Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiem mamo. Często o nim mówisz. To tak, jakby słonce do nas zajrzało.
Wszyscy śmieli się wesoło, gdy rodzice klary, Fernand Bongard i Lucya Doloir, dowiedziawszy się o wizycie dawnego nauczyciela, nadeszli, chcąc mu okazać grzeczność. Mimo że jako tępy uczeń Fernand nie przynosił zadowolenia, Marek z przyjemnością patrzał na piędziesięcioletniego, niezgrabnego człowieka, z niepewnymi ruchami mało rozwiniętej istoty.
— No cóż, Fernandzie? musisz być zadowolony. rok był dobry na zboże.
— Tak, panie Froment, dosyć. Tylko, że nigdy nie idzie całkiem po myśli. Jak z jednej strony dobrze, to z drugiej źle. Wie pan przecie, że nigdy nie miałem szczęścia.
Dużo sprytniejsza, żona jego Łucya, wtrąciła się do rozmowy.
— Gada tak, panie Froment, bo zawsze był ostatnim w klasie i wyobraża sobie, że rzucono na niego urok, bo jakaś cyganka cisnęła w niego kamieniem, jak był mały. Urok! proszę ja kogo! Żeby chociaż wierzył w dyabła! Bo ja wierzę w dyabła, panna Rouzaire, której byłam najlepszą uczennicą, pokazała mi go raz, na kilka dni przed pierwszą komunią.
Mała Zarżetka rozśmiała się bez żadnego uszanowania dla dyabła a Łucya zawołała: