Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

milczenia. Na dworze deszcz bił ciągle w szyby, wiatr wył w pustych ulicach, a płomyk lampki, nieruchomy i prosty świecił wśród niepewnych cieni cichej klasy. Marka opanowywał zwolna niesmak i ból, wywołane obecnością tego człowieka, budzącego w nim wstrętne i smutne wspomnienia. Zwrócił niespokojne spojrzenie ku drzwiom, za któremi stała Genowefa. Czy szłyszała, co mówili? Jakże musiało jej być przykrem poruszanie tego dawnego błota!
Po długiem milczeniu, pragnąc nadać zwierzeniu większą uroczystość, braciszek Gorgiasz dramatycznie wzniósł rękę do góry i, przeczekawszy jeszcze chwilę, przemówił szorstko i powoli:
— Prawdą jest, wyznaję przed Bogiem, że w dzień zbrodni, wszedłem wieczorem do pokoju Zefiryna.
Pomimo iż Marek z mocnem niedowierzaniem oczekiwał na zapowiedziane zwierzenie, pewiem, że będzie nowem kłamstwem, drgnął jednak i powstał w mimowolnem przerażeniu. Gorgiasz powstrzymał go spokojnym giestem.
— Wszedłem, a raczej oparłem się o ramę okna, ale było to o dziesiątej i minut dwadzieścia, zatem przed popełnieniem zbrodni. To chcę właśnie panu opowiedzieć, aby ulżyć sumieniu... Wyszedłszy z kaplicy Kapucynów w ciemną noc, w obawie jakiego nieszczęścia, podjęłem się od-