Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go, płacząc krwawemi łzami, a obecnie w cierpieniu dokończą życia nędzy i goryczy.
Szorstkim giestem braciszek Gorgiasz zakończył dysputę. Niecierpliwie czekał, by módz rozpocząć wściekłe oskarżenia; nie słuchał prawie Marka, a płonące oczy utkwił w dali, w palących wspomnieniach krzywdy osobistej.
— Dobrze, dobrze! Mówię, co myślę, a panu nie przeszkadzam myśleć, co mu się podoba... Ale są jeszcze inni głupcy i łotry, których nie będziesz pan bronił. Hę? ten podły ojciec Teodozy, pieścidełko dewotek, złodziejski kasyer Raju?
I rozpoczął na nowo, napadając na Przeora Kapucynów z zabójczą wściekłością. Sam nie był przeciwnym czczeniu świętego Antoniego Padewskiego, owszem, wielbił go, jedyną nadzieję pokładał w jego cudach, pragnąłby, aby cały świat przynosił Świętemu w ofierze frankówki i dwufrankówki, aby zmusić Boga do spalenia piorunami miast bezbożnych. Ale ojciec Teodozy jest niecnym komedyantem, zbija pieniądze jedynie dla siebie, odmawia przyjścia z pomocą sługom bożym w niedostatku. Dawniej, kiedy jego skarbonki napchane były setkami tysięcy franków, nie wziąłby z nich marnych pięciu franków, żeby od czasu do czasu osłodzić życie swoim sąsiadom, biednym braciszkom ze szkoły chrześcijańskiej. Teraz zaś, gdy ofiary corocznie się zmniejszają, jeszcze jest