z nieoczekiwaną szybkością. Projekt Adryana, przedstawiony radzie miejskiej, przeszedł jednogłośnie, jak słusznie pragnął mer, Leon Savin. Nawet piekny, szczery napis, wyrażający uczucia ofiarodawców, nie miał ani jednego przeciwnika. Prędki ten i całkowity skutek otrzymano z nadzwyczajną łatwością tak, że projektodawcy nie potrzebowali robić żadnych starań, ani osobliwych wysiłków, jakie byli przewidywali. Wyrażona bowiem przez nich myśl, kiełkowała w umyśle wszystkich, wyrzut sumienia za przeszłość, niepokój z powodu zawsze krwawiącej krzywdy, pragnienie zagojenia rany dla honoru całej ludności. Wszyscy odczuwali niemożebność szczęścia po za łącznością obywatelską i sprawiedliwością społeczną. Listy składek pokryte zostały w kilka tygodni. Ponieważ potrzebna suma była względnie drobną, trzydzieści tysięcy franków, grunt zaś ofiarowany przez radę miejską, nic nie kosztował, umyślnie dawano po dwa, trzy, najwyżej po pięć franków, aby mieć jak najwięcej podpisanych nazwisk. Ludzie biedni, robotnicy z przedmieść, okoliczni włościanie dawali po dziesięć sous lub po franku. Zaraz w końcu Marca rozpoczęto roboty. Postanowiono wykończyć wszystko, do ostatnich drobiazgów na połowę Września, gdyż na ten czas Simon naznaczył swój powrót.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.