Prawda (Zola)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA.


PRAWDA.
(Vérité)
Opowieść osnuta na procesie
KAPITANA DREYFUSA

TOM PIERWSZY.
CZĘŚĆ PIERWSZA i DRUGA.
Nakład byłej Redakcyi „Przeglądu Tygodniowego“
WARSZAWA
Skład główny w księgarni Gebethnera i Wolffa
Nowosienna № 9



Druk Wł Łazarskiego, Marszałkowska 114, tel. 34 47.



W roku 1902 genialny pisarz Emil Zola wydrukował w dzienniku paryzkim „Aurorre“ ostatni swój utwór p. t. Prawda (Verite), osnuty na wszechświatowego rozgłosu procesach kapitana Dreyfusa. Jednocześnie z ukazaniem się tej opowieści, rozpoczął druk jej polskiego przekładu „Przegląd Tygodniowy“ — lecz skutkiem zakazu zmuszony został przerwać dalszą publikacyę. Znakomity autor z patryotyzmem jemu właściwym, unikając pamfletu, akcyę swej opowieści nie prowadził w sferze armii, ale ją przeniósł w stosunki szkolnictwa francuzkiego, na tle walki szkół kongregacyjnych ze szkołą świecką. Ta okoliczność jest dla mnie, jako wydawcy, nader ważną, gdyż obecne stosunki polskiego szkolnictwa są bardzo podobne do ówczesnych francuzkich. Dziś kler katolicki w Królestwie usiłuje, za wszelką cenę, zagarnąć polskie szkoły prywatne pod swój wpływ wyłączny, co narusza rdzenne interesa naszego narodu i jego oświaty. Przy tak różnorodnem składzie społeczeństwa polskiego, szkoła powinna być ogniskiem wspólnem, gdzieby się przetopiły różne pierwiastki i ich antagonizmy w jedność obywatelską i narodową, gdzieby zamiast różnic religijnych, socyalnych i narodowościowych zapanowała solidarność, tolerancya i szacunek wzajemny w młodem pokoleniu. Szkoła wyłącznie wyznaniowa jest wprost zbrodnią przeciwko tym względom, a więc i przeciwko narodowi polskiemu w Królestwie. Przykładem zaś ostrzegającym, do czego prowadzi, przykładem wymownym i doskonale, z wielką siłą argumentami wykazanym, jest opowieść Zola „Prawda“. Przedstawić społeczeństwu polskiemu tę prawdę, zdało mi się obowiązkiem i korzystając z obecnych stosunków wydawniczych, wznowiłem druk tego utworu.

A. W.


Część pierwsza.

I.

Dnia poprzedniego, we środę wieczorem, przybył Marek Froment, nauczyciel z Jonville, wraz z żoną swoją, Genowefą i małą córeczką Ludwiką — do Maillebois, gdzie spędzał zazwyczaj miesiąc wakacyi u babki i u matki swojej żony, pani Duparque i pani Berthereau, u tych dam, jak je nazywano w okolicy. Maillebois, stołeczne miasto kantonu, liczące dwa tysiące mieszkańców, odległem było o dziesięć kilometrów od wioski Jonville, a o sześć tylko od dużego i starego miasta uniwersyteckiego, Beaumont.
Przykre tam były pierwsze dni sierpnia. W niedzielę, podczas rozdawania nagród, straszna burza się wzmagała. Tej nocy jeszcze, około godziny drugiej, spadł istny potop deszczu i nie odświeżył wcale nieba, które pozostało, jak było, zamglonem, żółtem i ołowiano-ciężkiem. A te damy wstały już o godzinie szóstej, by o siódmej być na mszy czekały na dole w sali jadalnej, na młode małżeństwo, które się wcale nie spieszyło na śniadanie.
Na stole, nakrytym białym obrusem, stały już cztery filiżanki a i Pelagia już weszła z dzbankiem, w ręku. Ta mała, ruda służąca, z nosem długim i wargami cienkiemi, od dwudziestu lat na służbie u pani Duparque miała zupełną wolność słowa.
— Dobrze! — przemówiła — kawa będzie zimna, ale nie z mojej winy.
Gdy z niewypowiedzianym żalem wróciła do kuchni, pani Duparque sama poczęła swoje niezadowolenie objawiać.
— To nie do zniesienia, chyba Marek stroi żarty z nami i chce, byśmy nie poszły na mszę wtedy, kiedy on tu jest obecnym.
Ale pani Berthereau, pobłażliwsza, ośmieliła się na skromną wymówkę.
— Zapewne im burza spać nie dala, ale co dopiero słyszałam, jak się prędko zbierali.
Pani Duparque, sześćdziesięcio trzech letnia kobieta, wysoka, czarnowłosa jeszcze, z twarzą zimną, głęboko i symetrycznie zmarszczoną, z oczyma srogiemi i z poważnym nosem, była przez długie lata przedtem właścicielką magazynu nowości „Pod Aniołem Stróżem“, na placu Świętego Maksana, przed katedrą, w Beaumont. A było to po nagłej śmierci jej męża, spowodowanej, jak utrzymywano, upadkiem banku katolickiego, kiedy pani Duparque okazała się na tyle roztropną, żeby zlikwidować interes i wycofać się z resztą, wynoszącą sześć tysięcy franków, do Maillebois, gdzie miała swój domek. Dwunasty już rok mijał od chwili, kiedy i córka jej, pani Berthereau, wróciła do niej, też jako wdowa, ze swą jedenastoletnią córeczką Genowefą. Przykra to była dla niej nowina, ta nagła śmierć zięcia, urzędnika finansowego, w którego przyszłość niesłusznie wierzyła, bo umarł ubogo i pozostawił jej na karku żonę z dzieckiem. Od owej chwili żyły wspólnie te dwie wdowy, pod dachem małego a ponurego domku, życiem ciasnem, zamkniętem, które coraz to więcej się zwężało przez ścisłe praktyki religijne. Ale mimo to pani Berthereau, którą mąż ubóstwiał, zachowała coś jeszcze z tej słodyczy i rzewności, którą daje ocknienie się do miłości i do życia; wysoka, brunetka, jak matka, miała rysy przygniatającego smutku, oczy zdradzające pokorę, twarz zmęczoną, z której czasami wyczytać było można tę nie wy mówioną rozpacz z powodu utraconego szczęścia.
Przyjaciel zmarłego Berthereau, dawny nauczyciel z Beaumont, Salvan, który był później inspektorem szkół ludowych, zanim został dyrektorem szkoły normalnej, wyswatał małżeństwo Marka z Genowefą, której był opiekunem. Berthereau, który był umysłem bardzo liberalnym, sam nie odbywał praktyk religijnych, ale pozwalał je żonie wykonywać, a z czułości odprowadzał ją nawet na mszę do kościoła. Salvan, który był jeszcze bardziej wyemancypowanym a dowierzał tylko pewności doświadczenia, popełnił również czyn nieroztropny, choć z serdeczności pochodzący, że związał Marka z rodziną tak nabożną, nie zdawszy sobie sprawy, do jakich starć może dojść pomiędzy nimi. Marek i Genowefa, którzy się kochali namiętnie, umieliby się zawsze pogodzić. Ale od trzech lat, t. j., od chwili, gdy wyszła za mąż, Genowefa, która była jedną z najlepszych uczennic w klasztorze Wizytek, w Beaumont, poczęła w istocie zaniedbywać praktyki religijne a nawet i modlić się przestała, naśladując w tem męża, którego kochała. Pani Duparque okazywała, że jest bardzo strapioną, chociaż wnuczka starała się jej zawsze podobać, gdy spędzała u niej miesiąc wakacyi w Maillebois i uważała za obowiązek chodzić z nią do kościoła. Ale nieubłagana babka, która wszystkiemi siłami starała się unicestwić małżeństwo Genowefy z Markiem, nie przestała go nienawidzieć, wciąż winiąc o kradzież duszy jej wnuczce.
— Trzy kwandranse na siódmą — szemrała, słysząc trzykrotne bicie zegara na sąsiednim kościele.
Zbliżyła się do okna i spojrzała na plac Kapucynów. Domek stał na rogu tego placu i ulicy, wiodącej do kościoła. Był to jednopiętrowy domek: na parterze, na prawo i na lewo od sieni, znajdowały się: pokój jadalny i salon a w głębi od podwórza stęchłego i ciemnego, były kuchnia i pralnia; na piętrze zaś dwa pokoje, na prawo pani Duparque i dwa na lewo pani Berthareau a wreszcie na poddaszu, naprzeciwko pokoju Pelagii i strychu, były dwa jeszcze pokoiki, umeblowano kiedyś dla Genowefy, gdy była panienką a w których na nowo z wesołym śmiechem zamieszkała, gdy wróciła z mężem do Maillebois. Ale co za wilgoć, milczenie ciężkie, chłód grobowy wśród tych murów ściemniałych! Ulica, która się ciągnęła od samego kościoła parafialnego Świętego Marcina, była jak o zmroku wśród spleśniałych domów, z brukiem zamszałym i smrodliwym od wylewanych nań pomyj kuchennych. A plac Kapucynów z północnej strony, bez drzewa jednego, był zaćmiony wysoką fasadą dawnego klasztoru, który podzielili między siebie Kapucyni, pełniący zastępstwo duchowne w dużej a pięknej kaplicy i braciszkowie szkół chrześciańskich, którzy założyli szkołę, pomyślnie się rozwijającą, w budynkach przynależnych do klasztoru.
Przez chwilę patrzała pani Duparque na ten pusty zakątek, gdzie panował spokój klerykalny, tylko cienie nabożnych przesuwały się tamtędy a trochę ożywienia dawały podczas pauz dzieci ze szkoły braciszków. Zwolna głos dzwonu roznosić się począł w powietrzu zamarłem. Zniecierpliwiona odeszła od okna, gdy wtem drzwi się roztwarły i weszła Genowefa.
— Nareszcie! — rzekła babka. — Zjedzmy szybko śniadanie, bo oto co dzwonić zaczęło.
Blondyna, smukła i delikatna, z włosami cudownemi z twarzą namiętną i rozkoszną, w czem podobną była do ojca, śmiała się, swe zęby białe pokazując, jak dziecko, choć miała już dwadzieścia dwa lat. Ale widząc, że jest sama, pani Duparque wrzasnęła.
— Jakto, Marek jeszcze nie gotów!
— Schodzi już, babciu, z Ludwiką.
I ucałowawszy babkę, usiadła ze spokojem, poczem wypowiadać zaczęła swoją radość, że się znowu znalazła, zamężna, w tym domu, w którym spędziła spokojną młodość. Ah! ten plac Kapucynów, każdy kamień znała na nim, jak stare przyjaciółki witała na nim najdrobniejsze pęki trawy! I żeby być miłą i na czasie zyskać, w zachwyceniu stała przed oknem, patrząc, jak się przesunęły dwa cienie czarne, które poznała.
— Patrz! ojciec Philibin i braciszek Fulgence, dokąd to oni idą o tak wczesnej porze?
Dwóch duchownych przechodziło powoli przez mały plac, który, zdawało się, że to oni wypełniali cieniem swych sutan, pod niebem ciężkiem i burzliwem. Ojciec Philibin, pochodzenia chłopskiego, barczysty, tłusty, z twarzą okrągłą i rumianą, z oczyma dużemi, z ustami poważnemi i szczękami solidnemi, był już w czterdziestym roku życia prefektem nauk w kolegium Valmarie, we wspaniałej siedzibie okolicznej Jezuitów. W tym samym wieku, ale mały, czarny i szczupły, braciszek Fulgence był przełożonym trzech innych braciszków, którzy utrzymywali wraz z nim sąsiednią szkołę chrześciańską. To on, syn, jak mówiono, lekarza obłąkanych, który umarł w domu waryatów i służącej, nerwowy, zapalczywy, zarozumiały, który mówił bardzo głośno i robił przytem wielkie gęsta.
— Dziś po południu — tłómaczyła pani Duparque — odbędzie się rozdawanie nagród w szkole. A ojciec Philibin, który lubi bardzo naszych braciszków, przyjął z ochotą przewodnictwo podczas tej uroczystości. Więc to on przybywa z Valmarie i przypuszczam, że idzie w towarzystwie braciszka Fulgence’a, by załatwić pewne szczegóły.
Ale jej przerwał Marek, który zeszedł nareszcie, trzymając na ręku swą córeczkę, Ludwikę, liczącą zaledwie dwa lata, która mu zawisła na szyi swemi rączkami, radując się i śmiejąc ze szczęścia.
— Hop la! Hop la! — wołał, wchodząc. — Przyjeżdżamy koleją żelazną, nie można prędzej przybyć!
Mniejszego wzrostu, niż trzej inni bracia jego, Mateusz, Łukasz i Jan, z twarzą więcej wydłużoną i chudszą, Marek miał bardzo wyraziste, wysokie czoło. Ale najbardziej go charakteryzowały oczy i głos czarujący, oczy jasne, bardzo łagodne, które przenikały do głębi duszy, głos porywający, zdobywczy, którym jednał sobie rozumy i serca. Wąsy i nieduża broda nie zasłaniały twarzy mocnej, ściśniętej i dobrej. Jak wszyscy synowie Piotra i Maryi Fromentów, nauczył się on rzemiosła litografii; jako bakałarz w siedemnastym roku przybył do Beaumont, by skończyć naukę w dużym domu, Papon-Laroche, który dostarczał map geograficznych i tablic szkolnych, prawie wszystkim szkołom we Francyi. Tu też odezwała się w nim namiętność do nauczycielstwa, tak, że zdał egzamin na dyplom elementarny i mógł wstąpić w ten sposób do szkoły normalnej w Beaumont, którą opuścił w dwudziestym roku jako nauczyciel pomocniczy z dyplomem wyższym. Po zdaniu jeszcze na certyfikał z pedagogii, otrzymał później tytuł i — w dwudziestym siódmym roku mianowany został nauczycielem w Jonville, gdzie się ożenił z Genowefą, dzięki swemu wielkiemu przyjacielowi, Salvanowi, który go wprowadził był do tych dam i rozrzewniał się szczerą miłością tych dwojga młodych ludzi. A od trzech lat, Marek i Genowefa, nie bardzo zamożni, wśród ciągłych kłopotów pieniężnych i gospodarczych, wiedli, kochając się, życie godne w wiosce, liczącej zaledwie osiemset mieszkańców.
Niezadowolona pani Duparque, wcale się nie rozweseliła dobrym śmiechem ojca i dziecka.
— Oto kolej żelazna, odezwała się, która nie warta przewozów z czasów mojej młodości... Prędzej, zjedzmy szybko śniadanie, nigdy nie zajdziemy.
Usiadła i nalewała już mleko do filiżanek. Kiedy Genowefa przesuwała wysoki stołek małej Ludwiki na miejsce pomiędzy sobą a matką, by czuwać nad dzieckiem, Marek z miną pojednawczą, chciał uzyskać przebaczenie.
— Tak, nieprawda? przezemnie spóźniłyście się... To wina babki, bo tu się śpi bardzo dobrze, jest się tak spokojnym!
Pani Duparque, spiesząc się, z nosem wetkniętym w filiżankę, nie raczyła odpowiedzieć. Ale pani Berthereau, która się długo patrzała na swoją córkę Genowefę szczęśliwą z męża i dziecka, smutnie się zaśmiała. I głosem nizkim, jakby od niechcenia, wyszeptała, spoglądając na około siebie:
— Tak! tak, spokojnie, tak spokojnie, że się nawet nie czuje tu własnego życia.
— A przecież — odparł Marek — był krzyk na placu o dziesiątej godzinie. Genowefa była niespokojną. Hałas w nocy, na placu Kapucynów.
Żartował w dobrej wierze, by zmusić innych do śmiechu. Babka odpowiedziała tym razem z miną obrażoną:
— To wychodzili z kaplicy Kapucynów. Wczoraj wieczorem, o godzinie dziewiątej, było uczczenie Świętego Sakramentu. Braciszkowie przyprowadzili tych uczniów, którzy odbyli pierwszą Komun>9 w tym roku a dzieci te, wyzwoliwszy cię nieco, rozmawiały i śmiały się, przechodząc przez plac... Lepsze to, niż wstrętne zabawy dzieci bez moralności i bez religii.
Nagle nastało milczenie głębokie i niepokojące. Słyszano tylko poruszanie łyżeczkami w filiżankach. To do szkoły Marka, do świeckiego nauczycielstwa, odnosił się przytyk o wstrętnych zabawach. Kiedy Genowefa spojrzała nań błagająco, on nie gniewał się wcale i rozpoczął na nowo rozmowę, opowiadał pani Berthereau o pożyciu ich w Jonville, nawet o uczniach wspominał, jako kochający ich nauczyciel, że był z nich zadowolony niezmiernie. Trzech z nich otrzymało certyfikaty nauk.
Wtem po nad tą ponurą i pustą dzielnicą rozległ się silny głos dzwonu; zdawało się, że płacze w ciężkiem powietrzu.
— Ostatnie uderzenie! — zawołała pani Duparque. — Mówiłam że nie zajdziemy nigdy!
I wstała, popychając córkę i wnuczkę, które kończyły już pić, gdy wtem zjawiła się Pelagia, drżąca i wzruszona z dzienniczkiem „le Petit Beaumontais“ w ręku.
— Oh! pani, oh! pani, jakie to straszne!... chłopiec, który przyniósł gazetę, opowiedział mi...
— Co takiego? Spiesz się!
Służąca wykrztusić z siebie nie mogła.
— Znaleziono zamordowanego małego Zefiryna, bratanka nauczyciela, tu, tu blizko, w jego pokoju.
— Jakto? zamordowanego?
— Tak, pani, uduszonego — i to kiedy był w koszuli i po rozmaitych obrzydliwościach.
Okropne dreszcze przeszły po wszystkich; pani Duparque sama drżała:
— Mały Zefiryn, bratanek Simona, tego nauczyciela żydowskiego, dziecko ułomne, ale takie ładne; był katolikiem, chodził na naukę do braciszków, powinien był być wczoraj wieczór na ceremonii, bo odbył pierwszą Komunię... Co robić? Są rodziny przeklęte.
Marek, słuchając tego, był zmrożony, burzył się cały. I krzyczał, nie szczędząc nikogo tym razem:
— Simon, znam Simona. Był razem ze mną w szkole normalnej, starszy on odemnie tylko o dwa lata. Nie znam poważniejszego umysłu i tkliwszego serca. To biedne dziecko, tego bratanka katolickiego przygarnął do siebie, posyłał do braciszków przez jakiś rzadki skrupuł sumienia... To straszne, to nieszczęście, które go spotkało!
Drżąc powstał Marek i dodał:
— Pójdę do niego... Chcę się dowiedzieć, chcę tam być, by go wesprzeć w nieszczęściu.
Pani Duparque nie słyszała więcej, wypchnęła panią Berthereau i Genowefę, ledwie im czasu zostawiła na włożenie kapelusza na głowę. Dzwon już zamilkł. Te panie śpieszyły się do kościoła wśród przygniatającej ciszy, przez pustą dzielnicę. A powierzywszy Pelagii małą Ludwikę, wyszedł i Marek.
Szkoła ludowa w Maillebois, zupełnie nora składająca się z dwóch pawilonów — jednego dla chłopców — a drugiego dla dziewcząt, stała na placu Republiki naprzeciwko ratusza, równie nowego i w tym samym stylu budowanego. Szeroka droga, która prowadziła z Beaumont do Jonville, przecinając plac, oddzielała te dwa budynki jak kreda białe, z których cała okolica była dumną. Ulica ta, handlowa, na której trochę niżej, wznosiła się także fasada parafialnego kościoła Św. Marcina, była zaludnioną, ruchliwą, bo wciąż na niej widać było fury i przechodniów. Ale w tyle, za szkołą, panowały pustka i cisza, trawa rosła na marnym bruku. Jedna uliczka, ulica Krótka, gdzie były plebania i skład papieru pań Milhomme, łączyła ten koniec placu Republiki, gdzie świeciło słońce czasami, z placem Kapucynów. To też Marek miał tylko trzy kroki do zrobienia. Dwa podwórza na rekreacye były od strony ulicy Krótkiej, oddzielone od siebie dwoma wązkiemi ogródkami, jednym dla nauczyciela, drugim dla nauczycielki. A było to na parterze, w szkole chłopców, na końcu podwórza, gdzie Simon udzielił małego kątka Zefirynowi, przyjmując go do siebie. Dziecko było bratankiem jego żony Racheli Lehmann, wnukiem Lehmannów, biednych krawców żydowskich, którzy zajmowali nędzny dom przy ulicy Lichej, najnędzniejszej ulicy w Maillebois. Ojciec, Daniel Lehmann, młodszy od brata swego, krawca, mechanik z zawodu, pojął z miłości za żonę katoliczkę Maryę Prunier, krawczynię, która będąc sierotą, odebrała wychowanie u Sióstr. Małżonkowie ubóstwiali się nawzajem a kiedy przyszedł na świat mały Zefiryn, nie chrzczono go, w żadnej go religii nie chowano, bo ani ojciec, ani matka nie chcieli sobie wzajem robić przykrości, by go ktoś z nich uczył się modlić do swego Boga. Ale w sześć lat później spadł piorun, Daniel umarł śmiercią okropną, porwany, zmiażdżony przez koło maszyny, w oczach żony, w chwili, gdy mu śniadanie przyniosła do warsztatu. A Marya, przywalona tem nieszczęściem, nawróciła się na religię ze swych lat młodych, dopatrując się w tem, co ją spotkało, kary Boskiej za to, że wyszła za mąż, za żyda. Ochrzciła syna i oddała do szkoły, utrzymywanej przez braciszków. Najgorszem było to, że dziecko się nie trzymało prosto, stawało gai batem, poniekąd przez dziedziczność, w czem upatrywała matka nieubłaganą zemstę nieba i zaciekała się z gniewu, bo nie mogła zatracić pamięci o mężu, którego kochała. Ten niepokój, tę walkę wewnętrzną w połączeniu ze żmudną pracą krawiecka, przypłaciła życiem nareszcie, w chwili, gdy mały Zefiryn, licząc już lat jedenaście, przyspasabiał się do pierwszej Komunii. I wtedy to Simon, choć sam biedny, przyjął go do siebie, żeby ciężarem nie spadł krewnym jego żony a jako człowiek wielkiej dobroci i tolerancyi, chował, żywił u siebie, posyłał do spowiedzi i na dalszą naukę do szkoły braciszków w sąsiedztwie.
W izbie, w której sypiał Zefiryn, w malej, biednej izdebce, schludnie urządzonej, było okno, które się prawie wprost od ulicy otwierało, za szkołą, w najsamotniejszym kącie placu. A zrana dnia tego, młody pomocnik nauczyciela, Mignot, mieszkający na piętrze, schodząc o godzinie siódmej, spostrzegł, że okno było całkiem otwarte. Mignot, korzystając z pierwszych dni wakacyi, jako namiętny rybak, wyszedł w kapeluszu słomianym i w owelichowym kaftanie, z laską na ramieniu, by ryby łowić w Verpille, małej rzeczce, która przepływa przez dzielnicę fabryczna Maillebois. Jako syn chłopa, wstąpił do szkoły normalnej w Beaumont, jakby był wstąpił do seminaryum, by tylko porzucić ciężką pracę na polu; miał włosy blond, krótko strzyżone, twarz pełną i dziobatą, co mu nadawało minę surową, choć z gruntu był niezły, dobry raczej, nie żądny nikomu wchodzić w drogę. W dwudziestym piątym roku życia nie spieszno mu było się żenić, bo jak we wszystkiem zdawał się na przeznaczenie losu. Tak go zastanowiło, że okno Zefiryna było zupełnie otwarte tego rana, iż podszedł i zajrzał do pokoju, jakkolwiek fakt ten nic w sobie nie miał osobliwego, gdyż zazwyczaj malec budził się o wczesnej porze. Ale zdrętwienie na miejscu przybiło Mignota, ze strachu krzyczeć zaczął:
— Mój Boże! biedne dziecko!... Mój Boże! mój Boże, co się stało, jakie to straszne nieszczęście!
Mała izdebka, białym papierem wylepiona, zachowała swój spokój, swój wygląd szczęścia dziecinnego. Na stole stał malowany posążek Matki Boskiej, było kilka książek, obrazki święte, ułożone w największym porządku. Małe łóżko nie było nawet rozesłane, bo chłopak spać się nie kładł. A na ziemi włóczyło się krzesło złamane. Przed łóżkiem zaś leżało biedne ciało małego Zefiryna, w koszuli, uduszone, z twarzą siną, z śladami okropnych palców mordercy na gołej szyi. Koszula zbrukana. rozerwana, na poły podarta, odsłaniała chude nogi, gwałtownie odłączone od siebie, w położeniu, które już żadnej wątpliwości nie pozostawiało co do niegodziwego zamachu — a wystająca kość pacierzowa też była widoczną, biedny ten garb, który lewe ramię, podrzucone ponad głowę, odsłaniało. Ale ta głowa, mimo sinej bladości, zachowała swój słodki czar jasnej i uczesanej głowy anioła, z twarzą subtelną, dziewczęcą, oczyma niebieskiemi, nosem delikatnym, czarującemi ustami małemi, z dołkami w policzkach, kiedy się śmiał chłopak serdecznie.
Mignot osłupiały nie przestał krzyczeć ze strachu.
— Oh, mój Boże! oh, mój Boże! straszna rzecz!... Oh, mój Boże, ratunku, przybywajcie!
I przybiegła, usłyszawszy te krzyki, nauczycielka panna Rouzaire. Wcześnie zeszła do ogrodu, doglądała sałaty, która wyrosła po deszczu. Miała już lat trzydzieści dwa, była ruda, nieładna, wysoka, silna, z twarzą okrągłą, przesianą znakami rudości, z dużemi oczami siwemi, ustami bezbarwnemi pod nosem kanciastym, który zdradzał nieczułość, chytrość i skąpstwo. Choć brzydka, umiała się — jak mówiono — przypodobać inspektorowi, pięknemu Maurisinowi, co jej też dopomogło do awansu. Była zresztą oddana także księdzu Quandieu, proboszczowi parafii, kapucynom, dobrym braciszkom nawet i sama prowadziła swe uczennice na katechizm i nabożeństwa do kościoła.
Skoro spostrzegła ten straszny obraz, krzyczeć zaczęła.
— Dobroci Boże! zlituj się nad nami!... To mordownia, rzeź, dzieło szatana, o Boże litościwy!
Poczem, widząc, że Mignot chciał wejść przez okno, przeszkodziła mu.
— Nie, nie! nie wchodź pan, trzeba wiedzieć, trzeba zawołać.
Ale właśnie, gdy się odwracała, by zawołać na ludzi, spostrzegła ojca Philibina i braciszka Fulgence’a, którzy wchodzili na ulicę Krótką, idąc z placu Kapucynów, gdzie ich widziały przechodzących Genowefa i te damy. Poznała ich, wzniosła ręce do nieba, jakby się sam Pan Bóg objawił.
— Oh! mój ojcze, oh! mój braciszku, bieżcie, przybądźcie szybko, dyabeł przeszedł tędy!
Obydwaj duchowni podeszli i doznali strasznego wstrząśnienia. Podczas gdy ojciec Philibin, energiczny i rozważny stał milcząc, braciszek Fulgence, popędliwy, zanosił się od okrzyków.
— Oh! biedne dziecko!... Oh! obrzydła zbrodnia! dziecko takie łagodne, takie dobre, najlepsze ze wszystkich uczniów — i takie nabożne, takie gorliwe!... A więc trzeba sobie samym sprawę zdać, nie możemy tak tego pozostawić.
I nim panna Rouzaire znowu mogła przeszkodzić, wskoczył pierwszy przez okno a za nim ojciec Philibin, który, spostrzegłszy blizko trupa skrawek papieru, zwinięty nakształt korka, natychmiast go podniósł.
Nauczycielka ze strachu a raczej przez roztropność nie weszła i zatrzymała nawet na chwilę jeszcze Mignota. Ale na co sobie mogli pozwolić słudzy Boga, nie było może zdrowem dla zwyczajnych nauczycieli. Gdy tymczasem braciszek Fulgence obchodził trupa, nie dotykając go i wciąż głośne krzyki wydawał; ojciec Philibin, milczący, odwijał zwitek tajemniczo tak, że zobaczyć nie można było tego papieru, którego szelest słyszano tylko. Trwało to kilka sekund. I kiedy Mignot wskoczył do pokoju, spostrzegł, że zwitek był zrobiony z gazety i że przy tej gazecie była mała kartka papieru białego, zmięta, splamiona.
— Co to takiego?
Jezuita spojrzał na pomocnika i spokojnie się odezwał swym głosem grubym i powolnym:
— To numer gazety „Petit Beaumontais“, z datą dnia wczorajszego, drugiego sierpnia a szczególnem jest to, że zmięty w tym numerze znajduje się wzorek kaligrafii.... Spójrz pan.
Musiał pokazać, bo Mignot już go spostrzegł. A trzymał ten papier w swych grubych palcach i nie dawał więcej z niego przeczytać jak słowa:
Kochajcie się nawzajem, pisane kaligraficznie pięknem pismem angielskiem. Dziury i plamy zniszczyły zupełnie ten wzór. Pomocnik mógł tylko nań spojrzeć, bo nowe, straszne krzyki rozległy się pod oknem.
Marek to przybył a widok nieszczęsnego trupa wzbudził w nim wstręt i oburzenie. Nie słuchając opowiadań nauczycielki, roztworzył okno i wskoczył, bo chciał o wszystkiem się dowiedzieć. Obecność dwóch duchownych zdziwiła go, dowiedział się od pomocnika Mignota, że on z panną Rouzaire zawezwali ich, kiedy przechodzili w chwili odkrycia zbrodni.
— Nie dotykajcie się niczego, nic nie rozrzucajcie — krzyczał Marek. — Należy pobiedz natychmiast do mera i do policyi.
Ludzie poczęli się schodzić, młody chłopak podjął się wykonać zlecenie, pobiegł cwałem a tymczasem Marek śledził w dalszym ciągu po izbie. Przy trupie spostrzegł braciszka Fulgenca, który się zanosił od żalu, oczy miał pełne łez, jako człowiek nerwowy, którego silne emocye wyprowadzały z równowagi. Wzruszyło go takie zachowanie się, sam drżał dowiadując się szczegółów o wstrętnem zgwałceniu natury, w którem się przejawiał niegodziwy i zuchwały sadyzm a nawet podpis był gwałciciela i mordercy. To go nagle naprowadziło na tę pewność, do której miał dojść później. Ale wrażenie się zatarło i nie widział już więcej nikogo prócz ojca Philibina, który z wyzywającym spokojem wciąż trzymał w ręce numer gazety i wzorek kaligraficzny. Po chwili odszedł jezuita, jakby chciał coś zobaczyć pod łóżkiem, poczem znowu się wrócił.
— Patrz pan! — odezwał się, pokazując numer gazety i wzorek kaligrafii — com znalazł na ziemi, zwinięte w korek; jestem pewny, że morderca chciał wepchnąć ten knebel chłopcu do ust, by zdusić w nim krzyk. Nie osiągnąwszy celu w ten sposób, udusił go... I, widzicie, wzorek zaśliniony, ma jeszcze na sobie ślady zębów nieszczęśliwego chłopca,.. Nieprawda? panie Mignot, korek był tu, blizko łóżka. Widziałeś pan.
— Oh! zapewne — odpowiedział pomocnik. Zaraz go spostrzegłem.
A kiedy się zbliżał, by zbadać raz jeszcze wzorek kaligrafi, miał jakieś uczucie niespodzianki, sprawdzając, że prawego końca, u góry nie było więcej, bo był oddarty. Był pewien, że nie widział, jakoby był oddarty, kiedy mu go pokazywał jezuita. Ale bezwątpienia ukryty był pod grubemi palcami, które trzymały małą kartkę papieru. Pamięć mu się zagmatwała, nie wiedział już nic i nie byłby w stanie potwierdzić tego faktu.
Tymczasem Marek wziął do ręki wzorek, badał go myśląc o górnym końcu.
— Tak, tak, zęby pogryzły... Oh! wskazówka ta nie przyda się na wiele, bo te wzorki są w handlu i wszędzie się je napotyka. Pismo litograficzne jest nieosobiste... Ah! ale tu na dole jest jakby sztrych, początkowe litery podpisu, których przeczytać dobrze nie można!
Bez pośpiechu przybliżył się ojciec Philibin.
Sztrych, przypuszcza pan? Zdawało mi się, że to plama atramentu, wytarte do połowy przez ślinę i zęby, które przegryzły tę kartkę.
— Plama atramentu, nie! To są napewno początkowe litery, ale są nieczytelne.
Poczem Marek dostrzegł, że kartka była podarta.
— Brak końca u góry. Bezwątpienia drugi raz pokąsały zęby... Czy znalazłeś pan ten kawałek?
Ojciec Philibin odpowiedział, że go nie szukał. I znowu rozłożył numer dziennika, starannie go przeglądał, podczas, gdy Mignot schylony szukał czegoś na ziemi. Nic nie znaleziono. Nie przykładano jednak do tego wielkiego znaczenia. Marek zgodził się na to z duchownymi, że zbrodniarz, ze strachu musiał udusić dziecię, nie mogąc zagłuszyć jego krzyków, wciskając mu w usta knebel z papieru. Co pozostało szczególnem, to ten wzorek kaligraficzny, który znaleziono w dzienniku. Numer „Petit Beaumontais“ z owego dnia, rozumiało się samo przez się, że mógł się znaleźć w czyjejkolwiek kieszeni. Ale zkąd się wziął ów wzorek, w jaki sposób znalazł się zmięty, jakby wraz z gazetą pognieciony? Wszelakiego rodzaju hypotezy były dozwolone a tylko władza sądowa mogła śledztwo rozpocząć, by zbadać prawdę.
Marek poczuł jakiś powiew tragiczny w ciemnościach dramatu, jakby nagle zapadła noc okropna.
— Ah! — wyszepnął od niechcenia — to monstrum na dnie swej ciemnej otchłani!
Tymczasem coraz więcej ludzi wystawało przed oknem a między innymi były panie Milhomme, właścicielki składu papieru, które przybiegły na widok tego zbiegowiska, ze swego sąsiedniego sklepu. Pani Aleksandrowa, duża blondynka, z miną bardzo słodką i pani Edwardowa, także duża, ale brunetka i surowa, były o tyle więcej wzruszone, że Wiktor, syn ostatniej, uczęszczał do braciszków a Sebastyan, syn pierwszej, do szkoły Simona. I słuchały panny Rouzaire, która czekając na przybycie Wera i żandarmów, stała wśród tłumu i opowiadała szczegóły.
— Byłam wczoraj wieczór w kaplicy Kapucynów na uczczenie Sw. Sakramentu, które było tak wzruszającem a mały Zefiryn też był tam wraz z innymi towarzyszami szkolnymi, którzy swą pierwszą Komunię odbyli w tym roku. Oczarował nas wszystkich, miał minę małego aniołka.
— Mój syn, Wiktor, nie poszedł, ma dopiero dziewięć lat — odezwała się pani Edwardowa. — Ale czy Zefiryn sam tam poszedł? Czy go więc nikt nie zaprowadził?
— Oh! — tłómaczyła nauczycielka — tylko krok jeden ztąd do kaplicy. Wiem o tem, że braciszek Gorgias miał zlecone odprowadzić dzieci, których rodzice przyjść nie mogli a mieszkają dość daleko. Zresztą prosiła mnie pani Simonowa, bym czuwała nad Zefirynem i ja go odprowadziłam. Był bardzo wesół, roztworzył wprost okienice, wszedł do tego pokoju, wskakując przez-okno, śmiejąc i radując się, mówił, że jest tak o wiele krócej. Przez chwilę stałam tu i czekałam, aż zapalił świecę.
Marek, który się był zbliżył, słuchał z uwagą. Wreszcie zapytał:
— A która to była godzina?
— Akurat dziesiąta — odpowiedziała panna Rouzaire. — Zegar bił na kościele Świętego Marcina.
Dreszcze się udzielały. Ten szczegół o biednym chłopcu, który wskoczył do swego pokoju, by zginąć tam tak tragicznie, rozrzewnił serca. A pani Aleksandrowa łagodnie zrobiła uwagę, która jej na myśl przyszła:
— Nie było to wcale roztropnie, pozwalać tak temu dziecku sypiać samemu, w tym pokoju odzielnym, wychodzącym na ulicę. Trzeba było na noc drąg postawić przed okienice.
— Oh! zamykał je — odpowiedziała panna Rouzaire.
I znowu się wtrącił Marek.
— Czy wczoraj wieczorem je zamknął, kiedy pani tu stała?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć. Kiedym go opuściła, by wrócić do siebie, okrążając, zapalił był świecę i układał obrazki na stole a okno było zupełnie otwarte.
Następnie i pomocnik Mignot wtrącił się do rozmowy.
— To okno niepokoiło pana Simona, wolałby był dać inny pokój malcowi. Zawsze mu zresztą rozkazywał dobrze zamykać okiennice. Ale zdaje mi się, że dziecię nie słuchało go wcale.
Obydwaj duchowni postanowili także opuścić ten pokój. Ojciec Philibin, złożywszy na stole numer „Petit Beaumontais“ i wzorek kaligraficzny, nie odzywał się więcej, oglądał, słuchał, łowił szczególnie z wielką uwagą każde słowo, każdy gest Marka; braciszek Fulgence tymczasem zanosił się od krzyków. Jezuita zaś, który, zdawało się, że czytał w oczach młodego nauczyciela, odezwał się nareszcie:.
— Więc sądzisz pan, że to włóczęga nocny, widząc, że dziecko było samo w pokoju, wszedł przez okno?
Marek był na tyle roztropny, żeby nie odezwać się.
— Oh! nic nie myślę, rzeczą to władz sprawiedliwości szukać i znaleźć winowajcę... Zresztą, łóżko nie jest rozesłane, dziecku w koszuli, chciało się zapewne dopiero spać położyć i to wskazuje, że zbrodnia musiała być popełnioną w bardzo krótkim czasie po godzinie dziesiątej. Dajmy na to, że dziecko zajętem było przez kwadrans, pół godziny najwięcej, swojemi obrazkami. Następnie krzyczałoby widząc, że nieznajomy się wdziera do niego i z pewnością usłyszanoby go... Nic pani nie słyszała?
— Nic — odpowiedziała nauczycielka. Ja spać się położyłam o wpół do jedenastej. Dzielnica była bardzo spokojna. Zbudziła mnie dopiero o godzinie pierwszej nad ranem burza.
— Świeca się bardzo krótko paliła, zrobił jeszcze uwagę Mignot. Zapewne ją zdmuchnął morderca, uciekając oknem, które pozostawił całkiem otwarte, jak je spostrzegłem przed chwilą.
Takie sprawdzenie, które osłabiło nieco przypuszczenie o włóczędze nocnym, gwałcącym i duszącym swą ofiarę, zaniepokoiło mocno to małe zbiegowisko ludzi, którzy tu wystawali. Nikt się nie chciał skompromitować, każdy chował swe myśli o niemożebnościach i nieprawdopodobieństwach. Wreszcie, gdy mer i żandarmi, na których czekano, nie przychodzili jeszcze, zapytał się po chwili milczenia ojciec Philibin:
— Czy niema więc pana Simona w Maillebois?
Nie otrząsnąwszy się jeszcze z silnego wruszenia, Mignot spojrzał na niego, zaskoczony. Nawet sam Marek musiał się zdumieć.
— Simon jest zapewne u siebie... Nie zawiadomiono go więc?
— Zdaje mi się, że nie! — wołał pomocnik. — Nie wiem, gdziem głowę stracił. Pan Simon był wczoraj wieczorem na bankiecie w Beaumont, ale wrócił zapewne tej nocy. Żona jego jest trochę chorą, muszą oni spać jeszcze.
Było już wpół do ósmej, ale zamglone niebo tak ciężkie, że pomyślećby można, iż to dopiero zamglony świt w tym pustym zakątku placu. A pomocnik postanowił wejść na górę po Simona. Piękne przebudzenie, jak się wyraził, przyjemną misyę miął spełnić wobec swego zwierzchnika.
Simon był synem biednego zegarmistrza żydowskiego z Beaumont; miał brata, Dawida, starszego od siebie o trzy lata. Skończył lat piętnaście a brat jego ośmnaście, kiedy ich ojciec, zrujnowany procesami, umarł nagłą śmiercią. W trzy lata potem i matka ich umarła w wielkiej biedzie. Simon właśnie co był wstąpił do szkoły normalnej, kiedy brat jego, Dawid, wziął na siebie służbę wojskową. Opuściwszy szkołę z bardzo dobrym stopniem, został pomocnikiem nauczyciela w Dherbecourt, w wielkiej wsi sąsiedniej i był tam blizko dziesięć lat. Tutaj ożenił się w dwudziestym szóstym roku z miłości, z Rachelą Lehmann, córką krawca z ulicy Lichej, który miał w Maillebois dość dobrą klientelę. Była ona cudnej piękności, brunetka z prześlicznemi włosami, z szerokiemi, pieszczotliwemi oczyma a mąż ją ubóstwiał i otaczał czcią namiętną. Dwoje dzieci już im na świat przyszło, mały chłopiec czteroletni: Józef i dwuletnia córeczka — Sara otrzymawszy certyfikat z pedagogii, okazywał wielką dumę z tego powodu, że w trzydziestym drugim roku, został przeznaczony do Maillebois, gdzie już zostawał od dwóch lat, co było rzadkim przykładem szybkiego awansu wpośród nauczycieli elementarnych.
Marek, który nie lubił żydów, przez jakąś odrazę i niechęć dziedziczną, nad której przyczynami, mimo swej wielkiej emancypacyi umysłu, nie chciał się zastanawiać nigdy, zachował przecież dla Simona, z którym się tykał, przyjacielskie wspomnienie z czasów wspólnego pobytu w szkole normalnej. Mawiał o nim, że bardzo inteligentny, że to doskonały nauczyciel, przejęty swemi obowiązkami. Ale wydawał mu się zanadto pedantem, zanadto przywiązanym do litery napisanej, niewolnikiem regulaminu, nagiętym do ciasnej dyscypliny, zawsze niespokojny o to, żeby nie być źle zapisanym, gdyby swych przełożonych w czemkolwiek nie zadowolnił. Sprawdzał się też na nim strach, pokora rasy, która po tylowiekowych prześladowaniach zachowała ciągłą obawę obelg i niesprawiedliwości. Zresztą, miał słuszność Simon być przezornym, gdyż zamianowanie go w Maillebois, w tej małej mieścinie klerykalnej, gdzie istniała szkoła braciszków i bardzo znaczny klasztor Kapucynów, było prawie, że zgorszeniem. A wybaczano mu tylko dlatego pochodzenie żydowskie, że był bardzo skrupulatny a przedewszystkiem gorliwym patryotą, wysławiającym w swojej klasie Francyę militarną, marząc o niej, jako pełnej sławy pani świata.
Nagle zjawił się Simon, przyprowadzony przez Mignota. Mały, chudy, nerwowy, miał włosy rude, krótko strzyżone a brodę rzadką. Oczy miał niebieskie, łagodne, usta delikatne — pod rasowym nosem, dużym i cienkim; ale fizyonomia pozostała dość niewdzięczną, nieokreśloną, zmieszaną, o wyrazie mizernym. A w owej chwili był tak wstrząśnięty straszną nowiną, iż pomyśleć można było, że to człowiek pijany, chwiejący się, jąkający, z drżącemi rękami.
— Czyż to możliwe? wielki Boże! taką okropność, podobna monstrualność!
Kiedy stanął pod oknem, był jakby unicestwiony; patrząc na zwłoki malca, nie znajdywał słowa, drżał cały w dalszym ciągu od instynktownego wstrząśnienia. Ludzie, którzy się tu zebrali, dwóch duchownych, właścicielki sklepu papieru, nauczycielka, patrzyli na niego w milczeniu, dziwiąc się, że nie płakał.
Trzeba było, by zdjęty litością Marek wziął go za ręce i pocałował.
— Patrz, mój przyjacielu, odwaga ci konieczna, powinieneś wszystkie siły zebrać.
Ale nie słuchając go wcale, Simon się zwrócił do pomocnika.
— Błagam pana, mój Mignocie, wróć do mojej żony. Nie chcę, by widziała to. Kochała bardzo swego bratanka a nie jest bardzo zdrową, aby znieść ten straszny widok.
Poczem, gdy młody człowiek odszedł, ciągnął swym głosem złamanym:
— Ah! co za przebudzenie! Raz jeden spaliśmy za długo. Moja biedna Rachela spała; a niechcąc zakłócać tego dobrego spokoju, byłem blizko niej, z oczyma otwartemi, myśląc, marząc o rozkoszach naszych wakacyi... Tej nocy zbudziłem ją wchodząc a nie zasnęła pierwej, aż o trzeciej godzinie, bo ją zdenerwowała burza.
— O której to godzinie wróciłeś? — zapytał Marek.
— W dwadzieścia minut przed dwunastą. Żona zapytała mnie, która godzina i spojrzałem na zegar ścienny.
Panna Rouzaire objawiła zdziwienie i bardzo głośno zauważyła.
— Ale niema pociągu z Beaumont o tej godzinie.
— Nie wróciłem koleją żelazną — tłómaczył Simon. — Bankiet się przedłużył, spóźniłem się na pociąg o godzinie wpół do jedenastej, postanowiłem pieszo zrobić sześć kilometrów, by nie czekać do północy na pociąg... Spieszyło mi się z powrotem do żony.
Ojciec Philibin milczał wciąż z miną spokojną; ale braciszek Fulgence nie mógł się powstrzymać i zadał pytanie:
— Dwadzieścia minut przed dwunastą, zbrodnia więc miała być popełnioną... I nic pan nie widziałeś, nic nie słyszałeś?
— Zupełnie nic. Plac był pusty, burza się wzmagała zdaleka... Wróciłem, nie-spotkawszy żywej duszy. Cały dom tonął w głębokiem milczeniu.
— Nie myślałeś więc pan o tem, by pójść zobaczyć, czy biedny Zefiryn wrócił szczęśliwie z kaplicy i czy spał? Czyś mu pan nie składał takiej wizyty co wieczór?
— Nie. Drogie dziecię było już zupełnie roztropnym chłopcem, pozostawialiśmy mu o ile możliwe, jaknajwięcej swobody. Zresztą, wszystko miało wygląd tak spokojny, że mi nie mogło przyjść na myśl przeszkodzić mu we śnie. Poszedłem wprost do mego pokoju, stukając, o ile to możliwe, jaknajmniej. Ucałowałem dzieci, które spały i położyłem się spać zaraz, szczęśliw, że znalazłem żonę w lepszym nieco stanie i mogłem z nią rozmawiać pocichu.
Ojciec Philibin potrząsł potakiwająco głową, odzywając się nareszcie:
— Oczywiście, wszystko to tłómaczy się doskonale.
I osoby obecne, zdawało się to przekonywać, wieść o włóczędze nocnym, który dopuścił się zbrodni około godziny wpół do jedenastej, wchodząc i wychodząc oknem, okazywała się coraz to pewniejszą. To co opowiedział Simon, potwierdzało wiadomości udzielone przez pannę Rouzaire. A tylko panie Milhomme, właścicielki sklepu z papierem, z sąsiedztwa, utrzymywały jeszcze, że widziały o zmroku człowieka z kiepską miną, włóczącego się po placu.
— Tyle jest złych ludzi do drogach! dokończył ojciec jezuita. — Miejmy nadzieję, że policya uchwyci zbrodniarza, mimo, że to praca nie zawsze łatwa.
Tylko Marek pozostał w niepewności i w kłopocie. Mimo, że pierwszy pomyślał o nieznanym, który się targnął na Zefiryna, poczuł później, jak to mało prawdopodobne. Czyż nie było możliwem, że człowiek znał chłopca, że rozmawiał z nim z początku, pieszcząc go, zapewniając? Poczem nagła i ohydna pokusa nastąpić musiała i szalone pastwienie się, krzyki przytłumione, gwałt i morderstwo w strachu. Ale to było tak niepewne, że Marek, po gwałtownie szybkiej intuicyi tego, wpadł napowrót w ciemności, w trwożliwe i sprzeczne z sobą hypotezy. Zadowolnił się powiedzeniem Simonowi, by go uspokoić nareszcie:
— Wszystkie świadectwa się zgadzają, prawda szybko się wyświetli.
Wreszcie, w chwili, gdy Mignot wracał, skłoniwszy panią Simon do nieopuszczenia swego pokoju, przybył mer Darras, przyprowadzając z sobą trzech żandarmów.
Darras, przedsiębiorca budowlany w drodze do pięknej fortuny, był tęgim mężczyzną czterdziestodwuletnim, z twarzą okrągłą i rumianą, blondyn, z włosami krótkiemi, z brodą ogoloną. Natychmiast kazał roztworzyć okiennice, ustawił dwóch żandarmów przed oknem, podczas gdy trzeci poszedł do sieni wewnętrznej, aby stać na straży pokoju, który był tylko zaryglowany. Zefiryn nigdy go nie zamykał na klucz. I od chwili tej surowy rozkaz był wydany, by niczego nie tykać, by się więcej nie zbliżać do miejsca zbrodni. Mer natychmiast zatelegrafował do Beaumont, do urzędu sprawiedliwości i oczekiwano sędziów, którzy zapewne powinni byli pierwszym pociągiem przyjechać. Po chwili odeszli ojciec Philibin i braciszek Fulgence pod pretekstem swoich interesów, rozdawania nagród po południu, które mieli spełnić; mer Darras radził im się spieszyć, poczem wrócić, bo zapewne zapyta ich sędzia śledczy, w sprawie numeru gazety „Petit Beaumontais“ i wzorku kaligraficznego, które znaleźli przy trupie. A podczas, gdy na placu dwaj żandarmi mieli wiele kłopotu z uspakajaniem coraz to liczniejszego tłumu, gwałtownego, wydającego krzyki, Simon wszedł i czekał z Darrasem, Markiem, panną Rouzaire i Mignotem w wielkiej izbie szkolnej, do której przenikało słońce po przez wielkie ogrodzenie podwórza rekreacye.
O godzinie ósmej wypadła gwałtowna ulewa, poczem niebo się wypogodziło i nastał cudowny dzień. Dopiero o godzinie dziewiątej przybyli sędziowie. Prokurator republiki, Raoul de la Bissonniére, osobiście przyszedł w towarzystwie sędziego śledczego, Daixa; obydwaj byli pod wrażeniem strasznej zbrodni, w przewidywaniu wielkiej sprawy. Mały, brunet, z lalkowatą twarzą, okoloną porządnemi faworytami, La Bissonnière, nadzwyczajnie ambitny, nie mogąc się doczekać w czterdziestym piątym roku życia szybszego awansu, wciąż węszył za jakimś wybitnym procesem, któryby popchnął go do Paryża, gdzie mu się uśmiechało wysokie stanowisko, jakie mógł zdobyć, dzięki swej gibkiej postawie, poszanowaniu, dla władzy, jakąkolwiekby ona była. Przeciwnie, Daix, wysoki i suchy, z twarzą, ostrokończystą, był skrupulatnym sędzią śledczym, jak przystało jego zajęciu, przesadnie bojaźliwy, jego żona, brzydka i kokietka, rozrzutnica, do rozpaczy doprowadzała z powodu ubóstwa domowego, terroryzowała i trapiła z goryczą, zarzucając mu brak ambicyi. Obydwaj weszli do szkoły i chcieli się najsamprzód udać do pokoju, aby zabrać się przedewszystkiem do poszukiwań, zanim mieli kilku świadków przesłuchać.
Simon i Darras odprowadzali ich, podczas, gdy Marek, panna Rouzaire i Mignot czekali na nich w dużej sali, dokąd i ojciec Phillibin i braciszek Fulgence pospieszyli przybyć. Kiedy się zjawili tylko sędziowie, wszystkie rzeczowe okoliczności zbrodni już znali, dowiedzieli się o najmniejszych, znanych już szczegółach. I przynieśli numer gazety „Petit Beanmontais“ — i wzorek kaligraficzny, do których zdawało się, że przywiązują duże znaczenie. Zająwszy miejsca za stołem nauczycielskim, egzaminowali te dwa kawałki, rozprawiając o nich, pokazywali przedewszystkiem wzorek dwóm nauczycielom: Markowi i Simonowi, jak również nauczycielce i dwóm duchownym. Stało się to zresztą tylko dla zasiągnięcia wiadomości, gdyż nie było pisarza sądowego, coby zapisywał zapytania i odpowiedzi.
— Oh! — opowiadał Marek — te wzorki są ogólnie używane we wszystkich szkołach, równie w szkołach świeckich, jak i w szkołach kongregacyjuych.
— Wybornie — potwierdził braciszek Fulgence — znalazłyby się podobne u nas, tak samo, jak znajdywać się powinny i tutaj.
La Bissonniere chciał stwierdzić to dokładnie.
— Ale — zapytał Simona — nie przypomina pan sobie, czyś podobny wzór nie oddał do rąk któremuś ze swych uczniów? „Kochajcie się nawzajem“, powinno to było pana uderzyć.
— Nigdy nie używano tego wzorku w mojej klasie — odpowiedział stanowczo Simon.
— Jak pan słusznie utrzymujesz, przypomniałbym sobie.
A kiedy prokurator postawił to samo pytanie braciszkowi Fulgenc’owi, ten zawahał się lekko z początku.
— Mam trzech braciszków przy sobie: brata Izydora, Łazarza i Gorgiasa i trudno mi cokolwiek stwierdzić.
Poczem, gdy milczenie nastało:
— Nie, nie, nigdy ten wzorek nie był u nas, byłby mi wpadł w oczy. Sędziowie nie napierali, okazując rezerwę i nie chcąc zdradzić więcej jeszcze, ile wagi przykładali do tego papieru. Wyrazili jednak swoje zdumienie, że nie odnaleziono oddartego kawałka.
— Czy czasami — zapytał Daix — wzorki kaligraficzne nie mają na swym rogu stempla szkoły?
— Tak, czasami — odpowiedział brat Fulgence.
Ale Marek zawołał:
— Nigdy, co do mnie, nie stemplowałem wzorów kaligraficznych. Tego się nie robi u nas.
— Przepraszam — oświadczył Simon z swym wielkim spokojem — mam tutaj takie, na których można znaleźć stempel. Ale stempluje się z dołu, w tem miejscu.
Wobec widocznego zdumienia sędziów, ojciec Philibin, niemy i uważny aż dotąd, pozwolił sobie na lekki uśmiech.
— To dowodzi — powiedział — jak trudno dojść do prawdy... Proszę, panie prokuratorze, to jest plama, którą badasz w tej chwili. Chciano już w tem widzieć nieokreślone inicyały, coś, jakby podpis. Ja raczej myślę, że to żyd, którego chciał wytrzeć uczeń palcem.
— Czy to w zwyczaju? — zapytał znowu Daix — że nauczyciele podpisują się na wzorkach.
— Tak — przyznał brat Fulgence — to się robi u nas!
— Ah! nie — krzyczeli do spółki Simon i Marek, my tego nie robimy w szkołach komunalnych.
— Mylicie się — odezwała się panna Rouzaire — jeśli nie stempluję wzorów, to zdarzą mi się, że je podpisuję swemi literami początkowemi.
La Bissonnière skinieniem przerwał dyskusyę, gdyż wiedział z doświadczenia, do jakiego to nieładu się dochodzi w tych podrzędnych kwestyach, co do zwyczajów szkolnych. Było to rzeczą śledztwa zbadać ten poważny kawałek papieru, który się zagubił jako możliwy dowód stempla i podpisu. Zadowolnił się więc tem, by mu świadkowie opowiedzieli o odkryciu zbrodni. Mignot opowiedział, jakto na okno zupełnie otwarte zwrócił swą uwagę i jak krzyczał, widząc ciało malca, znieważone tak okropnie; panna Rouzaire tłómaczyła, jak przybiegła, poczem szczegóły opowiedziała o ceremonii poprzedniego dnia, w jaki to sposób odprowadziła Zefiryna aż pod okno, przez które wskoczył, by wejść do siebie. Ojciec Philibin i brat Fulgence z kolei opowiedzieli, jakim to przypadkiem i oni się wmieszali do tego dramatu, opisując stan, w jakim znaleźli pokój, wskazując dokładnie miejsce, gdzie leżał knebel z papieru, który ośmielili się tylko rozwinąć, zanim go umieścili na stole. I wreszcie Marek opowiedział, jakie mu uwagi na myśl przyszły, kiedy nareszcie nadszedł.
Zwrócił się tedy La Bisssonnière do Simona, pytając go.
— Powiedziałeś nam pan, żeś wrócił w dwadzieścia minut przed dwunastą i że cały dom, zdawało się, był w wielkim spokoju... Pańska żona spała.
Ale Daix pozwolił sobie przerwać.
— Panie prokuratorze, czyby nie przydało się, aby pani Simonowa była obecną? Czyby nie mogła zejść na chwilę?
Skinieniem głowy, La Bissonnière się zgodził, a Simon poszedł po żonę, która po chwili zjawiła się z nim.
W pudremantlu z grubego, najzwyklejszego płótna, Rachela była tak piękną, że wejście jej w milczeniu, wszystkich zlekka poruszyło z podziwu i oczarowania. Była to kwitnąca piękność żydowska, rozkoszna twarz owalna, cudowne czarne włosy, złota cera, duże, pieszczotliwe oczy, czerwone usta z zębami błyszczącemi i czystemi. I czuło się, że cała z miłości, trochę obojętna, zamknęła się w swym domu z mężem i z dziećmi, jak kobieta wschodnia w swym ukrytym, małym ogródku. Simon zamykał drzwi, kiedy dwoje dzieci, Józef i Sara, cztero i dwuletnie, zdrowe i cudowne, wpadły, mimo że im zabroniono schodzić; przyleciały, szukając schronienia w fałdach sukni matczynej, ale sędziowie dali znać gestem, by je wpuszczono.
La Bissonniére, uprzejmy, oczarowany taką pięknością, jak flet, słodko się odezwał, by postawić kilka pytań:
— Proszę pani, było dwadzieścia minut przed dwunastą, kiedy mąż pański wrócił?
— Tak, panie, spojrzał na zegar ścienny i spać się położył, rozmawialiśmy jeszcze półgłosem przy zgaszonem świetle, by dzieci nie przebudzić, kiedy bił zegar dwunastą.
— Ale czy pani przed przybyciem swego męża, od wpół do jedenastej aż do wpół do dwunastej nie słyszała nic, kroków, głosów, hałasu walczących, krzyków przytłumionych.
— Nie, panie, nic zgoła. Spałam i dopiero mąż mnie zbudził, gdy wchodził do pokoju... Pozostawił mnie dość cierpiącą i był szczęśliwy, że mnie zastał zdrowszą, śmiał się i radował tak wesoło, całując mnie, żem go napominała, by się uspokoił, by nie zamącić spokoju dzieciom, tak głębokie było milczenie naokoło nas... Ah! któżby nam to mógł był powiedzieć, że tak straszne nieszczęście zwaliło się na nasz dom? Była wstrząśnięta, łzy się jej toczyły po policzkach, kiedy się zwróciła do męża, jakby go uspokoić i sił mu dodać chciała. A on też rozpłakał się na widok jej łez, zapominając, gdzie był, namiętnie ją ujął w swe ramiona, pocałował w uniesieniu nieskończonej czułości. Dwoje dzieci podniosło swe niespokojne główki, była to chwila głębokiej emocyi i wielkiej żałosnej dobroci.
— Byłam nieco niespokojna, bo niema pociągu o tej porze — na nowo opowiadać zaczęła sama pani Simonowa. — Ale kiedy spać się położył, opowiedział mi mój mąż przyczynę...
— Tak — tłómaczył Simon — nie mogłem inaczej zrobić, jak pójść na ten bankiet; i byłem niemile zawiedziony, przybywszy na dworzec, gdy pociąg o godzinie wpół do jedenastej przed nosem mi odjechał; nie chcąc czekać na następny aż do północy, natychmiast pieszo wybrałem się w drogę. Sześć kilometrów, to nie tak wiele. Noc była bardzo piękna, bardzo gorąca... Około godziny pierwszej, kiedy się burza zerwała, opowiadałem jeszcze o wieczorze spędzonym, rozmawiałem pocichu z moją żoną, która nie mogła zasnąć na nowo. To nas właśnie zatrzymało w łóżku dzisiejszego rana, kiedy straszna śmierć nawiedziła ten dom.
A Sara znowu płacząc, pocałowała go raz jeszcze jak kochanka i ojca!
— Mój drogi, uspokój się, kochaliśmy całem sercem biednego malca, obchodziliśmy się z nim, jak z własnem dzieckiem, a sumienie nic nam nie może wyrzucać w tej strasznej katastrofie.
Było to zdanie osób obecnych. Mer Darras zaświadczył wielki szacunek dla nauczyciela Simona. Mignot i panna Rouzaire, wcale nie lubiący żydów, byli w zgodzie, że on starał się bardzo o uznanie swem nienagannem zachowaniem się. Pozostali tylko ojciec Philibin i braciszek Fulgence, wobec tego ogólnego wzruszenia obojętni, milczący, patrząc się surowym wzrokiem i przenikając ludzi i przedmioty. A sędziowie, mogli tylko te pierwsze sprawdzenia wynieść, z jedyną hypotezą o nieznanym, który wszedł i wyszedł oknem. Tylko godzina o której stała się zbrodnia, okazała się sprawdzoną stało się to między godziną wpół do jedenastej a dwunastą — a co do samej zbrodni, bezecnej i dzikiej, straszne jeszcze ciemności zalegały.
Marek, zostawiając sędziów dla uporządkowania pewnych szczegółów, chciał pójść na śniadanie, po bratersku ucałowawszy Simona. Scena pomiędzy mężem a żoną nic mu nowego nie przyniosła, bo znał ich gorącą miłość. Ale miał łzy w oczach, wzruszony do głębi taką miłością i bolesną dobrocią. Zegar na kościele św. Marcina zaczął bić południe, kiedy znalazł się na placu, zapełnionym tłumem coraz to rosnącym, tak, że mu się trudno było przedostać. W miarę, jak się rozszerzała wiadomość o zbrodni, ludzie schodzili ze wszech stron, tłocząc przed zamkniętem oknem, które z wielkim trudem strzegli policyanci a opowiadania, jakie z ust do ust krążyły, przeinaczone, przesadzone, straszne, budziły gniew zapalczywy wśród wyjącego tłumu. Kiedy się przedostał by Marek, pewien ksiądz podszedł do niego.
— Wychodzi pan ze szkoły panie Froment, czy to prawdziwe, wszystkie te okropne szczegóły?
Był to ksiądz Quandien, proboszcz parafialnego kościoła św. Marcina, człowiek czterdziestoletni, wysoki i silny, ale z twarzą łagodną i dobrą, oczami jasno-niebieskiemi, okrągłemi policzkami i delikatnym podbródkiem. Marek go poznał u pani Duparque, której był przyjacielem — a choć księży nie lubił, miał jednak dla niego pewien szacunek, wiedząc, że jest tolerancyjny, rozumny, więcej ma zresztą sentymentu, niż prawdziwej inteligentyi.
W kilku słowach powtórzył Marek fakty, dość już okropne.
— Ah! ten biedny pan Simon — odezwał się znowu ksiądz głosem miłosiernym, co za zmartwienie to być musi dla niego, bo on kochał bardzo swego bratanka i bardzo się dobrze z nim obchodził! Miałem dowody tego.
To naturalne współczucie ucieszyło Marka, który rozmawiał jeszcze przez chwilę z księdzem. Ale zbliżył się jeden z ojców Kapucynów, ojciec Teodozyusz, przełożony niewielkiego zakonu, który zastępstwo duchowne pełnił przy sąsiedniej kaplicy. Wspaniały mężczyzna z piękną, twarzą o dużych, płonących oczach a którą długa broda czarna, czyniła majestatyczną, był sławnym spowiednikiem, mistycznym kaznodzieją, którego głos gorący ściągał pobożnych. Choć cichą wojnę prowadził z księdzem Quandien, zachowywał jednak względem niego postawę uszanowania, jako młodszy i niższy sługa Boży. Natychmiast objawił swoje wrażenie, swój ból: to biedne dziecię, które poprzedniego dnia wieczorem zauważył w kaplicy, bo tak żywą była jego nabożność, prawdziwy był anioł niebieski, z cudowną swą główką blond i jak cherubin uczesaną! Po chwili, Marek, usłyszawszy pierwsze słowa ojca Teodozyusza, któremu nie ufał i miał dlań nieprzezwyciężoną niechęć, pospieszył się z odejściem. Ale tym razem, gdy wracał na śniadanie, przyjazna ręka znowu spoczywała na jego ramieniu, zatrzymując go.
— Patrzcie, Feron!... Jesteś więc pan w Maillebois?
Feron był nauczycielem w Moreux, o cztery kilometry od Jonville, małej, odosobnionej gminie, która nie miała nawet swego proboszcza a zastępstwo duchowne pełnił tam ksiądz Cognasse, proboszcz z Jonville. Pędził też tam Feron życie w najokropniejszej nędzy, wraz z żoną swoją i trojgiem dzieci, to jest trzema córkami. Był to wysoki, trzydziestoletni mężczyzna, w odzieniu zaniedbanem, które wyglądało nie na jego miarę. Czupryna włosów czarnych jeżyła się na głowie długiej i kościstej, z nosem garbatym, ustami szerokiemi, z brodą wystającą. Nie wiedział do czego użyć swych długich nóg i dużych rąk.
— Wie pan dobrze — odpowiedział że żona moja ma ciotkę, kupcowę korzenną w Maillebois. Przyjechaliśmy zatem widzieć się z nią. Ale powiedz pan, co za ohyda, ten chłopiec, biedny malec garbaty, znieważony, uduszony! I znowu historya, która pozwoli tym niegodziwym klechom napadać na nas, trucicieli świecczyzny!
Marek widział w nim człowieka inteligentnego, który dużo czytał, ale stł się cierpkim przez ciasne, pełne braków życie i znajdywał ujście niezmiernej goryczy w skrajnych ideach odwetowania i pomszczenia się za to. Przecież go zmieszał ten cierpki ton.
— Jakto, napadać na nas? — zapytał. Nie widzę, cobyśmy mieli z tem wspólnego.
— Ah tak! jesteś pan naiwny. Nie znasz tego gatunku, zobaczysz pan, jak ci wszyscy w sutannach, ci wszyscy dobrzy ojcowie i drodzy braciszkowie wezmą się do dzieła... Powiedz-no mi pan, czyż nie rzucili już podejrzenia, że to Simon znieważył i udusił swego bratanka?
Marek odrazu się rozgniewał. Zaprawdę, Feron za daleko się posuwał w swej nienawiści do kościoła.
— Ale zwaryowałeś pan! Nikt nie podejrzewa, nie śmiałby nawet przez chwilę podejrzewać Simona. Wszyscy oddają sprawiedliwość jego uczciwości i dobroci. Ksiądz Quandieu dopieroco powiedział mi, że miał dowody jego ojcowskiego postępowania względem tej smutnej ofiary.
Konwulsyjny śmiech trząsł dużem, chudem cielskiem Ferona, włosy jego jeszcze bardziej się jeżyły na długiej, końskiej głowie.
— Ah! nie, jesteś pan za nadto śmiesznym, myślisz, że się będą trapić o parszywego żyda! Czy żyd parszywy zasługuje na prawdę? Pański Quandieu i cała banda objaśnią, co potrzeba powiedzieć, jeśli będzie koniecznem, by parszywy żyd był winowajcą, dzięki temu, żeśmy wszyscy winni, wszyscy jesteśmy bez Boga i bez miłości ojczyzny, którzy zgniłą czynią młodzież francuzką!
A kiedy Marek, chłodno wciąż protestował, Feron ciągnął dalej jeszcze silniej:
— Wiesz pan przecież dobrze, co się dzieje w Moreux. Przymieram z głodu, jestem w pogardzie, bardziej przybity, niż nędzny robotnik, który przy drogach kamienie tłucze. Ksiądz Cognasse po odprawieniu mszy plunąłby na mnie, gdyby mnie spotkał, za to, żem nie chciał śpiewać na chórze w kościele. Chleba nie mam codziennie... Znasz go pan, księdza Cognasse’a, upokorzyłeś go pan trochę w Jonville, gdy się udało panu pozyskać dla siebie mera. Ale mimo to, wciąż z nim pan wojujesz i pożarłby cię, gdy byś mu na to pozwolił... Nauczyciel to zwierzę w gruncie rzeczy, to lokaj wszystkich, wydziedziczony, zwichnięty, któremu nie ufają chłopi a któregoby księża spalili, by nad całym krajem ustalić jedyny rząd katechizmu!
Cierpko ciągnął dalej, opowiadając wszystką nędzę i cierpienia skazańców na nauczycielstwo ludowe, jak ich nazywał. On, syn owczarza, odznaczywszy się w szkole wiejskiej, opuścił później szkolę normalną ze stopniem celującym, zawsze cierpiał z powodu zupełnego braku środków; bo przez uczciwość pozwolił sobie na głupstwo, by się ożenić z dziewczyną sklepową, równie biedną jak i on, dlatego, że ją dzieckiem obciążył, kiedy był jeszcze zwyczajnym pomocnikiem nauczyciela w Maillebois. Ale czyż Marek sam, którego żona miała babkę, wciąż jej podarunki przysyłającą, był o wiele szczęśliwszym w Jonville, wciąż pod groźbą długów, w ciągłej walce z księdzem, by sobie zapewnić powagę i niezależność? Szczęściem miał sojusznicę w nauczycielce szkoły żeńskiej, w pannie Mazeline, która swym rozumem prawym i sercem niewyczerpanej dobroci, dopomogła mu, by zwolna zdobył sobie całą radę gminną. Przykład może jedyny w departamencie, dzięki szczęśliwym okolicznościom. A to, co się działo w Maillebois, czyż nie dopełniało obrazu? Ta panna Rouzaire, oddana księżom i mnichom, prowadząca w godzinach szkolnych do kościoła swe uczennice, wypełnia tak dobrze ogłupiającą role dobrych sióstr, których kongregacya uważała za niekorzystne założenie szkoły dla dziewcząt w Maillebois! A ten biedny Simon, będący zapewne uczciwym człowiekiem, ale z obawy, by się z nim nie obchodzono jak z parszywym żydem, oszczędzający wszystkich, pozwalający uczęszczać bratankowi do szkoły drogich braciszków, kłaniający się bardzo nizko klechom, którzy kraj zatruwają!
— Żyd parszywy — kończył gwałtownie Feron — jest i zawsze będzie parszywym żydem tylko! Nauczyciel ludowy i żyd, to najwyższy stopień parszywości. Zobaczysz pan, zobaczysz pan...
Zginął w tłumie, z ruchami gwałtownemi, które wstrząsały dużą, rozczochraną jego postawą.
Marek pozostał na rogu chodnika, wzruszając ramionami, patrząc za nim, jak nawpół zwaryowanego; gdyż rzeczywiście, obraz mu się wydawał zanadto przesadzonym. Pocóż odpowiadać temu biednemu człowiekowi, którego niedola doprowadzi jeszcze do pomieszania zmysłów? I poszedł swoją drogą ku placowi Kapucynów, zdziwiony jednak tem wszystkiem, co usłyszał przed chwilą i zaniepokojony trochę.
Było już kwadrans na pierwszą, kiedy Marek wrócił do domu na placu Kapucynów. Od kwadransa czekały na niego te panie i Genowefa w sali jadalnej, przy nakrytym stole. To nowe spóźnienie się wyprowadziło z równowagi panią Duparque. Nie mówiła nic, ale gwałtowność z jaką usiadła, rozwijając nerwowo swą serwetkę, tłumaczyła, jaką zbrodnię upatrywała w tej odrobinie niepunktualności.
— Przepraszam — tłómaczył się młody człowiek — musiałem czekać na sędziów i tylu jest ludzi na placu, że przedostać się nie mogłem.
Jakkolwiek babka chciała zmilczeć, powiedziała jednak.
— Myślę, że się pan zajmować nie będziesz tą wstrętną bistoryą.
— Zapewne — odpowiedział z prostotą — sądzę także, że nie mam się czego zajmować nią, chybaby mi obowiązek to nakazał czynić.
Po podaniu przez Pelagię jajecznicy a następnie sztuki baraniny smażonej z kartoflami, zaczął opowiadać ze wszystkiemi szczegółami, co wiedział. Genowefa słuchała go, drżąc ze wstrętu i politowania, podczas, gdy jej matka, pani Bertherau, również bardzo wzruszona, łzy wstrzymywała, ukradkiem rzucając wzrokiem na panią Duparque, jakby chcąc się dowiedzieć, dokąd sięgać mogło jej współczucie. Ale ta obojętną była na wszystko co się jej wydało przeciwnem regule. Jedząc niewiele, odezwała się nareszcie:
— W czasach mej młodości, przypominam sobie bardzo dobrze, jak znikło dziecko w Beaumont. Znaleziono je pod krużgankiem kościoła świętego Maksansa, pokrajane na cztery sztuki a tylko serca tam brakowało... Oskarżono żydów, że oni to potrzebowali serca do macy na swe święta Wielkanocne.
Marek zdumiony spojrzał na nią.
— Nie mówi babka zapewne poważnie, chyba nie wierzy tym niegodziwym głupstwom? Ona zwróciła na niego swe oczy zimne a jasne i rzekła:
— To poprostu stare wspomnienie, które mi powraca... Nikogo nie oskarżam, samo przez się rozumie.
Ale Pelagia, przynosząc deser, ośmieliła, się wmieszać do rozmowy z poufałością starej sługi:
— Pani zupełną ma słuszność, nikogo nie oskarżać, ludzie powinni zrozumieć panią... Cała dzielnica buntuje się od czasu tej zbrodni; pojęcia się niema o tych strasznych historyach, które krążą; dopieroco słyszałam, jak jeden robotnik krzyczał, że należałoby spalić szkołę braciszków.
Słowo to padło wśród wielkiego milczenia. Marek zdumiony, poruszył żywo ręką i cofnął się w tej chwili jak człowiek, który uznaje, że rozsądniej dla siebie chować swe uwagi. A Pelagia mogła dodać.
— Pani pozwoli mi pójść na rozdawanie nagród, po południu. Zdaje mi się, że mój kuzyn Polidor nic nie otrzyma, ale w każdym razie przyjemność mi to sprawi, być tam obecną... Ah! ci dobrzy braciszkowie, niewesołą będzie dla nich ta uroczystość, dzień, w którym im zabijają jednego z najlepszych uczniów.
Pani Duparque pozwoliła skinieniem głowy, poczem mówiono o innych rzeczach. Śniadanie się kończyło, nieco rozweselone śmiechem malej Ludwiki, która ze zdumieniem patrzała na zakłopotane twarze ojca i matki, tak jasne, tak uśmiechnięte zazwyczaj. Był spokój, rodzina rozmawiała przez chwilę w serdecznej poufałości.
Popołudniowe rozdawanie nagród w szkole braciszków wywołało wielkie ożywienie w mieście. Nigdy ta uroczystość nie ściągnęła takich tłumów ludzi. Przedewszystkiem fakt ten, że przewodniczył ojciec Philibin, prefekt nauk w kolegium w Valmarie, dodawał uroczystości szczególnego znaczenia. Rektor tego kolegium, ojciec Crabot, sławny jezuita, z powodu swych stosunków w świecie i wielkiego wpływu, jaki mu przyznawano na wypadki współczesne, też się tu znajdował, chcąc publicznie złożyć braciszkom świadectwo swego uznania. Był jeszcze i reakcyjny poseł z departamentu, hrabia Hektor de Sangleboeuf, właściciel Destrade, wspaniałej posiadłości w okolicy, którą mu przyniosła w posagu raz z kilkoma milionami żona jego, córka wielkiego bankiera żydowskiego, barona Nathana. Ale co przedewszystkiem podniecało umysły, co zapełniało nerwowym tłumem plac Kapucynów, tak opustoszały i tak spokojny zazwyczaj, to poranne odkrycie okropnej zbrodni, zabójstwa biednego dziecka, ucznia braciszków, znieważonego, uduszonego. I był ten malec jakby obecnym, nikogo nie widziano, tylko jego na cienistem podwórzu, gdzie się wznosiła estrada, przed zbitemi rzędami krzeseł, kiedy ojciec Philibin wygłaszał pochwałę zakładu, kierowanego przez znakomitego brata Fulgence’a i jego trzech pomocników, braciszków Izydora, Łazarza i Gorgiasza. To uczucie spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy ten ostatni, człowiek chudy i skrzywiony, z czołem nizkiem a twardem pod czarnemi włosami kędzierzawemi, z dużym nosem w kształcie orlego dzioba, pomiędzy dwoma wystającemi policzkami, z tłustemi ustami, w których widzieć było można wilcze zęby — wstał, by odczytać listę odznaczeń. Zefiryn był najlepszym uczniem w klasie, w której otrzymał wszystkie nagrody — a imię jego bez przestanku wracało i brat Gorgiasz, w swej długiej, czarnej sutannie, z białą plamą kołnierza, w sposób tak powolny a ponury wymawiał to nazwisko, że za każdym razem wzrastający dreszcz przebiegał po tłumie. Za każdym razem zdawało się, że biedny malec zmarły podnosił się na to wołanie, by pójść, odebrać swoją koronę i książkę ze złoconemi brzegami. Korony i książki piętrzyły się nagromadzone na stole. Nic nad to nie było bardziej przygniatającem jak milczenie i pustka w miejscu, gdzie tyle nagród złożono, dla tego wzorowego ucznia, tak tragicznie zmarłego, którego biedne ciało, storturowane i splugawione, leżało o kilka ztąd domów. Wrażenie uczestników stało się zbyt silnem, łkania wybuchły nareszcie, kiedy brat Gorgiasz. w dalszym ciągu wymieniał to imię, ze swem zwyczajnem podnoszeniem warg, odsłaniającym szereg jego białych zębów w ustach, w których widniała złośliwość i okrucieństwo.
Uroczystość zakończyła się wśród powszechnego wzruszenia. Mimo wielkiego uczestnictwa ludzi prz byłych, by uczcić braciszków, trwoga się gromadziła, jakiś niepokój, jak groźba zdaleka idąca powstawał w myślach każdego. A najgorszem było wyjście wśród szemrań i głuchych przekleństw ze strony zgromadzonych wieśniaków, którzy się zebrali garstkami na placu. Okropne opowieści o których wspominała Pelagia, krążyły wśród tego tłumu, podnieconego zbrodnią. Przypominano sobie niegodziwą historyę, stłumioną roku zeszłego, o braciszku, któremu przełożeni jego dopomogli schronić się przed trybunałem karnym. Wszelakiego rodzaju brzydkie wieści krążyły od owego czasu o okropnościach, jakie się działy w tej szkole, o dzieciach, które wzbraniały się mówić o tem pod naciskiem strachu niezmiernego. Naturalnie przesadzano jeszcze te tajemnicze okropności, o których z ust do ust powtarzano. A oburzenie ludzi zebranych na placu wzrosło z powodu odnowienia pogłosek rozdmuchiwanych wspomnieniami o zniesławieniu i katowaniu ucznia dobrych braciszków. Poczęto wyraźnie ich oskarżać, słowa zemsty krążyły: czy się i tym razem pozwoli umknąć winowajcy? czy się nie zamknie tej budy, krwawo zagnojonej? A kiedy lepsze rozchodziło się towarzystwo, kiedy się pojawiły suknie mnisze i sutanny księże, pięści tłumu zacisnęły się, krzyki i wrzaski podniosły, cały zastęp ludzi zaczął miotać obelgi na ojców Carabota i Philibina, którzy zbledli i zatrwożyli się, gdy tymczasem brat Fulgence porządnie kazał zaryglować bramę szkolną.
Marek przez ciekawość śledził za tą sceną z okna domku pani Duparque — a żywo zaciekawiony, wyszedł nawet na chwilę przed próg, by lepiej widzieć i słyszeć. Cóż to więc przypuszczał Feron w swem proroctwie, że na żyda zwalą zbrodnię, że świecki nauczyciel stałby się kozłem ofiarnym wszystkich tych klechów jadowitych? Daleko, by do tego doszło, sprawa bowiem zanosiła się bardzo źle dla dobrych braciszków. Ten wzrastający gniew tłumu, te krzyki gwałtowne wskazywały, że awantura mogła przybrać wielkie rozmiary, wydobyć winnego z pośród mniszego zgromadzenia, rozszerzyć się, zachwiać samym kościołem nawet, jeśliby rzeczywiście winowajca był jednym ze sług jego. Marek pytał się siebie samego, nie znajdując jeszcze żadnego ustalonego przekonania, tak, że samo podejrzewanie wydawało mu się rzeczą hazardowną i nie bardzo uczciwą. Zachowanie się ojca Philibina i brata Fulgence’a wydało mu się poprawnem, zupełnie spokojnem. Silił się na pełną tolerancyę i wielką sprawiedliwość z obawy, by nie ustąpić przed swą namiętnością wolnomyślnego, wyzwolonego ze wszystkich względów. A spodziewał się, że więcej się dowie wpośród tych ciemności okropnej zbrodni.
Tymczasem, stojąc tu, spostrzegł wracającą Pelagię, w świątecznym stroju, a obok kuzyna jej Polydora Souqueta, jedenastoletniego chłopca, który trzymał pod pacha piękną książkę z okładka wyciskaną i złoconą.
— To nagroda za dobre obyczaje panie! — krzyczała Pelagia z radości. — To więcej jeszcze warte niż nagroda za czytanie lub pisanie, nieprawdaż?
Prawdą było, że Polydor, cichy i milczący, zadziwiał samych nawet braciszków swem nadzwyczajnem lenistwem. Było to dziecko tłuste i blade, z jasnemi włosami, z dużą twarzą. Syn robotnika wiecznie pijanego, wcześnie straciwszy matkę, żył pozostawiony losowi, kiedy ojciec jego tłukł kamienie po drogach. Przez wstręt do wszelkiej pracy, na samą myśl cię trwożąc, że i na niego kolej przyjdzie tłuc kamienie, pozwalał ciotce swej marzyć 0 tem, że go zobaczy pewnego dnia nieukiem; tyle wiedział co ona, przychodził do niej do kuchni w nadziei, że dostanie mu się jaki dobry kawałek.
Tymczasem Pelagia, mimo swej radości odwróciła się z trwogą, patrząc na ten tłum z miną złośliwą i niechętną.
— Słyszy pan, panie, słyszy pan tych anarchistów! Braciszkowie tak oddani, którzy kochają dzieci i mają rodzicielskie staranie o nich, tak, rodzicielskie!... Patrz pan! Polydor mieszka ze swym ojcem, przy drodze do Jonville, o kilometr drogi ztąd. A więc dobrze! wczoraj wieczorem, po tej uroczystości, bano się jakiegoś niedobrego spotkania, to go braciszek Gorgiasz odprowadził aż do drzwi samych... Czy nie tak, Polydorze?
— Tak — lakonicznie odpowiedział chłopiec swym cichym głosem.
— A to ich się lży, im się grozi! — ciągnęła dalej służąca. — Widzi pan tego biednego braciszka Gorgiasza, idącego wśród czarnej nocy dwa kilometry, tam i napowrót, by nic się nie stało temu malcowi. Prawda, toby zniechęciło być ostrożnym i grzecznym!
Marek, który badał dziecko, uderzony był jego dobrowolnem milczeniem, senną skrytością. Nie słuchał więcej Pelagii, której opowiadania zazwyczaj lekceważył sobie. Ale kiedy wrócił do małej salki, gdzie czytała Genowefa a pani Bertherau zajętą była wiecznie swem dzierganiem rzeczy kościelnych, zatrwożył się, widząc swą żonę z książką opuszczoną, bardzo wzruszoną tem, co się działo na placu. Podeszła naprzeciw niego, rzuciła mu się wprost na szyję, w uniesieniu bojaźliwej czułości, cudownie piękna w swem wzruszeniu.
— Cóż się tam takiego dzieje? — zapytała. — Czy się bić chcą?
A on ją uspakajał, gdy tymczasem pani Duparque, podnosząc oczy od swojej robótki, powtórzyła surowo swą wolę.
— Marku, spodziewam się, że pan się nie będzie mieszać do tej brzydkiej historyi... Podejrzewać, złorzeczyć braciszkom, to naprawdę szaleństwo! Pan Bóg się zemści nareszcie za swoich.




II.

W nocy Marek nie mógł zasnąć. Był oszołomiony ostatniemi wypadkami, tą zbrodnią okropną, której straszną zagadką miał umysł zaprzątnięty. A kiedy Genowefa, jego ukochana żona, cicho obok niego wypoczywała i słyszał miarowy oddech z małego sąsiedniego łóżeczka swojej drogiej Ludwiki, każdy szczegół zbrodni przeżywał na nowo, porządkował wiadomości, silił się przeniknąć ciemności i prawdę wyświetlić.
Marek posiadał umysł logiczny. Rozum jego doskonały i niezmiernie czysty, czuł potrzebę opierania wszystkiego na pewności. Ztąd powstała jego wielka namiętność prawdy. Niebyło w oczach jego możliwego spokoju, szczęścia prawdziwego gdzieindziej, jak w pewności, kiedy była zupełną, określoną i stanowczą w swej istocie. Nie był wielkim uczonym, ale co znał, to znał dobrze, by nie wątpić więcej w posiadanie prawdy, prawdy przez doświadczenie na zawsze zdobytej. Cierpienia jego kończyły się z powątpiewaniem, stawał się na nowo wesół, bardzo dobrze się czuł a jego namiętność prawdy miała tylko sobie równą w namiętności nauczania jej innych, by weszła do czaszki i do serca każdego. Wówczas na jaw występowały jego znakomite zdolności, przynosił metodę, która upraszcza, porządkuje, zalewa wszystko swojem światłem. Spokojne jego przekonanie narzucało się, pojęcia ciemne wyjaśniały, okazywały łatwemi i prostemi. Budził zajęcie, duszę, życie w rzeczach najsuchszych. Doprowadzał do tego, że gramatykę i arytmetykę ożywiał, jak bajki, czynił je ciekawemi dla swych uczniów. Byłto w istocie urodzony nauczyciel.
Dar pedagoga odkrył w sobie, kiedy jako bakałarz, w siedemnastym roku życia wstąpił na dokończenie nauki rysunków litograficznych do Papon-Laroche’a w Beaumont. Mając tam zlecone wykonywać mapy szkolne, zadał sobie trud, by je jeszcze więcej uprościć i stworzył prawdziwe arcydzieła jasności i dokładności, co mu wskazało na jego powołanie, na jego szczęście w nauczaniu maluczkich na tym świecie. Także u Papon-Laroche’a poznał Salvana, obecnego dyrektora szkoły normalnej, który, uderzony jego zdolnościami, radził je zużytkować, aby zostać biednym nauczycielem ludowym, jakim jest dzisiaj, przekonanym o szlachetnej korzyści swej roli, szczęśliwym, że ją spełnia w głębi zapomnianej wioski. Jego miłość do biednych zadecydowała o jego życiu. Na swem skromnym urzędzie zasycał coraz więcej swą żądzę prawdy, jak potrzebę coraz to bardziej wymagającą. Wreszcie stała się jego zdrowiem i samem istnieniem, bo w niej tylko żył normalnie. W chwili, kiedy prawdy nie posiadał, wpadał w smutek, w trwogę, tortury, z powodu natychmiastowej konieczności zdobycia jej, by mieć całą dla siebie i módz nauczać innych, pod grozą, nieznośnej dolegliwości moralnej i fizycznej.
Zapewne z tego powodu powstał niepokój, który go o bezsenność przyprawiał obok śpiącej żony. Cierpiał, że nie mógł zrozumieć, zbłądziwszy w strasznych ciemnościach, tej zniewagi i mordu, dokonanego na dziecku. Stał w obecności zbrodni ohydnej, czuł po za sobą mętną głębię, ciemną i groźną, przepaść całą. Czy jego cierpienia się nie skończą, jeśli się nigdy nie dowie, wobec tego nagromadzenia cieni, które jakby się zgęszczały w miarę, jak je chciał rozproszyć? Zdjęty niepewnością i obawą, począł nareszcie czekać na brzask dnia, by czemprędzej oddać się swym poszukiwaniom. Ale we śnie żona jego lekko się zaśmiała; bezwątpienia śniła o rozkoszy i o czułości a twarz okropnej babki stanęła mu przed oczyma, słyszał ją powtarzającą, że nie powinien się zajmować tą brzydką sprawą. Starcie z rodzi ją jego żony wydało mu się pewnem, co go czyniło wahającym i nieszczęśliwym. Aż dotąd nie miał żadnej poważnej przykrości ze strony tej nabożnej rodziny, z pośród której wybrał sobie młodą dziewczynę, by ją uczynić żoną i matką, towarzyszką życia, on który nie wierzył, nie praktykował, był wyzwolonym ze wszystkich religii. Nie posuwając I swej tolerancyi aż do tego, by chodzić z żoną na mszę do kościoła, jak to czynił ojciec jej, wolnomyślny Bertheran, dał jednak ochrzcić córeczkę, Ludwikę, nie interesując się kwestyą religijną a chcąc tylko mieć spokój z temi paniami. Zresztą, choć żona z miłości dla niego przestała praktyki religijne odbywać, od pierwszych czasów małżeńskich, żadne nieporozumienie nie mogło powstać aż dotąd. Czasami jednak spostrzegał u niej przebłyski długiego wychowania klasztornego, pojęcia o absolucie, które go obrażały, przesądy, spuszczanie się na Boga egoistycznego. Ale to były zaledwie westchnienia; był pewien, że ich miłość dość silna, aby mogła panować nad temi różnicami; rzucali się sobie zawsze w ramiona, po chwili, gdy się czuli obcy dla siebie, jakby spadli z dwóch światów odrębnych. Ona była jedną z dobrych uczennic u sióstr Wizytek, opuściła ich zakład z wyższym dyplomem, z myślą, którą też miała zrazu, by zostać nauczycielką. Poczem, nie mogąc otrzymać miejsca w Jonville, gdzie znakomita panna Mazeline kierowała szkołą żeńską bez pomocnicy, nie chciała naturalnie, opuścić męża a zajęta swem gospodarstwem, mając już córeczkę, pierwszą swą skłonność odkładała na później, na nigdy bezwątpienia. Czyż nie było to szczęście, to doskonałe porozumienie się, którego żadna burza dosięgnąć nie mogła. Jeśli uczciwy Salvan, wierny przyjaciel Bertheran, przed wydaniem za mąż córki drogiego mu nieboszczyka, córki, wychowanej u zakonnic, wędzonej w dewocyi przez matkę i babkę a miłującej wolnomyślnego chłopca, co nie wierzył ani w Boga, ani w dyabła i głosił zbawczą potrzebę zniesienia Kościoła — jeżeli Salvan miał kiedyś przez chwilę myśl, dla własnego ich szczęścia, sprzeciwić się tej niepokonanej miłości, to teraz musiał się uspokoić, patrząc na ich czułe pożycie po trzech latach małżeństwa. Tej nocy jednak, gdy żona pogrążyła się w słodkim śnie, Marek uczuł po raz pierwszy niepokój wobec powstających skrupułów. Przewidywał niezgodę z kobietami a w następstwie różne przykre zajścia domowe, jeżeli ulegnie niezwalczonej potrzebie prawdy.
Usnął nareszcie głęboko a nazajutrz lano, obudzony jasną, słoneczną pogodą, sam się dziwił swej zmorze na jawie. Był to zapewne wpływ okropnej zbrodni. Wzruszona i rozczulona Genowefa sama mówić o niej poczęła:
— Biedny Simon musi być bardzo zmartwiony. Nie powinieneś go opuszczać. Idź do niego zaraz zrana i przyrzeknij mu swą pomoc.
Uściskał żonę, rad, że jest tak dzielną i dobrą.
— Ale babcia znowu będzie się gniewała. Zycie w tym domu stanie się nieznośne.
Roześmiała się lekko, wzruszając dobrotliwie ramionami.
— O, babcia nawet aniołom przygania. Jeżeli robimy połowę tego, czego chce, to i tak robimy dosyć.
Rozweselili się oboje. W tej chwili obudziła się Ludwika, podeszli więc do łóżeczka dzieciny i na zabawie z nią spędzili kilka rozkosznych chwil.
Marek postanowił zatem prowadzić dalej dochodzenie, zaraz po śniadaniu. Ubierając się, rozważał rozsądnie i spokojnie. Znał dobrze miasteczko Maillebois. Składało je dwa tysiące mieszkańców, drobni mieszczanie, sklepikarze i robotnicy, pracujący w czterech lub pięciu warsztatach większych przedsiębiorców, którym się nieźle wiodło, dzięki sąsiedztwu z Beaumontem. Złożona w równej prawie części z dwóch odmiennych żywiołów, ludność miasteczka walczyła ciągle o władzę a rada miejska będąca wiernym podziału obrazem: w połowie klerykalna i zacofana, w połowic republikańska i postępowa — w wiecznej żyła walce. Należało do niej także dwóch, czy trzech socyalistów, ale ci tonęli w masie i wpływu nie mieli żadnego. Mer, pan Darras, majster mularski, był otwartym republikaninem. Wybór swój zawdzięczał temu jedynie, że w radzie partye znajdowały się w równowadze. Jako kandydatowi bogatemu, czynnemu, zatrudniającemu setkę robotników, dano większością dwu głosów pierwszeństwo przed drobnym kapitalistą Philisem, który usunął się od fabrykacyi parcianego płótna z dziesięcioma tysiącami franków dochodu a prowadził życie ciasne, surowe i wyznawał zasady skrajnego klerykalizmu. Darras musiał więc okazywać nieznużoną przezorność, wiedząc, że zależy od kilku zaledwie głosów. Gdybyż miał za sobą mocną większość republikańską! Jakżeby pracował dzielnie dla wolności, dla prawdy i sprawiedliwości, gdy tymczasem dzisiaj zmuszony jest do najbardziej dyplomatycznego oportunizmu!
Wiadomem też było Markowi, że podział miasteczka na dwa przeciwne obozy wzrastał coraz więcej, pod wpływem rosnącej potęgi partyi klerykalnej, która groziła opanowaniem całej okolicy. Oddział zakonu Kapucynów, od lat dziesięciu osiadły w dawnym klasztorze, część którego odstąpił braciszkom szkół chrześciańskich, coraz jawniej i śmielej urządzał różne praktyki kultu św. Antoniego Padewskiego a powodzenie miał takie, że dochody dosięgały niesłychanych rozmiarów. Braciszkowie, korzystając z powodzenia sąsiedniej kaplicy, cieszyli się wzrostem swej szkoły i wzmagającą się liczbą uczniów; kapucyni zaś eksploatowali kaplicę, jak się eksploatuje dystylarnię spirytusu, to jest wydobywając z niej wszelkie możliwe trucizny. Święty królował na złotym tronie, zdobnym w kwiaty i światło; na każdym kroku widniały skarbonki a w zakrystyi było istne biuro handlowe, od rana do wieczora pełne klientów. Święty Antoni rozwinął swoją działalność; zajmował się nietylko odszukiwaniem zaginionych przedmiotów, lecz obiecywał, za kilka franków, powodzenie w egzaminach najlępszym nieukom, zapewniał szczęśliwy skutek nieczystych procesów, uwolnienie od wojska synów bogatych patryotycznych rodzin, nie mówiąc już o rzeczywistych cudach, jak uzdrawianie chorych i kalek, ochrona od nędzy i śmierci a nawet powrócenie do życia zmarłej od dwóch dni dziewczyny. I, naturalnie, po każdej nowej historyi napływały nowe pieniądze a klientela rozszerzała się od Maillebois reakcyjnych mieszczuchów i sklepikarzy do Maillebois republikańskiego, do sfer robotniczych, które powoli ulegały zatruciu. Napróżno ksiądz Quandieu, proboszcz kościoła św. Marcina, powstawał gwałtownie w kazaniach niedzielnych, przeciwko ciemnym zabobonom — nie słuchano go. Światły ksiądz ubolewał nad szkodą, jaką wyrządzała religii chciwość Kapucynów. Niszczyli mu parafię, zagarniając do Kaplicy wszystkie ofiary i jałmużny. Lecz zmartwienie jego miało też pobudkę wyższą. Był zanadto inteligentny, aby bez zastrzeżeń uchylać czoło przed Rzymem i wierzył w możliwość liberalnego i niezależnego Kościoła francuzkiego, któryby się wyłonił z ogólnego ruchu demokratycznego. Walczył więc z przekupniami w kościele, co zabijali po raz wtóry Chrystusa.
Mówiono, iż biskup z Beaumontu, jego ekscelencya Bergerot, zapatrywał się tak samo na Kapucynów, co im nie przeszkadzało święcić coraz nowe tryumfy, podbijać Maillebois i zamieniać je na miejsce cudami słynące.
Marek wiedział również i to, że gdy proboszcz Quandieu miał za sobą biskupa — Kapucyni i braciszkowie cieszyli się poparciem wszechwładnego ojca Crabot, rektora sławnego kolegium w Valmarie. Ztąd to prefekt, ojciec Philibin, przewodniczył na dorocznym popisie uczniów w szkole, aby zaznaczyć publicznie swój wysoki szacunek i uznanie. Czuć w tem było jezuitów, jak mówiły złe języki. Nauczyciel Simon, żyd, wpadł w tę plątaninę sporów, w okolicę szarpaną namiętnościami religijnemi, śród niebezpiecznej chwili, gdy zwyciężają najbezczelniejsi. Wszystkie serca były wzburzone; wystarczała jedna iskra, by zapalić i pustoszyć umysły. Dotąd jednak szkoła gminna świecka nie straciła ani jednego ucznia; wytrzymywała, co do ilości i powodzenia konkurencyę ze szkołą braciszków. To względne zwycięztwo zawdzięczała rozważnej zręczności Simona, który umiał zadowolnić wszystkich, oraz otwartemu poparciu Darrasa, a skrytemu — księdza Quandieu. Na tem polu współzawodnictwa dwóch szkół, toczyła się prawdziwa walka; tam to odbyć się będzie musiał prędzej lub później straszny atak bojowy, bo nie mogą one istnieć obok siebie, jedna musi pochłonąć drugą. Kościół przestanie żyć, gdy straci możność nauczania, owego cennego środka ujarzmiania prostaczków.
Podczas wspólnego śniadania w ciemnej, ciasnej jadalni, Marek stroskany rozmyślaniami, poczuł, że go ogarnia rozstrój. Pani Duparque opowiadała najspokojniej, że Polydor dostał nagrodę, dzięki jedynie pobożnej przezorności Pelagii, która złożyła franka na ofiarę świętemu Antoniemu Padewskiemu. Pani Bertherau kiwała potakująco głową a nawet Genowefa słuchała bez uśmiechu tych cudowności. Babcia opowiadała dalej, wymieniała nadzwyczajne wypadki, różne żywoty ocalone, majątki uratowane, dzięki dwóm, lub trzem frankom, zagarniętym przez ajencyę Kapucynów. Zrozumiałem się stawało, w jaki sposób płynęły do nich rzeki złota, składane z drobnych sum, niby podatek, nałożony na cierpienie i głupotę ludzką.
Tymczasem przyniesiono dziennik „Le Petit Beaumontais“, drukowany w nocy, i Marek z zadowoleniem znalazł, po długim artykule, opisującym zbrodnię w Maillebois, pochlebną wzmiankę o Simonie. Pisano tam, że szanowany przez wszystkich nauczyciel, odbierał wzruszające dowody sympatyi w swem okropnem nieszczęściu. Widocznie korespondent napisał tę wzmiankę poprzedniego dnia, po wyjściu z tłumnego popisu szkolnego, gdy się domyślał, jaki obrót wezmą sprawy. Jasnem bowiem było, że opinia publiczna zwracała się nieprzyjaźnie przeciw braciszkom. Głuche wieści, krążące zdawna, wszelkie brzydkie historye. przytłumione niegdyś, obciążały teraz ich sprawę i groziły strasznym skandalem, który mógł zabić na zawsze całą partyę katolicką i zachowawczą.
To też Marek zdziwił się mocno, widząc rozradowaną i tryumfującą minę Pelagii, gdy przyszła sprzątać ze stołu. Zatrzymał się i wyciągnął ją na swobodną rozmowę.
— Doskonałe nowiny, proszę pana! Dziś rano, załatwiając sprawunki, dowiedziałam się pięknych rzeczy! Wiedziałam ja to dobrze, że ci anarchiści, co wymyślali wczoraj na braciszków, to kłamcy.
I Pelagia wyładowała pospiesznie wszystkie plotki, które zebrała na ulicy i po sąsiadkach. W ciężkiej atmosferze przerażenia i dręczącej tajemnicy, co zaciężyła nad miastem od dnia poprzedniego wyobraźnie rodzić zaczęły waryackie domysły. Wśród nocy puściła, zda się, kiełki jakaś ogromna, potworna roślinność. Zrazu były to niejasne przypuszczenia, niepewne dowody, lekkie powiewy, muskające grunt. Potem dowolne wyjaśnienia stawały się pewnikami, naciągnięty zbieg wypadków zamieniał się w niezbity dowód. Szczególna, że cała ta podziemna robota szła na korzyść braciszków a przeciw Simonowi. Zaszedł zwrot cichy, lecz wyraźny; powstał niewiadomo zkąd a rósł z każdą godziną, siejąc w umysłach zwątpienie i zamieszanie.
— Wiadomo przecież, proszę pana, że nauczyciel nie lubił swego siostrzeńca. Dręczył go ciągle — widzieli ludzie — mogą opowiedzieć. Zły był, że nie chodził do jego szkoły. Kiedy malec przystąpił do pierwszej komunii, wściekał się, groził mu pięściami, bluźnił... Zresztą dziwna rzecz, że zabito tego aniołka prawie zaraz po odejściu od świętego stołu, gdy jeszcze Bóg w nim mieszkał.
Marek słuchał służącej boleśnie zdumiony.
— Co takiego? Czy podejrzewają Simona o zabicie siostrzeńca?
— Ba, są i tacy, co tak myślą... Jakoś to podejrzane, że ten człowiek jedzie sobie na zabawę do Beaumontu, potem spóźnia się na pociąg o wpół do jedenastej i wraca piechotą. Powiada, że wrócił o dwadzieścia minut przed dwunastą. Ale nikt go nie widział. Mógł sobie spokojnie przyjechać koleją o godzinę wcześniej, właśnie w chwili, kiedy stała się zbrodnia. A potem, gdy zrobił swoje, mógł zgasić światło i otworzyć okno, aby myślano, że zbrodniarz wszedł ze dworu... Panna Rouzaire, nauczycielka, słyszała doskonale, o trzy kwadranse na jedenastą odgłosy kroków w szkole, jęki, krzyki, otwieranie i zamykanie drzwi.
— Jakto, panna Rouzaire! — zawołał Marek. — Ani pisnęła o tem przy pierwszem zeznaniu. Przecież byłem tam obecny.
— Przepraszam pana. Tylko co, u rzeźnika panna Rouzaire opowiadała to samo każdziutkiemu; sama słyszałam.
Oszołomiony Marek pozwolił jej mówić dalej:
— Pomocnik, pan Mignot, opowiada też, że dziwił g-o mocny sen nauczyciela, nazajutrz rano. Bo i szczególne, doprawdy, że trzeba aż budzić człowieka w dniu, kiedy w jego domu popełniają morderstwo. Mówią, że wcale nie był wzruszony a potem drżał jak liść, gdy patrzał na trup dziecka.
Chciał przerwać, ale kobieta ciągnęła z zawziętą złością:
— Napewno — on! Przecież znaleziono w ustach dziecka wzór pisma z jego klasy. Tylko nauczyciel mógł mieć taki wzór w kieszeni, prawda? Nawet był jego podpis. A zresztą w sklepiku owocowym jedna pani mówiła, że sąd znalazł w jego szafie pełno takich wzorów.
Tu dopiero Marek zaprzeczył i prawdę całą łożył. Opowiedział, że znak podpisu był nieczytelny, że Simon przysiągł, iż nigdy wzorów takich nie miał w ręku, chociaż będąc w powszechnem użyciu, mogły były znaleźć się w każdej szkole. Lecz gdy Pelagia znowu zapewniała, że rano, przy zejściu sądu, odkryto obciążające dowody, zmieszał się i zamilkł, czując bezpłodność sprzeczki wobec strasznego obłędu, co opanował umysły.
— Jak się ma, proszę pana, do czynienia z żydem, wszystkiego spodziewać się można. Mleczarz mówił mi dopieroco, że ci ludzie nie mają ani ojczyzny, zadają się tylko z dyabłem, rabują i zabijają ot, tak sobie, żeby tylko robić zło... Niech pan mówi, co chce a ludzie nie przestaną przecież wierzyć, że ten żyd musiał zabić dziecko dla jakiejś nieczystej sprawy z dyabłem i że czekał skrycie pierwszej Komunii swego siostrzenica, aby go zniesławić i udusić, niewinnego i napełnionego jeszcze zapachem świętej Hostyi.
Wracało więc znowu oskarżenie o morderstwo rytualne, owa zmora tłuszczy, tułająca się od wieków odżywająca przy pierwszej lepszej sposobności, aby ścigać żydów, co zatruwają studnie i katują niemowlęta.
Dwukrotnie Genowefa, cierpiąc za Marka, chciała przerwać opowiadanie i protestować z nim razem. Zamilkła jednak, bojąc się rozgniewać babkę, bo czuła, jak staruszka rada płotkom, które potwierdzała kiwaniem głową. Pani Duparque tryumfowała. Nie racząc przekonywać męża wnuczki, którego miała za zwyciężonego, zwróciła się tylko do milczącej wciąż pani Berthereau:
— To zupełnie tak samo jak z tem dzieckiem, co je kiedyś znaleziono umarłe pod kościołem świętego Maksencyusza. O mało nie skazano kobiety, która służyła u żydów a przecież nikt inny jak ci żydzi nie mógł być zabójcą. Stosunki z tymi ludźmi zawsze ściągają karę Bożą.
Marek w milczeniu wyszedł. Zaczęło go jednak ogarniać zwątpienie. A może Simon był winowajcą? Podejrzenie opanowywało go, jak gorączka, nabyta w niezdrowej okolicy. Czuł potrzebę opamiętania i zastanowienia, zanim się zobaczy z nauczycielem. Krążył długo, chodząc samotną drogą, wiodącą ku Valmarie, przeżywał dzień wczorajszy, roztrząsając fakty i sądy. Nie, nie! Niepodobna podejrzewać Simona! Pewność utrwalały, wszystkie okoliczności. Nie miał żadnego powodu do spełnienia ohydnej zbrodni; było to nielogiczne, niemożliwe. Simon był zdrów na ciele i umyśle, bez żadnych zboczeń fizyologicznych, temperament miał łagodny i wesoły — dowód normalnego ustroju. Miał prześliczną żonę, którą ubóstwiał; żył u jej boku, przejęty czułem uwielbieniem i wdzięcznością za piękne dzieci, zrodzone z miłości a stanowiące uosobienie ich uczucia i przedmiot ich czci. Jakie przypuścić choć na chwilę, że mógł był uledz napadowi obmierzłego szału, wtedy właśnie, gdy szedł spocząć przy ukochanej żonie i dzieciach? Z jaką też prostotą i prawdą mówił ten człowiek, obsaczony zewsząd przez wrogów, miłujący swój zawód do bohaterstwa, cierpiący niedostatek bez skargi. Opowiadanie o tem, jak spędził wieczór było dostatecznie jasne; żona potwierdzała godziny, które wskazywał — każdy szczegół był niezbity. A gdyby nawet istniały niepewności, gdyby ten wzór, zgnieciony w gałkę, wraz z numerem „Le Petit Beaumontais“ tkwił jak nierozwiązalna zagadka — wszechpotężny rozsądek kazał szukać winowajcy gdzieindziej. Życie Simona, jego charakter, warunki jego bytu, wykluczały go ze sprawy. Ustaliła się w umyśle Marka pewność, oparta na rozumowaniu, prawda niewzruszona, bo wynikła z obserwącyi i dedukcyi faktów. Teraz wyrobił już sobie przekonanie, miał wytknięte punkty, do których sprowadzi wszystko. Może się dowiadywać o wszelkich pomyłkach i kłamstwach; odrzuci je, gdy się nie zgodzą ze szczegółami prawdy znanej mu i dowiedzionej.
Uspokojony, pozbywszy się ciężaru zwątpienia, wrócił Marek do Maillebois, przechodząc koło dworca w chwili, gdy podróżni wysiadali z pociągu. Spostrzegł inspektora szkół początkowych, pięknego Mauraisina, trzydziestoośmioletniego człowieczka, eleganckiego bruneta, któremu cienkie usta zakrywały starannie utrzymane wąsy i broda a żywe oczy przesłaniały nieśmiertelne binokle. Był niegdyś profesorem szkoły normalnej a należał do nowego pokolenia karyerowiczów, czyhających na awans, więc stających zawsze po stronie silniejszego. Mówiono, iż spodziewał się otrzymać miejsce dyrektora szkoły normalnej, które się dostało Salvanowi. Żywił do niego głuchą odrazę, zachowując jednak wszelkie pozory, wiedział bowiem, jakie Salvan miał poważanie u inspektora akademii Le Barazera, od którego sam zależał. Wobec równowagi partyj, jakie panowały w podległym mu okręgu, nie wypowiadał dotychczas swych przekonań otwarcie, pomimo osobistych sympatyj dla klerykałów, księży i zakonników, których uznawał za dyabelnie mądrych. Spostrzegłszy go, Marek przypuszczał, że Le Barazer, którego przekonania były mu znane, przysyła go na pomoc Simonowi, wobec strasznej katastrofy, grożącej ruiną nauczycielowi z Maillebois i jego szkole.
Przyspieszył kroku, chcąc się z nim przywitać, nagle jednak zaszła okoliczność, która go zatrzymała. Z bocznej uliczki wysunęła się sutanna i Marek poznał rektora kolegium w Valmarie, ojca Crabot, we własnej osobie. Wysoki, strojny, bez jednego siwego włosa, mimo lat czterdziestu pięciu, miał szeroką twarz o rysach regularnych, dużym nosie, słodkich oczach i grubych ustach. Miano mu do zarzucenia to jedynie, że zawiele bywa, że ma ułożenie światowe, któremu starał się nadawać maniery arystokratycze. Nie przeszkadzało to jednak wzrastaniu jego władzy. Nie bez powodu utrzymywano, że jest potajemnym władcą departamentu, że blizkie, niezawodne zwycięztwo kościoła od niego tylko zależy.
Marek zdziwił się i zaniepokoił, spotykając go tak wcześnie w Maillebois. Musiał wyjść z Valmarie bardzo rano. Jakaż ważna sprawa, co za nagłe wizyty sprowadzały go tutaj? Zkąd przychodził, dokąd dążył przez ulice miasteczka, rozgorączkowanego pogłoskami i plotkami, kłaniając się i uśmiechając na wszystkie strony? Marek zobaczył, że zatrzymał się nagle, spostrzegłszy Mauraisina i serdecznie do niego rękę wyciągnął. Rozmawiali niedługo i zapewne o zwykłych błahostkach, widocznem jednak było, że żyli w dobrej komitywie, w cichem i naturalnem porozumieniu. Gdy się rozstali, inspektor wyprostował swą małą figurkę, dumny zapewne z uścisku ręki, w którym czerpał przekonanie, czy postanowienie chwiejne dotychczas. Idąc dalej, ksiądz Crabot zbliżył się do Marka a że widywał go u pani Duparque, którą raczył odwiedzać czasami, poznał go i ukłonił mu się głęboko. Marek oddał mu ukłon i patrzał, jak ksiądz się oddalał wśród mieszkańców Maillebois, uszczęśliwionych i ujarzmionych.
Marek zwolna skierował się ku Szkole. Rozmyślania jego znów się zmieniły Chmurniały, jakgdyby wszedł w środowisko, dotknięte zarazą, zatruwane zwolna, aż stało się zupełnie wrogiem. Domy zdawały mu się inne niż wczoraj, zwłaszcza twarze ludzkie — zmienione. To też, gdy wszedł do Simona, zdziwił się niemało, widząc, że siedzi w domu i spokojnie porządkuje papiery. Rachela siedziała przy oknie, dzieci bawiły się w kąciku. Gdyby nie smutek, wyryty na ich twarzach, możnaby pomyśleć, że nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Simon uścisnął mu dłonie ze wzruszeniem, czując, jakiego poświęcenia i przyjaźni odwiedziny te były dowodem. Zaczęto zaraz rozmawiać o rewizyi.
— Miałeś u siebie policyę? — spytał Marek.
— Tak, bardzo naturalnie. Spodziewałem się tego. Oczywiście, nic nie znaleziono, odeszli z pustemi rękami.
Marek powstrzymał w sobie wyraz zdziwienia. Cóż więc opowiadano mu o obciążających dowodach, o wzorach takich samych, jakie odkryto na miejscu zbrodni? Kłamano zatem.
— A teraz jak widzisz, porządkuję papiery, które mi porozrzucali. Co za straszna przygoda, mój drogi! Nie wiemy, co się z nami dzieje.
Sekcya zwłok Zefiryna miała się odbyć tegoż dnia; czekano na doktora, wyznaczonego od sądu. Pogrzeb nastąpi zapewne dopiero nazajutrz.
— Pojmujesz, że żyję, jak we śnie okrutnym 1 pytani się, czy możliwe takie straszne nieszczęście. Od wczorajszego ranka nie mogę myśleć o czem innem. Ciągle to samo wkółko: moja podróż pieszo, spóźniony, spokojny powrót i to okropne przebudzenie nazajutrz rano.
Korzystając ze sposobności, Marek zadał kilka pytań:
— Nie spotkałeś nikogo na drodze? Nikt cię nie widział o godzinie, którą wskazałeś?
— Nie! Nie spotkałem nikogo i myślę, że nikt mię nie widział w powrocie. O tej porze Maillebois jest zupełnie puste.
Zamilkli na chwilę.
— Jeżeli nie wracałeś koleją, to nie zużytkowałeś pewno powrotnego biletu. Czy masz go jeszcze?
— Nie! Taka mię złość ogarnęła, gdy pociąg odszedł mi z przed nosa, że rzuciłem bilet na dziedziniec dworca i postanowiłem wrócić piechotą.
Znowu zapanowało milczenie a Simon spojrzał bacznie na przyjaciela.
— Dlaczego zapytujesz mię o to?
Marek wziął go znowu serdecznie za ręce i trzymał je tak przez chwilę. Zdecydowany był uprzedzić go o niebezpieczeństwie, powiedzieć mu wszystko.
— Doprawdy, żałuję, że nikt cię nie widział a jeszcze więcej żałuję, że nie zachowałeś swego biletu powrotnego. Tyle przecież na świecie ludzi głupich i złych. Rozpuszczają wieści, że policya odkryła u ciebie dowody obciążające, egzemplarze wzoru pisma, podpisanego tym samym znakiem. Mignota zadziwił jakoby głęboki sen, w jakim zastał cię rano a panna Rouzaire przypomina sobie podobno teraz, że około kwadrans do jedenastej słyszała głosy i kroki, jakby ktoś wchodził tutaj.
Nauczyciel, bardzo blady, ale bardzo spokojny, uśmiechnął się, wzruszając ramionami.
— A, więc to tak? więc mnie podejrzewają? Rozumiem teraz wyraz twarzy ludzi, gdy koło mnie przechodzą i podnoszą głowy od samego rana!... Mignot, zacny w gruncie chłopiec, będzie mówił jak wszyscy, z obawy, aby go nie posądzono o porozumienie z takim jak ja żydem. Co się zaś tyczy panny Rouzaire, odda mnie na ofiarę dziesięć razy, jeżeli jej to szepnie spowiednik, albo, gdy w tym pięknym czynie znajdzie jakąkolwiek korzyść: awansu lub poprostu poważania... Podejrzewają mnie i oto wypuszczona już cała sfora klerykalna!
Siniał się prawie. Ale Rachela, pomimo swej zwykłej ociężałości, którą wielki smutek, zda się, zwiększył jeszcze, zerwała się nagle a piękną twarz, rozpłomienił wyraz bolesnego buntu.
— Jakto? Ciebie? Ciebie podejrzewać o podobną nikczemność? Ciebie? Wróciłeś wczoraj taki dobry, taki łagodny, wziąłeś mnie w objęcia i mówiłeś do mnie tak czule... To wściekła waryacya. Czyż nie wystarczy, gdy powiem prawdę, gdy oznaczę godzinę, o której wróciłeś, gdy opowiem o nocy, którą spędziliśmy razem?
I rzuciła mu się z płaczem na szyję, oddając znowu słabości kobiety pieszczonej i ukochanej. Simon przycisnął ją do serca, pocieszał, uspakajał
— Nie obawiaj się, droga! To przecież głupie, bezsensowne historye. Jestem zupełnie spokojny. Mogą poprzewracać tu wszystko, mogą szperać w całem mojm życiu, nie znajdą nic zdrożnego. Pozostaje mi tylko powiedzieć prawdę, a wiesz, że nic się przeciw prawdzie nie robi — jest wielką, wieczną tryumfatorką...
Potem, zwracając się do przyjaciela, zawołał:
— Czyż nie racya, Marku, że kto ma prawdę za sobą, jest niezwyciężonym?
Jeżeli Marek nie był dotychczas przekonany, opuściły go ostatnie wątpliwości po tej scenie wzruszającej. Uległ wreszcie wzruszeniu wezbranego serca, pocałował męża i żonę, jakby pragnął oddać im się całkowicie, pomódz w ciężkiem doświadczeniu losu, które przewidywał. I chcąc działać natychmiast, naprowadził rozmowę na wzór pisma, czuł bowiem dobrze, że to dokument ważny, jedyny, na którym musi stanąć całe rusztowanie sprawy. — Ale jakąż zagadkę mieści ten pognieciony, pogryziony wzór, którego kawałek przywarł zapewne do zębów ofiary a na którym śliny zamazały, lub do połowy zatarły kleksy i znak podpisu! Pisane piękną, pozbawioną indywidualności, kursywą, wyrazy; „Kochajcie się wzajem“, brzmiały strasznie ironicznie. Zkąd ten papier pochodził? Kto go przyniósł — dziecko, czy morderca? Jakże o tem wiedzieć, skoro panie Milhomme, właścicielki sąsiedniego sklepu materyałów piśmiennych, miały w handlu podobne wzory. Simon mógł więc z przekonaniem zapewniać, że nigdy nie miał takiego w swej klasie.
— Powiedzą wszyscy moi uczniowie, że wzoru tego nigdy nie było w mej szkole, że nigdy go na oczy nie widzieli.
Było to dla Marka cenną wskazówką.
— A więc mogliby o tem świadczyć — zawołał. Wobec fałszywych wieści, że policya przyjęła u ciebie jako obciążające dowody, całkiem podobne wzory, należy natychmiast wyświetlić prawdę, trzeba zobaczyć się z twymi uczniami u ich rodziców, żądać ich świadectwa, zanim zamącą ich dziecięcą pamięć... Wymień mi kilka nazwisk; biorę na siebie tę wyprawę, odbędę ją dziś po południu.
Simon odmawiał, ufny w swą niewinność. Wreszcie wskazał na fermera Bongarda, przy drodze Desirade, mularza Doloira, przy ulicy Plaisir i oficyalistę Sovina, przy ulicy Fauche. Ci trzej wystarczą; może zresztą zajść także do owych właścicielek sklepu materyałów piśmiennych, pań Milhomme. Wszystko zostało ułożone. Marek poszedł na śniadanie, obiecując wrócić wieczorem, aby zdać sprawę ze swych poszukiwań. Ale na placu natknął się znowu na pięknego Mauraisina. Tymczasem inspektor szkół początkowych prowadził ważną, konferencyę z panną Rouzaire. Stał sie bardzo przyzwoity i bardzo rozsądny z nauczycielkami, od czasu, kiedy pewna młoda pomocnica byłaby go naraziła na wielkie nieprzyjemności, bo krzyczeć zaczęła jak błaźnica dlatego, że ją chciał pocałować. Panna Rouzaire, chociaż brzydka, podobno... nie krzyczała, czem się tłómaczyły doskonałe o niej świadectwa u władz, oraz zupełnie pewny awans, jaki ją oczekiwał. Stojąc we drzwiach ogródka, rozmawiała ze swadą, gestykulowała żywo, pokazując palcem na sąsiednią szkołę chłopców. Mauraisin słuchał jej uważnie i kiwał głową. Potem oboje weszli do ogrodu i drzwi zamknęły się za nimi łagodnie a dyskretnie. Widocznie opowiadała mu o zbrodni, o własnej swej roli, o odgłosach kroków i głosów, które, jak teraz mówiła, słyszała. Marek poczuł w sobie znowu dreszcz ranny, poczuł kształtowanie się głuchej zmowy mroków, co zbierały się jakby na burzę i czyniły powietrze coraz cięższem. Bo też inspektor szkół początkowych w szczególny sposób przychodził z pomocą zagrożonemu nauczycielowi: słuchał przedewszystkiem języka miejscowych zazdrości i nienawiści.
O drugiej znalazł się Marek na drodze Desirade, tuż przy Maillebois. Bongard posiadał tam drobną fermę, przy niej nieco ziemi, którą uprawiał sam z trudem, tyle tylko, aby, jak mówił, wystarczyło na chleb. Markowi udało się spotkać go właśnie, gdy wracał z wózkiem siana. Był to chłop tęgi, ryży, barczysty i silny, oczy miał okrągłe, twarz spokojną i niemą, golił się, ale brodę rzadko utrzymywał w porządku. Bongardowa przyprawiała jadło dla krowy. Była to wysoka, koścista i nieładna blondynka, z wyrazem statecznym, z czerwonemi, wydatnemi policzkami, o twarzy mocno piegowatej. Oboje patrzeli nieufnie na nieznanego przybysza, co wchodził w ich podwórze.
— Jestem nauczycielem z Jonville. Podobno synek wasz chodzi do szkoły gminnej w Maillebois?
Ferdynand, łobuz, rozbawiony na drodze, przybiegł spiesznie. Był to tęgi, dziewięcioletni chłopiec, jakby wyciosany sierpem, o nizkiem czole, nabrzmiałej twarzy. Za nim podążyła siedmioletnia siostrzyczka, Anielka, o twarzy również nalanej, ale żywszej, oczach bystrych, w których budziła się inteligencya, co chciała przebić twarde więzienie ciała. Usłyszała pytanie i zawołała krzykliwie:
— Ja chodzę do panny Rouzaire a Ferdynand do Simona.
Bongard oddał rzeczywiście swe dzieci do szkoły państwowej, najpierw dlatego, że to nic nie kosztowało a następnie, iż nie żył z księżmi, wiedziony poprostu instynktem, bez żadnej innej racyi. Sam nie wypełniał praktyk religijnych, Bongardowa zaś, jeżeli chodziła do kościoła, to raczej z przyzwyczajenia i dla rozrywki. Nie miał żadnego wykształcenia, umiał zaledwie czytać i pisać; w żonie zaś swojej, jeszcze bardziej ciemnej, szacował hart bydlęcia roboczego, które pracowało od rana do wieczora bez skargi. To też nie zajmował się wcale postępami swych dzieci. Pracowity Ferdynand męczył się nadmiernie, nie mogąc wbić sobie do głowy niczego; zawzięta zaś Anielka zamęczała się jeszcze więcej, aż stała się znośną uczennicą. Nasuwali oboje myśl o pierwotnej, dopiero co ulepionej z mułu materyi ludzkiej, w której długi, bolesny wysiłek budzi inteligencyę.
— Jestem przyjacielem pana Simona — zaczął znowu Marek — i przychodzę od niego w sprawie tego co zaszło. Czyście słyszeli o tej zbrodni?
Słyszeli o niej, oczywiście. Oblicza ich, już przedtem niespokojne, zamknęły się jeszcze więcej; nie wyrażały już ani uczuć, ani myśli. Bo i pocóż przychodzą badać ich w taki sposób? Przecież nikogo nie obchodzą ich poglądy. Zresztą, trzeba być rozważnym w podobnych historyach, gdzie często jeden wyraz niepotrzebny wystarcza, aby skazać człowieka na śmierć.
— W takim razie — ciągnął Marek dalej chciałbym wiedzieć, czy wasz chłopiec widział w samej klasie wzór pisma, podobny do tego.
Napisał starannie na skrawku papieru wyrazy: „kochajcie się wzajem“, napisał piękną grubą kursywą. Gdy skończył wyjaśnienie, pokazał papier Ferdynandowi a ten patrzał głupowato, nie mogąc sobie pomieścić pytania w tępej mózgownicy.
— Popatrz dobrze, mój kochanku, czy widziałeś podobny wzór w szkole?
Zanim się dzieciak zdecydował, Bongard wtrącił przezornie:
— Ależ dzieciak nie wie. Skądże ma wiedzieć?
Bongardowa zaś, jako wierny cień męża, powtórzyła:
— A juści, że dziecko to przecież nigdy wiedzieć nie może.
Nie słuchając tych uwag, Marek nalegał dalej, podał wzór pisma Ferdynandowi, aż chłopiec, bojąc się kary, wybąkał:
— Nie, panie, nie widziałem.
Podniósł głowę i spotkał się z oczyma ojca, tak twardo utkwionemi w jego oczy, że bełkocąc dodał spiesznie:
— Może zresztą widziałem. Nie wiem.
I ani rusz dalej. Marek nie mógł wydobyć z niego żadnej sensownej odpowiedzi a rodzice raz potwierdzali, to znowu przeczyli, stosownie do tego, jak im własny dyktował interes. Bongard miał przezorny zwyczaj kiwania głową, schlebiając w ten sposób wszelkim zdaniom, aby się nie narazić. Ano, juści, że to straszna zbrodnia i jeżeli złapią mordercę, słusznie zrobią, ścinając mu głowę. Każdy robi, co do niego należy; żandarmi także znają swe rzemiosło; łajdaków nie braknie na świecie, księża mają dobre strony, ale przecież wolno każdemu robić podług swoich myśli. I Marek musiał na tem poprzestać; odszedł, ścigany ciekawem wejrzeniem dzieci. Zdaleka dochodził go przenikliwy głos Anielki, która teraz, gdy gość już nie słyszał, paplała zawzięcie z bratem.
Wracając do Maillebois, Marek rozmyślał smutnie. Stanął wobec grubej warstwy ciemnoty, wobec ogromnej masy ślepej i głuchej, śpiącej głębokim snem ziemi. Po za Bongardami te wioski żyły uporczywem życiem roślinnem — niełatwe do zbudzenia. Trzeba było cały lud wychować, aby go uczynić wrażliwym na prawdę i sprawiedliwość. Ale jakiż to trud olbrzymi, Jakże go wyciągnąć z mułu, w którym grzęznął? Ile pokoleń przejdzie jeszcze, zanim się wydobdzie z ciemnoty całe plemię! Dziś ogromna jeszcze większość organizmu społecznego pozostaje w dzieciństwie, w stanie pierwotnej bezmyślności. Bongard, to przecież materya pierwotna, niezdolna do uczucia sprawiedliwości, bo nic nie wie i o niczem wiedzieć nie chce.
Skręcił na lewo a minąwszy główną ulicę, wszedł w ubogą dzielnicę Maillebois. Liczne fabryki zanieczyszczały tam wodę w rzece Verpilie, całe tłumy robotników zamieszkiwały brudne domostwa, położone w ciasnych uliczkach. Przy ulicy Plaisir mieszkał mularz Doloir. Zajmował cztery spore izby na pierwszem piętrze, nad szynkiem. Niedokładnie poinformowany, Marek rozpoczął poszukiwania. Napotkał gromadę robotników mularskich, pracujących przy poblizkiej budowie. Wstąpili na kieliszek i gwałtownie rozprawiali o zbrodni.
— Mówię ci, że żyd zdolny do wszystkiego — wołał wysoki blondyn. — Gdy byłem w wojsku, mieliśmy żyda, który kradł. Zrobili go jednak kapralom, bo żyd ze wszystkiego się wykręci.
Inny malarz, szczupły brunet, wzruszył ramionami.
— Masz racyę, żydzi nie wiele warci, ale i księża nie lepsi.
— Jużci, że są księża gałgany — odparł pierwszy — ale są i porządni. A zresztą księża to zawsze Francuzi a żydzi, parszywcy, dwa razy już sprzedali Francyę cudzoziemcom.
Na pytanie zachwianego nieco kolegi, czy wyczytał to w „Le Petit Beaumontais“:
— Ale! — odrzekł — ja tam sobie głowy nad gazetami nie łamię. Mówili mi koledzy, wszystkim to przecież wiadomo.
Przekonani mularze zamilkli, wychylając powoli kieliszki Wychodzili właśnie z szynku, gdy Marek zbliżył się i zapytał blondyna o adres mularza Doloira. Robotnik zaczął się śmiać.
— Doloir — to ja, proszę pana. Mieszkam tutaj: widzi pan te trzy okna, to moje.
Tęgi chłop o postawie nieco wojskowej, rozbawiony był przygodą. Błyskał białemi zębami z pod jasnych, obfitych wąsów a błękitne, poczciwe oczy śmiały się wśród czerstwej twarzy.
— A co? Dobrze pan trafił. Czego pan sobie życzy odemnie?
Marek poczuł do niego sympatyę, pomimo szkaradnych słów, usłyszanych przed chwilą. Doloir, pracujący od wielu lat u mera Darrasa, był dobrym robotnikiem a chociaż zdarzało mu się czasem wypić trochę za wiele, zarobek święcie oddawał żonie. Wyrzekał wprawdzie na patronów, nazywał ich podłą szajką, uważając się, niezbyt świadomie, za socyalistę. Ale miał szacunek dla Darrasa, który zarabiał dużo a starał się być koleżeńskim wobec swych robotników. Tylko owe trzy lata pobytu w koszarach zostawiły na nim niezatarte piętno. Opuszczając służbę, szalenie się cieszył z wolności, przeklinał wstrętne rzemiosło, w którem przestaje się być człowiekiem. Potem jednak ciągle przeżywał myślą te trzy lata, codzień odnajdywał jakieś wspomnienie. Ręka, jakby znieprawiona przez karabin, męczyła się kielnią, wziął się do pracy niedbale, bez energii, bo przywykł, po za ćwiczeniami, do długich godzin próżniactwa. Nie był już tym doskonałym robotnikiem, co dawniej. Ciągle marzył o sprawach wojskowych, rozprawiał o nich przy każdej sposobności, bez ładu zresztą i bez znajomości rzeczy. Nie wiedział i nie czytał nic, mocny tylko i uparty w kwestyi patryotyzmu, który, według niego, polegał na tem, aby nie pozwolić żydom wydać Francyę na łup cudzoziemców.
— Macie dwoje dzieci w szkole gminnej — rzekł Marek. — Przychodzę od nauczyciela Simona, mego przyjaciela, prosić was o pewne wyjaśnienie... Ale widzę, że nie jesteście przyjacielem żydów.

Doloir roześmiał się znowu.
— Prawda, że pan Simon jest żydem, ale dotychczas miałem go za porządnego człowieka... O co panu chodzi?
A gdy się dowiedział, że chodziło poprostu o to, by pokazać dzieciom wzór pisma i zapytać, czy widziały podobny w szkole, zawołał:
— Nic łatwiejszego, jeżeli to panu potrzebne... Proszę wejść ze mną na chwilę, dzieci muszą być na górze.
Drzwi otworzyła pani Doloir. Mała, tęga brunetka, o wyrazie twarzy poważnym i upartym, czoło miała nizkie, szczękę wydatną, oczy szczere. W dwudziestym roku była już matką trojga dzieci a oczekiwała czwartego. Chociaż była w ostatnich miesiącach ciąży, wstawała rano najwcześniej ze wszystkich, kładła się spać ostatnia, ciągle porządkowała, ogromnie była pracowita i oszczędna. Przy trzeciem dziecku porzuciła szwalnię i zajmowała się tylko gospodarstwem, ale darmo chleba nie jadła.
— Ten pan jest przyjacielem nauczyciela i chce pomówić z dziećmi — wyjaśnił Doloir.
Marek wszedł do małej, czystej jadalni. Na lewo widać było kuchnię, naprzeciwko zaś — pokoje rodziców i dzieci.
— August! Karol! — zawołał ojciec.
Chłopcy nadbiegli. Jeden miał osiem, drugi sześć lat. Za nimi podążyła siostra, czteroletnia Łucya. Ładne, zdrowe dzieciaki przedstawiały mieszaninę podobieństwa do obojga rodziców. Młodszy drobniejszy był i sprytniejszy od starszego, dziewczynka — ładna blondyneczka o słodkim uśmiechu.
Gdy Marek pokazał chłopcom wzór pisma i zaczął ich wypytywać, pani Doloirowa, milcząca dotychczas, ciężka, ale zawsze czujna, stojąc oparta o krzesło, wtrąciła szybko:
— Przepraszam pana, ale nie życzę sobie, aby dzieci odpowiadały.
Powiedziała grzecznie, bez uniesienia, z miną dobrej matki, spełniającej obowiązek.
— Dlaczego? — spytał ze zdziwieniem Marek.
— Bo, proszę pana, nie potrzebujemy wdawać się w sprawę, która może się źle skończyć. Mam jej pełne uszy od wczoraj i poprostu nie chcę się w to mieszać.
A gdy Marek nastawał, broniąc Simona, odparła:
— Nie zarzucam nic panu Simonowi, dzieci nigdy nie skarżyły się na niego. Jeżeli go obwiniają, niech się sam broni — to jego sprawa. Zawsze odradzałam mężowi zajmowanie się polityką. Gdyby mnie chciał słuchać, trzymałby język za zębami, wziął się do kielni, nie zajmował się żydami i księżmi. Bo to wszystko, w gruncie rzeczy, tylko polityka.
Doloirowa nie bywała nigdy w kościele, chociaż kazała chrzcić dzieci i zdecydowana była posłać je do pierwszej komunii. Tak trzeba było zrobić. Instynktownie była zachowawczą, przyjmującą istniejący porządek, zgadzając się ze swem ciasnem życiem, w obawie przed katastrofami, któreby urwały chleba rodzinie. Z twardym uporem dodała:
— Nie chcemy się narażać.
Był to argument tak ważny, że sam Doloir skłonił głowę. Zazwyczaj, choć dał się powodować żonie, nie lubił, aby okazywała swą władzę wobec ludzi. Tym razem jednak ustąpił.
— Nie zastanowiłem się, proszę pana — tłómaczył. — Ma słuszność żona. Takie jak my biedaki najlepiej robią, siedząc cicho. W wojsku był jeden, co wiedział różne historye o kapitanie. Wysiedział się też w kozie, wysiedział!
Marek także musiał ustąpić; zrzekł się tedy dochodzenia, mówiąc:
— Chciałem się zapytać chłopców o to, o co sąd ich może zapyta. Wtedy będą musieli odpowiedzieć.
— Dobrze — odezwała się znów Doloirowa spokojnie. — Niech ich sąd zapyta; zobaczymy, co się zrobi. Może odpowiedzą, może nie odpowiedzą; dzieci są moje, więc to do mnie należy.
Marek skłonił się i wyszedł razem z Doloirem, który się spieszył do roboty Na ulicy mularz tłómaczył się prawie: z żoną nie łatwo, ale kiedy ma racyę, to ma racyę, trudno!
Gdy Marek pozostał sam, czuł się zniechęconym. Wahał się, czy pójść do Savina, drobnego urzędnika. U Doloirów nie było już tej grubej ciemnoty, jaką napotkał u Bongardów. Stali o stopień wyżej, zaczynali się polerować a chociaż nie mieli wykształcenia, ocierali się o inne klasy społeczne, znali więc lepiej życie. Ale jakiż niepewny jeszcze brzask, jakie błądzenie poomacku wśród bezmyślnego egoizmu! W jakim zresztą, okropnym błędzie trzymał biedaków brak wzajemnej spójni. Nie byli szczęśliwymi, bo nie pojmowali warunków życia obywatelskiego, nie rozumieli, że szczęście innych jest nieodzownem dla ich własnego szczęścia. I Marek rozmyślał o tym domu ludzkim, gdzie od wieków usiłują trzymać drzwi i okna szczelnie zamknięte, kiedy przeciwnie, trzeba byłoby otworzyć je naoścież, aby wpuścić fale świeżego, wolnego powietrza, ciepła i światła.
Wyszedł tymczasem z ulicy Plaisir i skręcił na ulicę Fauche, gdzie mieszkali Savinowie. Zawstydził się swego zniechęcenia. Wszedł i znalazł się wobec pani Savinowej, która przybiegł na odgłos dzwonka.
— Mój mąż? Jest właśnie w domu, bo miał trochę gorączki zrana i nie mógł pójść do biura. Niech pan pozwoli.
Pani Savinowa była bardzo powolną. Subtelna, wesoła brunetka, z przyjemnym uśmiechem na ustach, wyglądała pomimo dwudziestu ośmiu lat tak młodo, jakby była starszą siostrą swych dzieci. Najprzód miała córkę, Hortensyę, potem dwóch bliźniaków, Achillesa i Filipa a nakoniec przybył jej jeszcze jeden chłopak, Julian, którego właśnie karmiła. Mówiono, że mąż był strasznie zazdrosny, podejrzewał ją, szpiegował, ciągle niespokojny, bez żadnego zresztą, powodu. Była niegdyś biedną sierotą, z zawodu robotnicą wianków paciorkowych. Savin zaślubił ją dla jej piękności, gdy po śmierci ciotki pozostała sama na świecie. Była mu wdzięczną i prowadziła się uczciwie, jak dobra żona i dobra matka.
W chwili, gdy miała wprowadzić Marka, zakłopotała się nagle. Zlękła się zapewne niezadowolenia męża, wciąż gotowego do kłótni, nieznośnego w pożyciu, chociaż zgodnie i z wdziękiem ulegała zawsze, aby mieć spokój w domu.
— Kogo mam oznajmić?
Marek wymienił nazwisko i powód przybycia. Wsunęła się zgrabnie w otwarte drzwi. Oczekując, rozglądał się Marek po mieszkaniu. Składało się z pięciu pokojów, zajmujących całe piętro. Jako drobny urzędnik skarbowy, ekspedytor u poborcy, Savin musiał dbać o pozory, o pewien zewnętrzny zbytek. Żona nosiła kapelusz, on zaś ukazywał się zawsze w tużurku. Tem przykrzejszym był niedostatek, ukryty po za tą złudną wystawnością. Savin zgorzkniał niezmiernie, że mając lat trzydzieści jeden, czuł się przykutym do marnego miejsca, bez nadziei awansu, skazany na bezmyślną pracę zwierzęcia roboczego, z płacą tak lichą, że zaledwie chroniła od głodowej śmierci. Słabego zdrowia, skwaszony, wciąż był zirytowany; pokorny i wściekły zarazem, szarpał się w złości i strachu, by nie utracić łaski przełożonych. W biurze płaszczył się i poniżał, w domu terroryzował żonę wybuchami gniewu i kaprysami chorego dziecka. Znosiła wszystko z łagodnym uśmiechem i, mimo zajęcia około gospodarstwa i dzieci, znajdowała jeszcze czas robienie kwiatów paciorkowych do sklepu w Beaumont. Z tej pracy delikatnej a dobrze płatnej można było sprawić niektóre wygody w domu. Ale mieszczańska duma męża nie pozwalała na to, aby mówiono, że żona musi zarabiać, to też pracowała i odwoziła zamówienia ukradkiem.
Przez chwilę do uszu Marka dochodził ostry, gniewny głos. Potem nastąpił cichy szept i milczenie. Pani Savinowa ukazała się we drzwiach.
— Niech pan będzie łaskaw wejść.
Savin zaledwie się uniósł na fotelu, do którego przykuła go gorączka. Fatygować się dla jakiegoś tam nauczyciela wiejskiego! Zawiędły, łysy, z twarzą szarawą, o rysach cienkich i zmęczonych, miał oczy wyblakłe i bardzo rzadką, żółtawą brodę. W domu dodzierał stare tużurki. Chustka kolorowa na szyi dawała mu w tej chwili wygląd schorowanego i zaniedbanego staruszka.
— Mówi mi żona, że przychodzi pan z powodu tej ohydnej historyi, w której nauczyciel Simon, ma być podobno skompromitowany. Przyznani się, ze miałem zamiar nie przyjąć pana...
Przerwał nagle. Spostrzegł na stole paciorkowe kwiaty, które żona robiła przy zamkniętych drzwiach, podczas, gdy on czytał „Le Petit Beaumontais“. Rzucił jej straszne wejrzenie. Zrozumiała i pospieszyła zakryć robotę dziennikiem, rzuconym od niechcenia.
— Niech mnie pan jednak nie bierze za wstecznika. Jestem republikaninem, bardzo nawet postępowym i nie ukrywam tego wcale. Władza moja wie o tem dobrze. Kiedy się służy republice, prosta przecież uczciwość wymaga, aby być republikaninem. Jestem za rządem zawsze i we wszystkiemu Zmuszony słuchać grzecznie, Marek poprzestał na kiwnięciu głową.
— W kwestyi religii myślę poprostu, że księża powinni siedzieć spokojnie, Jestem tak samo antiklerykalnym, jak jestem republikaninem. Spieszę jednak dodać, że, podług mnie, potrzebną jest religia dla dzieci i dla kobiet, a dopóki religia katolicka będzie panująca, toć u pana Boga, taka ona dobra, jak każda inna!... Więc też przekonałem obecną tu żonę moją, że należy i wypada, aby kobieta w jej wieku i położeniu spełniała obowiązki religijne, aby okazywała ludziom, że ma zasady i moralność. Chodzi ona do Kapucynów.
Pani Savinowa słuchała zawstydzona, rumieniąc się i spuszczając oczy. Bo kwestya praktyk religijnych przez długi czas była powodem niezgody w małżeństwie. Delikatność uczuć kobiety, jej prawe i łagodne serce opierało się przymusowi. Mąż, do szaleństwa zazdrosny, prześladował ją za to, co nazywał zdradą myślową, widział jedynie w spowiedzi i komunii wyborny hamulec moralny do zatrzymania kobiety na drodze upadku. Musiała wreszcie ustąpić, przyjąć wybranego przez męża spowiednika, ojca Teodozego, w którym czuła gwałciciela. To też urażona, zawstydzona, zarumieniona, wzruszyła ramionami, ulegając, jak zawsze, dla spokoju domowego...
— Co zaś do dzieci, środki nie pozwalają mi posyłać moich bliźniaków do kolegium; zresztą, jako urzędnik i republikanin, umieściłem ich w szkole rządowej. Córka, Hortensya, również chodzi do szkoły panny Rouzaire; ale w głębi ducha rad jestem, że osoba ta ma uczucia religijne, że bywa z dziećmi w kościele, byłbym niezadowolony, gdyby było inaczej... Chłopcy jakoś zawsze sobie dadzą radę. A jednak, gdybym nie zależał od przełożonych, czy sądzisz pan, że nie rozsądniej byłoby umieścić ich w szkole braciszków?... W przyszłości byliby protegowani, dostaliby miejsca i poparcie a tak, będą wegetowali, jak ja dziś wegetuję.
Wybuchnął goryczą, ale po chwili zniżył głos, przerażony:
— Widzi pan, księża są bardzo potężni, lepiej byłoby z nimi trzymać.
Marek uczuł litość; tak bardzo ta istota nędzna, drżąca, pełna miernoty i głupstwa, wydala mu się godną pożałowania. Wstał, przewidując jak się zakończy7 cała gadanina.
— A więc, co się tyczy zapytania, które chciałem zadać dzieciom pana?...
— Dzieci niema w domu — odpowiedział Savin — sąsiadka zabrała je na przechadzkę... Ale gdyby były obecne, czy miałbym pozwolić im, aby panu odpowiedziały? Niech pan sam osądzi. Urzędnik w żadnym wypadku nie może stawać po jakiejś stronie. Dość mam przykrości w biurze, nie potrzebuję narażać się na odpowiedzialność z powodu tej obrzydliwej sprawy.
A gdy Marek żegnał go, spiesznie dodał:
— Chociaż żydzi obłupiają naszą biedną Francyę, nie mam nic do zarzucenia panu Simonowi, chyba to, że nie powinno się dawać miejsca nauczyciela żydowi. Mam nadzieję, że „Petit Beaumontais“ przeprowadzi kampanię w tej kwestyi... Wolność i sprawiedliwość dla wszystkich — tak, to życzenie każdego dobrego republikanina... Ale, proszę pana, ojczyzna przedewszystkiem, zwłaszcza gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie.
Milcząca ciągle pani Savinowa odprowadziła Marka do drzwi. Miała minę niewolnicy, która się czuje wyższą od swego okrutnego pana, więc, zawstydzona, uśmiechała się tylko czarująco.
Wychodząc na ulicę, spotkał Marek na dole przed schodami, dzieci, wracające w towarzystwie sąsiadki. Dziewięcioletnia Hortensya wyglądała na osóbkę ładną i zalotną, o wejrzeniu zdradnem i sprytnem, o ile nie nadawała mu wyrazu fałszywej pobożności, wyuczonej u panny Rouzaire. Ale bliźniaki, Achilles i Filip, zajęli go więcej; obaj szczupli i mizerni, chorowici, jak ojciec, wskutek upartej anemii, rozwijali się zwolna. Popchnęli siostrę na schodach tak, że o mało nie upadla. A gdy otworzyli drzwi na górze, słychać było przeraźliwe krzyki najmłodszego chłopca, Juliana, który się obudził i zabierał się do ssania matki.
Na ulicy Marek spostrzegł, że mówi sam do siebie. Ma teraz całą skalę: na jednym krańcu ciemny chłop, na drugim głupi, zahukany urzędniczek a wpośrodku zidyociały robotnik, zgniły owoc koszar i najmu. Im dalej w górę, tem ciaśniejszy egoizm i podlejsze tchórzostwo. W e wszystkich „warstwach gruba ciemnota a niedostateczne wykształcenie, pozbawione metody i podstaw poważnej nauki, zda się, zatruwa tylko inteligencyę, znieprawiając ją w sposób zatrważający. Wykształcenie? — dobrze! ale niechże będzie zupełnem, wolnem od fałszu i kłamstwa, takiem, co rwie pęta, dając poznać całą prawdę! Rozważając ciasny zakres posłannictwa, którego się podjął z zapałem dla ratowania kolegi, zadrżał Marek przed otchłanią ciemnoty, fałszu i złości, co się przed nim otwarła. Niepokój jego wzrastał. Jakieżby ohydne było bankructwo, gdyby kiedyś potrzebowano tych ludzi do dzieła prawdy i sprawiedliwości! A ludzie ci, to przecież Francya cała, ogromny, ciężki, bezwładny tłum, wielu zapewne zacnych ludzi, ale większość — masa ołowiana, przykuwająca naród cały do ziemi, niezdolna do życia lepszego, do wolności, sprawiedliwości i szczęścia, bo bezmyślna i zatruta.
Kierując się zwolna ku szkole, aby opowiedzieć Simonowi o smutnym rezultacie swych starań, przypomniał sobie Marek, że nie był jeszcze u pań Milhomme, w sklepie materyałów piśmiennych przy ulicy Courte. Chociaż, i tąm nie spodziewał się niczego lepszego, postanowił wypełnić swe zadanie do końca.
Milhomme’owie byli to dwaj bracia, rodem z Maillebois. Starszy, Edward, odziedziczył po wuju sklepik z papierem, z którego żył skromnie wraz z żoną; posiadał mało wymagań i był wielkim domatorem. Młodszy zaś, Aleksander, ruchliwy i ambitny, szukał fortuny, jeżdżąc po prowincyi jako komiwojażer. Śmierć zabrała obu: starszy pierwszy zginął tragicznym zgonem, spadłszy ze schodów do piwnicy; młodszy zmarł w sześć miesięcy potem, na przeciwnym krańcu Francyi, z gwałtownego zapalenia płuc. Obie kobiety owdowiały; jedna posiadała drobny sklepik, druga — dwadzieścia tysięcy franków, pierwszy zadatek spodziewanego majątku. Pani Edwardowa, kobieta stanowcza i zręczna, namówiła bratowę, panią Aleksandrowę, aby z nią weszła do spółki; przedstawiła jej, że gdy się włoży w handel dwadzieścia tysięcy franków, można będzie, oprócz papieru, trzymać również klasyków i materyały szkolne. Każda z nich miała syna i odtąd obie „panie Milhomme“, jak je nazywano — pani Edwardowa z synem Wiktorem i pani Aleksandrowa z małym Schastyanem żyły razem, związane wspólnym interesem, pomimo przeciwieństwa charakterów.
Pani Edwardowa odprawiała wszelkie praktyki religijne, nie dlatego, żeby miała silną, wiarę, dbając przedewszystkiem o pomyślność handlu, nie chciała sobie narazić swej pobożnej klienteli. Pani Aleksandrowa przeciwnie, mając męża hulakę i atesza, stała się wolnomyślną, porzuciła kościół i nie chciała doń wracać. Z tej różnicy zasad skorzystała bardzo dowcipnie mądra dyplomatka, pani Edwardowa. Klientela ich wzrosła; sklep, położony szczęśliwie pomiędzy szkołą braciszków i rządową, posiadał książki klasyczne, wzory, obrazki, kajety, pióra i ołówki, słowem wszystko, czego o szkoły potrzebować mogły. To też postanowiły pozostać każda przy swoim sposobie myślenia i postępowania, jedna zajmowała się księżmi, druga wolnomyślnymi, tak, aby zadowolnić obie partye. I aby nadać sprawie sankcyę publiczną i uczynić ją powszechnie wiadomą, Sebastyana oddano do szkoły rządowej, do żyda Simona a Wiktor pozostał u braciszków. Tak urządzona i prowadzona z wyższą zręcznością spółka — szła bardzo pomyślnie; panie Milhomme miały najliczniejszą klientelę w Meilebois.
Marek zatrzymał się chwilę na ulicy Comte, liczącej dwa domy tylko: sklep z materyałami piśmiennemi i plebanię — i przyglądał się temu sklepowi. W oknach obrazki święte widniały tam obok tablic szkolnych, wysławiających republikę a pisma ilustrowane, wiszące na sznurkach, zasłaniały drzwi. Już miał wejść, gdy na progu ukazała się pani Aleksandrowa, wysoka blondyna, o łagodnym wyrazie twarzy, zwiędłej, choć miała lat trzydzieści, lecz rozjaśnionej lekkim uśmiechem. Tulił się do niej jej ukochany Sebastyanek, siedmioletnie dziecko, ładny, łagodny, jak ona, blondynek, o niebieskich oczach, zgrabnym nosie i uśmiechniętych ustach.
Znała Marka, sama więc zaczęła z nim mówić o strasznej zbrodni, której widmo ją prześladowało.
— Ach, co za historya, panie Froment! Jak pomyślę, że to się stało tuż koło nas! Biedny Zefirynek, widywałam go ciągle jak chodził do szkoły i wracał; często też zabiegał do nas po kajety i pióra!... Spać nie mogę, odkąd widziałam, prawie najpierwsza, jego ciało.
Mówiła potem ze współczuciem o Simonie o jego zmartwieniu. Uważała go za bardzo dobrego i uczciwego, gdyż zajmował się wyjątkowo jej Sebastyankiem, jako inteligentnym i posłusznym uczniem. Nie uwierzy nigdy, aby był zdolnym do tak okropnego czynu. Wzór pisma, o którym tyle mówiono, nie dowodzi niczego, nawet, gdyby znaleziono podobny w szkole.
— Sprzedajemy wzory, panie Froment, więc szukałam wśród tych, jakie mamy na składzie... Na żadnym, coprawda, nie było słów: „Kochajcie się wzajemnie“.
W tej chwili Sebastyan, który słuchał uważnie, podniósł głowę:
— A ja widziałem taki wzór, Wiktor przyniósł od braciszków, tak samo było napisane.
Matka stanęła zdumiona.
— Co takiego? Przecież nigdy mi o tem nie mówiłeś!
— A nie, bo mama się nie pytała. Zresztą, Wiktor nie pozwolił mi mówić, bo nie wolno wynosić wzorów.
— Więc gdzie on jest?
— Nie wiem, Wiktor gdzieś schował, żeby się nie gniewali na niego.
Marek słuchał, silnie uradowany, z błogą nadzieją w sercu. Czyż przemówi nareszcie prawda przez usta tego dziecka? Może to będzie slaby promyk, co rozszerzy i zabłyśnie oślepiającem światłem. I zadawał właśnie jasne i dokładne pytania Sebastyanowi, gdy nadeszła z Wiktorem pani Edwardowa, która, pod pozorem dostawy szkolnej, chodziła w odwiedziny do brata Fulgentego. Wyższa jeszcze od bratowej, pani Edwardowa była brunetką a o wyglądzie męzkim, z szeroką twarzą, mówiła głośno, z gestami szorstkimi. Dobra w gruncie i na swój sposób uczciwa, nie skrzywdziłaby ani na grosz swojej spólniczki, nie ciążyła na niej swoją wolą. Ona była mężczyzną w tym domu, druga zaś miała na obronę tylko silę bezwładności, słodycz, która po tygodniach i miesiącach działania dawała jej czasem zwycięztwo. Dziewięcioletni Wiktor był dużym, silnym chłopcem; czarna jego głowa, twarz o grubych rysach, przedstawiała silny kontrast z Sebastyanem.
Gdy powiedziano o co chodzi, pani Edwardowa spojrzała srogo na syna.
— Jakto, wzór? Ukradłeś u braciszków wzór i przyniosłeś do domu?
Wiktor rzucił Sebastyanowi wejrzenie pełne złości i rozpaczy.
— Nie, mamo!
— Tak, mój paniczu! Przecież twój kuzyn go widział a on nie ma zwyczaju kłamać.
Chłopiec nie odpowiadał, spoglądając na kuzyna groźnie. A ten zmieszał się, gdyż uwielbiał silnego towarzysza zabaw, wobec którego chętnie odgrywał rolę zwyciężonego i pobitego nieprzyjaciela, gdy bawili się w wojnę. Pod dowództwem starszego wyprawiali nieskończone harce po całym domu, do których młodszy, łagodny i delikatny, dawał się wciągnąć, przestraszony i zachwycony jednocześnie.
— Nie ukradł, oczywiście — zauważyła pobłażliwie pani Aleksandrowa. Zabrał może przez nieuwagę.
Chcąc wybłagać przebaczenie kuzyna, Sebastyan pospieszył potwierdzić.
— Ma się rozumieć, przecież ja nie powiedziałem, że on ukradł wzór.
Tymczasem pani Edwardowa, uspokojona, nie domagała się już tak gwałtownie odpowiedzi, wobec upartego milczenia Wiktora. Zastanowiła się zapewne, że nieostrożnem było rozbierać tę sprawę w obecności obcego człowieka, nie obliczywszy wszelkich ważnych następstw, jakie ztą mogą wyniknąć. Zrozumiała, że popierając jedną ze stron narażała sobie szkołę braciszków, lub rządową stracić mogła jedną lub drugą klientelę, więc rzuciwszy pani Ąleksandrowej wejrzenie rozkazujące, rzekła do syna:
— Dobrze, proszę iść do domu, załatwimy się potem. Zastanów się a jeżeli nie powiesz mi szczerej prawdy, będziesz miał ze mną do czyniema.
A zwracając się ku Markowi, dodała.
— Powiemy panu później a może pan być pewien, że wyzna wszystko, jeżeli nie zechce dostać chłosty, którą długo popamięta.
Marek nie mógł nastawać, jakkolwiek bardzo pragnął dowiedzieć się natychmiast prawdy, aby ją zanieść Simonowi na pociechę. Nie wątpił już teraz o stanowczym fakcie, o zwycięzkim dowodzie, który przypadek wydał mu w ręce, to też pospieszył opowiedzieć przyjacielowi, jak spędził popołudnie, jakich niepowodzeń doznał kolejno u Bongardów, Doloirów i Savinów a nakoniec, jakie niespodziane odkrycie zrobił u pań Milhomme. Simon słuchał spokojnie, nie wyrażając spodziewanej przez Marka radości. Więc takie wzory były u braciszków? Nie dziwiło go to wcale. Po cóż zresztą miałby się dręczyć, skoro był niewinny.
— Dziękuję ci, mój drogi, — dodał — za trud, jaki sobie zadajesz. Pojmuję całą doniosłość świadectwa tego dziecka. Ale nie mogę żadną miarą przypuścić, aby los mój zależał od gadaniny ludzkiej, skoro jestem bez winy. Dla mnie to przecież jasne jak słońce.
Marek, rozweselony roześmiał się serdecznie. Podzielał teraz jego ufność. Po krótkiej rozmowie wyszedł, ale wrócił zaraz i zapytał:
— A cóż piękny Mauraisin, był u ciebie nareszcie?
— Nie jeszcze.
— No, bo chciał przedtem wymacać opinię całego Maillebois. Dziś rano widziałem go z ojcem Crabotem, potem z panną Rouzaire. Zdaje mi się także, że spostrzegłem go dwa razy po południu: raz chyłkiem sunął w uliczkę Kapucynów, to znów wchodził do mera... Nabiera języka, aby potem nie żałować, że nie stanął po stronie silniejszych.
Spokojny dotychczas Simon drgnął lekko, bo był nieśmiały z usposobienia, czuł zawsze szacunek i obawę przed przełożonymi. W całej katastrofie troszczył się o to tylko, że wywoła ona gruby skandal, który może go pozbawić miejsca lub przynajmniej ściągnąć naganę. Miał to wyznać Markowi, kiedy właśnie nadszedł Mauraisin, zimny i zmarszczony. Zdecydował się nareszcie.
— Tak, panie Simon, przyjechałem z powodu tej okropnej historyi. Rozpaczliwy cios ula szkoły, dla was wszystkich, a nawet dla nas. Bardzo, bardzo ważna sprawa.
Kusy inspektor prostował się, wymawiając wyrazy ze wzmagającą się surowością. Podał obojętnie rękę Markowi, bo wiedział, że jest ulubieńcem inspektora akademii, Le Barazera. Spoglądał nań jednak zukosa, z po za nieśmiertelnych binokli, jakby zachęcając go do odejścia. Marek nie mógł zostać dłużej, choć przykro mu było opuszczać Simona, blednącego wobec człowieka, od którego zależał. Poszedł wreszcie do domu pod nowem wrążeniem niełaski Mauraisina, w którym przeczuwał zdrajcę.
Wieczór upłynął spokojnie. Ani pani Duparque, ani pani Berthereau nie mówiły o zbrodni i domostwo pogrążyło się w cichym śnie, jakby tragedya ulicy nie przeniknęła do wnętrza. Marek uważał też za stosowne nie wspominać jak ruchliwie spędził popołudnie. Tylko wieczorem, idąc na spoczynek, powiedział żonie, że jest zupełnie spokojnym o los Simona. Wiadomość ta ucieszyła Genowefę i rozmawiali długo w noc, bo nigdy nie bywali sami i nie mogli mówić swobodnie. Dopiero słodki sen łączył ich razem. Zrana, Marek z bolesnem zdziwieniem wyczytał w „Le Petit Beaumontais“ szkaradny artykuł przeciw Simonowi. Pamiętał sympatyczną wzmiankę z dnia poprzedniego, tak pochlebną dla nauczyciela; dość więc dnia jednego, aby nastąpił zwrot zupełny! Była tam dzika napaść na żyda; wyraźnie oskarżano go o popełnienie ohydnej zbrodni, nagromadzając z nadzwyczajną przewrotnością fałszywe przypuszczenia i wyjaśnienia. Co się stało, jaki tu przemożny wpływ podziałał, zkąd pochodził ten zatruty artykuł, tak starannie wymierzony, aby potępić żyda wobec ludowej ciemnoty, zawsze kłamstw chciwej? Przewidywał, że taki melodramat, zbudowany z tajemniczych powikłań, z nadzwyczajnych nieprawdopodobieństw, przypominających bajki cudowne, stanie się z legendy rzeczywistością, a potem niezbitą prawdą, w którą ludzie uwierzą na zawsze. I znowu doznał wrażenia jakiejś podziemnej, głuchej roboty, dokonywanej od wczoraj przez tajemnicze siły, aby zgubić człowieka niewinnego a ocalić nieznanego winowajcę.
Nic jednak nowego nie zaszło jeszcze, sąd się nie ukazywał, tylko żandarmi stali na straży pokoju, w którym zaszła zbrodnia u gdzie leżało jeszcze biedne ciało, czekając pogrzebu. Sekcya, dokonana dnia poprzedniego, potwierdziła brutalne zniesławienie z ohydnemi szczegółami. Zefiryn skonał uduszony, okazywały to sine znaki dziesięciu palców na jego szyi. Pogrzeb naznaczono na ten dzień po południu i zrobiono przygotowania, aby nadać uroczystości charakter mściwego odwetu. Mówiono, że mają wystąpić władze, wszyscy koledzy zmarłego, oraz cała szkoła braciszków w komplecie.
Stroskany Marek znowu źle spędził ranek. Nie zachodził do Simona, zamierzając odwiedzić go wieczorem, po pogrzebie. Przechadzał się tylko po miasteczku, które dziś wyglądało, jakby nasycone zgrozą i uśpione w oczekiwaniu nowego widowiska. Uspokojony nieco, kończył śniadanie w gronie rodiny, bawiąc się szczebiotem wesołej Ludwini, kiedy Pelagia, wnosząc na deser piękne ciastko ze śliwkami, zawołała z niepowstrzymaną radością:
— Wie pani, aresztują tego zbójeckiego żyda... Nareszcie! Chwałaż ci, panie Boże!
Marek pobladł nagle i zapytał:
— Aresztują Simona? Kto wam mówił?
— Gadają w całej ulicy, proszę pana. Nasz rzeźnik poleciał zobaczyć.
Marek cisnął serwetę i wybiegł, nie ruszywszy ciasta. Staruszki skamieniały, oburzone tą nieprzyzwoitością. Nawet Genowefa była niezadowolona.
— Zwaryował — zauważyła sucho pani Duparque. — Uprzedzałam cię, moja droga. Niema prawdziwego szczęścia bez religii.
Na ulicy Marek spostrzegł istotnie jakiś ruch niezwykły. Wszyscy kupcy stali we drzwiach, ludzie biegli tam i napowrót, słychać było krzyki i hałas. Chcąc pospieszyć, skierował się przez ulicę Courte, gdy spostrzegł przed sklepem panie Milhomme z dziećmi, zaciekawione również wypadkami. Przypomniał sobie, że znajdzie tam świadectwo przychylne.
— Więc istotnie aresztują Simona?
— Tak, panie Froment — odparła pani Aleksandrowa łagodnie. — Dopieroco przechodził komisarz.
— A wie pan — odezwała się pani Edwardowa, patrząc mu bacznie w oczy i uprzedzając jego pytanie — przekonałam się, że tego niby wzoru pisma Wiktor nie miał nigdy w ręku. Wybadałam go i wiem, że nie kłamie.
Chłopiec podniósł głowę i patrząc bezczelnie, zawołał:
— Ma się rozumieć, że nie skłamałem.
Zdumiony, z sercem boleśnie ściśniętem, Marek zwrócił się do pani Aleksandrowej.
— Cóż więc mówił syn pani? Twierdził przecie, że widział ten wzór u kuzyna?
Zmieszana matka nie zaraz dała odpowiedź. Sebastyan wsunął się za nią, jakgdyby chciał skryć swe oczy a ona drżącą ręką gładziła mu włosy, zdawała się osłaniać go lękliwie przed niebezpieczeństwem.
— Zapewne, proszę pana, że widział; w każdym razie zdawało mu się, że widział, Ale teraz nie jest już bardzo pewny, boi się pomyłki.,. Niema więc o czem mówić.
Nie chcąc napierać na kobiety, Marek zwrócił się wprost do chłopca:
— Czy to istotna prawda, że nie widziałeś wzoru? Kłamstwo, moje dziecko, to najbrzydsza wada na świecie.
Sebastyan nie odpowiedział nic, tylko ukrywszy się głębiej w fałdy sukni matczynej, wybuchnął płaczem.
Widocznem było, że pani Edwardowa narzuciła swą wolę, jako dobra kupcowa, która nie chce stracić ani jednej, ani drugiej klienteli. Stała się niewzruszoną, jak skała. Raczyła jednak powiedzieć na usprawiedliwienie:
— Rozumie pan, panie Froment, my nie możemy oświadczać się przeciw komukolwiek, musimy być dobrze ze wszystkimi, z powodu naszego handlu... Tylko, trzeba przyznać, że wszystkie pozory są przeciw panu Simonowi. Ten pociąg, na który miał się spóźnić, bilet, porzucony na dworcu, sześć kilometrów powrotnej podróży pieszo, podczas której nie spotkał nikogo... A potem, proszę pana, panna Rouzaire wybornie słyszała hałas o dwadzieścia minut przed jedenastą, kiedy on dowodzi, że wrócił o godzinę później. Proszę mi także wytłómaczyć, dlaczego pan Mignot musiał się budzić około godziny ósmej, kiedy on zwykle wstaje tak wcześnie... Może się zresztą usprawiedliwi, miejmy nadzieję.
Mąrek powstrzymał jej mowę ruchem ręki. Przeraził się, bo recytowała artykuł, wyczytany w „Le Petit Beaumontais“. Objął wzrokiem obie kobiety: jedna bezmyślnie uparta, druga drżąca. Przejął go także dreszcz wobec ich nagłego kłamstwa, które mogło pociągnąć za sobą poważne skutki. Pobiegł szybko do Simona.
Przed drzwiami, strzeżonemi przez dwóch polcyantów, stał zamknięty powóz. Mimo surowego zakazu, zdołał Marek wejść do domu. Dwóch innych policyantów pilnowało Simona w sali szkolnej a komisarz policyi, który przyszedł z rozkazem aresztowania, podpisanym przez sędziego śledczego Daixa, odbywał szczegółową, rewizyę w całym domu, poszukując zapewne sławnego wzoru. Nie znajdywał jednak nic a gdy Marek pozwolił sobie zapytać jednego z policyantów, czy zrobiono podobne poszukiwania u braciszków, ten spojrzał na niego z wyrazem zdumienia: robić rewizyę u braciszków, po co? Zresztą Marek sam wzruszał ramionami nad swoją naiwnością. Gdyby nawet zrobiono poszukiwania u braciszków, toć przecie oddawna musieli wszystko popalić, zniszczyć. Hamował się, aby nie wybuchnąć oburzeniem; poczucie bezsilności w dowiedzeniu prawdy, napełniało go prawdziwą rozpaczą. Godzinę całą czekać musiał w przedpokoju, zanim komisarz skończył rewizyę. Nareszcie zobaczył na chwilę Simona, jak go wyprowadzali policyanci. Simonowa z dziećmi wyszła również. Rzuciła się z płaczem na szyję mężowi a poczciwy komisarz odwrócił się, udając, że ma coś do rozporządzenia.
Nastąpiła scena rozdzierająca.
Simon wybladły, złamany wobec takiej ruiny całej swojej karyery, usiłował pokazać wielki spokój.
— Nie martw się, droga. Przecież to tylko pomyłka, straszna pomyłka. Wszystko się napewno wyjaśni przy badaniu i niezadługo powrócę.
Ale ona, z twarzą błędną, zalaną łzami, łkała coraz gwałtowniej, podając mu do ucałowania dzieci, Józefa i Sarę.
— Drogie dzieci... Zajmuj się niemi, kochaj je, pielęgnuj dobrze do mego powrotu... Błagam cię, nie płacz, odbierasz mi całą odwagę.
Wyrwał się z jej objęć a gdy ujrzał Marka, oczy zajaśniały mu niezmierną radością. Żywo pochwycił wyciągniętą ku sobie rękę przyjaciela.
— O, dzięki ci, drogi kolego! Zawiadom zaraz mego brata, Dawida i zapewnij go, że jestem niewinny. Będzie szukał i znajdzie winowajcę. Jemu to powierzam honor mój i moich dzieci.
— Bądź spokojny — odpowiedział Marek, dławiony wzruszeniem — będę mu pomagał.
Przybycie komisarza położyło koniec pożegnaniom. Omdlewającą panią Simonowę musiano odprowadzić do pokoju a Simon wyszedł w towarzystwie dwóch policyantów. To, co wówczas nastąpiło, było potwornem. Pogrzeb Zefiryna naznaczono na godzinę trzecią, aresztowanie zaś zdecydowano na pierwszą, aby uniknąć przykrego zbiegu wypadków. Rewizya jednak przeciągnęła się tak długo, że nastąpiło spotkanie. Gdy Simon ukazał się na ganku, plac pełen już był ciekawych, którzy przyszli zobaczyć pogrzeb i okazać gorączkową, hałaśliwą litość. To też tłum ten, karmiony bajkami z „Le Petit Beaumontais“, wzburzony zgrozą zbrodni, wydał okrzyk na widok Simona, przeklętego żyda, który krwi niewinnej, uświęconej hostyą, używał do swoich czarów. Bo legenda stała się już niezbitą, przechodziła z ust do ust, bałamucąc szemrzącą groźnie tłuszczę.
— Śmierć! Śmierć zabójcy, śmierć bluźniercy!... Śmierć żydowi!
Zlodowaciały, blady i sztywny Simon, stanął na schodach i odpowiedział okrzykiem, który dotąd powtarzał ciągle, jak odgłos sumienia:
— Jestem niewinny! jestem niewinny!
Wtedy wybuchła wściekłość, wzniosła się burza obelg i tłum całą falą sunął, aby porwać nieszczęsnego, powalić go na ziemię i rozszarpać.
— Śmierć, śmierć żydowi!
Policyanci szybko wepchnęli Simona do powozu i woźnica ruszył galopem, on zaś bezustanku, starając się zagłuszyć burzę, wołał:
— Jestem niewinny! Jestem niewinny! Jestem niewinny!
A tłum przez całą główną ulicę pędził za powozem, wyjąc coraz mocniej. Marek został na miejscu; oszołomiony, z sercem ściśniętem, myślał o innej manifestacyi, o pogłoskach oburzających, o wybuchach buntu, które zaszły na niedawnym popisie w szkole braciszków. Dość było dwóch dni, aby przenicować opinię ogólną i przerażony był niezrównaną zręcznością, okrutnym pośpiechem, z jakim manewrowały tajemnicze ręce, nagromadzające tyle mroków. Nadzieje jego rozsypywały się w gruzy, czuł, że prawda gaśnie, że jest zwyciężoną, że grozi jej śmierć. Nigdy jeszcze nie czuł takiego znękania.
Tymczasem pochód żałobny zaczął się szykować. Marek dostrzegł, że panna Rouzaire, która przyprowadziła dziewczęta ze swej szkoły, patrz na mękę Simona bez śladu współczucia, z miną na urząd pobożną. Mignot, w gronie kilku uczniów, również nie podał ręki swemu dyrektorowi. Stał ponury i zawstydzony, cierpiąc zapewne nad walką, jaką dobre jego serce toczyło z interesem. Orszak pogrzebowy, ułożony nadzwyczaj okazale, ruszył nareszcie ku kościołowi świętego Marcina. I tu widocznem było, że umiejętne ręce wszystko urządziły ku rozczuleniu tłumu i pobudzeniu go do litości i zemsty. Za trumienką szli najpierw towarzysze Zefiryna, którzy z nim razem przystępowali o pierwszej komunii. Następnie mer Darras z miejscową władzą prowadził kondukt. Dalej cała szkoła braciszków w komplecie a na czele kroczył brat Fulgenty z pomocnikami, braćmi Izydorem, Łazarzem i Gorgiaszem. Brat Fulgenty powszechną zwracał uwagę; wszędzie go było pełno, wszystkiem kierował, zajmował się nawet uczennicami panny Rouzaire, jakgdyby były pod jego władzą. Przybyli i kapucyni ze swym przeorem, ojcem Teodozym, jezuici z kolegium Valmarie z rektorem, ojcem Crabotem i wielu innych księży z różnych stron, same sutanny i habity, jakgdyby zmobilizowano Kościół cały dla zapewnienia zwycięztwa, wiodąc we wspaniałym orszaku, niby swoją własność to biedne, shańbione i skrwawione ciało.
Po drodze słychać było płacz i wściekłe okrzyki:
— Śmierć żydom!
Zaszedł jeszcze jeden wypadek, który, zalewając goryczą serce Marka, uświadomił go ostatecznie. W tłumie spostrzegł inspektora Mauraisina; przybył znowu z Beaumontu, aby sobie określić drogę postępowania. W chwili, gdy ojciec Crabot przechodził koło niego, uśmiechnęli się do siebie obydwaj i zamienili lekki ukłon porozumiewawczy. Cała potworna intryga, snuta potajemnie od dwóch dni, ukazała się teraz jasno, przy dźwięku dzwonów, bijących na cześć małego nieboszczyka, którego zgon tragiczny starano się wyzyskać.
Nagle, jakaś ciężka ręka oparła się na ramieniu Marka a głos, brzmiący wściekłą ironią, zwrócił jego uwagę.
— A co, mój poczciwy, naiwny kolego, czynie mówiłem? Parszywy żyd, oskarżony o gwałt i zabójstwo, jedzie do więzienia w Beaumont a tymczasem braciszkowie tryumfują!
Był to nauczyciel Ferou, zbuntowany nędzarz, jeszcze bardziej niż zwykle rozbity. Na długiej, kościstej głowie sterczała mu strzecha włosów a szerokie usta otwierał śmiech szyderczy.
— Czyż można ich oskarżać, kiedy zmarły należy do nich, do nich tylko i do ich Boga. A napewno nikt ich podejrzewać nie będzie, teraz zwłaszcza, kiedy całe Maillebois widziało, z jaką uroczystością go grzebali!... Najśmieszniejsze w tem wszystkiem — to brzęczenie tej dziwacznej muchy, tego głupiego brata Fulgentego, co potrąca wszystkich. Jakoś zadużo gorliwości! A widziałeś pan ojca Crabota? Po za jego mądrym uśmieszkiem musi się u potężna głupota, mimo, że uchodzi za bardzo zręcznego. Ale zapamiętaj pan sobie jedno: najmądrzejszy, jedynie mądry między nimi to ojciec Philibin, co przybiera miny bydlęcia. Możesz go pan szukać, napewno się tu nie pokaże. Siedzi gdzieś w kącie i dobrze pracuje... Nie wiem, kto jest winowajcą, pewnie żaden z nich, ale że zbrodniarz należy do ich paczki — to widoczne — i to także, ze pruszą raczej niebo i ziemię, ale go nie wydadzą.
A widząc, że przygnębiony Marek milczy, dodał:
— Pojmuje pan, co za wyborna sposobność, żeby zgnieść szkołę świecką. Nauczyciel rządowy pederasta i morderca, jakaż to broń doskonała, jak się rozprawią z nami wszystkimi, wyrzutkami Boga i ojczyzny! Śmierć zdrajcom i zaprzedańcom. Śmierć żydom!
I zginął w tłumie, wymachując długiemi rękami. Dowodził z gorzką ironią, że kpi sobie w gruncie rzeczy, czy zginie na stosie, obleczony w nasiarkowaną koszulę, czy zdechnie z głodu w swojej nędznej szkółce, w Moreux.
Gdy po obiedzie, spożytym w milczeniu, Marek udał się na spoczynek, Genowefa uścisnęła go miłośnie a widząc jego rozpacz, zaczęła płakać. Wzruszyło go to niezmiernie, bo w ostatnich czasach czuł między sobą a żoną jakieś nieporozumienie, jakby początek rozstroju. Przytulił ją do serca i długo płakali oboje, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Nareszcie Genowefa, wahając się nieco, zagadnęła:
— Słuchaj, Marku, zdaje mi się, że lepiej byłoby nie zostawać dłużej u babki. Wyjedźmy ztąd jutro.
Ogromnie ździwiony, zapytał:
— Czyśmy się jej naprzykrzyli? Czy ci kazała zawiadomić mię o tem?
— O, nie, nie!... Przeciwnie, zmartwiłaby się bardzo. Ale trzeba znaleźć pozór, wymyślić jaką depeszę.
— Dlaczegóż nie moglibyśmy spędzić tutaj całego miesiąca, jak zwykle? Zachodzą, coprawda, drobne nieporozumienia, ale to nic ważnego.
Genowefa czuła się jakby zawstydzoną a nie śmiała wyznać mężowi głuchego niepokoju, który ją ogarnął na myśl, że przez jeden wieczór była zniechęconą do niego w atmosferze sztywnej pobożności, jaką ją otaczała babka. Zdawało jej się, że uczucia i przekonania, jakie miała za czasów panieńskich, powracały teraz i kłóciły się z obecnem jej życiem małżonki i matki. Minęło to jednak prędko i przez pieszczoty Marka odzyskała znowu ufność i wesołość. Obok siebie, w kołysce słyszała cichy, spokojny oddech Ludwiki.
— Masz słuszność, zostańmy i rób, jak ci każe obowiązek. Tak się przecież kochamy, że wszędzie nam będzie dobrze.




III.

Odtąd nie mówiono już wcale o sprawie Simona w małym domku staruszki. Unikano najmniejszej wzmianki, aby nie wywoływać nieprzyjemnych sporów. Przy stole rozmawiano o pogodzie, jakby się oddalano o sto mil od Maillebois, gdzie wrzały namiętności, szalała taka burza kłótni, że najstarsi przyjaciele, nawet krewni dochodzili do wzajemnych pogróżek i bójki. A Marek obojętny i niemy w domu rodziny Genowefy, był jednym z najgorętszych rzeczników prawdy i sprawiedliwości.
Kiedy uwięziono Simona, Marek namówił jego żonę, aby zaraz wieczorem schroniła się z dziećmi do swych rodziców, Lehmanów, którzy mieli mały warsztat krawiecki w ciasnym, ciemnym domku przy ulicy Trou. W czasie wakacyi szkoła była zamknięta a zresztą pilnował jej Mignot, zajęty rankiem łowieniem ryb w poblizkiej rzece Verpille. Nawet, panna Rouzaire wyrzekła się w tym roku zwykłej wycieczki do ciotki, bo chciała należeć do sprawy, w której świadectwo jej tak było ważnem. Simonowa przeto zostawiła wszystkie sprzęty, aby nie przypuszczano, że ucieczką wyznaje zbrodnię i nie ma nadziei powrotu; udała się z Józefem i Sarą na ulicę Trou, z jednym tylko kufrem, jakgdyby wybrała się na letnie mieszkanie do rodziców.
Odtąd Marek codziennie prawie zachodził do Lehmanów. Ulica Trou, która wychodziła na ulicę Plaisir, była najbrudniejszą, w całej ubogiej dzielnicy. Jednopiętrowy dom krawca składał się na dole z ciemnego sklepu i ciemniejszej jeszcze izby po za nim; na górze istniały pokoiki, do których prowadziły równie ciemne schody a nad tem wszystkiem — obszerne poddasze, gdzie przenikał niekiedy promień słońca. Izba za sklepem, zapleśniała i wilgotna jak piwnica, stanowiła kuchnię i jadalnię zarazem. Rachela zajęła swój dawny, ponury pokoik i starzy rodzice mieścili się w drugim, trzeci zaś oddano dzieciom które na szczęście, miały do zabawy duże, wesołe poddasze. Marek nie mógł wyjść z podziwienia, że taka śliczna kobieta, jak Rachela, wyrosła w tej wstrętnej norze, śród biedaków, przybitych długą, dziedziczną troską i nędzą. Stary, pięćdziesięcioletni Lehman przedstawiał klasyczny typ żyda: mały, o minie przebiegłej, dużym nosie, mrugających oczach i gęstej, siwej brodzie, zakrywającej usta. Rzemiosło wykrzywiło mu jedno ramię tak, że jego pokornej z natury postawie, nadało wyraz jakby ciągłego lęku. Żona, która od rana do nocy pomagała mu w szyciu, kryła się po za nim, jeszcze pokorniejsza i lękliwsza. Prowadzili życie nędzne, z trudnością zarabiając na chleb zaciekłą pracą. Drobna, zwolna nabyta klientela składała się z kilku zamożniejszych izraelitów z okolicy, oraz nielicznych chrześcian, poszukujących taniej roboty. Złoto Francyi, którem, według antisemitów, opychało się żydowstwo, nie tu się zapewne gromadziło. Litość głęboką, wzbudzało tych dwoje starców, znużonych i wiecznie drżących, aby im nie wydarto z ust tak ciężko nabytego chleba.
U Lehmanów poznał się Marek z bratem Simona, Dawidem. Przybył, wezwany depeszą, na wieść o aresztowaniu brata. Starszy o trzy lata, wyższy i tęższy, miał twarz wydatną i pełną, oczy jasne i energiczne. Po śmierci ojca, drobnego zegarmistrza w Beaumont, Simon wszedł do szkoły normalnej a Dawid zaciągnął się do wojska, gdzie służył przez lat dwanaście. Był już porucznikiem i miał zostać kapitanem, gdy po niezliczonych walkach i przykrościach, podał się do dymisyi, nie czując się na siłach odpierać krzywd, których doznawał jako żyd od kolegów i zwierzchników. Przed pięciu laty; Simon, zakochany w Racheli, miał się z nią żenić, Dawid bezżenny, energiczny i przedsiębierczy, podjął się eksploatacyi ogromnej kopalni piasku i żwiru, leżącej dotąd odłogiem. Znajdowała się w dobrach Désirade, należących do bogatego bankiera Nathana, który zgodził się za nizką cenę zawrzeć kontrakt na lat trzydzieści z młodym współwyznawcą, ujęty jego pracowitością i sprytem. Obecnie więc Dawid, zarobiwszy w przeciągu trzech lat około stu tysięcy franków, stanął na czele wielkiego przedsiębiorstwa, które mu cały czas zabierało.
Nie zawahał się jednak, zdał wszystko na zaufanego nadzorcę i przyjechał. Po pierwszej rozmowie z Markiem, uwierzył niezachwianie w niewinność brata. Nie wątpił w nią zresztą nigdy; było materyalnie niemożliwem, aby czyn podobny popełnił człowiek taki jak Simon, człowiek, którego znał jak samego siebie. Pewność była dla niego jasną jak słońce. Pomimo jednak spokojnej odwagi, okazywał wielką przezorność, zdawał sobie bowiem dobrze sprawę, jak żydzi są niepopularni a nie chciał szkodzić bratu. To też, gdy Marek gwałtownie popierał swoje podejrzenie co do jednego z braciszków, Dawid, chociaż w głębi duszy podzielał jego zdanie, starał się przecież uspokoić go przypuszczeniem, że zbrodnię popełnił jakiś włóczęga, który wszedł i wyszedł przez okno. Obawiał się oburzyć opinię publiczną oskarżeniem gołosłownem; przeczuwał, że rozbije się o wszechpotężną klikę, jeżeli nie okaże dowodu stanowczego. Dlatego też należało tymczasowo podtrzymywać hypotezę włóczęgi, przyjętą zresztą zaraz po spełnieniu zbrodni, aby zasiać w umyśle sędziów wątpliwość, korzystną dla Simona. Była to doskonała podstawa działania, gdyż braciszkowie tyle mieli przebiegłości i poparcia, że walka z nimi zwróciłaby się przeciw oskarżonemu.
Udało się nareszcie Dawidowi zobaczyć brata w obecności sędziego śledczego, Daixa. W niemym uścisku poczuli w sobie to samo uczucie, tęż samą wolę silną i upartą. Widywał go później w więzieniu i przynosił do Lehmanów zawsze te same wiadomości: brat rozpaczał okropnie i wysilał umysł nad rozwiązaniem strasznej zagadki, ale okazywał niezwykłą energię do obrony honoru swego i dzieci. Gdy Dawid opowiadał o swych odwiedzinach wobec Marka, w ciemnym sklepiku, widział, jak młodego nauczyciela rozrzewniały głęboko ciche łzy Simonowej, pięknej, bolejącej i tkliwej kobiety, strasznie przez los zdruzgotanej. Lehmanowie również wzdychali tylko i rozpaczali, zrezygnowani wobec powszechnej wzgardy. Pracowali ciągle, przekonani o niewinności zięcia, nie śmiąc przecież mówić o niej wobec klientów, gdyż lękali się zaszkodzić oskarżonemu i stracić zarobek. Tymczasem wzburzenie rosło w Maillebois tak, że raz, wieczorem, banda krzykaczy zaczęła wybijać szyby w sklepie Lehmanów. Zamknięto szybko okienice. Pokazały się na mieście pisane odezwy, wzywające patryotów do spalenia domostwa krawca. Przez kilka dni a zwłaszcza w niedzielę, po jakiejś uroczystości u Kapucynów, antisemityzm doszedł do takiego stopnia, że mer, Darras, zmuszony był zażądać policyi z Beaumont’u, aby pilnowała ulicy Trou i nie dopuściła do rabunku.
Z każdą godziną sprawa zbaczała z drogi właściwej, chłonęła pierwiastki trujące, stawała się polem walki społecznej, na którem partye zarzynać się miały wzajemnie. Sędzia Daix dostał widocznie rozkaz prowadzenia badań energicznie. W miesiąc niespełna zwołał i przesłuchał wszystkich świadków: Mignota, pannę Rouzaire, ojca Philibina, brata Fulgentego, dzieci ze szkoły, urzędników kolei. Brat Fulgenty, ze zwykłym rozpędem wymógł, aby pomocnicy jego, bracia Izydor, Łazarz i Gorgiasz, byli również badani, zażądał także rewizyi w szkole z powodu wzoru pisma: naturalnie, niczego nie znaleziono. Daix kładł szczególny nacisk na szukanie włóczęgi, który w nocy ze środy na czwartek, mógł był wtargnąć do mieszkania ofiary. Przy każdem badaniu Simon nie przestawał wołać, że jest niewinnym i prosił sędziego, aby szukał winowajcy. Daix rozesłał więc wszystkich żandarmów departamentu na drogi publiczne, zatrzymano, polem wypuszczono z pięćdziesięciu włóczęgów, ale nie natrafiono na żaden ślad możliwy. Jeden nawet handlarz wędrowny, przesiedział trzy dni pod kluczem, całkiem bez pożytku. Zmuszony zarzucić przypuszczenie o włóczędze, sędzia stanął znowu wobec wzoru pisma, jako jedynego dowodu, na którym musiał budować całe oskarżenie. To też Marek i Dawid, uspokoili się powoli, gdyż zdawało im się niepodobnem, aby można było oskarżać poważnie na podstawie jedynego i tak spornego dokumentu. Dawid powtarzał ciągle, że jakkolwiek nie znaleziono włóczęgi, niemniej jednak wątpliwość — przypuszczenie, że istniał, trwały w dalszym ciągu. Zważywszy przytem brak dowodów przeciw Simonowi, wyraźne nieprawdopodobieństwo moralne, wreszcie jego nieustanne głośne zapewnienia o niewinności — czyż można było myśleć, aby jako tako sumienny sędzia śledczy uważał go za winnego? Uwolnią go dla braku dowodów — liczyli na to stanowczo.
Bywały jednak chwile, kiedy Marek i Dawid, działający z bratnią jednością, tracili spokojną ufność. Dochodziły ich uszu złowrogie pogłoski, odkąd brak dowodów wyraźnie rzucał się w oczy. Skazanie niewinnego zabezpieczy na zawsze winowajcę. Braciszkowie przeto szamotali się rozpaczliwie. Widziano, jak ojciec Crabot biegał ciągle z wizytami, bywał na obiadach u urzędników, sędziów, nawet u profesorów uniwersytetu. Słowem, wszędzie walka zaostrzała się, w miarę tego, jak widziano, że żyd ma większe nadzieje uwolnienia. Wtedy Dawidowi przyszło na myśl zająć bliżej tą sprawą barona Nathana, bogatego bankiera, do którego należała dawniej majętność Désirade. Dowiedział się właśnie, że baron bawi u córki, hrabiny de Sangleboeuf, która, wniosła mężowi w posagu królewską posiadłość Désirade, z dodatkiem dziesięciu milionów. Jednego zatem pięknego dnia, w sierpniu, Dawid wziął ze sobą Marka, który również znał barona i po południu zrobili piękną wycieczkę pieszo, gdyż posiadłość oddaloną była zaledwie o dwa kilometry od Maillebois.
Hrabia Hektor de Sangleboeuf, ostatni z rodu koniuszych za świętego Ludwika, mając lat trzydzieści sześć, był zrujnowany zupełnie, po stracie szczątków majątku, nadszarpanego przez ojca. Niegdyś służył w wojska jako kirasyer, ale sprzykrzywszy sobie żółnierkę, wziął dymisyę i żył z margrabiną de Boise. Była wdową, starszą od niego o dziesięć lat, nie chciała go jednak zaślubić; zanadto dbała o swój dobrobyt, aby się nie ulęknąć strasznej przyszłości połączenia dwóch nędz razem. Opowiadano także, że ona to powzięła genialną myśl wyszachrowania małżeństwa jego z Lią, córką bankiera Nathana, piękną, dwudziestoczteroletnią dziewczyną, opływającą w milionach. Nathan traktował interes z całą świadomością rzeczy; nie tracąc wcale zwykłej trzeźwości, zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co ofiarowuje i co wzamian bierze. Dodawał do milionów córkę a brał za zięcia hrabiego, z prawdziwej, starej szlachty, co mu torowało drogę do świata, dotąd dlań zamkniętego, sam też otrzymał tytuł barona, wyswobadzał się z odwiecznego „getto“, uciekał od powszechnej wzgardy, która go prześladowała. Nagromadziwszy, jako handlarz pieniędzmi, huk złota w piwnicach, teraz gragnął gwałtownie, jak podobni mu i równie chciwi handlarze katolicy, używać i władać, być księciem złota, szanowanym, czczonym i wielbionym — pragnął nadewszystko pozbyć się gnębiącej obawy, że mogą go ludzie deptać i opluwać. Zwycięzko też rozpierał się u zięcia w Désirade, korzystając z wysokiego położenia córki hrabiny a sam tak zapomniał już o swojem żydostwie, że zaciągnął się do najzajadlejszych antisemitów i stał się gorliwym rojalistą, patryotą i wybawcą Francyi. Margrabina de Boise, uśmiechając się sprytnie, musiała miarkować jego zapał, chociaż osiągnęła z tego małżeńskiego, dojrzale obmyślonego i przeprowadzonego interesu, wszelkie żądane korzyści dla swego przyjaciela, Hektora de Sangleboeuf, i dla siebie.
Ślub nic nie zmienił zresztą; przybyła tylko piękna Lia do starego już stadła hrabiego i margrabiny. Piękna jeszcze, dojrzała blondynka, nie okazywała margrabina tępej zazdrości; zbyt była inteligentną, aby nie umieć pogodzić materyalnych rozkoszy życia ze spokojnem szczęściem długoletniego związku. Przytem znała dobrze Lię, tę wspaniałą statuę, to ograniczone, samolubne bożyszcze, któremu wystarczało do szczęścia miejsce w głębi sanktuaryum, gdzie, nie męcząc zbytecznie, otaczano ją uwielbieniem. Nawet czytanie nużyło ją prędko. Mogła spędzać dnie całe, siedząc spokojnie, przyjmując hołdy, zajęta wyłącznie sobą. Domyśliła się zapewne wkrótce prawdziwego stosunku margrabiny do męża, nie chciała jednak zadawać sobie trudu przykrej troski, aż wreszcie nie mogła się obejść bez tej przyjaciółki, co ją zasypywała pieszczotami, uwielbieniem, dawała czułe nazwy koteczki, pieszczotki, drogiego skarbu. Przyjaźń doszła do tego stopnia, że margrabina zamieszkała w Désirade. Potem powzięła inną myśl genialną: postanowiła nawrócić Lię na katolicyzm. Żydówka przestraszyła się zrazu, aby nie męczono jej ćwiczeniami i praktykami. Ale gdy ojciec Crabot wdał się w sprawę, potrafił ze zwykłym światowym wdziękiem usunąć zbyt ciężkie przeszkody. Ostatecznie zaś namówił córkę baron Nathan, zachwycony pomysłem margrabiny, jakgdyby woda chrztu jego samego miała obmyć z haniebnego żydowstwa. Ceremonia wzruszyła całą arystokracyę Beaumont’u; mówiono o niej jako o wielkim tryumfie Kościoła.
Troskliwa margrabina, która po macierzyńsku kierowała Hektorem, jak dużem, niezbyt inteligentnem, lecz posłusznem dzieckiem, postarała się, że został wybrany na deputowanego z Beaumont’u, dzięki posiadłości i milionom żony. Zażądała nawet, aby należał do małej grupy zachowawców — oportunistów sojuszników Republiki, spodziewając się wysunąć go kiedyś na jakie wysokie stanowisko. Najzabawniejszem w tem wszystkiem było, że baron Nathan, żyd, zaledwie oczyszczony z hańbiącego piętna przodków, stał się tak krańcowym rojalistą, że prześcignął zięcia, pomimo, iż ten pochodził z rodu sławnego koniuszego za czasów świętego Ludwika. Pysznił się ochrzczoną córką, której sam wybrał imię Marya i nie nazywał jej inaczej, wymawiając to imię z rodzajem nabożnej przesady. Pysznił się również zięciem deputowanym, marząc zapewne o korzyściach osobistych. Doznawał zresztą i czysto bezinteresownej przyjemności w tym domu światowym, napełnionym obecnie księżmi, gdzie zajmowano się głównie dobroczynnością, do której margrabina de Boise wciągnęła Maryę, za wspólną, coraz czulszą i pełniejszą zgodą.
Gdy odźwierny wpuścił ich do parku, Marek i Dawid zwolnili kroku, napawając się wspaniałą, sierpniową pogodą, zachwyceni pysznemi drzewami, miękkiemi trawnikami i świeżością wody. Była to iście królewska siedziba, o pięknych, zielonych alejach, w głębi których widniał wspaniały zamek w stylu odrodzenia, prawdziwa koronka z różowego kamienia na lazurowem tle nieba. I wobec tego raju milionów żydowskich, wobec blasku fortuny którą żyd Nathan, kupiec złota, zdobył w swoim handlu, nieodparcie cisnął się do myśli Markowi obraz inny, obraz ciemnego sklepiku przy ulicy Trou, smutnej rudery bez światła i powietrza, gdzie żyd, Lehman, szył od lat trzydziestu, aby na chleb zarobić. A iluż innych żydów, jeszcze większych nędzarzy zdychało z głodu w brudnych kloakach! Stanowili ogromną większość, co było dowodem bezmyślnego kłamstwa antysemityzmu, owego masowego potępienia całej rasy, oskarżonej o grabież powszechną, kiedy liczyła tylu biednych robotników, tyle ofiar układu społecznego, zgniecionych potęgą złota — zarówno żydowskiego, jak chrześciańskiego. Gdy tylko żyd staje się księciem kapitału, zaraz kupuje tytuł barona, wydaje córkę za hrabiego ze starego rodu, udaje większego rojalistę niż sam król i zostaje odstępcą, dzikim antisemitą, zapierając się i gnębiąc swoich współwyznawców. Niema kwestyi żydowskiej, istnieje tylko kwestya nagromadzonych pieniędzy, czynnika trującego i rozkładowego.
Gdy Marek z Dawidem dotarli do zamku, ujrzeli pod dębem barona Nathana z córką i zięciem, w towarzystwie margrabiny de Boise i duchownego, w którym poznali ojca Crabota. Po familijnem śniadania, na które zaproszono rektora z Valmarie, jako blizkiego sąsiada, gdyż obie posiadłości odległe były od siebie zaledwie o trzy kilometry, przy deserze rozbierano zapewne jakieś ważne sprawy. Potem wyszli wszyscy pod dąb, na świeże powietrze i siedzieli na ogrodowych krzesłach, przy marmurowym basenie, na który spływał kryształowy strumień wody z urny zalotnej Nimfy.
Poznawszy przybyłych, którzy zatrzymali się dyskretnie opodal, baron zbliżył się, zaprowadził ich na stronę i zaprosił nawet, aby usiedli na krzesłach, ustawionych z drugiej strony basenu. Nizki, zgarbiony nieco, zupełnie łysy od pięćdziesiątego roku życia, o twarzy żółtej, z grubym nosem, czarnemi, żywemi oczami, zagłębionemi pod mocno wystającą brwią, baron przybrał wyraz smutnego współczucia, jakby względem ludzi w żałobie, co stracili kogoś blizkiego. Nie zdziwił się ich przybyciem, widocznie oczekiwał tego.
— Jakże cię żałuję, mój drogi Dawidzie! Często myślę o tobie, od czasu tego nieszczęścia... Wiesz, jak bardzo cenię twoją przedsiębierczość, inteligencyę i pracowitość... Ale ta historya, ta obrzydliwa historya, którą ci brat zwala na głowę... On-cię zrujnuje, on cię zgubi, mój biedny Dawidzie!
I w wybuchu szczerej rozpaczy wzniósł drżące ręce, dodając, jakgdyby w przeczuciu nowych prześladować:
— Nieszczęsny! — kompromituje nas wszystkich!
Dawid ze spokojną odwagą zaczął bronić brata, wyraził niezłomne przekonanie o jego niewinności, przytoczył niezbite jakoby dowody moralne i materyalne, lecz Nathan potrząsał sucho głową.
— Tak, tak, to zupełnie naturalne, że uważasz go za niewinnego i ja chcę w to wierzyć jeszcze. Na nieszczęście, nie mnie trzeba przekonywać, lecz sąd i ten lud rozwścieczony, co może się zemścić na nas wszystkich, jeżeli Simon nie będzie skazany... Jak sobie chcesz, ale ja nigdy nie przebaczę twemu bratu, że nas wplątał w taką sprawę!
A gdy Dawid powiedział, że udaje się do niego, jako do człowieka potężnego, aby go prosić o pomoc w wyjaśnieniu prawdy, ochłódł i twarz jego stawała się coraz bardziej twardą.
— Pan baron był zawsze tak łaskaw na mnie... Myślałem, że przyjmując jak dawniej urzędników z Beaumontu, mógłby mi pan udzielić wskazówek. Zna pan również sędziego Daixa, prowadzącego sprawę. Spodziewam się, że wyda on wkrótce wyrok uniewinniający. Może więc ma pan w tym względzie jakie wiadomości? Zresztą, jeżeli wyrok nie jest jeszcze zatwierdzony, jedno słowo pana byłoby nieoszacowanem.
— Nie! nie! — zawołał Nathan — nic nie wiem i o niczem wiedzieć nie chcę!... Nie mam żadnych stosunków urzędowych, żadnego wpływu. Przytem, jako współwyznawca, jestem ubezwładniony, skompromitowałbym się sam i wam nie usłużył... Poczekaj, zawołam zięcia.
Marek słuchał w milczeniu, bo przyszedł tu jako kolega Simona, aby obecnością, swoją poprzeć niejako krok Dawida. Patrzał tymczasem na towarzystwo pod dębem. Hrabina Marya, jak nazywano obecnie piękną Lię i margrabina de Boise usadowiły między sobą na trzcinowym fotelu ojca Crabota a hrabia Hektor de Sangleboeuf stał, gryząc cygaro. Margrabina, dystyngowana i ładna jeszcze, mimo bielejących już włosów, które pokrywała pudrem, niepokoiła się niezmiernie promieniem słońca, muskającym szyję hrabiny. Piękna brunetka, wspaniała i leniwa, napróżno ją zapewniała, że nic jej nie przeszkadza. Przyjaciółka zmusiła ją wreszcie do zamiany miejsca, nie szczędząc zwykłych pieszczotliwych nazw: „koteczko“, „klejnocie“, „skarbie“. Ojciec Crabot, zawsze swobodny, z miną pobłażliwego kierownika sumień, uśmiechał się do jednej i do drugiej. A w basenie marmurowym kryształowa woda, spadająca z urny zalotnej Nimfy, dźwięczała jak muzyka fletu.
Na wezwanie teścia, Sanglebeuf zbliżył się zwolna. Rudy, wysoki, o pełnej twarzy, miał czoło nizkie, twarde, krótko ostrzyżone włosy, niebieskie, mętne oczy, mały, miękki nos i żarłoczne usta, ocienione dużemi wąsami. Na wyjaśnienie barona, jakiej pomocy przyszedł żądać Dawid, zmarszczył się i stał się brutalnym, udając prawdomówność wojskową.
— Mam się mieszać do tej historyi? Jeszcze czego?!... Wybaczy mi pan, że używać będę moich wpływów jako deputowany w sprawach jaśniejszych i czystszych. Chcę oczywiście wierzyć, że pan jesteś człowiekiem uczciwym. Ale, doprawdy z trudnością bronić pan będziesz brata... A zresztą my, jak powiadają wasi stronnicy, jesteśmy dla was wrogami. Dlaczego zwracacie się do nas?
Wpatrywał się w Marka mętnemi, rozgniewanemi oczami i wymyślał na bezwyznaniowców, kosmopolitów, oszczerców armii.
Jakkolwiek za młodym był, aby się bić w 1870 roku i znał tylko życie koszarowe, był jednak kirasyerem aż do szpiku kości, jak sam mówił o sobie. Chwalił się, że nad łóżkiem zawiesił dwa emblematy, stanowiące całą jego religię, krucyfiks i sztandar, swój sztandar, za który nie mógł, niestety, zginąć.
— Wiedz pan, że gdy powrócicie krzyż szkołom, gdy wasi nauczyciele będą wychowywali nie obywateli, lecz chrześcian, wtedy możecie liczyć na nas, skoro zażądacie jakiej usługi.
Dawid, chłodny i blady, pozwolił mu się wygadać i odrzekł spokojnie:
— Ależ, panie, niczego nie żądam od pana. Sądziłem tylko, że mogę się zwrócić do pana barona.
Nathan, widząc, że rozmowa się zaostrza, przerwał spiesznie. Odciągnął Dawida i Marka w głąb parku, niby towarzysząc im ku wyjściu. Na grzmiący głos hrabiego, ojciec Crabot podniósł był głowę, lecz zaraz powrócił do światowej gawędki z ukochanemi penitentkami. A gdy Sangleboeuf powrócił do towarzystwa, rozległ się śmiech tryumfalny, gdyż przechwalał się przed damami i księdzem opowiadaniem, jak ostrą. odprawę dął dwom wstrętnym żydom.
— Cóż poradzić, wszyscy oni tacy — objaśniał Nathan, zniżając głos, gdy się oddalili o kilkanaście kroków. — Zawołałem zięcia, żebyście sami przekonać się mogli, jaki duch panuje w departamencie, to jest w wyższych klasach, między deputowanymi urzędnikami, sądownictwem. W jakiż więc sposób mógłbym być wam użytecznym? Nawetby mnie wcale nie słuchano.
Fałszywa dobroduszność, w której dźwięczał odwieczny, atawistyczny strach, jemu samemu wydała się zanadto tchórzliwą, bo dodał:
— Mają zresztą słuszność, podzielam ich zdanie, Francya — przedewszystkiem Francya, ze swą pełną chwały przeszłością i mocnemi trądycyami! Nie możemy wydać jej w ręce wolnomularzy i międzynarodowców... Wiesz co, kochany Dawidzie, na pożegnanie dam ci dobrą radę. Porzuć całą tę sprawę, bo stracisz na niej doszczętnie, zrujnujesz się. Brat sam się wykręci, jeżeli jest niewinny.
Po tych ostatecznych słowach, uścisnął im ręce i powrócił spokojnym krokiem, gdy oni w milczeniu wychodzili z parku. Na drodze dopiero spojrzeli na siebie prawie ubawieni, mimo zawodu, do tego stopnia scena, jakiej byli świadkami, wydała im się skończoną i typową.
— Śmierć żydom! — zawołał ironicznie Marek.
— A, parszywy żyd — dodał Dawid z goryczą. — Ni mniej ni więcej, tylko radzi mi, żebym opuścił brata. Sam nie zawahałby się wcale! Iluż braci wyrzekł się już i wyrzeknie jeszcze!... Stanowczo nie do moich stawnych, wszechmocnych współwyznawców pukać mi należy. Wstrętni tchórze!
Tymczasem sędzia Daix, przeprowadziwszy energicznie śledztwo, ociągał się z wydaniem rozkazu. Podejrzewano, że jest wystawiony na łup niepewności; surowy w pełnieniu obowiązków stanu, zbyt inteligentny, żeby nie domyślać się prawdy, z drugiej strony dbały był o opinię ogółu a krótko trzymany przez żonę. Pani Daix, także jedna z ulubionych penitentek ojca Crabota, brzydka a zalotna dewotka, pożerana była palącą ambicyą, cierpiąc nad miernością środków, marzyła o przeniesieniu do Paryża, strojach i zabawach, dzięki jakiejś głośnej sprawie. I właśnie dostała do rąk taką sprawę. Powtarzała ciągle mężowi, że byłby głupim, gdyby nie skorzystał ze sposobności, bo jeżeli będzie dość naiwnym, aby uwolnić wstrętnego żyda, to z pewnością skończą na barłogu. Daix jednak, uczciwy jeszcze, choć już zachwiany, walczył, nie spieszył, spodziewając się, że zajdzie jaki wypadek, który pozwoli mu pogodzić interes z obowiązkiem. Zwłoka zdawała się pomyślną Markowi, bo jakkolwiek znał pobudki sędziego, ale jako wieczny optymista, przekonany był, że prawda posiada w sobie niezwalczoną silę, której uledz muszą dusze wszystkich.
Od czasu rozpoczęcia sprawy, chodził często rankami do Beaumontu, do starego przyjaciela. Salvana, dyrektora szkoły normalnej. Salvan miewał zwykle dokładne wiadomości a rozmowa z nim dodawała Markowi wiary i otuchy. Same zresztą budynki szkoły, gdzie spędził trzy lata gorącego apostolstwa, pozostały mu drogiemi. Budziły w nim dawne wspomnienia: liczne i różnorodne wykłady, pokoje, które sami sprzątać musieli, wolne godziny w czasie nabożeństwa, które spędzali na mieście. Szkoła stała przy pustym placyku, na końcu ulicy de la République. Gdy wstępował do gabinetu dyrektora, wychodzącego na wązki ogródek, mógł sobie wyobrażać, że to dawny czas wakacyjny, że znów jest w przybytku spokoju i błogiego bezpieczeństwa.
Pewnego ranka, gdy Marek przyszedł do Salvana, spostrzegł w nim niezwykłe rozdrażnienie i zniechęcenie. Musiał najpierw czekać chwilę w przedpokoju, gdzie spotkał się z gościem, który właśnie wychodził z gabinetu. Był to nauczyciel Doutrequin, postać z nizkiem, upartem czołem i wygoloną twarzą urzędnika, przejętego swem posłannictwem. Gdy wszedł zkolei, uderzyło go rozdrażnienie Salvana, który zawołał, wznosząc ręce:
— Czy wiesz, mój drogi, co za ohydna nowina?
Średniego wzrostu, naturalny i energiczny, z twarzą pełną szczerości i pogody, oczy miał zwykle wesołe. Dziś pałały szlachetnym gniewem.
— Co się stało? — spytał Marek z niepokojem.
— Jakto, nie wiesz pan jeszcze!... Ano, zdobyli się, łotrzy, na odwagę. Daix wydał rozporządzenie, aby rozpocząć akcyę sądową.
Marek zbladł, nie mogąc zdobyć się na słowo a Salvan wskazał mu rozłożony na biurku numer »Le Petit Bcaumontais“.
— Doutrequin — dodał — który był tu właśnie, zostawił mi ten nikczemny świstek z nowiną i potwierdził mi jej wiarogodność, zna bowiem pisarza w trybunale.
Porwał dziennik, zgniótł go, rzucił z odrazą w kąt i mówił:
— Ten świstek nikczemny, to nienawistna trucizna, co psuje i upadla lud. Niesprawiedliwość panuje, bo kłamstwami bałamucą maluczkich, biedny lud francuzki, ciemny i łatwo wierzący w bajki, które schlebiają jego nizkim namiętnościom... Najgorsza zaś, że dziennik ten jest w rękach wszystkich, bo nie popiera żadnej partyi, jest bezstronnym zbiorem felietonów, wiadomostek i artykułów popularnych, przystępnych dla każdej inteligencyi. Tym sposobem, w ciągu wielu lat był przyjacielem, wyrocznią, chlebem powszednim naiwnych biedaków, masy, nieumiejącej myśleć samodzielnie. A teraz nadużywa swego wyjątkowego położenia ogromnej klienteli, wchodzi na żołd kłamstwa i wszetecznictwa i zbija pieniądze na szachrajstwach finansowych i podejrzanych awanturach politycznych... Że dzienniki programowe kłąmią i czernią, to nie ma żadnego znaczenia. Popierają jakąś stronę, jest to z góry wiadomem, widzi się rzecz w samym tytule. „La croix de Beaumont“ naprzykład, walczy okrutnie przeciwko naszemu Simonowi, nauczycielowi żydowi, mordercy i trucicielowi dziatek: to mnie nie wzrusza wcale. Ale że „Le Petit Beaumontais“ wydrukował znane ci obrzydliwe, podłe artykuły, denuncyacye i oszczerstwa, pełne błota — to prawdziwa zbrodnia, podstępne psucie ludu. Wkręcić się do prostaczków z dobroduszną miną i do każdej potrawy dosypywać im arszeniku, doprowadzać ich do obłędu, popychać do potwornych czynów, aby złapać więcej prenumeratorów — nie znam okropniejszej zbrodni! Bo, nie łudźmy się przecież. Jeżeli sędzia Daix nie wydał wyroku zaniechania dochodzeń, to dlatego jedynie, że czuje ciążącą nad sobą opinię ogółu; biedny, marny człowiek, posiadający uczciwość chwiejną a straszny czynnik zepsucia w żonie. Opinią zaś kieruje „Le Petit Beaninontais“, pierwsza przyczyna niesprawiedliwości, siejba głupoty i okrucieństwa, rzucana wszędzie w szerokie masy, która teraz wyda oczywiście plon ohydny.
Salvan rzucił się na fotel przed biurkiem, z miną zrozpaczoną. Zapanowało milczenie; Marek przechadzał się zwolna, przytłoczony myślami, które podzielał. Zatrzymał się wreszcie i zapytał:
— A jednak trzeba coś postanowić; co zrobimy? Przypuśćmy, że wytoczą niegodziwy proces, toż Simon nie może być skazanym; byłoby to zbyt potwornem. Sądzę, że nie będziemy siedzieli z założonemi rękami... Gdy Dawid dowie się o tym strasznym ciosie, niezawodnie zechce działać. Co pan nam radzi zrobić?
— O, jakże chętnie działałbym sam, mój drogi panie, gdybyś mi dał możność działania!... Pojmujesz pan dobrze, iż w osobie nieszczęsnego Simona prześladują i zgnieść pragną nauczycieli świeckich. Nasza droga szkoła normalna jest rozsadnikiem tych bezwyznaniowców i kosmopolitów, których uwzięli się wygubić, ja zaś, dyrektor, jestem. szatanem, płodzącym misyonarzy ateizmu, o zgnieceniu których marzą oddawna. Co za tryumf dla bandy mnichów, gdyby nasz dawny uczeń zginął na szafocie za haniebną zbrodnię!... Biedna moja szkoło, marzyłem, że będziesz wielką, użyteczną, niezbędną dla dobra kraju, jakże smutne koleje oczekują cię teraz!
W słowach jego brzmiała głęboka wiara w użyteczność swej prący. Salvan, jako były nauczyciel, z umysłem jasnym i gotowym do walki o wiedzę i postęp, gdy mu powierzono dyrekcyę szkoły normalnej, wziął sobie za zadanie przygotowywać wzorowych nauczycieli, oddanych wiedzy doświadczalnej, wyzwolonych z pod wpływu Rzymu, takich, którzyby wykładali nareszcie ludowi prawdę i przygotowywali go do wolności, sprawiedliwości i pokoju. Widział w tem przyszłość narodu i ludzkości.
— Wszyscy pójdziemy z panem — zawołał Marek z uniesieniem — nie pozwolimy przeszkodzić panu w wypełnieniu najpilniejszego i najwyższego zadania chwili, dzieła zbawienia.
Salvan uśmiechnął się smutnie.
— Wszyscy, przyjacielu. A iluż was jest koło mnie?... Jesteś pan, był ten nieszczęśliwy Simon, na którego wiele liczyłem i panna Mazeline, twoja koleżanka z Jonville. A, gdyby mieć takich jak ona choć kilka tuzinów, przyszłe pokolenie poznałoby nareszcie prawdziwe obywatelki, żony i matki, wyzwolone z pod wpływu księży. Co do kolegi Ferou, umysł jego psuje się z nędzy i buntu, inteligencya jego zatruta goryczą... Reszta zaś, to stado obojętne, samolubne, gnijące w rutynie, dbałe tylko o pochlebianie przełożonym dla otrzymania pochwały. A są jeszcze i odstępcy, jak panna Rouzaire; — ta wystarczy za dziesięć zakonnic a w sprawie Simona jakąż okazuje niegodziwość! Zapominam o Mignot’cie, wszak to jeden z naszych najlepszych uczniów, niezły chłopiec, ale umysł niewyrobiony, zły lub dobry, zależnie od wpływów.
Ożywił się i ciągnął z mocą:
— Doutrequin naprzykład! Czyż jego historya nie jest rozpaczliwą? Syn nauczyciela, sam nauczyciel, miał piętnaście lat w 1870 roku; w trzy lata później wstąpił do szkoły normalnej, wzburzony, pod wpływem zaboru, wzrosły w nienawiści i żądzy odwetu. Całe wychowanie wówczas skierowane było ku podsycaniu miłości ojczyzny. Pożądano tylko żołnierzy; wojsko stało się świątynią, relikwią — toż samo wojsko, które od lat trzydziestu stoi z bronią u nogi, w ciągłem oczekiwaniu i pochłania miliardy. Stworzono też Francyę wojenną, zamiast Francyi postępu, prawdy, sprawiedliwości i pokoju, któraby mogła świat zbawić... I oto mamy takiego Doutrequina, dobrego nawet republikanina, niegdyś stronnika Gambetty, antiklerykała, który przez patryotyzm stał się antisemitą, a wreszcie zostanie klerykałem. Wypalił mi właśnie przed chwilą nadzwyczajną mówkę, echo artykułów z „Le Petit Beaumontais“: Francya przedewszystkiem; konieczność wyrzucenia żydów; poszanowanie armii, podniesione do godności dogmatu; racya stanu oddana na usługi zagrożonej partyi, nakoniec najszersza swoboda nauczania, czyli ofiarowanie zupełnej wolności braciszkom, aby ogłupiali lud. Tak wygląda bankructwo republikańskich patryotów z pierwszych dni po wojnie... A jednak Doutrequin jest człowiekiem uczciwym, doskonałym nauczycielem, dziś już ma pod sobą pięciu pomocników i najlepszą szkołę w Beaumont. Dwaj jego synowie są pomocnikami w naszym departamencie; wiem, że podzielają przekonania ojca z przesadą właściwą młodemu wiekowi. Dokąd zajdziemy, jeżeli taki duch panować będzie między nauczycielami ludowymi?... O, tak, wielki już czas przygotować innych, posłać naszemu biednemu, ciemnemu ludowi cały legion umysłów wolnych, któreby go nauczyły prawdy, jedynego źródła sprawiedliwości, dobroci i szczęścia!
Wypowiedział te słowa z takim ogniem, że Marek doznał otuchy.
— Poznaję cię, drogi mistrzu; nie masz zamiaru opuszczać stanowiska i w rezultacie zwyciężysz, bo prawda jest z tobą.
Salvan wyznał z uśmiechem, że uległ chwilowemu zniechęceniu. Ohydny proces, grożący Simonowi, wyprowadził go z równowagi.
— Pytasz mię pan o radę, co czynić?... Zobaczymy; rozważmy razem położenie i przyjrzyjmy się osobistościom.
Najpierw rektor Forbes. Człowiek łagodny i uprzejmy, bardzo oczytany, wielce inteligentny, tak był pogrążony w badaniu starożytnych dziejów, że żywił głuchą wzgardę dla czasów obecnych i stanowił proste kółko w maszynie, jako pośrednik między ministrem a uniwersytetem. Potem Le Barazer, inspektor akademii. Całą nadzieję przyszłego zwycięztwa Salvan pokładał w tym człowieku, pełnym odwagi i rozumu a przytem zręcznym polityku. Le Barazer, liczący zaledwie lat pięćdziesiąt, znał bohaterskie czasy, dopieroco ustanowionej Republiki, kiedy uznano konieczność szkoły świeckiej i obowiązkowej, jako podstawy prawdziwej, wolnej demokracyi. Z epoki pracy nad tym programem zachował nienawiść dla klerykalizmu i miał mocne przekonanie, że trzeba usunąć od nauczania księży, uwolnić umysły od wszelkich kłamliwych poglądów, jeżeli się pragnie widzieć w narodzie siłę, świadomość i potęgę; całkowity rozwój władz umysłowych. Ale podeszły wiek, liczne przeszkody, wreszcie wytrwały opór, stawiany przez kościół, dodały do jego republikańskiej gorliwości wielką przezorność, mądrą, i zręczną taktykę. Umiał korzystać z najmniejszej, zdobywanej powoli piędzi ziemi, potrafi! przeciwstawić napaściom wrogów niemy opór, gdy nie mógł działać siłą. Jako były profesor liceum w Paryżu, korzystał z władzy inspektorskiej, nie wchodząc nigdy w otwartą walkę ani z prefektem, ani z deputowanymi i senatorami, ale nie ustąpił, dopóki nie dopiął celu. Jemu to zawdzięczał Salvan, że mimo gwałtownych napaści partyi klerykalnej, mógł ze względnym spokojem prowadzić w szkole normalnej dzieło odrodzenia nauczycieli ludowych. On też jedynie mógł być użytecznym w sprawie obrony Simona przeciw podwładnemu Le Barazera, inspektorowi Mauraisinowi. Pozostawał bowiem jeszcze piękny Mauraisin a należało się spodziewać, że będzie zajadłym ten zdrajca uniwersytecki, zwolennik braciszków, co zwąchał, jaki wiatr wieje i przerzucił się na inna stronę, w przypuszczeniu, że Kościół zwycięży i dobrze zapłaci za oddane usługi.
— Czy wiesz pan, w jaki sposób świadczył? — ciągnął Salvan. — Podobno oskarżał Simona przed sędzią Daixem. I takim to jezuitom powierzają inspekcyę naszych szkół!... Albo Depinvillers, gospodarz liceum w Beaumont, który co niedziela bywa na mszy u świętego Maksencyusza, z żoną i dwiema szpetnemi córkami. Każdemu, oczywiście, należy zostawić swobodę przekonań. Wolno Depinvillersowi bywać na mszy, ale nie wynika z tego, aby miał oddawać w ręce jezuitów jeden z naszych średnich zakładów naukowych. A tymczasem ojciec Crabot tak samo panuje w naszem liceum, jak w kolegium Valmarie. Co za ironia losu: świeckie, republikańskie liceum, które zwykle uważają za rywala kolegium braciszków — stało się poprostu jego marną filią! Pięknie, doprawdy, spisuje się nasza republika, oddaje się w uczciwe i pewne ręce! Rozumiem, że Mauraisin pracuje dla przeciwnego obozu, bo ten wiecznie czynny i dobrze płaci.
Gdy Marek zabierał się do wyjścia, Salvan dodał jeszcze:
— Zobaczę się zatem z Le Barazerem... Nie warto go przynaglać, lubi działać we właściwym czasie i przy pomocy własnych środków. Jestem pewny, że uśmierzy Mauraisina a może nawet odda Simonowi ważniejszą usługę. Natomiast radzę panu zobaczyć się z panem Lemarrois, naszym merem i deputowanym, a starym przyjacielem pańskiego teścia. Zna go pan zapewne? Może się nam przydać.
Wyszedłszy na ulicę, postanowił Marek pójść zaraz do Lemarrois. Jedenasta bije, pewno więc zastanie go w domu. Przez ulicę Gambetty, przecinającą Beaumont od liceum do ratusza na dwie części, udał się na sławne miejsce przechadzek, aleję Jaffres, która przerzynała miasto w przeciwnym kierunku, od prefektury do katedry. Przy alei, w najbardziej arystokratycznej dzielnicy, posiadał Lemarrois wspaniały dom, w którym piękna paryżanka, pani Lemarrois, wydawała bale. Lemarrois, bogaty i znany już jako dobry doktór, ożenił się w Paryżu i powrócił do rodzinnego miasta w widokach politycznych. W młodości, będąc studentem medycyny, zetknął się z Gambettą i stał się jego ulubionym uczniem, zdecydowanym i zapalonym republikaninem. Uważano go też w Beaumont za filar mieszczańskiej republiki. Inteligentny i w gruncie poczciwy, zyskał łatwo popularność, zarówno przez uprzejmą dla wszystkich żonę, jak przez własne zalety, leczył bowiem darmo ubogich. Szybko także wybił się w polityce: z radcy miejskiego, został radcą głównym, wkrótce zaś deputowanym i merem. Piastując od lat dwunastu te godności, przywykł uważać je za swą własność i rzeczywiście był dotychczas niezaprzeczonym panem miasta i przywódcą deputowanych całego departamentu, do których przecie należało wielu zachowawców.
Ujrzawszy Marka na progu obszernego, z surową wytwornością umeblowanego gabinetu, podszedł ku niemu, życzliwie uśmiechnięty i wyciągnął obie ręce. Miał dużą głowę, profil przypominający stare medale, oczy jasne i żywe, włosy ciemne, zaledwie siwiejące, mimo zbliżającej się pięćdziesiątki.
— Dziwiłem się, że nie widuję szanownego pana. Domyślam się wybornie, co pana sprowadza... Cóż, obrzydliwa historya, ta sprawa Simona! Ze jest niewinny, to pokazuje wściekłość, z jaką go prześladują... Jestem po waszej stronie, całem sercem z wami.
Uszczęśliwiony dobrem przyjęciem, oświadczył Marek zaraz, że przychodzi prosić o jego pomoc, tak przecież potężną. Da się chyba coś zrobić, niepodobna dopuścić, aby sądzono i skazano niewinnego.
Lemarrois przerwał mu, wznosząc ręce do góry:
— Działać... zapewne, że należałoby działać... Tylko, co zrobić z opinią publiczną, kiedy cały departament tak wzburzony?... Pojmuje pan, że położenie polityczne staje się coraz trudniejszem. A tu wybory ogólne wypadają w maju, już za dziewięć miesięcy. Czy pan zdaje sobie sprawę, do jakich jesteśmy zmuszeni ostrożności, jeżeli nie zechcemy doprowadzić do upadku republiki?
Twarz mu nagle spochmurniała. Usiadł, bawiąc się kościanym nożem. Wyznawał, jak się boi rozdrażnienia panującego w całym departamencie, gdzie socyaliści rozwijali wielką działalność i zdobywali coraz więcej zwolenników. Nie obawiał się ich właściwie, bo żaden kandydat socyalistyczny nie miał widoków powodzenia; jeżeli jednak przy ostatnich wyborach przeszło dwóch zachowawców, z których jednym był Sangleboeuf, tak zwany „sojusznik republiki“; to stało się jedynie dzięki rozstrzeleniu głosów, spowodowanem przez socyalistów. Na przyszły rok walka będzie jeszcze cięższa. Wyraz „socyalista“ wymawiał z goryczą, w której malował się strach i gniew mieszczańskiej republiki-posiadaczki, wobec powolnego, lecz niezwalczonego wzrostu republiki socyalnej, zdążającej do posiadania.
— Jakże więc pan chce, abym wam pomógł. Mam związane ręce i nogi, bo musimy liczyć się z opinią ogółu... O, nie chodzi tu o mnie, jestem pewny, że zostanę wybrany; muszę się jednak solidaryzować z kolegami nie mogę ich zostawić na mieliźnie... Zresztą, gdyby chodziło tylko o mój wybór, poświęciłbym go zaraz i poszedłbym za głosem. sumienia, oświadczając głośno to, co uważam za prawdę. Ale tu w grę wchodzi republika, nie możemy dozwolić, aby ją w naszych osobach pobito... Ach, gdybyś pan wiedział, jakiego się czasem doznaje niesmaku!
Żalił się na prefekta, Hennebise’a, wystrojonego; pięknego eleganta w binoklach, który mu w niczem nie pomagał, w obawie narażenia się albo ministrowi, albo jezuitom a ciągle powtarzał z niepokojem: „Nie mówmy o sprawie!“ Jasnem było, że ciążył ku księżom i armii; należało zatem śledzić go, nie przestając kierować się taktyką jego dyplomacyi i jego kompromisów.
— Słowem, szanowny panie, jestem w rozpaczy. Muszę przez dziewięć miesięcy ważyć każdy krok, każde słowo, bo inaczej klerykali będą mieli przyjemność czytać obelgi, jakie wydrukuje na mnie „Le Petit Beaumontais“. Strasznie źle wypadła ta sprawa Simona... Gdyby nie wybory! Wystąpiłbym natychmiast otwarcie.
Nagle, wychodząc ze zwykłego spokoju, dodał z gniewem:
— Przytem, niedość było waszemu Simonowi, że nam rzucił na głowy swoją sprawę w chwili tak ciężkiej, jeszcze bierze sobie za adwokata Delbosa, zmorę całego porządnego towarzystwa. To już przechodzi wszelkie pojęcie. Chyba wasz Simon chce być koniecznie skazanym.
Marek słuchał ze ściśniętem sercem, spotykając jeszcze jeden zawód. Lemarrois był przecież uczciwym, dał tyle dowodów republikańskiej prawości!
— Delbos — rzekł nakoniec — jest człowiekiem wielkiego talentu. Mój biedny przyjaciel wybrał go, bo sądził, jak my wszyscy, że jest zupełnie odpowiedni w danym wypadku... Przytem, niewiadomo, czy inny adwokat podjąłby się sprawy... W strasznych bo czasach żyjemy, świat nikczemnieje.
Lemarrois doznał wrażenia wymierzonego policzka. Poruszył się żywo, ale nie wybuchnął; — uśmiechnął się nawet i rzekł:
— Uważasz zapewne, młody przyjacielu, że jestem zanadto rozsądny? Jak się postarzejesz, zobaczysz sam, że w polityce nie zawsze można godzić czyny z zasadami... Ale dlaczego nie udasz się pan do kolegi Marcilly’ego; to wasz miody deputowany, ulubieniec i nadzieja inteligentnej młodzieży departamentu. Ja wchodzę już w szeregi starych, zużytych i ostrożnych safandułów; to przecież wiadomo. Marcilly, człowiek o inteligencyi tak szerokiej i wolnomyślnej, z pewnością stanie na czele was wszystkich. Idź pan do niego.
Wyprowadzając Marka aż na schody, ściskał mu znowu ręce i obiecywał pomagać, ile będzie mógł, skoro tylko okoliczności na to pozwolą.
W istocie, dlaczegoby nie zobaczyć się z Marcilly’m — myślał Marek. — Mieszka przy tejże alei Jaffres, o kilka zaledwie kroków; czasu jest dosyć, bo niema jeszcze dwunastej. Tem śmielej mógł się do niego udać, że zachwycony tak sympatycznym i literacko wykształconym kandydatem, zcicha agitował dla jego wyboru. Marcilly, rodem z Jonville, ukończył świetnie wyższą szkołę normalną, przez dwa lata był profesorem uniwersytetu w Beaumont a potem podał się do dymisyi i tamże postawił swoją kandydaturę. Młody deputowany, nizki, szczupły blondyn z uprzejmym zawsze uśmiechem na twarzy, podbijał nietylko serca kobiet, ale i mężczyzn rzadką umiejętnością mówienia każdemu, co powiedzieć należało, oraz usłużnością, którą wszystkich zobowiązywał. Młodzież zjednywał najwięcej jego wiek młody — miał zaledwie trzydzieści dwa lata — i piękne mowy, w których dotykał różnych zagadnień, z szerokością poglądu, wytwornością i wielką znajomością ludzi i rzeczy. Cieszono się z deputowanego, prawdziwie młodego, na którego można było liczyć. Wierzono, że odrodzi politykę, wniesie do niej krew dorastających pokoleń, wypowie ich dążenia językiem literackim, niepokalanie czystym i kwiecistym. I rzeczywiście, od trzech lat zajmował coraz ważniejsze stanowisko w izbie. Znaczenie jego tak rosło, że mówiono nawet o mianowaniu go ministrem, pomimo młodego wieku. Marcilly, zajmując się z niestrudzoną usłużnością interesami wyborców, obrabiał jeszcze lepiej sprawy własne, umiał korzystać z każdej okoliczności, aby się posunął o stopień wyżej a wspinał się tak spokojnie i swobodnie, że nikomu jeszcze nie przyszło na myśl uważać go za karyerowicza, kandydata niecierpliwej, gorącej młodzieży, żądnego władzy i używania.
W pięknie urządzonem mieszkaniu Marcilly przyjął Marka po koleżeńsku, jakgdyby skromny nauczyciel wiejski był jego towarzyszem uniwersyteckim. Sam zaczął mówić ze wzruszeniem o Simonie, zapewniając, że całem sercem współczuje losowi nieszczęśliwego, że nie odmawia mu swej pomocy, że będzie za nim przemawiał, że zobaczy się z ludźmi wpływowymi. Oświadczył jednak z niezmierną delikatnością, iż należało zachować wielką przezorność z powodu nadchodzących wyborów. Była to, wprawdzie łagodniejsza w formie, ale w gruncie rzeczy ta sama odpowiedź, jaką dał Lemarrois: głuche postanowienie niedziałania, aby nie wystawić na szwank świętej arki, jaką były kandydatury już postawione. Dwie szkoły różniły się w sposobach, stara była więcej szorstką, mniej ugrzecznioną niż młoda, obie jednak spotykały się w zaciętości, z jaką strzegły cząstki zdobytej władzy. Marek po raz pierwszy odczuł w Marcilly’m doskonale rozwiniętego karyerowicza, chłodno zdecydowanego zbierać plony swych zachodów. Musiał jednak dziękować, wychodząc, bo młody deputowany przysięgał mu pomoc, kazał rozporządzać sobą dowoli i zasypywał go słodkiemi słówkami.
Wróciwszy do Maillebois, Marek pełen był obaw i troski. A gdy po południu wybrał się do Lehmanów, aby im zanieść słowa pociechy, zastał całą rodzinę w rozpaczy. Tak się spodziewali uwolnienia dla braku dowodów! Dawid, wzburzony okropną wiadomością, liczył jeszcze na jakiś cud, który nie dopuści do ohydnego procesu. Wypadki jednak następowały szybko. Izbę oskarżeń opanowała jakaś dziwna potrzeba pośpiechu, tak że sąd orzekł, iż sprawa rozpocznie się jaknajprędzej, zaraz we wrześniu. Wówczas Dawid z gorącą wiarą w niewinność brata, z mocą ducha, która miała go pasować na bohatera, odzyskał całkowicie odwagę i pewność. Skoro nie moża i było uniknąć tej hańby, trzeba znieść proces, ale gdzież będzie sąd, który ośmieli się skazać Simona, wobec zupełnego braku dowodów? Przypuszczenie skazania wydawało się potwornem, niemożliwem. Simon w więzieniu ciągle głosił swoją niewinność a jego spokój i wiara, że zostanie wkrótce uwolniony, wlewały, za każdem widzeniem, ufność i pociechę w serce bratu. U Lehmanów stawiano nawet z góry projekty... Simonowa mówiła, że pojadą, na miesiąc wypoczynku do przyjaciół w Prowancyi. Podczas właśnie tego nowego przebłysku nadziei, zaprowadził Dawid Marka do Delbosa, aby pomówić o sprawie.
Młody adwokat mieszkał przy ulicy Fontanier, w handlowej dzielnicy miasta. Był synem chłopa z okolicy, prawo skończył w Paryżu, gdzie się ocierał o młodzież socjalistyczną. Dotychczas jednak nie należał do żadnej partyi, nie natrafiwszy jeszcze na żadną rozgłośną sprawę, która decyduje o życiu. Przyjmując sprawę Simona, której koledzy się zlękli, postawił krok stanowczy. Studyował ją pilnie i rozpalał się na myśl, że stanie wobec władz, wobec całej masy wsteczników, którzy, dla uchronienia od upadku starej, zgniłej budowy społecznej, spiskowali na zgubę istoty ludzkiej. W rezultacie doszedł do przekonania, że zbawienie kraju leży w socyalizmie czynnym, tej nowej sile wyzwolonego nareszcie ludu.
— A więc walka! — zawołał wesoło, wprowadzając gości do wązkiego, zawalonego książkami i aktami gabinetu. — Nie wiem, czy zwyciężymy, ale dokuczymy im porządnie.
Był drobny i suchy, włosy miał czarne, mówił z zapałem a oczy mu błyszczały ogniście. Głos miał wspaniały i gorący, posiadał dar nadzwyczajnej wymowy, logicznej i ścisłej a pełnej polotu.
Dawida uderzyła głównie wątpliwość, z jaką wyrażał się o zwycięztwie. Wypowiedział więc znowu zdanie, które powtarzał od tygodnia.
— Że zwyciężymy — to pewna. Gdzież znajdzie się sąd, coby skazał mego brata bez żadnych dowodów?
Delbos spojrzał na niego i roześmiał się spokojnie.
— Mój kochany panie, wyjdźmy na ulicę a zobaczysz pan, że dwunastu pierwszych lepszych obywateli, których spotkamy, napluje panu w twarz i nazwie parszywym żydem. Nie czytujesz pan widocznie „Le Petit Beaumontais“ i nie znasz pięknej duszy swych współczesnych. Nieprawdaż, panie Froment, że łudzić się byłoby rzeczą niebezpieczną i karygodną?
A gdy Marek opowiedział o zawodach, jakie go spotkały u osób wpływowych, stał się jeszcze bardziej pesymistycznym, chcąc wyleczyć ze złudzeń brata swego klienta. Salvan — powiadał — to niezaprzeczenie człowiek uczciwy i apostoł, ale zagrożony i sam raczej potrzebujący obrony, Le Barazer ocali, co się da, to jest pozwoli Simona skazać, a zachowa swą władzę dla obrony nauczania świeckiego. Poczciwy Lemarrois, wczoraj jeszcze prawy republikanin, dziś jest na drodze niepokoju, prowadzącej do wstecznictwa. Na wspomnienie Marcilly’ego Wybuchnął gwałtownie:
— Ach, ten słodki Marcilly, nadzieja młodej inteligencyi, co kokietuje wszystkie postępowe partye! Na niego zgoła liczyć nie można. Był i jest kłamcą a stanie się renegatem i zdrajcą. Wszyscy oni dają tylko słowa, ale nie można oczekiwać od nich ani czynu, ani szczerości, ani odwagi.
Rozprawiwszy się ze światem uniwersyteckim i politycznym, wziął się Delbos do sądownictwa. Pewnym był, że sędzia Daix zwąchał prawdę, ale ją szybko ominął pod grozą domowych kłótni, któremi żona go dręczyła, nie chcąc dopuścić, aby uwolnił „wstrętnego żyda“. A zrobił to nie bez wyrzutów sumienia, bo był urzędnikiem sumiennym i w gruncie uczciwym. Niebezpiecznym był również prokurator republiki, rzeźki Raul de la Bissonnière, którego oskarżenie, przyodziewane zwykle w formę literacką, jaką się lubił posługiwać, będzie zapewne okrutnem. Pochodząc z drobnej a próżnej szlachty, prokurator uważał służenie republice za wielkie poświęcenie i pragnął za to zapłaty w postaci szybkiego awansu, który wedle możności przyspieszał, będąc jednocześnie stronnikiem rządu i kleru, patryotą i zajadłym antysemitą. Co zaś do Graguona — przedstawia on typ jowialnego prezesa sądu, lubiącego wino, polowanie i dziewczyny, popisującego się dowcipkami i udaną szorstkością a będącego w istocie sceptykiem, bez czci i wiary, na łasce silniejszego. Mamy nakoniec sąd przysięgłych, nieznany jeszcze, ale łatwy do przewidzenia: kilku sklepikarzy, kilku dymisyonowanych kapitanów, może dwóch lub trzech budowniczych, doktorów lub weterynarzy, urzędników, kapitalistów i przemysłowców a wszystkich zatrutych, drżących o własną skórę, powolnych ogólnemu obłędowi.
— Widzisz więc pan — kończył gorzko Delbos — że brat pana, opuszczony przez wszystkich za to, że tak niezręcznie potrzebuje pomocy w chwili, kiedy obawa rezultatu wyborów wszystko powstrzymuje, bo paraliżuje nawet przyjaciół prawdy i sprawiedliwości, będzie sądzony przez piękny komplet głupoty, egoizmu i tchórzostwa.
A widząc bolesną zadumę Dawida, dodał:
— Nie damy się im pożreć bez hałasu. Wolałem jednak przedstawić panu brutalnie stan rzeczy... A teraz rozpatrzmy sprawę.
Znał zgóry podstawę oskarżenia. Opowiadał, że wszyscy świadkowie ulegli jakiejś straszliwej presyi. Po za opinią publiczną, wśród której żyli a która przenikała ich, jak powietrze zatrute zarazą, pracowały jeszcze nad nimi jakieś tajemnicze siły, oplątywały ich siecią codziennych napomnień, poddawały myśli, dyktowały odpowiedzi wobec sędziego. Podobno panna Rouzaire zupełnie stanowczo zapewniała, że o kwadrans do jedenastej słyszała, jak Simon powracał do domu. Mignot nawet, jakkolwiek z mniejszą pewnością, twierdził również, że o tej samej godzinie słyszał odgłos kroków i głosy. Głównie jednak działano na uczniów Simona, dzieci Bongardów, Savinów, Doloirów i Milhommów, których stawienie się w sądzie będzie niezmiernie wzruszającem. Wyciągano ich na słowa nieprzychylne dla oskarżonego. Sebastyan Milhomme mianowicie oświadczył z głośnym płaczem, że nigdy nie widział, aby kuzyn Wiktor przyniósł od braciszków wzór pisma, podobny do znalezionego przy zamordowanym. Z tego powodu opowiadano o niespodziewanej wizycie u pani Edwardowej Milhomme jej dalekiego kuzyna, generała Jarousse’a, dowodzącego dywizyą w Beaumont. Nie przyznawał się nigdy do pokrewieństwa, aż naraz przypomniał je sobie i przyszedł z przyjaznemi odwiedzinami, które zdumiały i olśniły kupcowę materyałów piśmiennych. W oskarżeniu robiono silny nacisk na nieudane poszukiwania owego przypuszczalnego włóczęgi, oraz na to, że nie znaleziono żadnego świadka, stróża nocnego, lub przechodnia, któryby widział Simona, wracającego, jak utrzymywał, piechotą z Beaumont do Maillebois. Prawda, że nie można było również dowieść, aby powracał koleją, gdyż żaden urzędnik nie przypominał sobie, aby widział Simona; biletów zaś powrotnych brakowało kilka a niewiadomo było, do kogo należały. Bardzo ważnemi miały być także zeznania braciszka Fulgentego i ojca Philibina, zwłaszcza tego ostatniego, bo twierdził podobno, że ma stanowczy dowód, iż wzór pisma pochodził ze szkoły Simona. Na dobitkę, dwaj eksperci, wyznaczeni przez sąd, panowie Badoche i Trabut, w nieczytelnym, zaledwie zaznaczonym zygzaku podpisowym, rozpoznali stanowczo inicyały imienia i nazwiska Simona, E. i S., złączone w monogram.
Od tej pory akt oskarżenia był gotowy. Simon kłamał, gdyż z pewnością wrócił pociągiem, który wychodzi z Beaumontu o wpół do jedenastej i w dwanaście minut przybywa do Maillebois. O kwandrans przed jedenastą był więc w domu a panna Rouzaire zapewnia, że właśnie o tej godzinie słyszała, jak otwierał drzwi, chodził i rozmawiał. Z drugiej strony, nie ulegało wątpliwości, że Zefiryn, odprowadzony o dziesiątej z kaplicy Kapucynów, nie położył się zaraz, lecz układał święte obrazki, które znaleziono w porządku na stole. Zbrodnia zatem zaszła pomiędzy jedenastą a kwadrans na dwunastą, wypadki dały się objaśnić bardzo naturalnie: Simon, widząc u siostrzeńca światło, wszedł, zastał go w bieliźnie, bo chłopiec zabierał się do snu. Zapewne uległ, wobec tego aniołka o wychudłem ciele kaleki, napadowi manii erotycznej. Dowodzono również, że nienawidził dziecka, wściekły, że było katolikiem; robiono nawet przypuszczenia morderstwa rytualnego, bo legenda zapuściła mocne korzenie w umysły tłumów. Zresztą, nie sięgając tak daleko, łatwo było odtworzyć całą scenę: ohydny czyn Simona, opór dziecka, walka, krzyki, przerażenie zbrodniarza, który wpycha w usta ofiary, co ma pod ręką, a gdy gałka z papieru wypadła i wydarł się okrzyk straszniejszy uduszenie. Trudniej dawało się wytłómaczyć, jakim sposobem Simon miał przy sobie numer „Le Petit Beaumontais“ i wzór pisma, pomieszane razem. Gazetę wydobył napewno z kieszeni, bo przecież nie należała do dziecka. Co do wzoru pisma, oskarżenie wahało się zrazu, czy był w pokoju chłopca, czy także u Simona w kieszeni; przyjęto wreszcie to ostatnie przypuszczenie, gdy eksperci zaświadczyli, że wzór był podpisany inicyałami Simona. Wreszcie, po dokonaniu zbrodni wszystko szło już samo przez się: Simon zostawił ciało na ziemi a pokój w nieładzie, otworzył tylko okno, aby przypuszczano, że tamtędy wszedł morderca. Był jedynie w najwyższym stopniu niezręcznym, zostawiając zgnieciony wzór i dziennik koło łóżka, co świadczyło, jak dalece stracił przytomność. Nie zaraz też poszedł do pokoju żony, która podawała godzinę dwunastą bez dwudziestu minut, jako chwilę powrotu męża; zapewne usiadł gdzieś na schodach, żeby się uspokoić. Nie obwiniano wprawdzie Simonowej o wspólnictwo, dawano jednak do zrozumienia, że nie mówiła prawdy, opowiadając o wesołem usposobieniu i czułości, jaką mąż miał okazywać owej nocy. Jako dowód służyło zeznanie Mignota, który utrzymywał, że nauczyciel drżał wybladły i ledwie mógł się utrzymać na nogach, gdy następnego dnia obudził go, zdziwiony, że nie wstaje i oznajmiał mu straszną wiadomość. I panna Rouzaire i braciszek Fulgenty i ojciec Philibin, wszyscy twierdzili zgodnie, że Simon był blizkim zemdlenia wobec ciała dziecka, jakkolwiek okazywał wówczas oburzającą oschłość serca. Nie byłże to najbardziej obciążający dowód? Wina nędznika nie przedstawiała wątpliwości dla nikogo.
Wyłożywszy w ten sposób podstawę oskarżenia, Delbos ciągnął dalej:
— Jasnem jest, że niepodobieństwa moralne są w tem uderzające. Nikt rozsądny nie uwierzy, aby Simon był winnym. Po zatem można jeszcze zauważyć nieprawdopodobieństwa materyalne. Nie trzeba się jednakże łudzić: straszne to opowiadanie tak dobrze jest zbudowane, że opanuje wyobraźnię tłumu i stanie się jedną z owych legendowych bajek, co nabierają siły niezwalczonej prawdy... Naszą zaś słabą stroną jest to, że nie możemy przeciwstawić tworzącej się legendzie — historyi innej, prawdziwej. Hypoteza nocnego włóczęgi, o którą wam chodzi, może się przydać na to jedynie, aby rzucić wątpliwość w umysły sędziów, bo i ona również podlega bardzo poważnym zarzutom. Kto więc jest winowajcą i jakim ma być plan mojej obrony?
Marek, słuchający dotychczas w pełnem uwagi milczeniu, nie zdołał powstrzymać okrzyku, w którym wybuchało całe, powoli wyrabiane przekonanie.
— Nieulega wątpliwości, że gwałcicielem i mordercą jest jeden z braciszków!
Ucieszony Delbos, potakując energicznym giestem, dodał:
— Nieinaczej. Jestem także najzupełniej tego pewnym. Im więcej badam sprawę, tem uparciej dochodzę do tej jedynej prawdy.
A gdy stroskany Dawid ze znękaniem pochylił głowę, adwokat dodał:
— Rozumiem, że oskarżać bez stanowczego dowodu jednego z braciszków, wydaje się panu rzeczą, nader niebezpieczną dla pańskiego brata. Masz pan zupełną słuszność, bo jeżeli nie zdołamy jaknajwyraźniej ujawnić wskazanego przez nas mordercy, to sprawie naszej przybywa dyfamacya, którą przypłacimy srodze, wobec rozpanoszonej dzisiaj bezmyślnej reakcyi klerykalnej... Muszę jednak bronić, a najlepiej dowiodę niewinności pańskiego brata, gdy wykażę, kto musi być, kto jest napewno winowajcą. Powiesz mi pan, że chodzi właśnie oto, aby go znać, otóż chciałbym pomówić z wami o tem gruntownie.
Rozpatrywano dalej sprawę. Marek wytłómaczył, dlaczego jest pewnym, że zbrodnię mógł popełnić jedynie członek szkoły braciszków. Przedewszystkiem wzór pisma pochodził najwidoczniej od nich, dowodem tego było to, co zaszło u pani Milhomme, owo wyznanie a potem zaprzeczenie Sebastyana. Dalej, podpis, którego brakowało wraz z kawałkiem papieru; tu kryła się prawda, czuł to dobrze, ale nie mógł dojść tajemnicy. Decydującym zaś moralnym dowodem były nadzwyczajne zachody braciszków, aby oskarżyć i zgubić Simona. Nie poruszaliby tak nieba i ziemi, żeby nie potrzebowali ocalić jakiejś parszywej owcy. Coprawda, pragnęli też za jednym zamachem zgnieść wychowanie świeckie i zapewnić tryumf zagrożonego Kościoła. Nakoniec gwałt i morderstwo nosiły wyraźne piętno habitu w tej mieszaninie ohydy i religijności, w owym okrutnym a podstępnym sadyzmie. Dowody te przecież, oparte jedynie na logice i rozumowaniu, nie wystarczały. Marek sam to przyznawał chętnie i rozpaczał, że musi robić poszukiwania wśród takiej ciemności, zamieszaniu i grozie, które niewidzialne a zręczne ręce nagromadzały coraz bardziej.
— Nie posądzasz pan przecież — zapytał Delbos — ani braciszka Fulgentego, ani ojca Philibina?
— O, nie — odpowiedział. — Widziałem obydwóch przy ciele dziecka, w dzień odkrycia zbrodni. Braciszek Fulgenty wrócił napewno do szkoły we czwartek wieczorem prosto z kaplicy Kapucynów. Zresztą, jest to człowiek próżny i bzikowaty, ale nie myślę, aby był zdolny do tak strasznego czynu... Co zaś do ojca Philibina — dowiedziono, że nie opuszczał wcale tego wieczora kolegium Valmarie. I on także, przy całem swem prostactwie, wydaje mi się w gruncie uczciwym.
Po chwili milczenia, Marek, zapatrzony w dal, zaczął znowu:
— A jednak owego rana, gdym przyszedł, czułem w powietrzu coś, czego sobie wytłómaczyć nie mogę. Ojciec Philibin podniósł ośliniony i podarty numer „Le Petit Beaumontais“ i wzór pisma. Ciekawym, czy nie skorzystał z chwili, aby odedrzeć i zniszczyć róg wzoru, gdzie mogła być jakaś wskazówka. Wprawdzie pomocnik Mignot, który widział wzór, twierdzi teraz, jakkolwiek wahał się przedtem, że rogu odrazu brakowało.
— A trzej pomocnicy, braciszkowie Izydor, Łazarz i Gorgiasz? — spytał znowu Delbos.
Dawid, który na swoją rękę czynił poszukiwania z gorliwością, inteligencyą i godną uwielbienia cierpliwością, potrząsnął głową.
— Wszyscy trzej — odparł — mają alibi, które w sądzie poprą nietylko ich towarzysze, ale wiele innych osób pobożnych. Dwaj pierwsi wrócili, podobno, do szkoły razem z dyrektorem, braciszkiem Fulgentym. Braciszek Gorgiasz znowu odprowadzał jednego z chłopców, ale miał być z powrotem już o wpół do jedenastej, co zaświadczają wszyscy w klasztorze, oraz różne osoby świeckie, przyjaciele braciszków, co prawdą jest, bo widzieli go jak powracał.
Marek z miną zadumaną, patrząc wdał, jak człowiek w wiecznej pogoni za prawdą, wtrącił znowu:
— Nie mam żadnego zaufania do tego braciszka Gorgiasza, myślałem o nim... Chłopiec, którego odprowadzał, jest to Polydor, siostrzeniec Pelagii, kucharki moich teściów; wypytywałem go, ale to chłopak podstępny, próżniak i kłamca, badanie go wprowadziło mię w jeszcze większe zamieszanie... Ale postać braciszka Gorgiasza ciągle mam przed oczami. Podobno jest brutalny, zmysłowy, cyniczny, przesadnie pobożny, twardy i dziki na punkcie religii. Zresztą słyszałem, że dawniej miewał stosunki z ojcem Philibinem a nawet z ojcem Crabotem... Tak, sądziłem przez chwilę, że właśnie braciszek Gorgiasz jest owym zbrodniarzem. Ale cóż, istnieją tylko przypuszczenia.
— Zapewne — rzekł Dawid, potrząsając znowu głową — temu Gorgiaszowi niedobrze z oczu patrzy, podzielam zupełnie pańskie wrażenie. Ale czy roztropnem byłoby oskarżać go, na podstawie rozumowań, jak pan słusznie zauważasz? Nie mielibyśmy za sobą ani jednego świadka, wszyscy poprą braciszka i oczyszczą go z naszych bezbożnych zarzutów.
Delbos słuchał uważnie.
— Niepodobna mi bronić pańskiego brata — odparł — jeżeli nie wydamy wojny wrogiemu obozowi... Co więcej, jedyną pomoc, jakiej się spodziewać możemy, da nam, być może, sam Kościół. Wszyscy sobie opowiadają, że stara waśń między biskupem Bergerotem a rektorem kolegium Valmarie, wszechmocnym ojcem Crabotem zaostrzyła się bardzo silnie, właśnie z powodu sprawy Simona... Przekonany jestem, że owa podstępna mądrość, owa wyczuwana przez was, niewidzialna ręka, co kieruje w cieniu całą sprawą — to ojciec Crabot. Nie podejrzewam, naturalnie, aby sam był winnym, ale on to jest wolą i siłą, co osłania winowajcę. Napadając zatem na niego, uderzamy w samą głowę... Prócz tego będziemy mieli po swojej stronie biskupa, nie otwarcie, rzecz prosta, ale czyż nie cenne takie poparcie, nawet skryte?
Marek uśmiechnął się z powątpiewaniem, jakgdyby chciał powiedzieć, że nie można nigdy liczyć na poparcie Kościoła w rzeczach prawdy i sprawiedliwości ludzkiej. Podług niego także, ojciec Crabot był istotnym wrogiem; dotrzeć zatem do niego, probować go pognębić — znaczyło rozpocząć prawdziwą walkę. Rozmawiali więc o ojcu Crabot’cie, o jego przeszłości, o której krążyła cała, dość tajemnicza legenda. Miano go za nieprawego wnuka jednego ze sławnych generałów, księcia za czasów pierwszego cesarstwa i okoliczność ta wobec dusz patryotycznych otaczała dzisiejszy jego stan duchowny głośną chwałą bitew i zwycięstw. Ale jeszcze bardziej wzruszała serca historya jego powołania, romantyczna przygoda, która go popchnęła do zakonu. W trzydziestym roku życia, bogaty, elegancki, piękny Crabot miał zaślubić zachwycającą wdowę, księżnę wielkiego rodu i ogromnej fortuny, gdy śmierć okrutna zabrała narzeczone w kwiecie wieku. Ten cios piorunowy rzucił go, jak zwykł był mawiać, w ramiona Boga, ukazując mu gorzką nicość radości tego świata. Zyskał przez to tkliwą czułość kobiet; były mu nieskończenie wdzięczne, że szukał schronienia u Niebios przez miłość jedynej, uwielbianej kobiety. Potem druga legenda, otaczająca początek fundacyi kolegium Valmarie, ostatecznie podbiła mu serca dam z okolicy. Posiadłość Yalmarie należała onego czasu do starej hrabiny de Quédeville, która słynęła niegdyś z przygód miłosnych, osiadła tam pod koniec żywota i oddała się krańcowej pobożności. Syn jej i synowa zginęli z wypadku w podróży a hrabina miała przy sobie wnuka i jedynego spadkobiercę, Gastona, dziewięcioletniego, niesfornego chłopca, używającego wciąż gwałtownych słów i łobuzerskich zabaw. Nie mogąc dać sobie z nim rady a bojąc się oddać go na pensyę, postanowiła wziąć do domu nauczyciela, Był nim ojciec Philibin, młody wówczas, dwudziestosześcioletni jezuita, pochodzenia i obejścia chłopskiego, ale zalecony jako człowiek niezmiernej stanowczości charakteru. On to zapewne wprowadził do domu hrabiny starszego od siebie o pięć lub sześć lat ojca Crabota, który świeżo zajaśniał aureolą miłosnej historyi o tak tragicznem a świętem rozwiązaniu. W pół roku potem ojciec Crabot, przyjaciel i spowiednik hrabiny, panował w Valmarie jako prawy władcą, złe języki zaś dodawały: jako kochanek pani domu, w której odżyły, mimo późnego wieku, dawne namiętności i zmysłowość. Była chwila, kiedy zamierzano oddać Gastona do ojców jezuitów w Paryżu, bo hałaśliwy chłopak zakłócał błogi spokój królewskiej rezydencyi, jej pięknych drzew, jej potoków i aksamitnych łąk. Wdrapywał się na wysokie topole do gniazd kruków, rzucał się w ubraniu do wody, dla łowienia węgorzy, wracał obszarpany, z pokaleczonemi rękami i nogami, z pokrwawioną twarzą i nawet sławny ze stanowczości ojciec Philibin, nie mógł go utrzymać w rygorze. Nagle, trudne położenie rozwiązało się samo przez się w sposób bardzo dramatyczny. Gaston utonął na przechadzce, pod dozorem ojca Philibina. Według wersyi nauczyciela, miał wpaść w wir niebezpieczny, z którego napróżno usiłował go wyciągnąć piętnastoletni wyrostek, syn miejscowego ogrodnika, Jerzy Plumet, towarzysz zabaw Gastona, który nadbiegł, zobaczywszy zdaleka wypadek. Zrozpaczona hrabina zmarła po roku, zapisawszy Valmarie i cały majątek ojcu Crabot’owi a raczej podstawionemu drobnemu bankierowi klerykalnemu w Beaumont, z poleceniem założenia w posiadłości wolnego kolegium, pod zarządem jezuitów. Wkrótce ojciec Crabot został rektorem kolegium, które od dziesięciu lat kwitło pod jego kierunkiem. Królował znowu w Valmarie zgłębi surowej o nagich ścianach celi; sam ją sprzątał, a za całe umeblowanie posiadał wązkie łóżko, stół i dwa krzesła. Damy spowiadał zwykle w kaplicy, mężczyzn zaś lubił dopuszczać do celi, jakgdyby pysznił się swojem ubóstwem i samotnością. W stosunkach z kolegium trzymał się umyślnie, niby groźne bóstwo na uboczu, pozostawiając ojcu Philibinowi, prefektowi, codzienne zajmowanie [się wychowańcami. Zwykle rzadko bywał widziany, ale w dnie wizyt nie opuszczał sali gościnnej, przyjmował uprzejmie rodziny, zwłaszcza damy i panny miejscowej arystokracyi, zajmował się przyszłością tych, których nazywał swemi drogiemi synami lub córkami, kojarzył małżeństwa, wyrabiał korzystne miejsca i kierował tem świetnem towarzystwem ku większej chwale Boga i swego zakonu. W ten sposób stał się osobistością wpływową.
— W gruncie rzeczy — zaczął Delbos — ojciec Crabot wydaje mi się miernotą a cała jego siła pochodzi z głupoty świata, w którym się obraca. Daleko mniej ufam owemu poczciwemu ojcu Philibinowi; robi na mnie dziwne wrażenie udaną szorstkością, i otwartością... Historya z czasów hrabiny de Quedeville jest mocno podejrzana; ta śmierć dziecka i te wątpliwej uczciwości zabiegi o majątek... Co najgorsza, że jedyny świadek utonięcia, Jerzy Plumet, syn ogrodnika, jest dziś braciszkiem Gorgiaszem, którego ojciec Philibin bardzo pokochał i z którego zrobił zakonnika. Teraz, w obecnych zagmatwanych wypadkach — znowu widzimy tę trójkę razem i bardzo być może, iż tu się mieści węzeł sprawy. Bo jeżeli winowajcą jest braciszek Gorgiasz, to dwaj inni będą. się wysilali, aby go ocalić, nietylko dla spokoju Kościoła, ale również z osobistych powodów, ze strachu, aby opuszczony nie wydał ich, i nie zdradził trupa, jakiego mają na sumieniu... Na nieszczęście jednak, masz pan słuszność, stajemy wciąż wobec tej samej przeszkody: są to tylko przypuszczenia i rozumowania, podczas kiedy powinniśmy posiadać mocne, uzasadnione i dowiedzione fakty. Jednem słowem, czynimy w dalszym ciągu poszukiwania, bo powtarzam, obrona moja jest możliwą w tym jedynie razie, gdy będę dostatecznie uzbrojonym, aby wystąpić jako oskarżyciel i mściciel.
Dawid i Marek z rozmowy z Delbosem nabrali nowego zapału. Tak jak przewidzieli, ujrzeli niebawem z radością że w obozie klerykalnym wybuchła niezgoda. Ksiądz Quandieu, proboszcz w Maillebois, od początku sprawy nie ukrywał wiary w niewinność Simona. Nie posuwał się wprawdzie do podejrzewania jednego z braciszków, chociaż nie były mu obcemi wszystkie skandale w zgromadzeniu. Samem postępowaniem przecież okazywał, jak, potępia gwałtowną kampanię braciszków i kapucynów, którzy usiłowali całą okolicę przeciągnąć na swoją stronę. Każdy ich nowy podbój pozbawiał go parafian, posiadał jednak umysł nadto szeroki i oświecony, aby w imię religii samej, martwić się zwycięztwem najmarniejszych przesądów. Potem, wobec nagłego zatrucia całej opinii publicznej, pozostał biernym, nie mówił już wcale o sprawie, zrozpaczony, że parafia biednieje i pustoszeje i drżący, jako prawdziwie pobożny kapłan, żeby nie zohydzili samego Boga, jego Boga dobroci, miłosierdzia i miłości, czyniąc z niego potwora niesprawiedliwości i kłamstwa. Jedyną pociechę miał w tem, że biskup Bergerot, którego często odwiedzał, lubił go i podzielał jego opinię. Bergerota, mimo wielkiej pobożności oskarżano, narówni z nim o galikanizm, co znaczyło poprostu, że nie chciał ulegać niewolniczo Rzymowi i że jego czysta wiara oburzała się na bałwochwalstwo obrazów i na bezczelny wyzysk fabrykantów fałszywych cudów. Ze smutkiem śledził za najściem na miasto Maillebois kapucynów, którzy zbijali pieniądze na kaplicy świętego Antoniego Padewskiego, sprowadzając przez straszną i nieuczciwą konkurencyę ruinę kościoła świętego Marcina, parafii jego ulubionego księdza Quandieu. Najbardziej niepokoiło biskupa, że po za kapucynami czuł jezuitów, całą, dobrze wyćwiczoną armię swego wroga, ojca Crubota, który coraz więcej rozszerzał swoje wpływy i sprzeciwiał się we wszystkiem biskupowi a marzył, iż zajmie jego miejsce na czele dyecezyi. Bergerot miał do zarzucenia jezuitom, że zamiast ludzi pociągać do Boga, zniżają Go do poziomu ludzkiego, uważał, że są sprawcami kompromisów światowych, osłabienia wiary i praktyk religijnych, co było przyczyną upadku Kościoła. Widząc, jak są zajadli na Simona, pragnął dobrze poznać sprawę i badał ją z księdzem Quandieu, który miał sposobność czerpać wiadomości u źródła. Wyrobił więc sobie pogląd na sprawę a może nawet wiedział, kto jest winowajcą. Czyż mógł jednak wydać zakonników na łup, bez zaszkodzenia religii? Nie miał do tego dosyć odwagi. Znosił przymusowe milczenie z goryczą i niepokoił się tą potworną i tragiczną histoiyą, w jaką wplątano jego wymarzony Kościół pokoju, sprawiedliwością dobroci.
Nie całkiem jednak biskup Bergerot zrezygnował. Nie chciał opuścić ukochanego księdza Quandieu i pozwolić, aby przekupnie w świątyni Pańskiej, jak ich nazywał, zrujnowali go zupełnie. Skorzystał zatem z objazdu dyecezyi, przybył do Maillebois i sam celebrował, aby powrócić dawną świetność kościołowi świętego Marcina, którego główna nawa datowała z czternastego stulecia. W czasie przemowy, ośmielił się ganić grube przesądy i wyraźnie nawet wspomniał o handlu, jakiemu się oddawali kapucyni w swojej kaplicy, niby w ulicznym bazarze. Było to wyraźne, wszyscy też zrozumieli, że pocisk wymierzony był w kierunku ojca Teodozego a po za nim i ku samemu ojcu Crabotowi. A gdy jeszcze na zakończenie wyraził biskup nadzieję, że Kościół francuzki pozostanie zawsze czystem źródłem prawdy i sprawiedliwości, zrobiono prawdziwy skandal. Upatrując w tych słowach aluzyę do sprawy Simona, oskarżano biskupa, iż wydaje braciszków w ręce żydów, sprzedawczyków i zdrajców. Powróciwszy do biskupiego pałacu, ksiądz Bergerot musiał się przerazić swojej odwagi wobec goryczy, którą go pojono a gdy ksiądz Quandieu przybył, aby mu podziękować, biskup i zwyczajny proboszcz podobno płakali razem.
W Beaumont, w miarę zbliżania się sesyi sądu przysięgłych, wzrastało wzburzenie. Izba oskarżeń odesłała akta trybunałowi i sprawa naznaczoną została na poniedziałek, dwudziestego października. To też wystąpienie biskupa wywołało niesłychane wrzenie namiętności. „Le Petit Beaumontais“ siał nienawiść, drukując co rana ohydne artykuły, pełne kłamstw i obelg. Okazywał więcej zawziętości na biskupa, niż „La Croix de Beaumont“, chociaż ten pozostawał w rękach jezuitów. Simoniści nabrali nieco otuchy, widząc niespodziewane poparcie ) biskupa Bergerota. Antisimoniści zaś skorzystali z tego, aby zatruwać opinię publiczną nowemi bajkami, jak nadzwyczajny wymysł o syndykacie żydowskim, założonym jakoby w celu podkopywania za miliony wszelkich potęg świata. Biskup miał dostać trzy miliony. Od tej chwili całe miasto opanowało szaleństwo i żądza miażdżenia przeciwników. Od najniższych do najwyższych warstw towarzyskich, od roboczego przedmieścia Mauviot, do arystokratycznej alei Jaffres, nie pomijając handlowej ulicy Fontanier i ważkich, przyległych uliczek, walka stawała się coraz groźniejszą a nieliczni simoniści ginęli w rozszalałych i ciągle wzrastających falach antisimonistów. Obrzucano obelgami dyrektora szkoły normalnej, Salvana, jako podejrzanego o simonizm a oklaskiwano gospodarza liceum, Depinvillers’a za to, że był patryotą i antisemitą. Podkupione bandy zbierały się po zaułkach wraz z młodzieżą klerykalną i przebiegały miasto, grożąc rabunkiem sklepom żydowskim. Najsmutniejsze zjawisko przedstawiali robotnicy republikanie, po części socyaliści, którzy pozostawali obojętni a nawet występowali przeciw sprawiedliwości. Zapanował prawdziwy terror, wraz z niezmiernem tchórzostwem. Wszystkie potęgi społeczne sprzymierzyły się przeciwko nieszczęśliwemu oskarżonemu, który z więzienia wołał wiecznie, że jest niewinnym. Uniwersytet, z rektorem Forbes’em na czele, nie dawał znaku życia, nie chcąc się kompromitować. Administracya, w osobie prefekta Hennebise’a, pozostała od początku obojętną, byle nie narazić się na kłopoty. Mężowie polityki, senatorowie i deputowani, jak to przepowiedział Lemarrois, milczeli, obawiając się, że nie zostaną wybrani, jeżeli nie będą podzielali zdania wyborców. Kościół, gdy przestano liczyć się z biskupem a zwierzchnika widziano w ojcu Crabot, żądał stosów i tępienia żydów, protestantów i wolnomularzy. Jenerał Jarousse, w imieniu armii wzywał do oczyszczenia kraju, do osadzenia na tronie cesarza, lub króla, wyrznąwszy przedtem bezbożników i antinarodowców. Pozostawało sądownictwo, ku któremu zwracały się nadzieje wszystkich, bo czyż nie w jego ręku spoczywało rozwiązanie sprawy, skazanie wstrętnego żyda, które jedynie miało zapewnić zbawienie Francyi? To też prezes Gragnon i prokurator republiki Raul de la Bisonnière nabrali wielkiego znaczenia a nikt o nich nie wątpił, gdyż ogólnie znanym był zarówno ich antisimonizm, jak pragnienia awansu i żądza popularności.
Kiedy dowiedziano się imion sędziów przysięgłych, wzmogły się gwałty i intrygi. Pomiędzy tymi sędziami najwięcej było kupców, kilku przemysłowców, dwóch dymisyonowanych kapitanów, jeden doktór i jeden budowniczy. Rozpoczęła się natychmiast kampania, starano się wywierać na nich najstraszniejszy nacisk. „Le Petit Beaumontais“ wydrukował nazwiska ich i adresy, grożąc wściekłością tłumu, gdyby ośmielili się nie skazać więźnia. Otrzymywali bezimienne listy, wizyty, które mąciły ich spokój a przyjaciele błagali ich, aby pamiętali o żonach i dzieciach. W salonach alei des Jaffres najmodniejszą zabawą było zgadywanie opinii każdego z przysięgłych. „Skażą, czy nie skażą?“ — stało się grą towarzyską. Zwłaszcza w dzień przyjęć u pięknej pani Lemarrois, w sobotę, nie mówiono o niczem innem. Bywały tam wszystkie damy: i mała, czarna generałowa Jarousse, która, mimo brzydoty, ohydnie zdradzała męża, i wspaniała jeszcze, melancholiczna prezesowa Gragnon, ideał aplikantów sądowych i prefektowa Hennebise, sprytna a ostrożna paryżanka, która słuchała zawsze uważnie a mówiła niewiele. Ukazywała się tam również cierpka pani Daix, żona sędziego śledczego a niekiedy nawet pani prokuratorowa de La Bissonière, łagodna, nikła kobiecina, która rzadko bywała z wizytami. Wszystkie te panie wzięły udział w wielkim balu, wydanym przez Sangleboeufów w Désirade, z porady barona Nathana, który skłonił Lię, dziś katoliczkę Maryę, aby się otrząsnęła z lenistwa i stanęła w szeregu innych dam dla służby dobrej sprawie. W istocie rola kobiet w sprawie była bardzo ważną: zastępowały prawdziwą armię, jak się wyraził młody deputowany, Marcilly, który, w oczekiwaniu zwycięztwa, był simonistą wobec jednych, antisimonistą wobec innych. Ostatecznie wzburzyła umysły kłótnia z powodu artykułu, jaki ogłosił pewnego dnia „Le Petit Beaumontais“; dowodził on konieczności prowadzenia części badań i przesłuchania niektórych świadków przy zamkniętych drzwiach. Dziennik napewno sam tego nie wymyślił; czuć tu było głęboką, znajomość tłumu, nadzieję, że tajemnica nada oskarżeniu cechę potworną i ułatwi skazanie niewinnego, pod pozorem zarzutów, nieznanych publiczności. Simoniści, poczuwszy niebezpieczeństwo, zaprotestowali, żądali pełnego światła, rozpraw jawnych; antisimoniści zaś przeciwnie, opanowani cnotliwem oburzeniem, krzyczeli, że to skandal, że nie wolno obrażać uszu uczciwych ludzi obrzydliwemi szczegółami, jak naprzykład raport lekarza sądowego, w którym podane były rezultaty sekcyi w sposób niemożliwy do czytania wobec kobiet. Ostatni tydzień upłynął w Beaumont w strasznem zamieszaniu.
Nadszedł wreszcie stanowczy dzień dwudziestego października. Z początkiem roku szkolnego Marek musiał powrócić do Jonville z żoną i córeczką, które pani Duparque i pani Berthereau w tym roku zatrzymały na całe wakacye. Zgodził się na to tem chętniej, że dłuższy pobyt w Maillebois pozwolił mu osobiście robić poszukiwania, niestety, bezskuteczne. Z drugiej strony tyle cierpiał z powodu przymusu, jaki sobie zadawał w domu staruszek, gdzie nie mówiono ani słowa o głośnej sprawie, że z przyjemnością powrócił do swojej cichej szkoły, pomiędzy bandę rozbawionych dzieci, śród których miał swoich ulubieńców. Ponieważ podał się na świadka moralności do obrony, ze drżeniem więc oczekiwał procesu, z upartą przecież wiarą w prawdę i sprawiedliwość, to jest w zwycięzkie uwolnienie. Wydawało mu się niemożliwem, aby w czasach obecnych, we Francyi, w tym kraju wolnym i szlachetnym, skazano człowieka bez dowodów. Gdy przybył w poniedziałek rano do Beaumontu, miasto wyglądało jak w stanie oblężenia. Sprowadzono wojsko; żandarmi i żołnierze stali u bram pałacu sprawiedliwości, tak, iż chcąc tam wejść, musiał zwyciężać różne przeszkody, jakkolwiek miał formalne wezwanie. Wewnątrz schody i korytarze były również obsadzone wojskiem. Obszerna, odświeżona sala posiedzeń lśniła się od złoceń i fałszywych marmurów w surowem świetle sześciu dużych okien. Na dwie godziny przed otwarciem rozpraw była już zapełnioną. Za fotelami sędziów gromadziło się całe wyższe towarzystwo Beaumontu. Panie w pięknych strojach pozasiadały, gdzie mogły, nawet na ławkach świadków. Miejsca stojące, gdzie już było gwarno, zajęła publiczność, widocznie dobrze przebrana, wśród której widniały twarze zakrystyanów, płatnych krzykaczy ulicznych, oraz fanatycznej młodzieży katolickiej. Oczekiwanie trwało tak długo, że Marek miał czas rozejrzeć się po fizyonomiach i odczuć, w jakiem środowisku Wrogich namiętności sprawa rozegrać się miała.
Wszedł sąd — Gragnon z asesorami a za nimi prokurator La Bissonnière. Pierwsze formalności załatwiono szybko a tymczasem szeptano, że losowanie przysięgłych nie bez trudności się odbyło, gdyż wielu z wyznaczonych przez los odmówiło udziału pod różnemi pozorami, tak bardzo bali się osobistej odpowiedzialności w sprawie. Weszło nareszcie kolejno dwunastu sędziów przysięgłych i zajęli miejsca z ponuremi minami skazańców. Pięciu kupców, dwóch przemysłowców, dwóch kapitalistów, jeden lekarz, jeden budowniczy i jeden dymisyonowany kapitan. Budowniczy Jacquin, człowiek pobożny, pracujący przy pałacu biskupim, został mianowany prezydującym, jako najpierw wyciągnięty w losowaniu. Obrona Simona nie sprzeciwiała się temu wyborowi, gdyż Jacquin miał zasłużoną sławę prawego i uczciwego człowieka. Antisimoniści doznali niejakiego zawodu na widok przysięgłych, których oczekiwano niecierpliwie a teraz szeptano ich nazwiska. Niektórzy zdawali się niepewnymi, spodziewano się sądu bardziej zdecydowanego, niosącego zgóry potępienie. Potem nastało głębokie milczenie, zaczęło się badanie Simona. Wątły, niezgrabny, robił ogólnie złe wrażenie. A gdy się wyprostował i odpowiadał sucho i spokojnie, wydał się bezczelnym. Prezydujący, Gragnon, przybrał odświętną, drwiącą minę, nie spuszczając małych, szarych oczu z adwokata Delbosa, tego, jak go nazywał „anarchisty“, którego postanowił zgnieść jednym palcem. Tymczasem dowcipkował, starał się wywołać śmiech na sali, rozdrażniając się w duszy spokojnem zachowaniem Simona, który nie kłamiąc, nie popełniał sprzeczności i nie dał się przyłapać. Gragnon stawał się zuchwałym, ale daremnie starał się wywołać protest Delbosa, który, znając go dobrze, milczał z uśmiechem na twarzy. Rezultaty pierwszego dnia uradowały simonistów a zaniepokoiły przeciwników, gdyż oskarżony w słowach bardzo jasnych wykazał dokładnie, o której godzinie wrócił do Maillebois i jak poszedł prosto do pokoju żony a prezydujący nie mógł przeciwstawić jego oświadczeniu żadnego pewnego, dowiedzionego faktu. Przy wyjściu z sali, świadków oskarżonego przyjęto gradem obelg i mało nie przyszło do bójki na schodach pałacu sprawiedliwości.
We wtorek, wobec jeszcze większego napływu publiczności, zaczęło się badanie świadków. Najpierw stawał pomocnik nauczyciela, Mignot, który był mniej stanowczym, niż przy pierwotnem badaniu, nie śmiał już teraz dokładnie określać godziny, kiedy usłyszał odgłos kroków i rozmowy, jakgdyby sumienie tego prostego a uczciwego chłopca zawahało się przed strasznemi skutkami podobnego świadectwa. Panna Rouzaire za to okazała się w swej dokładności nielitościwie twardą, oznaczyła wyraźnie i spokojnie godzinę: trzy kwadranse na jedenastą, dodając nawet, że doskonale poznała głos i kroki Simona. Następnie przesunął się szereg urzędników kolejowych i celnych, prostych przechodniów, którzy mieli stwierdzić, czy oskarżony wsiadł na pociąg o wpół do jedenastej, jak zapewniał akt oskarżenia, czy też wrócił piechotą, podług własnej wersyi. Zeznania trwały nieskończenie długo, były powikłane i sprzeczne, zrobiły jednak wrażenie raczej przychylne dla oskarżonego. Z kolei wystąpili oczekiwani niecierpliwie ojciec Philibin i braciszek Fulgenty. Krótkie zeznanie pierwszego zrobiło zawód, bo jezuita ograniczył się na kilku, przyduszonym głosem powiedzianych zdaniach, objaśniających, jak znalazł ciało dziecka na ziemi, koło łóżka. Braciszek Fulgenty przeciwnie, ubawił całą salę gwałtownością tego samego opowiadania, które zaczął z szalonemi gestami połamanego pajaca i uszczęśliwiony ze sprawionego efektu, gmatwał i psuł wszystko od początku sprawy. Zawołano nakoniec trzech pomocników, braciszków Izydora, Łazarza i Gorgiasza, specyalnie wezwanych przez obronę. Delbos, który dwom poprzednim świadkom zadał parę tylko nieważnych pytań, powstał, gdy braciszek Gorgiasz stanął przy kratkach. Dawny chłopak wiejski, syn ogrodnika z Valmarie, Jerzy Plumet, obecnie zakonnik Gorgiasz, był mężczyzną tęgim, chudym i muskularnym, z czołem nizkiem i twardem, występującemi policzkami, grubemi ustami i dużym, orlim nosem. Czarna, wygolona twarz drgała mu nerwowo w okolicach ust, wierzchnia warga podnosiła się na lewo, ukazując mocne zęby, jakgdyby w mimowolnym złym i szyderczym uśmiechu. Gdy wszedł, ubrany w stary, czarny habit z białym, wątpliwej czystości rabatem, po sali przebiegł dziwny, niewytłómaczony dreszcz. Rozpoczął się odrazu pojedynek między adwokatem a braciszkiem, posypały się pytania ostre, jak ciosy szpady, odpowiedzi cięte, jak odwety szermierki. Chodziło o wieczór zbrodni, o to, ile czasu potrzebował na odprowadzenie Polydora, o godzinę, o której wrócił do szkoły. Straciwszy wątek, publiczność słuchała badania, nie domyślając się, jak jest ważnem, osobistość bowiem świadka była jej obcą. Braciszek Gorgiasz zresztą, zamsze z miną złą i szyderczą, miał odpowiedź na wszystko: przytaczał dowody i upewniał, że o wpół do jedenastej spał już w celi. Zawołano po raz drugi braciszków Izydora i Łazarza, sprowadzono odźwiernego szkoły i dwóch mieszkańców Maillebois, którzy owego wieczora przechadzali się dopóźna: wszyscy przysięgali, potwierdzając zapewnienia braciszka. Prezydujący Gragnon wtrącił się również do pojedynku, uważając, że była to dobra sposobność, aby odebrać głos Delbosowi, za to, że stawiał braciszkowi ubliżające pytania. Delbos odpowiedział, postawił wnioski i wywołał tem przerwę. Gorgiasz z miną tryumfującą rzucał zukosa pogardliwe spojrzenia, jakby chciał mówić bezczelnie, że nie obawia się niczego pod opieką swego Boga złości i pomsty, strasznej dla niewiernych. A chociaż Delbos nie osiągnął żadnego doraźnego skutku, wywołał przecież wielkie wrażenie. Niektóre osoby zdjął strach, że rzuci wątpliwość w umysły przysięgłych i pomoże Simonowi wydobyć się z matni. Przerażenie opanowało także cały zakon, bo podniesiono nową. kwestyę, po zeznaniu dwóch ekspertów, panów Badoche’a i Trabuta, którzy, wśród powszechnego zdumienia, tłómaczyli, jakim sposobem odnaleźli inicyały Simona, E i S, połączone razem w zygzaku podpisowym na wzorze pisma, gdzie nikt ich nie dostrzegał. W gruncie rzeczy wzór był jedynym dowodem materyalnym w procesie, wszystko się na nim opierało, ztąd zeznanie tych niezwykłych ekspertów nabierało ogromnej wagi. Uzasadniało ono potępienie Simona. Ojciec Philibin, który słuchał uważnie rozpraw, pojął to dobrze, zażądał więc, aby go ponownie zawezwano przed kratki. Cichy z początku i umyślnie w cień usunięty, opowiedział teraz grzmiącym głosem historyę o liście Simona do przyjaciela, na którym widział tenże sam podpis. A gdy prezydujący Gragnon nastawał, żądając szczegółów, Philibin wzniósł rękę ku Chrystusowi i patetycznym głosem oświadczył, że jest to tajemnica spowiedzi i zapadł w milczenie. Drugie posiedzenie zamknięto wśród gorączki i nieopisanego zamieszania.
W środę nasunęła się kwestya rozpraw przy zamkniętych drzwiach. Chodziło o przesłuchanie raportu lekarza sądowego i zeznania dzieci. Prezydującemu przysługiwało prawo żądania rozpraw przy drzwiach zamkniętych. Nie zaprzeczając mu tego prawa, Delbos zabrał głos, pokazał całe niebezpieczeństwo tajemnicy i zakończył postawieniem nowych wniosków. Pomimo to, Gragnon najspokojniej wydał rozkaz, aby żandarmi, których w sali było pełno, usunęli publiczność. Rozporządzenie zostało natychmiast wykonane. Ludzie tłoczyli się w nieładzie i ze wzruszeniem i namiętnością dyskutowali na korytarzach. Przez dwie godziny przeszło, podczas trwania tajemnych rozpraw, wzmagało się podniecenie ogólne. Ciągłe wiadomości, straszne jakieś nowiny krążyły między tłumem, jakgdyby to, co mówiono w sądzie przysięgłych, przedostawało się przez mury. Powtarzano sobie raport lekarza sądowego, komentowano każde wyrażenie, dodając okropne, nieznane szczegóły, które potwierdzały winę Simona. Potem roztrząsano zeznania dzieci Bongard’ów, Doloir’ów, Savin’ów i Milhomme’ów. Wkładano im w usta to, czego nigdy nie mówiły. Utwierdzało się przekonanie, że hańbił wszystkie dzieci. Utrzymywano też, mimo protestu Delbosa, który uważano za komedyę, iż simoniści sami żądali rozpraw przy drzwiach zamkniętych, aby ocalić szkołę świecką od podobnych brudów. Skazanie Simona stawało się teraz pewnem, ludziom bowiem, dla których nie wystarczało bezpodstawne oskarżenie o gwałt i morderstwo, odpowie się tem, co zaszło w czasie tajemnych rozpraw. Kiedy drzwi otworzono, publiczność rzuciła się, wpadła jak orkan do sali, rozglądając się po kątach, węsząc powietrze, chłonąc straszne, wymarzone historye. Koniec posiedzenia upłynął na zeznaniach kilku świadków, przedstawionych przez obronę, świadków moralności, między którymi znajdował się Marek. Wszyscy stwierdzali dobroć i łagodność Simona, jego miłość i uwielbienie dla żony i dzieci. Jeden z tych świadków zwrócił na siebie nieco uwagi; był to inspektor Mauraisin, którego Delbos wezwał umyślnie, aby mu dokuczyć. Mauraisin, oficyalny przedstawiciel uniwersytetu, szarpany był chęcią, przypodobania się antisimonistom i bojaźnią narażenia sobie swego przełożonego, inspektora akademii, Le Barazera, sprzyjającego simonistom. Musiał zrazu przygnać, że Simona darzył jedynie pochwałami, potem dopiero probował wybrnąć, podając niejasne insynuacye o jego moralności, skrytym charakterze i gwałtownem sekciarstwie namiętności religijnych.
Czwartek i piątek wypełniło oskarżenie La Bissonnière’a i obrona Delbosa. Podczas debatów La Bissonière starał się jaknajmniej wtrącać, robił tylko notatki, lub oglądał paznogcie. W głębi ducha był zakłopotany i stawiał sobie pytanie, czyby nie odrzucić niektórych oskarżeń, wobec kruchości dowodów. To też mowa jego była dosyć nikła. Aby podtrzymać oskarżenie, poprzestał na podniesieniu całego prawdopodobieństwa winy. W zakończeniu zażądał poprostu zastosowania paragrafów prawa. Mówił zaledwie przez dwie godziny, powodzenie miał niewielkie a wywołał wielki niepokój. Delbosowi nie starczyło czasu na obronę, musiał ją zakończyć nazajutrz. Pewny siebie, suchy i nerwowy odmalował najpierw postać Simona, tak cenionego i kochanego w szkole, posiadającego w ognisku domowem uroczą żonę i rozkoszne dzieci. Potem, przedstawił całą zwierzęcość ohydnej zbrodni i zapytał, czy taki człowiek mógł popełnić czyn podobny. Rozbierał jeden po drugim mniemane dowody oskarżenia, wykazując ich niepodobieństwo i nicość. Mówiąc o wzorze pisma i raporcie ekspertów, stał się okrutnym, dowiódł, że ten jedyny dowód materyalny procesu nie mógł być przypisywanym Simonowi, namacalnie wykazał niedorzeczność raportu Badoche’a i Trabuta. Dyskutował i odrzucał świadectwa, nawet te, które złożono przy zamkniętych drzwiach, co znowu ściągnęło n.in gromy prezydującego Gragnona i wywołało kłótnię. Od tej chwili zagrażany był ciągle odebraniem głosu, z obrońcy stał się oskarżycielem, stawiał przed sadem i braciszków i kapucynów i jezuitów nawet. Dotarł wyraźnie do ojca Crabota, aby, jak zamierzał, zadać cios przywódcy. Dowodził, że zbrodnię mógł popełnić tylko braciszek, wskazał wyraźnie, nie wymieniając jednak nazwiska, na braciszka Gorgiasza; wyliczył wszystkie powody, które wy tworzyły jego pewność w tej mierze, opowiedział o głuchej robocie, o rozległym spisku klerykalnym, którego Simon stał się ofiarą a który miał na celu skazać niewinnego, aby ocalić winowajcę. Zwracając się do przysięgłych, zawołał w zakończeniu, że wymagają od nich skazania nie mordercy Zefiryna, lecz nauczyciela świeckiego, żyda. Ten finał obrony, przerywany uwagami prezydującego i krzykami publiczności, był prawdziwym tryumfem wymowy i postawił Delbosa w pierwszym rzędzie obrońców, ale groził jego klientowi srogim wyrokiem. Rzeczywiście La Bissonière odpowiedział zaraz, przybierając minę bolesnego oburzenia. Prawił o strasznym skandalu, którego się dopuszczono: obrońca śmie oskarżać jednego z braciszków, nie podając żadnego poważnego dowodu. Co więcej, wskazuje jako wspólników owego braciszka, jego przełożonych i innych zakonników a nawet pewną wysoko położoną osobistość, przed którą wszyscy uczciwi ludzie ze czcią schylali głowę. Stawało się to obrazą religii, rozkiełznaniem namiętności anarchistów i wiodło cały kraj w przepaść, zgotowaną przez bezwyznaniowców i kosmopolitów. Przez trzy godziny blizko rzucał w ten sposób, w kwiecistym stylu, pioruny na wrogów społeczeństwa, prostując małą figurkę, jakby już miał wzlecieć na wysokości, o których marzył. Nakoniec zaczął ironizować, zapytywał, czy wystarczało być żydem, aby być uznanym za niewinnego i żądał od przysięgłych surowego sądu, żądał głowy hańbiciela i zabójcy dzieci. Osypano go szalonemi oklaskami a gwałtowna, rozpaczliwa odpowiedź Delbosa wywołała tylko obelgi i groźby.
Dopiero o siódmej wieczorem sędziowie przysięgli opuścili salę i udali się na naradę. Pytania, postawione przez sąd były nieliczne, spodziewano się przeto, że za godzinę wszystko się skończy i można będzie pójść na obiad. Noc zapadła a kilka dużych lamp, słabo oświetlało obszerną salę. Na ławkach prasy, gdzie pracowali jeszcze przybyli zewsząd dziennikarze, umieszczono kilka świec, które płonęły jak gromnice. W zadymionej i dusznej atmosferze, wśród wielkich, tragicznych cieni, wszystkie damy wytrwale siedziały na miejscu, cały tłum czekał uparcie, przybierając, w niepewnem oświetleniu fantastyczne kształty. Rozkiełznane namiętności wybuchały w głośnych rozmowach, w ogłuszającym hałasie i rozdrażnieniu; wrzało na sali, niby w gorącym kotle. Kilku simonistów oświadczało tryumfująco, że przysięgli nie mogą skazać. Mimo hałaśliwej owacyi po odpowiedzi La Bissonière’a, antisiinoniści, którzy, dzięki mądrym zabiegom Gragnona, napełniali salę, byli zdenerwowani i drżeli z obawy, aby im się nie wymknęła ofiara. Zapewniano, że budowniczy Jacquin, przewodniczący przysięgłych, zwierzył się przed kimś, iż doznaje, jako sędzia, niepokoju wobec zupełnego braku dowodów. Wymieniano trzech innych sędziów, których wyraz twarzy w czasie rozpraw wydawał się przychylnym dla oskarżonego. Uwolnienie stawało się możliwem. Oczekiwano tedy coraz niecierpliwiej a czekanie wlokło się nieskończenie długo, wbrew wszelkim przypuszczeniom. Wybiła godzina ósma, potem dziewiąta — przysięgli nie wracali. Naradzali się od dwóch długich godzin, nie mogąc zapewne dojść do porozumienia. Niepewność wzrastała przez to jeszcze mocniej. Jakkolwiek drzwi od sali narad były szczelnie zamknięte, dochodziły, niewiadomo jakim sposobem, pogłoski i wiadomości, które do reszty rozdrażniały wygłodzoną, zmęczoną i zniecierpliwioną publiczność. Rozeszła się nagle wieść, że przewodniczący przysięgłych kazał w imieniu kolegów poprosić prezesa sądu. Inna wersya głosiła, że sam prezes sądu zgłosił się do przysięgłych i nalegał, aby się z nimi zobaczyć, co uważano za krok niezbyt poprawny. I znowu upłynęły długie chwile oczekiwania. Co prezydujący mógł robić u przysięgłych? Legalnie powinien był tylko wyjaśnić im stosowanie prawa w razie, gdyby nie znali skutków głosowania. Trwało to za długo, jak na proste wyjaśnienie, tak, że rozeszła się dziwna pogłoska wśród zaufanych Gragnona, którzy nie domyślali się zapewne olbrzymiej doniosłości podobnej nowiny. Jakiś dowód został zakomunikowany w ostatniej chwili prezesowi sądu, który uważał za konieczne zawiadomić o nim przysięgłych w nieobecności obrońcy i oskarżonego. Dziesiąta już biła, gdy sąd przysięgłych powrócił.
W sali, nagle oniemiałej i pełnej niepokoju, skoro sąd wszedł, rzucając czerwoną plamę na ruchome ciemne tło, powstał budowniczy Jacquin, przewodniczący przysięgłych. Wyglądał bardzo blado, pokazywał to wyraźnie promień światła od lampy. Głosem nieco słabym wypowiedział zwykłą formułę. Sąd przysięgłych odpowiadał twierdząco na wszystkie pytania, ale przyznawał okoliczności łagodząco, zupełnie zresztą nielogicznie, jedynie dla uniknięcia kary śmierci. Dożywotnie ciężkie roboty, takim był wyrok, który prezydujący, Gragnon, odczytał z miną zadowolonego birbanta, nosowym, drwiącym głosem. Prokurator, La Bissonnière, pozbierał spiesznie swe papiery; wyglądał jak człowiek głęboko uszczęśliwiony, że otrzymał to, czego sobie życzył. Wśród publiczności wybuchnęły natychmiast rzęsiste oklaski wycia zgłodniałej psiarni, której rzucają na pastwę gorącą jeszcze a długo ściganą ofiarę. Był to szał kanibalów, którzy dorwali się nareszcie ludzkiego mięsa. Po nad ten dziki zgiełk wzniósł się jednak i panował nad okrutną naganką nieustanny, uporczywy okrzyk Simona:
— „Jestem niewinny! jestem niewinny“!
Poniósł on siew prawdy w dal, do serc uczciwych. Adwokat Delbos ze łzami wzruszenia pomylił się ku oskarżonemu i uścisnął go po bratersku.
Dawid, który nie chciał być obecnym przy procesie, aby nie drażnić jeszcze mocniej nienawiści untisemitów, czekał na rezultat u Delbosa, przy ulicy Fontanier. Palony gorączką, do dziesiątej liczył minuty, nie wiedząc czy cieszyć się, czy smucić z opóźnienia. Co chwila wychylał się przez okno i nasłuchiwał. Z wyglądu ulicy, z krzyków przechodniów domyślił się okropnej nowiny a widok załzawionego, złamanego Marka, potwierdził jego przypuszczenia. Markowi towarzyszył Salvan przybity także niezmiernie; spotkali się przy wyjściu z sądu i razem weszli do Dawida. Nastąpiła tragiczna chwila rozpaczy; zdawało się, że wszystko, co dobre i sprawiedliwe ginie, przywalone na zawsze gruzami. Nadszedł i Delbos, który dopieroco odprowadził do celi ogłuszonego ciosem, lecz nie upadłego na duchu Simona. Rzucił się Dawidowi na szyję, uściskał go tak samo jak przed chwila jego brata i zawołał:
— Płacz, mój przyjacielu! Jest to największa niesprawiedliwość całego wieku!




IV.

Powróciwszy do Jonville z początkiem roku szkolnego, Marek, prócz udręczeń z powodu sprawy Simona, musiał jeszcze na swoją rękę prowadzić walkę. Proboszcz Cognasse, chcąc dokuczyć nauczycielowi, starał się podbić mera, chłopa Martineau przez pośrednictwo jego pięknej żony.
Ksiądz Cognasse, wysoki, chudy, kanciasty, z podbródkiem oznaczającym upór, z ostrym nosem i nizkiem czołem pod gęstą, czarną czupryną, strasznym był człowiekiem. Oczy błyszczały mu wojowniczym ogniem a zrzadka myte, węzłowate ręce były jakby stworzone do skręcania karku ludziom opornym. W czterdziestym roku życia miał przy sobie jedyną służącę, Palmirę, sześćdziesięcioletnią starą, pannę, garbatą, złą i skąpą. Jeszcze groźniejsza niż proboszcz, była postrachem okolicy a broniła swego pana, warcząc i szczerząc zęby, niby brytan. Opowiadano, że ksiądz Cognasse dochowywał ślubu czystości, ale jadł i pił obficie, chociaż nie upijał się nigdy. Jako syn chłopa, ograniczony i uparty, stosował się ściśle do katechizmu, twardo rządził parafianami, surowo pilnował praw a przedewszystkiem wymagał, aby mu płacono; nie darował grosza, nawet najbiedniejszym. Usilnie też pragnął owładnąć merem, aby stać się tym sposobem prawdziwym panem gminy, rządzić nią w duchu religii i powiększyć zarazem swe dochody. Spór między nim a Markiem powstał z powodu trzydziestu franków, które gmina płaciła rocznie nauczycielowi za dzwonienie w kościele. Marek pobierał tę sumę, ale stanowczo odmówił dzwonienia.
Niełatwo przecież było zdobyć sobie mera, gdy czuł jakie poparcie. Był to człowiek tego samego wieku, co proboszcz, rozrosły, o twarzy kwadratowej, rudych włosach i jasnych oczach, małomówny i podejrzliwy. Uważano go za najbogatszego rolnika w gminie; rozległe grunta zjednały mu wielki szacunek, tak, iż od dziesięciu lat stale wybieranym był na mera w Jonville. Umiał zaledwie czytać i pisać; politykę swą opierał na trzymaniu się na uboczu, to też nie lubił wybierać między kościołem i szkołą, chociaż koniec końcem brał zawsze stronę silniejszego. W głębi ducha sympatyzował raczej z nauczycielem, gdyż we krwi miał odwieczną urazę chłopa do księdza, co próżnuje a używa życia, nic nie robi a każe sobie płacić, opanowuje żony i zniesławia córki — wszystko w imię niewidzialnego, złego i zawistnego Boga. Chociaż nie wypełniał obowiązków religii, nigdy jednak nie występował sam przeciw proboszczowi, bo uważał, że księża są, bądź co bądź, porządnie mocni. Trzeba było dopiero spokojnej energii Marka, jego inteligencyi i silnej woli, aby skłonić na swoją stronę Martineau, który pozwolił mu działać, sam zaś trzymał się na uboczu.
Wówczas ksiądz Cognasse powziął myśl użyć pośrednictwa ładnej pani Martineau. Nie była wprawdzie jego penitentką, bo i ona nie spełniała praktyk religijnych, regularnie jednak bywała w niedziele i święta w kościele. Mocna brunetka, z dużemi oczami i świeżemi ustami, miała sławę kokietki i była nią w istocie: lubiła przywdziewać nowe suknie, koronkowe czepeczki i złote klejnoty. Ztąd też pochodziła jej gorliwość do nabożeństw, gdyż kościół był jedynem miejscem schadzek i rozrywki, gdzie można było pokazać się samej i zrobić przegląd sąsiadek. W wiosce, liczącej zaledwie osiemset mieszkańców, gdzie nie było żadnego miejsca zebrań, żadnych balów, ani zabaw, mała, wilgotna nawa kościoła, w czasie mszy, pospiesznie zwykle załatwianej, przedstawiała zarazem salon, teatr, miejsce przechadzki, słowem, jedyną wspólną, rozrywkę dla żądnych przyjemności kobiet. Wszystkie też niemal inne kobiety wyznawały, podobnie jak piękna pani Martineau jedyną wiarę a mianowicie — chęć pokazania się i rozrywki. A zresztą, to samo robiły matki, to samo robią i córki, taki jest zwyczaj, tak więc robić trzeba. Zwabiona i ugłaskana przez księdza Cognasse’a, pani Martineau starała przekonać męża, że w sprawie trzydziestu franków proboszcz miał słuszność. Ale Martineau krótko i węzłowato kazał jej milczeć i pilnować krów, był bowiem mężem starej daty, co nie pozwalali kobietom mieszać się do interesów męzkich.
Historya trzydziestu franków sama przez się była bardzo prosta. Od czasu jak wieś Jonville posiadała nauczyciela, pobierał on trzydzieści franków rocznie za dzwonienie w kościele. Marek, który nie chciał się tego podjąć, namawiał radę gminną, aby przeznaczyła na inny cel tę sumę, utrzymując, że proboszcz może sam opłacać dzwonnika. A właśnie trzydziestu franków rocznie żądał zegarmistrz miejscowy za naprawianie i regulowanie starego zegara kościelnego, który się wciąż psuł i opóźniał. Marek z pewną przekorą popierał sprawę zegara a chłopi starali się wymacać, co będzie dla nich korzystniejsze, czy żeby dzwoniono im na mszę, czy żeby zegar pokazywał dokładną godzinę, zaś do zawotowania nowych trzydziestu franków, aby wystarczyło i na jedno i na drugie, o tem nawet myśleć nie chcieli, mieli bowiem za zasadę nie obciążać budżetu gminy niepotrzebnemi wydatkami. Zaczęła się tedy wspaniała walka władzy proboszcza z władzą nauczyciela, który ostatecznie zwyciężył, gdyż ksiądz Cognasse, pomimo piorunujących kazań i przekleństw na bezbożników, co chcą „zagłuszyć głos Boga“, ostatecznie musiał ustąpić. Ale, po miesiącu milczenia, pewnego niedzielnego poranku dzwonnica nagle odzyskała głos i rozbrzmiała po wsi całej wściekłemi dźwiękami. Stara, okrutna służąca, Palmira, ciągnęła swemi krótkiemi rękami za dzwon z całą zajadłością.
Od tej pory ksiądz Cognasse, zrozumiawszy, że mer mu się wymykał, stał się ostrożniejszy, odzyskał giętkość męża stanu duchownego, pomimo, iż wrzał ciągle gniewem. Marek zaś poczuł się panem położenia, gdy mer zaczął coraz częściej zasięgać jego rady, uznając siłę rąk, którym się powierzył. Jako sekretarz merostwa — Marek doszedł do tego, że kierował zcicha radą miejską; oszczędzał ambicye innych, pozostawał sam zawsze w cieniu, silny inteligencyą, rozumem i zdrową, prawą wolą, którą wpływał na chłopów, żądnych przedewszystkiem pomyślności i spokoju. Za jego przyczyną dzieło wyzwolenia robiło postępy, oświata szybko się rozszerzała, wnosząc wszędzie światło, niszcząc głupie przesądy, wypędzając wraz z nędzą umysłową, nędzę i brud z biednych mieszkań, gdyż niema bogactwa po za wiedzą. Nigdy jeszcze wioska Jonville nie była równie oczyszczoną, do tego stopnia, że stawała się najbogatszą i najszczęśliwszą z gmin departamentu. Co prawda dużo w tej pracy pomagała Markowi panna Mazeline, nauczycielka szkoły dziewcząt, oddzielonej tylko murem od szkoły chłopców. Nauczycielka była nizką brunetką, nieładną, ale posiadała wiele wdzięku; twarz miała szeroką, duże, dobre usta i prześliczne czarne oczy, błyszczące pod wypukłem czołem tkliwością i poświęceniem. Równie jak Marek silna inteligencją, rozumem i zdrową, prawą wolą, urodzona była na wychowawczynię i wyzwolicielkę powierzonych jej dziewczynek. Ukończyła nauki w Fontenay-aux-Roses, w szkole normalnej, gdzie zasady i serce znakomitego mistrza wydały cały zastęp doskonałych pionierek, z misyą przygotowywania żon i matek przyszłości. Mając zaledwie lat dwadzieścia sześć, posiadała już własną szkołę dla tego, że rozumni przełożeni, jak Sylvan i Le Barazer, liczyli na jej pożyteczną pracę. Obcięli ją wypróbować w tej wiosce, niespokojni nieco o jej postępowe przekonania, pełni obawy, aby nie zraziła rodziców wychowaniem antiklerykalnem i gorącą wiarą w to, że kobieta dopiero wówczas, gdy się uwolni z pod wpływu księży, zapewni szczęście ludzkości. Postępowała jednak rozsądnie a zarazem pogodnie. Chociaż nie prowadziła wychowanek do kościoła, opiekowała się niemi tak po macierzyńsku, uczyła je i pielęgnowała tak czule, że zyskała sobie uwielbienie chłopów. W ten sposób pomagała Murkowi w przeprowadzeniu jego zadania i dawała przykład okolicy, że można nie chodzić na mszę, mniej wierzyć w Boga, niż w pracę i w sumienie ludzkie a być, pomimo to, najlepszą, najrozumniejszą i najpoczciwszą dziewczyną w świecie.
Sparzony w Jonville, ksiądz Cognasse wyładowywał gorycz i gniew w Moreux, drobnej, sąsiedniej gminie, którą obsługiwał, gdyż nie miała własnego proboszcza. Wieś Moreux, zaludniona przez dwustu zaledwie mieszkańców, położona była między wzgórzami a niewygodne drogi odgradzały ją od reszty świata. Nie należała jednak do okolic biednych, nie widać w niej było ani jednego ubogiego, przeciwnie każda rodzina posiadała żyzne grunta i żyła w sennym spokoju rutyny. Mer wioski Saleur, gruby, krępy chłop, o wołowej twarzy, z głową wciśniętą między ramiona, był niegdyś hodowcą bydła a zbogacił się nagle, drogo sprzedawszy swoje łąki, zagrody i bydło towarzystwu akcyjnemu, które utworzyło syndykat hodowli całego okręgu. Od czasu tej sprzedaży przerobił swój dom na zamożną willę i stał się kapitalistą, mieszczuchem, którego syn, Honoryusz, chodził do lyceum w Beaumont, aby następnie odbyć studya w Paryżu. Chociaż mieszkańcy Moreux zazdrościli mu i nie lubili go wcale, przy każdych jednak wyborach mianowali go merem, z tego jedynie powodu, że nie mając nic do roboty, mógł się z łatwością zajmować sprawami gminy. On zaś zrzucał wszystko na nauczyciela Férou, któremu sekretaryat merostwa przynosił rocznie sto osiemdziesiąt franków a obowiązywał go do ogromnej pracy redagowania listów, raportów, różnej pisaniny i sprawiał mu ciągłe kłopoty. Saleur, człowiek bez żadnego wykształcenia, zaledwie umiejący się podpisać, ciężki i grubiański, chociaż niezły w gruncie, traktował Férou jak prostą maszynę do pisania, pełen spokojnej pogody, że nie potrzebował tyle umieć, aby zdobyć majątek i żyć dostatnio. Miał do niego zresztą urazę za to, że zerwał z księdzem Cognassem, odmawiając prowadzenia uczniów do kościoła i śpiewania różańca. Sam nie był pobożnym, bywał na mszy jedynie w imię porządku; żona jego, szczupła, ruda kobieta, ani dewotka ani kokietka, uważała również bywanie w kościele za obowiązek spanoszonej chłopki. Gniewała go jednak buntownicza postawa nauczyciela, gdyż zaostrzała ciągłe kłótnie proboszcza z Jonville z mieszkańcami Moreux. Żalili się bez przerwy, że nie doznają należnych względów, że jakby z litości dostają kawałek mszy, ze dzieci posyłać muszą do Jonville’u na katechizm i do pierwszej komunii; proboszcz zaś odpowiadał ze złością, że kto chce korzystać z Pana Boga powinien mieć proboszcza U siebie. Kościół w Moreux, zamknięty w dnie powszednie, wyglądał jak ponura, pusta stodoła. A ksiądz Cognasse, chociaż bywał w nim tylko na pół godziny w niedzielę, wpadał tam jak huragan, przerażał wszystkich, gnębił gminę kaprysami i gwałtownością.
Marek, znając dobrze położenie, myślał o Férou ze szczerą litością. We wsi tak zamożnej jeden tylko nauczyciel nie mógł codziennie zaspokoić głodu. Straszna nędza biednego nauczyciela przedstawiała mu się w tragicznej grozie. Rozpoczął zawód już w dwudziestym czwartym roku życia, jako pomocnik w Maillebois z pensyą dziewięciuset franków. Teraz, po sześciu latach pracy, jako rzeczywisty nauczyciel, wydalony został za przewrotny umysł do tego zapadłego kąta i dostawał zaledwie tysiąc franków rocznie, co, po odtrąceniu na emeryturę, wynosiło właściwie siedemdziesiąt dziewięć franków miesięcznie, czyli dwa franki i sześćdziesiąt centimów dziennie. Musiał za to wyżywić żonę i trzy córeczki. To też w starej, wilgotnej ruderze, służącej za szkolę, panowała straszna nędza, gotowano zupę gorszą niż dla psów, dzieci nie miały trzewików a matka sukni. A mimo to rosły długi, groźne, śmiertelne długi, które gubią tylu nędznych urzędników! Jakże bohaterskiej potrzeba było odwagi, aby jaknajlepiej kryć tę nędzę, ukazywać się zawsze w tużurku, chociażby zniszczonym, utrzymywać się na poziomie uczonego pana, któremu przepisy zabraniają zajmować się handlem, czy jakim innym zarobkiem po za szkolą! Walka, ponawiana codziennie, była cudem woli i energii. Férou, syn pasterza, z wrodzonym żywym i niezależnym umysłem, wypełniał zadanie swe z zamiłowaniem, ale często opornie. Zona jego tłusta, miła blondynka, niegdyś sklepowa, którą poznał u jej ciotki, owocarki w Maillebois a potem, jako uczciwy chłopiec poślubił, gdy mu powiła pierwszą córkę, pomagała mu nieco, zajmowała się dziewczętami, uczyła je czytać i szyć, kiedy on miał na głowie całą klasę urwisów, źle wychowanych, tępych i złych. Jakże miął nie uledz powoli zniechęceniu do niewdzięcznej pracy, nagłym buntom przeciw cierpieniu? Urodził się biednym i znosił zawsze biedę, złe pożywienie, odzież łataną i na szwach wyszarzaną, ale teraz, kiedy był panem, ubóstwo stawało się straszliwie gorzkiem. Otoczony był ludźmi szczęśliwymi, chłopami, którzy posiadali grunta, jedli dobrze i pysznili się zebranym groszem. Większa ich część byli to grubianie, umiejący zaledwie policzyć dziesięć palców, potrzebujący jego pomocy dla napisania listu. A on, jedyny śród nich z inteligencyą, wykształceniem i cywilizacyą — nie miał często franka, aby sobie kupić kołnierzyk lub naprawić obuwie. Obchodzili się z nim jak ze służącym, gnębili go wzgardą za to, że nosił podarty surdut, którego mu zazdrościli w duchu. Najopłakańszem jednak było porównanie, jakie bezwiednie czynili między nauczycielem a proboszczem: nauczyciel mało płatny, ubogi, znoszący nieuszanowanie dzieci i wzgardę rodziców, nie popierany przez przełożonych, nie miał żadnej powagi; przeciwnie, proboszcz, daleko lepiej wynagradzany, gdyż obok pensyi dostawał różne podarki, miał poparcie u biskupa i był pieszczony przez dewotki, przemawiał w imieniu swego groźnego pana, władcy gromów, deszczu i słońca. W ten sposób ksiądz Cognasse, choć często się kłócił, panował zawsze w Moreux, gdzie ludzie przestali wierzyć i prawie nie spełniali obowiązków religii. Tak tedy nauczyciel Férou, dręczony nędzą, pojony żółcią, stawszy się z konieczności rzeczy socyalistą, pozyskał złą opinię, wygłaszając zasady groźne dla porządku społecznego, który skazywał go na śmierć głodową, jego, co przedstawiał inteligencyę i wiedzę, podczas, kiedy wokoło niego głupota i nieuctwo żyło w dostatkach i używało życia.
Nastała zima bardzo ciężka. Śnieg zasypał Jonville i Le Mareux już w listopadzie. Marek dowiedział się, że Férou ma dwie córeczki chore i że w te okropne zimna często nie może dać im nawet rosołu. Starał się przyjść mu w pomoc, ale że sam nie był zamożnym, musiał dopuścić pannę Mazeline do swego dobrego uczynku. Pobierał również tylko tysiąc franków, lecz miejsce sekretarza merostwa było lepiej płatne, przytem obszerna szkoła chłopców i dziewcząt, przerobiona, odnowiona i powiększona z dawnej plebanii, posiadała lepsze warunki hygieniczne. Dotychczas zresztą mógł związywać koniec z końcem jedynie dzięki hojności babki swej żony, pani Duparque, która dawała to sukienki dla dziecka, to bieliznę dla żony, to drobne sumy na święta. Od czasu sprawy Simona przestała ich obdarzać swą łaską a Marek poczuł prawie ulgę, tak zawsze cierpiał nad ostremi słowami, które dodawała do podarunków. Ale jakież ztąd kłopoty w gospodarstwie, jak trzeba było zdwajać pracę, wytrwałość i oszczędność, aby utrzymać się z godnością na stanowisku! Marek, który lubił swe zajęcie, zabrał się do niego z bolesnym zapałem a kiedy pracował w klasie, spełniając akuratnie wszystkie obowiązki w te pierwsze chłody zimowe, nikt nie byłby się domyślił ponurego smutku, często okrutnej rozpaczy, którą zazdrośnie krył pod maską spokojnego bohaterstwa.
Wstrząśnięty i zbolały od czasu skazania Simona, nie mógł się uspokoić po tej potwornej niesprawiedliwości. Bezustannie popadał w ciężką zadumę a o uszy Genowefy obijał się ciągle jego okrzyk:
— „To straszne! Myślałem, że znam moją ojczyznę a nie znałem jej wcale“!
Bo jakże podobna hańba mogła być popełnioną we Francyi, w tej Francyi, co wydała wielką rewolucyę, w kraju, który zawsze uważał za obrońcę wolności i sprawiedliwości na świecie? Kochał go namiętnie za wszystkie czyny swobodne, szlachetne i wielkie. I ta Francya pozwalała, żądała nawet skazania niewinnego, powracała do starych niedorzeczności, do pierwotnego barbarzyństwa! Boleść i wstyd, z których nie mógł się uleczyć, prześladowały go, jak popełniona zbrodnia. Przytem miłość prawdy, potrzeba zdobycia jej i narzucenia wszystkim dręczyły go na widok tryumfującego kłamstwa, którego nie mógł zwalczyć i zniszczyć i ogłosić światu tę prawdę, tak bardzo pożądaną! Przeżywał myślą sprawę, szukał wciąż, ale nie mógł nic znaleźć śród zawikłanego motka, który niewidzialne ręce splątały umiejętnie. Gdy wieczorem odpoczywał przy lampie, po ciężkiej, nauczycielskiej pracy, miewał chwile niemej rozpaczy i takiego przygnębienia, że Genowefa, jak on milcząca, podchodziła cichutko, brała męża w objęcia i całowała czule, pragnąc pocieszyć go nieco.
— Zachorujesz jeszcze, mój biedaku drogi; nie myśl o tych smutnych historyach.
Wzruszony do łez, pieścił ją również.
— Tak, masz słuszność, nie trzeba się zniechęcać. Ale, cóż chcesz, nie mogę sobie zabronić myśleć. To straszne udręczenie.
Z uśmiechem na ustach, prowadziła go do łóżeczka śpiącej Ludwiki. Myśl o naszej dziecinie, powiedz sobie, że jej damy szczęście, gdy sami mieć je będziemy.
— Zapewne, tak byłoby najrozsądniej. Ale czy szczęście nas trojga nie zależy od szczęści wszystkich ludzi?
W czasie sprawy Genowefa okazywała wiele rozsądku i uczucia. Cierpiała nad zachowaniem się matki a szczególniej babki względem męża, z którym nawet służąca Pelagia unikała rozmowy. To też, kiedy młode małżeństwo opuszczało domek przy placu Kapucyńskim, rozstanie było bardzo zimnem i od tej pory Genowefa odwiedzała te panie zrzadka, tyle jedynie, aby zupełnie nie zerwać stosunków. Powróciwszy do Jonville, przestała bywać na mszy, nie chcąc okazywaniem pobożności ośmielać księdza Cognasse a do walki z mężem. Chociaż nie interesowała się sporem między szkołą a kościołem, zawsze kochała Marka, była mu oddana całą istotą, pomimo, że odziedziczone przekonania i katolickie wychowanie nie zawsze jej dozwalały podzielać jego poglądy. Niezupełnie także była jego zdania w sprawie Simona, ale wiedziała, że jest prawy, szlachetny i sprawiedliwy, wiec nie mogła ganić go, iż postępuje podług sumienia. Jednakże, jako kobieta rozsądna, pozwalała sobie czasem nawoływać go zlekka do ostrożności. Cóżby się stało z nimi i z dzieckiem, gdyby się skompromitował i stracił miejsce? Po za tem, tak się dotychczas kochali, że żadna niezgoda, żadna, ich sprzeczka nie przybierała poważnych rozmiarów. Po najlżejszej niesnasce następowały uściski i wszystko się kończyło dreszczem rozkoszy, ulewą gorących pocałunków.
— Droga moja, kto raz się oddaje, to już na zawsze.
— Tak, najdroższy, jestem twoją na wieki, taki jesteś dobry, rob ze mną, co ci się podoba!
Marek pozostawiał jej swobodę. Gdyby chciała bywać na mszy, nie miałby siły zabronić jej tego, pod pozorem szanowania wolności przekonań. Gdy Ludwika przyszła na świat, nie pomyślał nawet, aby się oprzeć chrzczeniu dziecka, tak bardzo jeszcze był pod wpływem ogólnych zwyczajów i wpojonych zasad. Zaczynał niekiedy uczuwać głuche wyrzuty sumienia... Miłość przecież nagradzała wszystko, doprowadzała zawsze, mimo najgorszych zajść, do porozumienia, kiedy wieczór łączył ściśle ciała i dusze.
Sprawa Simona prześladowała Marka ciągle, gdyż nie przestawał się nią zajmować. Przysiągł sobie, że nie spocznie, dopóki nie odkryje prawdziwego winowajcy i dotrzymywał słowa, kierowany bardziej jeszcze namiętnością, niż poczuciem ścisłego obowiązku. Jak tylko miał we czwartek wolne popołudnie, biegł do Maillebois odwiedzić Lehmanów w ciemnym, ponurym sklepie, przy ulicy du Trou. Skazanie Simona spadło na nich, jak uderzenie piorunu; nienawiść powszechna wykreśliła z liczby żyjących nietylko rodzinę skazańca, lecz jego przyjaciół a nawet znajomych, którzy pozostali mu wiernymi. Cała klientela opuściła żydowskiego krawca i lękliwy Lehman wraz z żoną byliby, w tak rozpaczliwej rezygnacyi, umarli z głodu, gdyby nie znaleźli taniej roboty do wielkich składów w Paryżu. Nadewszystko jednak, żona Simona, zbolała Rachela, oraz jej dzieci, Józef i Sara, cierpieli okropnie z powodu dzikiej nienawiści, która ich otaczała. Dzieci nie mogły chodzić do szkoły, gdyż towarzysze lżyli ich i rzucali kamieniami, tak, że raz chłopiec przyszedł z rozciętą wargą. Matka, przybrana w żałobę, jeszcze piękniejsza w wiecznie czarnej sukni, po całych dniach płakała i wyglądała cudownego jakiegoś ratunku. Śród całego opustoszałego domu, śród beznadziejnego smutku, jeden tylko Dawid nie upadał na duchu; milczący a czynny, ciągle poszukiwał i nie tracił nadziei. Postanowił sobie nadludzkie zadanie ocalenia i zrehabilitowania brata; widząc go po raz ostatni, przysiągł, że odtąd żyć będzie po to jedynie, ażeby przeniknąć straszną tajemnicę, wykryć prawdziwego mordercę — wyjaśnić prawdę. To też powierzył ostatecznie kopalnię kamieni i piasku zaufanemu rządcy, rozumiejąc, że brak pieniędzy sparaliżowałby wszelkie poszukiwania. Sam zaś oddał się całkowicie poszukiwaniom, ciągle czychając na najmniejsze wskazówki, czatując na nowe fakty. Gdyby gorliwość jego mogła osłabnąć, to listy, które bratowa od czasu do czasu otrzymywała z Kajenny, wystarczyłyby dla pobudzenia jego wytrwałości. Odjazd Simona, podróż z innymi nędzarzami, ohydna żegluga, przybycie na okropne miejsce ciężkich robót, wszystkie te palące wspomnienia wzburzały go i nieustannie dreszczem przejmowały. Teraz znowu przybywały listy, obcinane przez administracyę, czuć jednak było w każdem ich zdaniu nieznośną torturę, bunt niewinnego, co przeżuwa bez końca swój rzekomy występek i nie jest w stanie zrozumieć, jakim sposobem pokutuje za zbrodnię cudzą. Czy ta żrąca męka nie może się skończyć szaleństwem? Simon mówił ze słodyczą o swoich towarzyszach, złodziejach i mordercach a łatwo się było domyśleć, że całą nienawiść zwracał ku dozorcom, katom, którzy, żyjąc bez kontroli po za światem cywilizowanym, powracali do stanu jaskiniowców i z rozkoszą dręczyli swych bliźnich. O tym świecie krwi i błota opowiadał raz Dawidowi pewien ułaskawiony skazaniec w obecności Marka, i obu przyjaciół zdjęła tak przeraźliwa i bolesna litość, że krzyczeli z bólu, uniesieni wściekłem oburzeniem.
Na nieszczęście, Marek i Dawid, którzy działali wspólnie, nie osiągnęli pożądanych rezultatów, mimo że prowadzili ciągłe, ostrożne a uparte poszukiwania. Postanowili nadewszystko czuwać nad szkołą braciszków a mianowicie nad Gorgiaszem, którego ciągle podejrzewali. W miesiąc jednak po procesie, trzej pomocnicy, braciszkowie: Izydor, Łazarz i Gorgiarz, zniknęli razem, wysłani do innego zgromadzenia, na drugi kraniec Francyi a dyrektor, braciszek Fulgenty, dobrał sobie trzech nowych zakonników. Z tego przecież faktu ani Marek ani Dawid nie mogli nic wywnioskować, było bowiem we zwyczaju, że braciszkowie przenosili się z klasztoru do klasztoru. Zresztą, ponieważ wysłano wszystkich trzech, w jaki sposób dojść było można, który z nich spowodował tę zmianę? Co najgorsza, skazanie Simona zadało straszny cios szkole świeckiej, wiele rodzin odebrało ztamtąd dzieci, aby je umieścić w szkole braciszków. Nabożne damy robiły wiele hałasu koło tej obrzydliwej historyi, jakgdyby szkoła gminna, szkoła bez Boga, była przyczyną wszelkich brudów i zbrodni. Nigdy szkoła braciszków nie zaznawała podobnej pomyślności; uszczęśliwiony zakon tryumfował a w Maillebois spotykało się tylko zwycięzkie oblicza księży i zakonników. Na domiar złego nowy nauczyciel, mianowany na miejsce Simona, blady, wątły człowieczyna, imieniem Méchain, nie wyglądał wcale na zdolnego do walki z nawałnicą. Chory podobno na piersi, cierpiał niezmiernie z powodu ciężkiej zimy i najczęściej zdawał swoją klasę na pomocnika, Mignota, a ten, bezradny od czasu do czasu, gdy stracił kierownictwo dyrektora, poddawał się radom panny Rouzaire, coraz więcej oddanej partyi klerykalnej, panującej nad okolicą. Czyż nie zyska przez to podarunków od rodziców, pochwał Mauraisma i awansu? Namówiła go, aby prowadził dzieci na mszę i zawiesił w klasie duży, drewniany krucyfiks. W sferach miarodajnych patrzano przez szpary na takie postępowanie, spodziewając się, że sprawi dobre wrażenie na rodzicach i spowoduje powrót dzieci do szkoły gminnej. W istotne, cale miasto przechodziło na stronę klerykałów i przesilenie stawało się nadzwyczaj poważnem. Rozpacz Marku wzrastała, w miarę, jak się przekonywał o duchu strasznej ciemnoty, który panował w okolicy. Nazwisko Simona stało się wyrazem takiej zgrozy, takiego postrachu, że wystarczało je wymówić, aby doprowadzać ludzi do szału, gniewu i strachu. Było to nazwisko przeklęte, przynoszące nieszczęście, nazwisko, które wyrażało dla tłumu wszelkie ludzkie zbrodnie. Należało milczeć, nie dopuszczać się nigdy żadnej aluzyi, pod grozą ściągnięcia na kraj najstraszniejszych klęsk. Od czasu procesu było wprawdzie kilka osób o umyśle prawym i rozsądnym, które się chwiały, przypuszczając niewinność skazańca, lecz wobec ogromu wściekłej fali, nie otwierały ust i nawet doradzały milczenie. Po co protestować, dochodzić sprawiedliwości? po co gubić się samowolnie, dać się zmieść jak słomka, bez pożytku dla nikogo? Za każdym nowym dowodem, który mu nastręczały okoliczności, Marek stawał osłupiały, bezsilny, widząc zatrucie, kłamstwo i błąd, w jakich ludność grzęzła, jak w zgniłem, coraz bardziej szerzącem się bagnie. Przypadkiem spotkał chłopca Bongarda, potem robotnika Doloira i urzędnika Savina i poczuł, że wszyscy trzej mieli wielką ochotę odebrać dzieci ze szkoły rządowej, aby je umieścić u braciszków a jeżeli się nie ośmielili na ten krok, to jedynie ze strachu, aby nie zaszkodzić sobie w oczach władzy. Bongard był milczący, nie chciał mówić o sprawie: bąknął, że to nie jego rzecz, że niewiadomo teraz, czy trzymać z księżmi, czy z rządem; dodał wreszcie, iż żydzi rzucali chorobę na bydło w okolicy, czego był zupełnie pewnym, bo jego malcy, Ferdynand i Anielka widzieli, jak człowiek jakiś wsypywał biały proszek do studni. Doloir unosił się, prawił, że międzynarodowcy chcą zniszczyć armię; dawny kolega z pułku wytłómaczył mu, iż z powodu sprawy Simona utworzył się syndykat z celem sprzedania Francyi Niemcom. Następnie oświadczył, iż wypoliczkuje nowego nauczyciela, jeżeli jego synowie, August i Karol, przyniosą mu jakie brzydkie wieści o nieszczęsnej szkole, w której znieprawiano dzieci. Savin zaś stał się jeszcze zimniejszym i jeszcze bardziej zgorzkniał, czuł wieczną urazę tużurkowego nędzarza, bredził, jak i dwaj poprzedni, prześladowany maniacką myślą, że wegetował nędznie dlatego, iż nie chciał być wolnomularzem. Żałował skrycie, że się nie oddał Kościołowi i dawał do zrozumienia, ile bohaterstwa mieściła jego ofiara dla republikanizmu, przez którą odpychał względy spowiednika swej żony. Co zaś do sprawy, wszystkim było wiadomo, że urządzono komedyę, poświęcając jednostkę, aby pokryć niegodziwości wszystkich szkół we Francyi, tak świeckich, jak zakonnych,, to też zamierzał odebrać Hortensyę, Achillesa i Filipa i nie dawać im żadnego wykształcenia, wychowywać podług praw natury.
Marek, wysłuchawszy wszystkiego, odchodził z szumem w głowie, z bólem w sercu, nie mogąc pojąć, jak ludzie o zdrowych zmysłach, nie będący ostatecznemi bydlętami, mogą dojść do takiego stopnia obłędu. Taki stan umysłów doprowadzał Marka do rozpaczy; czuł w nim coś straszniejszego, czuł naleciałość pospolitych bzdurstw, liczne i głębokie pokłady grubych przesądów, nagromadzony jad zabobonów i legend, podkopujących rozum. W jaki sposób przedsięwziąć pracę uzdrowienia, jak doprowadzić do normalnego stanu inteligencyę i moralność tego zatrutego ludu? Najgłębszego jednak wzruszenia doznał, gdy zaszedł raz, aby kupić książkę szkolną do sklepu pań Milhomme, przy ulicy Courte. Zastał je obie z dziećmi, panią Aleksandrowę z Sebastyanem i panią Edwardowę z Wiktorem. Zajęła się nim ta ostatnia, trochę zmieszana na jego widok, wkrótce jednak zapanowała nad sobą, a na jej czole wystąpiła twarda zmarszczka egoistycznego uporu. Pani Aleksandrowa powstała drżąca i zabrała z sobą Sebastyana, pod pozorem, że musi umyć mu ręce. Ucieczka jej poruszyła Marka, widział w niej potwierdzenie swoich domysłów, że w domu tym panował niepokój od czasu skazania niewinnego. Miałażby prawda wyjść kiedy z tego ciasnego sklepu? Odszedł wzruszony bardziej niż kiedykolwiek, wysłuchawszy, jak pani Edwardowa, chcąc pokryć słabość bratowej, opowiadała mu nadzwyczajne historye: jak pewna podeszła dama widywała często we śnie ofiarę Simona, małego Zefiryna z palmą męczennika w ręku i jak szkoła braciszków, odkąd rzucono na nią podejrzenie, była zabezpieczoną od piorunów, które spadały w sąsiedztwie, nie dotknąwszy jej nigdy.
Raz Marek, przy widzeniu się z merem Darrasem, z powodu jakiejś sprawy administracyjnej, zauważył jego zakłopotanie, gdy go przyjmował w merostwie. Darras uchodził za zdecydowanego simonistę a nawet w czasie procesu otwarcie okazywał swe sympatye. Był jednak urzędnikiem a przez to zmuszonym do zupełnej neutralności. Odrobina tchórzostwa powiększała jego dyskrecyę, lękał się bowiem narażać większości swoich wyborców i stracić mandat mera, z którego tak był dumnym. To też, gdy po ukończeniu interesu, Marek ośmielił się stawiać mu pytania, wzniósł ręce do góry. Zapewniał, że nie ma władzy, że jest niewolnikiem położenia, wpośród tuk różnorodnej rady miejskiej, w której napewno klerykali dojdą do większości po przyszłych wyborach, jeżeli się będzie drażniło ludność. I ubolewał nad nieszczęsną sprawą Simona, która dała Kościołowi takie cudowne pole walki, gdzie zaciekle wyzyskiwano łatwe zwycięstwa nad tłumem prostaczków, zatrutych kłamstwami i fałszem. Dopóki będzie trwał ten orkan szaleństwa, nie można się o nic kusić, lecz z pochyloną głową oczekiwać przejścia burzy. Darras wymógł nawet na Marku obietnicę, że nie powtórzy nikomu, tego co mówił. A odprowadzając go do drzwi, aby okazać sympatyę, blagał go jeszcze, żeby nie robił żadnych kroków i bezczynnie czekał lepszych czasów.
Kiedy Marka tak napojono rozpaczą, i wstrętem, jedyną miał tylko ucieczkę i otuchę u Salvana, dyrektora szkoły normalnej w Beaumont. Odwiedzał go często, szczególniej podczas ciężkiej zimy, gdy Fèron umierał z głodu w Moreux, walcząc z księdzem Cognassem. Rozmawiali o oburzającej nędzy biednego nauczyciela, tak mało płatnego, gdy proboszcz był hojnie uposażony. Zgadzali się z Salvanem, że nędza bywała głównie powodem stopniowego obniżenia wartości miejsca nauczyciela elementarnego. Do szkól normalnych wstępowano niechętnie, bo otrzymywać dwa franki sześćdziesiąt centymów dziennie, w trzydziestym roku życia, gdy się nosi tytuł rzeczywistego nauczyciela, nie wabiło już nikogo. Zbyt głośne były zawody, przykrości i skryta nędza położenia nauczyciela. Pragnący uniknąć pługa synowie chłopów, śród których szkoła i seminaryum głównie rekrutowały uczniów, woleli teraz być drobnymi urzędnikami, w mieście zdobywać majątek. Jedynie tylko uwolnienie od służby wojskowej, wzamian za zobowiązanie do dziesięciu lat służby nauczycielskiej skłaniało ich jeszcze do podjęcia pracy, gdzie mieli mało pieniędzy i mało zaszczytów, dużo zaś udręczeń i wzgardy. A przecież rekrutować nauczycieli ze szkól normalnych było kwestyą zasadniczą, od której zależała oświata kraju, siła jego i zbawienie. Równie ważną była kwesty a przyspasabiania nauczycieli przyszłości, zapalanie w ich głowach płomienia rozumu i logiki, zagrzewanie ich serc żarem prawdy i sprawiedliwości. Rekrutowanie zależało od większego, rozsądnego przynajmniej wynagrodzenia, któreby pozwoliło im żyć z godnością a zawodowi nadało cechę wyższej szlachetności; w wychowaniu zaś i kształceniu kandydatów na nauczycieli trzeba było przeprowadzić całkiem nowy program. Słusznie twierdził Salvan, że od wartości nauczyciela początkowego zależała wartość nauczania i umysłowość prostaczków, tworzących ogromną większość narodu a ostatecznie i cała przyszłość Francyi. Była to kwestya życia. Zadanie zaś Salvana polegało na przygotowywaniu nauczycieli, którym możnaby powierzyć dzieło wyzwolenia narodu. Dotychczas nie robiono z nich apostołów, opierających się jedynie na metodzie doświadczalnej, odrzucających dogmaty objawione, kłamliwe legendy, niezmierny stek fałszów, które od wieków utrzymują ubogich duchem w nędzy i niewoli. Po większej części byli to ludzie poczciwi, republikanie nawet, dostatecznie wykształceni, zdolni nauczyć czytać, pisać, trochę radować, nieco historyi, lecz niezdolni do wychowywania obywateli i ludzi. W nieszczęsnej sprawie Simona, wszyscy prawie trzymali stronę kłamstw klerykalnych, jedynie z powodu niezdolności do rozumowania, z braku metody i logiki, nie potrafili miłować prawdy; dość było powiedzieć im, że żydzi zaprzedali Francyę Niemcom, aby wprowadzić ich w szał. Gdzież jest ten święty zastęp nauczycieli ludowych, którzyby oświecali lud francuski blaskiem naukowo dowiedzionych pewników, aby go wyrwać z odwiecznych ciemności i uczynić zdolnym do uczuć prawdy, wolności i sprawiedliwości!
Pewnego poranku Marek otrzymał list od Sułtana, z prośbą o jaknajprędsze przybycie. Zaraz też następnego czwartku udał się do Beaumontu, do szkoły normalnej, w której progi wchodził zawsze ze wzruszeniem, pełen wspomnień i nadziei.
Dyrektor oczekiwał go w gabinecie, wychodzącym na ogródek, ozłocony już ciepłemi promieniami kwietniowego słońca.
— Otóż, drogi panie, rzecz jest taka... Wie pan, w jak opłakanem położeniu znajduje się Maillebois. Nowy nauczyciel, Méchain, którego niesłusznie mianowano w tak trudnych warunkach, nie jest człowiekiem złym, sądzę nawet, że trzyma z nami, ale to umysł słaby, który w przeciągu kilku miesięcy pozwolił się zupełnie ubezwładnić; chory jest przytem i podał właśnie prośbę o tranzlokacyę, bo chciałby dostać miejsce na południu... Dla Maillebois potrzeba kogoś z mocnym umysłem i silną wolą, słowem, nauczyciela z inteligencyą i energią, jakich wymaga obecne położenie. Pomyślano przeto o panu.
Wiadomość była tak nagłą, tak niespodziewaną, że Marek wykrzyknął:
— Jakto, o mnie!
— Tak. Pan jedynie znasz doskonale okolicę i straszliwy kryzys, którego jest ofiarą. Od czasu skazania nieszczęśliwego Simona, szkoła gminna jest jakby wyklęta a szkoła braciszków zabiera jej miejsce, nabierając mocy z jej ruin. Jest tam coraz bardziej rosnące ognisko klerykalizmu, ciemnych przesądów, ogłupiającego wstecznictwa, które grozi pochłonięciem wszystkiego, jeżeli nie podniesiemy walki. Ludność cofa się do nienawistnych namiętności, do idyotycznych wyobrażeń z roku tysiącznego, potrzebujemy więc działacza przyszłości, siewcy zdrowego żniwa jutra, aby przywrócił pomyślność naszej szkole i uczynił z niej to, czem być powinna: wychowawczynię, oswobodzicielkę i twórczynię wolnego i sprawiedliwego ludu Francyi... Pomyślano zatem o panu.
— Czy jest to — przerwał znowu Marek — pragnienie pana, czy też polecono panu uprzedzić mię o tem?
Salvan się uśmiechnął.
— Niestety, jestem sobie skromnym urzędnikiem, nie mogę marzyć o tem, żeby się spełniały wszystkie moje życzenia. Słusznie pan się domyślasz, polecono mi wybadać pana. Wiedzą, że jestem pańskim przyjacielem... W poniedziałek Le Barazor, nasz inspektor, zawezwał mię do prefektury i z rozmowy, jaką mieliśmy, zrodziła się myśl ofiarowania panu miejsca w Maillebois.
Marek mimowoli wzruszył ramionami.
— Zapewne — ciągnął dalej Salvan — Le Barazer nie okazał wielkiej odwagi w sprawie Simona. Mógł był działać. Trzeba jednak przyjmować ludzi jakimi są. Na przyszłość przecież, mogę pana zapewnić, że gdybyś nawet nie widział go przy sobie, będzie niemniej tajemną podporą, skrytym a twardym gruntem, na którym bez obawy będziesz się pan mógł opierać. Zwycięża zawsze prefekta Hennebise’a, który tak się obawia awantur; poczciwy zaś rektor, Forbes, zadawalnia się panowaniem, ale nie rządzi. Jedynie niebezpiecznym jest ten jezuita Mauraisin, przyjaciel ojca Crabota; Le Barazer, chociaż zwierzchnik, musi go, przez politykę, oszczędzać... No i cóż, walka chyba nie przeraża pana?
Marek milczał. Z oczyma w ziemię wlepionemi, pogrążył się w niepokojące rozmyślania, opanowany zwątpieniem i niepewnością. Salvan, znający dramat jego domowego pożycia, zgadywał jego myśli, ze wzruszeniem więc uścisnął mu obie ręce.
— Wiem, czego żądam od pana... Wielka przyjaźń łączyła mię z ojcem Genowefy, był to człowiek o umyśle jasnym i wolnym, ale tak sentymentalny, że koniec końców dał się zaprowadzić żonie do kościoła. Potem byłem jednym z opiekunów jego córki a pańskiej żony i często bywałem jako dobry przyjaciel, prawie jako krewny, w domku przy placu Kapucyńskim, gdzie babka, pani Duparque, rozpościerała rządy dewocyi, naginając do swej woli córkę, smutną i uległą panią Berthèreau i wnuczkę, pańską śliczną, ukochaną Genowefę. Powinienem był może ostrzedz pana, gdy się miałeś żenić, bo dla takiego, jak pan, człowieka jest to w każdym razie niebezpiecznie wchodzić w rodzinę dewocyjną, łączyć się z dziewczyną, przenikniętą od dzieciństwa najbardziej bałwochwalczą religią. Dotychczas, co prawda, nie mam powodu do robienia sobie wyrzutów, bo jesteś pan szczęśliwy... W istocie, jeżeli przyjmiesz pan miejsce w Maillebois, wywoła to ciągle niesnaski w domu. O tem to właśnie pan myślisz, prawda?
Marek podniósł głowę.
— Tak, wyznaję, że lękam się o moje szczęście... Pan wie, że nie jestem ambitnym, chociaż więc nominacya w Maillebois byłaby dla mnie pożądanym awansem, mam jednak zupełne zadowolenie z mego stanowiska w Jonville, gdzie mi się powiodło tak szczęśliwie, bo mogłem oddać usługi naszej sprawie... Żąda pan, abym porzucił stanowisko pewne i gdzieindziej narażał spokój mego życia!
Po chwili milczenia, Salvan zapytał zcicha:
— Czy wątpisz pan o uczuciach Genowefy?
— O, nie! — zawołał Marek.
Znowu nastało milczenie, nareszcie po krótkiem zakłopotaniu, nieświadomie zawstydzony Marek zaczął:
— Jakżebym mógł o niej wątpić? jest tak kochająca, tak czuła dla mnie... Ale nie może pan sobie wyobrazić, co za życie pędziliśmy u babki, w czasie wakacyj, gdy się zajmowałem sprawą Simona. Stawało się nieznośnem, uważano mię za obcego, nawet służąca nie odzywała się do mnie. Czuć było, że pod słowami, które zrzadka zamienialiśmy z sobą, wrzała nienawiść, gotowa co chwila wybuchnąć wściekłą kłótnią. Słowem, miałem wrażenie, jakgdybym się znajdował o tysiąc mil od świata, wśród ludzi z innej planety, z którymi nie miałem nic wspólnego. Było to zupełne, brutalne zerwanie... W dodatku zaczęły mi psuć Genowefę, która znowu stawała się pensyonarką od Wizytek. To też i ona w końcu się zlękła i z radością powróciła do Jonville, do naszego ciasnego gniazdka, gdzie nam tak dobrze we dwoje.
Przerwał, potem zawołał z drżeniem:
— Nie, nie! zostawcie mnie na miejscu! Spełniam moje obowiązki, pracuję pomyślnie nad sprawą, którą uważam za dobrą. Każdy robotnik może jedną tylko cegiełkę dołożyć do budowy.
Salvan zwolna przechadzał się po gabinecie. Poczem, zatrzymawszy się przed Markiem, rzekł:
— Nie chciałbym cię, mój przyjacielu, popychać do ofiary. Gdybyś miał narazić swoje szczęście, gdyby zewnętrzne przykrości miały zatruć domowe pożycie pana, miałbym śmiertelne wyrzuty sumienia. Wiem jednak, że jesteś pan z metalu, z którego wykuwa się bohaterów... Nie dawaj mi pan natychmiastowej odpowiedzi. Pomyśl przez tydzień, przyjedź do mnie w przyszły czwartek. Pogadamy jeszcze i poweźmiemy postanowienie.
Marek powrócił wieczorem do domu z szumem w głowie, w walce z sumieniem. Czy powinien stłumić obawy, do których nie śmiał się przyznać przed sobą, wdać się z babką i matką żony w niezawodną walkę i może zatracić w niej szczęście swego życia? Postanowił zrazu rozmówić się szczerze z Genowefą, ale nie śmiał, czuł bowiem dobrze, iż odpowie mu poprostu, aby postąpił podług swego obowiązku i przekonania. Nie powiedział jej nawet o propozycyi Salvana, opanowany coraz większym niepokojem i niezadowolony z siebie. Dwa dni przeżył w wahaniu i wątpliwości, aż zaczął rozważać położenie, rozbierać powody, które mogły go skłonić do przyjęcia lub odrzucenia miejsca w Maillebois.
Najpierw więc przedstawiło mu się miasteczko takie, jakiem je znał od czasu sprawy Simona. Przesunął mu się w myśli mer Darras, który był człowiekiem dobrym, postępowym, a nie śmiał być otwarcie nawet sprawiedliwym, z obawy utracenia urzędu i narażenia majątku, zebranego w wielkich przedsiębiorstwach. Potem uprzytomniał sobie Bongardów, Doloirów, Savinów, Milhomme’ów — istoty o inteligencyi i moralności miernej, przypomniał sobie ich opowiadania, w których okrucieństwo walczyło o lepsze z niedorzecznością. Po za nimi był cały tłum, wydany na pastwę jeszcze dzikszych bajek, zdolny do natychmiastowych okrucieństw. Panowały tam dzikie przesądy, stan umysłów był stanem ludu barbarzyńskiego, wierzącego w fetysze, zasadzającego swą chwałę na rzezi i rabunku, ludu bez wyrozumiałości, bez rozumu i dobroci. Wówczas zagadnienie stanęło przed nim wyraźnie: dlaczego brnęli i pozostawali chętnie w tem bagnie kłamstw i fałszów? Dlaczego odrzucali logikę, proste rozumowanie, z instynktowną nienawiścią, jakgdyby czuli strach przed czystością, prostotą i jasnością? Dlaczego zamykali oczy na widoczny blask słońca i woleli raczej zaprzeczyć światłu, niż je uznać? — dlaczego, nakoniec, w sprawie Simona, dali z siebie nadzwyczajne a opłakane widowisko ludu o sparaliżowanym rozumie i uczuciach, który nie chce widzieć ani rozumieć, zaprzecza faktom pewnym, gromadzi w duszy i wokoło siebie najgrubsze ciemności, aby nie widzieć jasno i wrzeszczeć śród nocy przesądów i zabobonów? Niezawodnie lud ten zatruto- — takie dzienniki, jak „La Croix de Beaumont“ i „Le Petit Beaumontais“, sączyły codziennie wstrętny napój, co sprowadza zgniliznę i wprawia w malignę. Zatrucie nie wystarczało przecież do wytłómaczenia tej ospałości sumienia, tej nicości, w jaką wpadła inteligencya ogółu. Jeżeli lud mógł się tak łatwo poddać zatruciu, to dlatego, że nie miał żadnej siły odporu. Trucizna działa przedewszystkiem na nieświadomych, na tych, co nic nie umieją, co są niezdolni do krytyki, do badania i rozumowania. Podstawą zatem tylu nieszczęść, niesprawiedliwości i ohydy, była ciemnota, pierwotna i jedyna przyczyna długiej, krzyżowej drogi postępującej ludzkości, trudnego wspinania się ku światłu po przez wszystkie brudy i zbrodnie historyi. U tej zatem podstawy przedsięwziąć należało pracę, oświatę ciemnych tłumów, gdyż nastręczył się jeden dowód więcej, iż nieoświecony lud niezdolnym jest do zdrowego sądu a prawda jedynie prowadzi do sprawiedliwości.
Gdy Marek doszedł do tego punktu rozmyślań, zdjęło go zdumienie. Jakim sposobem we Francyi cały lud, szerokie masy, zamieszkujące wsie i miasta fabryczne mogły pozostawać na poziomie umysłowości barbarzyńców, czcicieli fetyszów? Czyż republika nie trwa już od ćwierci wieku, czyż założyciele nowego porządku nie zrozumieli jasno nowych potrzeb, dając za podstawę wolnemu państwu prawa szkolne, otwierając przymusowe, bezpłatne i świeckie szkoły elementarne? Mogli byli wierzyć, że w ten sposób spełnili swoje zadanie, że rzucili posiew republikański, że na gruncie francuzkim wyrośnie świadoma siebie ludność, wyzwolona nareszcie z odwiecznych kłamstw i błędów. Po dziesięciu lub dwudziestu latach, pokolenia, wychowane w szkole, wykarmione prawdą, wyrwać się miały ze starych ciemnic i utworzyć lud coraz wolniejszy, hołdujący rozumowi i logice, zdolny czuć prawdę i sprawiedliwość. A tymczasem trzydzieści już lat minęło od tego czasu a krok, zrobiony naprzód, zdawał się niknąć wobec najlżejszej zamieszki ogólnej; lud dzisiejszy, pod nagłym naporem fali odwiecznych ciemności, wracał do ogłupienia i szału przodków. Co się stało? Jaki głuchy opór, jaka siła podziemna paraliżowała ogromny wysiłek, i uczyniony dla wydobycia cierpiących prostaczków z ciemnej niewoli? W odpowiedzi ujrzał Marek przed sobą wroga, siewcę ciemnoty — papieztwo. Skrycie, cierpliwie, jak wytrwały robotnik, pozagradzało drogi i pojednemu zabierało biedne, ciemne umysły, które starano się wydrzeć z pod jego władzy. Watykan rozumiał zawsze, że winien być panem kształcenia, to jest dowolnego rozsiewania ciemności i kłamstwa w celu utrzymania w niewoli dusz i ciał. Teraz znowu przeniósł walkę na grunt szkoły i z godną, podziwu obłudną giętkością, udawał republikanizm, aby, korzystając z wolnych praw, trzymać w więzieniu swych zasad tysiące dzieci, które właśnie owe prawa wyswobodzić miały. Im więcej młodych umysłów spętanych kłamstwem, tem więcej przyszłych rycerzy okrutnego, zaborczego bóstwa, panującego nad ohydnem społeczeństwem dzisiejszem. Papież polityk, prowadził kampanię, aby wypędzić z Francyi swobodę a zdobycze jej, w imię wolności, przywłaszczyć sobie. Założyciele zaś republiki, wobec rzekomego złożenia broni ze strony kościoła, uznali się naiwnie za zwycięzców. Uspokoili się i przez zbytek tolerancyi wyciągnęli doń rękę, święcąc nadejście nowego ducha zgody, pokoju i zjednoczenia wszystkich wierzeń w jedną religię patryotyzmu. Skoro republika tryumfowała, dlaczegóżby nie miała przygarnąć wszystkich swych dzieci, nawet opornych, które ją zawsze pragnęły zdusić? Dzięki jednak tej pięknej szlachetności, robota dalej ryła się pod ziemią, wygnane zakony wracały jeden za drugim, odwieczne dzieło podboju i zaboru postępowało bez wytchnienia, kolegia jezuitów, dominikanów i innych zakonów, zajmujących się nauczaniem, zaludniały powoli swymi wychowańcami, lub zwolennikami urzędy, sądownictwo, armię a szkółki braciszków i siostrzyczek wywłaszczały bezpłatne, przymusowe, świeckie szkoły elementarne. Szło wszystko tak dobrze, że przebudzony nagle kraj ujrzał się całkiem w rękach papieża, mającego swoich ludzi na najlepszych stanowiskach organizmu państwowego a przyszły swój lud, chłopów, robotników i żołnierzy pod władzą zakonników.
W niedzielę Marek był właśnie świadkiem widowiska, które uderzająco potwierdzało jego wnioski. Ciągle jeszcze się wahał, czy przyjąć propozycyę Salvana a gdy w niedzielę udał się do Maillebois, aby u Lehmanów zobaczyć się z Dawidem, natrafił na uroczysty obchód religijny i przez ciekawość chciał mu się przypatrzyć. Od dwóch już tygodni „La Croix de Beaumont“ i „Le Petit Beaurnontais“, zapowiadały w płomiennych artykułach tę ceremonię, wprawiając w gorączkę całą okolicę. Chodziło o to, że kaplica kapucynów otrzymała w darze przepyszny relikwiarz, zawierający kawałek kości świętego Antoniego Padewskiego, skarb nieoszacowany, zakupiony, jak mówiono, ze składek wiernych za dziesięć tysięcy franków. Na inauguracyę tej relikwii urządzono u stóp świętego uroczystość, którą biskup Bergerot przyrzekł uświetnić swoją obecnością. Łaskawość biskupa zaciekawiała głównie wszystkich i wywoływała plotki, nie zapomniano bowiem, jak odważnie popierał zawsze księdza proboszcza Quandieu, przeciw zbijaczom grosza, kapucynom, którzy starali się przeciągnąć na swoją stronę i dusze i pieniądze. Przypomniano sobie, jak w czasie objazdu dyecezyi, ostro mówił o kupczących w świątyni, których Chrystus na nowo musiałby wypędzać. Uchodził przytem zawsze za zdecydowanego simonistę. I oto teraz zgadza się dać kapucynom publiczny dowód przychylności, prezydując w ich sklepiku, podczas ceremonii? Uległ zatem, ustąpił wobec jakichś potężnych względów, skoro w przeciągu kilku zaledwie miesięcy zadawał sobie kłam, który dużo musiał kosztować tego rozsądnego i wykształconego człowieka?
Historya była prostą, Marek odgadywał ją z łatwością: obłąkańczy, niepowstrzymany pęd wiernych uniósł za sobą biskupa i proboszcza. Przez jakiś czas ksiądz Quandieu opierał się umieszczeniu w parafialnym kościele skarbonki świętego Antoniego, nie chcąc przyczynić się do tego, co nazywał bałwochwalstwem, spaczeniem ducha religii. Potem, wobec oburzenia, którego stał się przyczyną, wobec osamotnienia, w które codzień bardziej popadał, uległ obawie, zawahał się, czy religia nie ucierpi z powodu jego bezwzględności i zmuszony był pokryć nową ranę świętym płaszczem kapłaństwa. A gdy raz poszedł do pałacu biskupiego, aby wyznać swoje wątpliwości, walkę i porażkę, biskup Bergerot, równie zwyciężony, lękający się poniżenia dla, władzy Kościoła, gdyby ujawnił szaleństwa i plamy, z płaczem go uściskał i przypieczętował zgodę. Ile jednak goryczy, ile tajemnego bólu odczuwali ci dwaj duchowni, prałat i prosty proboszcz, złączeni jedną wiarą! Cierpieli nad swoją bezsilnością, nad swem przymusowem tchórzostwem, nad porażką, której się poddawali, potępiając jej nędzę i hańbę; najbardziej jednak cierpieli nad swoim ideałem zbrukanym, rzuconym na pastwę głupocie i chciwości ludzkiej, nad skrwawioną, konającą w nich wiarą, którą handlowano. Chrystyanizm, tak czysty przy urodzeniu, jedno z najpiękniejszych haseł braterstwa i swobody a nawet katolicyzm, tak śmiałego lotu, taki potężny czynnik cywilizacyi — jakżeż się przedstawi!
Przejęty gniewem i wstrętem, Marek nie mógł dłużej wytrzymać. Widział, jak ojciec Crabot doczekał się uprzejmego uśmiechu biskupa Bergerota, z którym wiódł przyjacielską pogawędkę, ogólnie zauważoną, podczas, gdy ksiądz Quandieu uśmiechał się również, ale z wyrazem goryczy na ustach. Stało się więc, zwyciężyli braciszkowie i zakonnicy. Marka dusiło w kaplicy, wyszedł więc, czując potrzebę jasnego słońca i świeżego powietrza.
Potrzebował odludnych ulic, wolnej przestrzeni. Tej niedzieli Genowefa przyjechała z nim do Maillebois, chcąc spędzić popołudnie u babki i matki. Pani Duparque cierpiała na podagrę, która ją przykuła do łóżka i dlatego jedynie nie mogła być w kaplicy kapucynów na uroczystości świętego Antoniego. Ponieważ zaś Marek przestał bywać u krewnych żony, umówili się zatem, że będzie jej oczekiwał na dworcu, na pociąg, odchodzący o czwartej. Była dopiero trzecia, więc zwolna, machinalnie poszedł aż do zadrzewionego placu przed dworcem i usiadł na ławce, stojącej na uboczu. Rozmyślał dalej, prowadząc wewnętrznie walkę, która go pochłaniała całkowicie.
Nagle zajaśniało mu w głowie. Nadzwyczajne widowisko, którego był świadkiem, wszystko, co widział i słyszał, napełniło go oślepiającą pewnością. Jeżeli naród cierpiał, przebywał straszne przesilenie, jeżeli Francya rozpadała się na dwie Francye wrogie, coraz bardziej sobie obce, gotowe pożerać się wzajemnie — to działo się tak dlatego, że Rzym na jej grunt przeniósł pole walki. Francya była ostatniem wielkiem państwem katolickiem; ona jedynie posiadała ludzi i pieniądze — siłę, zdolną narzucić swą wolę światu; logicznem więc było, że Rzym ją wybrał do wydania ostatecznej walki z gorącem pragnieniem odzyskania władzy doczesnej, któraby mogła ziścić odwieczne marzenia wszechświatowego panowania. Francya zatem była teraz niby owe pograniczne równiny, pola, winnice, żyzne ogrody, gdzie dwa wojska się schodzą i potykają dla załatwienia jakiegoś wielkiego sporu: żniwa zniszczone przez ataki konnicy, winnice i ogrody spustoszone przejściem dział w galopie, wsie zburzone bombami, drzewa zdruzgotane postarzałemi, równina cała zamieniona w pustynię śmierci. Tak samo Francyę dzisiejszą pustoszy i rujnuje wojna Watykanu przeciw duchowi sprawiedliwości, śmiertelna wojna, bez wytchnienia i litości, Rzym bowiem rozumiał dobrze, iż musi zwyciężyć, lub sam polegnie. Ztąd ta zajadła walka na wszystkich polach, we wszystkich sferach, walka, co zatruwa wszystkie sprawy, wywołuje wojnę domową, zamienia kraj cały na pole rzezi, gdzie wkrótce pozostaną tylko trupy i zgliszcza. W tem tkwiło śmiertelne niebezpieczeństwo, pewna śmierć, jeżeliby Watykan zwycięzki pchnął Francyę w ciemnotę i nędzę przeszłości, czyniąc z niej naród upadły i konający w nicości.
Wówczas wszystkie spostrzeżenia, które go nękały, napłynęły wielką falą, nowem oblaną światłem. Widział całą podziemną robotę, dokonywaną od pół wieku; najprzód mądre zabiegi wychowania zakonnego — podbój przyszłości przez dzieci, potem polityka papieża, który uznał Republikę, aby ją opanować i zwyciężyć. Jeżeli Francya republikańska stała się obecnie biednym krajem wykolejonym, szarpanym niezgodą i niepewnością, blizkim cofania się, zamiast postępu — zawdzięczać to należało jezuitom i innym zakonom, które schwyciły w garść dzieci, potroiły w ciągu trzydziestu lat liczbę swoich wychowańców, rozsiewając po całym kraju swoje możne zakłady. I nagle, pod naporem faktów, jezuityzm pewny zwycięztwa a zmuszony do kroków stanowczych, wystąpił jawnie ze swą robotą, głosił ją, podtrzymywał, licząc na panowanie nad krajem. Przed przerażonym wzrokiem powstał cały, już dokonany podbój: wysokie stanowiska w armii, w sądownictwie, w rządzie, w polityce — zostawały w rękach ludzi, wychowanych, wytresowanych przez jezuitów; mieszczaństwo, niegdyś, liberalne, niewierzące, teraz skłaniało się do wstecznictwa a kongregacye otwierały swoje szkoły naprzeciw szkół świeckich a nawet opanowywały te ostatnie, osadzając w nich nauczycielki i nauczycieli, którzy byli jego stronnikami i, przez tchórzostwo lub chciwość, pracowali dla ich dobra. Stanął wobec społeczeństwa na stopie otwartej wojny. Dla podtrzymania tej wojny zbijał pieniądze; zakony stały się przemysłowemi i handlowemi; sam zakon Dobitego Pasterza zarabiał rocznie około dwunastu milionów, zatrudniając czterdzieści siedem tysięcy robotnic w dwustu dziesięciu swoich zakładach. Sprzedawał wszystko: likiery i obuwie, lekarstwa i meble. Wyciągał pieniądze ze wszystkiego, zbierał ciężki podatek od głupoty i łatwowierności ludzkiej fałszywemi cudami. Klerykalizm stawał się milionerem, panem ogromnych włości, miał w kasie dość pieniędzy, aby przekupywać partye, rzucać je wzajem na siebie i tryumfować wśród krwi i ruin wojny domowej. Przed oczami Marka stanął obraz walki strasznej, nieuniknionej i nigdy jeszcze nie odczuł z taką siłą, jak niezbędnem jest, aby Francya widziała jasno, jeżeli sama nie ma zginąć.
Znowu przypomniał sobie Bongardów, Doloirów, Savinów, Milhomme’ów, słabe rozumowania ich tchórzliwych serc i zatrutych umysłów, ich zasklepienie w grubej ciemnocie, niby w puchu bojaźliwego samolubstwa. Ten tłum zahukany, ogłupiały, pełen przesądów, utrzymywany w bezrozumnym klerykalizmie — to była Francya. Aby ją prędzej doprowadzić do zgnilizny, wymyślono wstrętny antisemityzm, tę pobudkę do nienawiści religijnej. Na początek trzeba lud rzucić na żydów, wyzyskać odwieczną nienawiść a w końcu zagarnąć znów w jarzmo, zepchnąć w ciemności. Jutro zaś Francya upadnie jeszcze niżej a Bongardowie, Doloirowie Savinowie i Milhomme’owie bardziej jeszcze zidyocieją, opanowani ciemnotą i kłamstwem, jeżeli dzieci ich pozostawi się w rękach braciszków i jezuitów, na ławkach szkół zakonnych. Nawet zamknięcie tych szkół nie było dostatecznem, trzeba było oczyścić, doprowadzić do właściwej godności szkoły gminne. Na jednego Férou, inteligentnego i odważnego, chociaż szalejącego z nędzy, na jedną pannę Mazeline, wyborną kierowniczkę serc i umysłów, ileż marności, ile umysłów złych, zaprzedanych nieprzyjacielowi, zbłąkanych, najgorszy wpływ wywierających: taka panna Rouzaire, ambitna, zacięta klerykałka dla korzyści; tuki Mignot niezdecydowany, idący w kierunku, w którym go popycha otoczenie; taki Doutrequin, człowiek uczciwy, dziś z fałszywego patryotyzmu antisemita i wstecznik — a po za tymi, wielu innych, cały personel nauczania początkowego zepsuty, wykolejony z prawej drogi, ciągnący w przepaść powierzone sobie dzieci — pokolenia przyszłości. Marka zimny dreszcz przeszedł; niebezpieczeństwo, grożące krajowi, nigdy jeszcze nie wydało mu się tak naglącem i tak strasznem: stanęło przed nim jak ostateczna, nieubłagana konieczność.
Walka wybuchnie z pewnością na gruncie szkół początkowych, gdyż zasadniczą kwestyą było, jakie wychowanie dać ludowi.
Marek całą nadzieję pokładał w dzieciach powierzonych jego opiece, uczących się w początkowych szkołach całej Francyi. Przedstawiały one surowy materyał, z którego miał powstać naród przyszłości, trzeba było je wykształcić na obywateli.
Nagle więc postanowił, że przyjmie propozycję Salvana, zamieszka w Maillebois, jako nauczyciel elementarny, będzie walczył przeciw zatruwaniu ludu przesądami. Będzie pracował nad wyzwoleniem prostaczków, postara się zrobić z nich obywateli przyszłości. Ludność tę, pogrążoną w ciemnocie i kłamstwie, niezdolną do sprawiedliwości, odrodzić należało w dzieciach i wnukach, kształcić je, aby stworzyć powoli naród świadomy prawdy a przez to jedynie zdolny do sprawiedliwości. Byt to najwyższy obowiązek, najpilniejszy dobry uczynek, od którego zależało zbawienie kraju, jego sława i siła w misyi oswobodziciela i siewcy sprawiedliwości po przez wieki i narody. Jeżeli jednej chwili starczyło, aby go zdecydować, podczas, kiedy przez trzy dni wahał się w obawie utraty szczęścia, jakiego doznawał w objęciach Genowefy, to dlatego, iż przed nim również stanęła kwestya kobiety, niewolnicy ogłupianej, narzędzia zepsutego i szerzącego zepsucie. Jakie żony, jakie matki wyrosną kiedyś z tych dziewcząt, które panna Rouzaire prowadzi? Dopóki kobieta, walcząc z mężczyzną o niesprawiedliwe prawa i nikczemne obyczaje będzie własnością i bronią jezuitów, dopóty niemożliwem jest szczęście społeczne a wojna między dwiema wrogiemi płciami trwać będzie wiecznie. Kobieta zaś stanie się istotą swobodną, towarzyszką mężczyzny, stanowiącą o sobie i swojem szczęściu dla szczęścia męża i dzieci — wtedy dopiero, gdy przestanie zależeć od jezuity, który dziś jest władcą, co ją psuje i gubi. Czy nie mimowolne przerażenie, dreszcz niepokoju przed możliwym i blizkim dramatem, rujnującym jego pożycie, zniewalał jego samego do uchylania się od obowiązku? Postanowienie jego mogło być podjęciem walki u domowego ogniska, wypełnieniem obowiązku względem bliźnich z narażeniem własnego serca na krwawy ból. Uświadomi! to sobie obecnie i z niejakiem bohaterstwem a zarazem prostotą spełniał czyn, do którego się zapalił, jako do przedsięwziętej dobrej sprawy. Powołaniem najwyższem, najszlachetniejszem w nowem społeczeństwie jest powołanie biednego, pogardzonego nauczyciela początkowego, obowiązanego uczyć prostaczków, zrobić z nich przyszłych szczęśliwych obywateli, budowniczych państwa sprawiedliwości i pokoju. Widział teraz jasno swoją misyę, apostolstwo prawdy, której zawsze namiętnie poszukiwał, pragnąc ją poznać i głosić wszystkim.
Podniósłszy oczy, zobaczył Marek na zegarze dworca, że było już po czwartej. Pociąg odszedł i trzeba było czekać do szóstej. W tejże samej prawie chwili ujrzał Genowefę, która zmartwiona, dla pośpiechu niosła Ludwikę na ręku.
— Przepraszam cię, mój drogi — zawołała — zapomniałam zupełnie o godzinie... Babka mię zatrzymywała, rozgniewana, że się do ciebie spieszę tak, że w końcu straciłam świadomość czasu.
Usiadła przy nim na ławce, trzymając córeczkę na kolanach. Marek pochylił się z uśmiechem i ucałował dziewczynkę, która wyciągnęła rączyny, aby go chwycić za brodę. Potem rzekł spokojnie:
— Poczekamy do szóstej, kochanie. Nikt nam nie przeszkadza, zostaniemy tutaj... Tembardziej, że mam ci coś powiedzieć.
Ludwika, nie zważając na nic, wskoczyła na kolana ojca i chciała się bawić.
— Czy była grzeczna? — spytał Marek.
— U babki zawsze jest grzeczna, bo się lęka... Teraz zato, widzisz, jak używa.
Zdoławszy zabrać dziecko, zapytała:
— Co masz mi powiedzieć?
— Coś, o czem nie mówiłem ci dotąd, bo nie byłem zdecydowany... Ofiarowano mi miejsce nauczyciela tu, w Maillebois i przyjmę je. Co myślisz o tem?
Spojrzała na niego zdziwiona, nie mogąc się zdobyć na odpowiedź. Widział jasno w jej oczach najprzód błysk radości a potem rosnący niepokój.
— No, cóż myślisz?
— Myślę, mój drogi, że to awans, na który nie liczyłeś tak prędko... Tylko położenie nie będzie łatwem tu, wśród podnieconych namiętności, przy twoich znanych wszystkim zasadach.
— Zapewne, myślałem o tem, ale byłoby tchórzostwem cofać się przed walką.
— Zresztą, jeżeli mam ci powiedzieć szczerze, co myślę, boję się, że gdy przyjmiesz, to nas ostatecznie poróżni z babką. Z matką można się jeszcze uładzić. Ale wiesz, że babka jest nieubłagana; będzie myślała, że przyjeżdżasz popierać sprawę antychrysta. To pewne zerwanie.
— Radzisz mi zatem odmówić; miałabyś mi także za złe, nie byłabyś zadowolona, gdybym przyjął?
Spojrzała na niego z blaskiem prawdziwej szczerości.
Ja miałabym ci brać za złe! — zawołała — robisz mi przykrość, mój drogi; dlaczego tak mówisz? Trzeba, żebyś postępował według sumienia, żebyś pełnił obowiązek, jak go rozumiesz. Sam najlepiej możesz sądzić a wszystko, co zrobisz, będzie dobre.
Słyszał jednak w jej głosie drżenie, jakby obawę niewyznanego niebezpieczeństwa, którego dotknięcie już czuła.
Znowu nastała chwila milczenia, w czasie której ujął jej ręce z pieszczotą.
— Więc jesteś zupełnie zdecydowany? — spytała Genowefa.
— Zupełnie. Uważałbym za złe, gdybym postąpił inaczej.
— W takim razie, ponieważ mamy blizko półtorej godziny do odejścia pociągu, sądzę, że powinnibyśmy pójść do babki i zawiadomić ją o twojem postanowieniu... Chciałabym, żebyś z nią postępował otwarcie, niech nie myśli, że się ukrywasz.
Patrzała na niego a on wyczytał w jej oczach wielką prawość i trochę smutku.
— Masz słuszność, kochanie, chodźmy do babki.
Skierowali się zwolna ku placowi Kapucyńskiemu; Ludwika, którą matka prowadziła za rękę, opóźniała ich, drepcąc małemi nóżkami. Kwietniowy wieczór był prześliczny, szli w milczeniu, pogrążeni w poważną zadumę. Na opustoszałym placu domek babki zdawał się, jak zwykle, uśpionym. Zastali panią Duparque, siedzącą w ciasnym saloniku na dole, z nogą wyciągniętą na krześle; robiła pończochy dla jakiegoś zakładu religijnego; pod oknem, pani Bertherau również zajęta była robotą.
Mocno zdziwiona powrotem Genowefy, a szczególniej obecnością Marka, odłożyła babka pończochę, oczekując wyjaśnienia; nie poprosiła ich nawet siedzieć. Kiedy Marek opowiedział jej o propozycyi, jaką mu zrobiono o postanowieniu przyjęcia miejsca nauczyciela w Maillebois i dodał, że przyszedł uprzedzić ją o tem, żachnęła się i ruszyła ramionami.
— Ależ to szaleństwo, mój chłopcze! Nie posiedzisz tu ani miesiąca.
— Dlaczego? Dlaczego? Bo nie takiego, jak ty nauczyciela nam potrzeba. Znasz ducha okolicy, wiesz, jakie tu ojcowie święcą tryumfy. Nie mógłbyć wytrzymać z twemi wyobrażeniami, musiałbyś wojować z całą ludnością.
— To będę wojował. Trzeba, niestety, walczyć, chcąc kiedyś zwyciężyć.
Wtedy rozgniewała się na dobre.
— Nie mówże głupstw! Zawsze pełen pychy i buntu przeciw Bogu! Ależ ty jesteś ziarnkiem piasku, mój biedaku i doprawdy, litość we mnie budzisz, sądząc, że masz dość siły, aby zwyciężyć w walce, w której Niebo i ludzie cię zgniotą.
— Nie ja jestem silny, lecz rozum i prawda.
— Tak, tak, wiem... Mniejsza o to. Słuchaj: nie chcę, żebyś tu przybył jako nauczyciel, bo idzie mi o mój spokój, o moją opinię, bo zanadto bolałoby mię i upokarzało, widzieć tu zblizka naszą Genowefę, żyjącą z człowiekiem bez Boga i ojczyzny, gorszycielem dusz pobożnych... Mówię ci, że to szaleństwo. Odmówisz.
Zrozpaczona pani Berthereau spuściła głowę nad robotą, żeby uniknąć udziału w sporze. Genowefa wyprostowana i bardzo blada, trzymała za rękę przerażoną Ludwikę, która się kryła w fałdy jej sukni. Marek zaś, postanowiwszy zachować spokój, odpowiadał łagodnie, nie podnosząc głosu:
— Nie — odrzekł — nie mogę odmówić. Postanowienie moje jest, niezachwiane i przyszedłem poprostu oznajmić o tem.
Wówczas pani Duparque straciła wszelką miarę, zniecierpliwiona nieruchomością, w jaką ją wprawiała podagra. Nigdy nikt się jej nie opierał, wpadła więc we wściekłość, łamiąc się o tę spokojną wolę. To, czego nie chciałaby powiedzieć, o czem nie mówiono u niej wcale, wyrwało się jej w wybuchu strasznego gniewu.
— Pozwól sobie — wołała — powiedz wszystko, wyznaj, że chcesz tu na miejscu zajmować się tą obrzydłą sprawą Simona. Tak, trzymasz z tymi ohydnymi żydami, marzysz o tem, aby znowu poruszyć te brudy, znaleźć jaką niewinną ofiarę i posłać ją do ciężkich robót w miejsce waszego plugawego, słusznie skazanego mordercy... Przyznaj się, przyznaj!
Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu, bo czuł doskonale, że na dnie gniewu, który obudzał, tkwiła sprawa Simona, strach, że ją podniesie, że doścignie nakoniec prawdziwego winowajcę. Po za panią Duparque odgadywał jej spowiednika, ojca Crabota, opór przeciw temu, żeby rozpoczął walkę w Maillebois pochodził ztamtąd, z mocnej woli niedopuszczenia nauczyciela, nie będącego w rękach zakonu.
— Naturalnie — odpowiedział z miną spokojną zawsze jestem przekonany o niewinności mego towarzysza, Simona i zrobię wszystko, co będzie możliwem, aby jej dowieść.
Pan Duparque zwróciła się gwałtownie do pani Berthereau i do Genowefy.
— A wy słuchacie i nic nie mówicie! Nasze imię będzie wmieszane w tę haniebną historyę. Nasze dziecko będzie w obozie nieprzyjaciół ludzkości i religii... Ty, matka, powiedz jej, że to niepodobieństwo, że powinna przeszkodzić tej ohydzie dla swego, dla naszego honoru!
Mówiła do pani Berthereau, która wypuściła z drżących rąk robotę, przerażona kłótnią. Milczała chwilę, z trudnością wydobywając się ze zwykłego stanu ponurej lękliwości. Zdecydowała się nareszcie:
— Babka ma słuszność — rzekła — obowiązkiem twoim, moja córko, jest nie pozwolić na czyny, za które spadnie na ciebie w części odpowiedzialność przed Bogiem. Jeżeli mąż cię kocha, to cię posłucha, ty jedna zresztą możesz przemówić do jego serca. Twój ojciec nigdy nie postępował przeciw moim życzeniom w kwestyach sumienia.
Genowefa, silnie wzruszona, zwróciła się ku Markowi, tuląc do siebie nieodstępną Ludwinię. Poruszona była do głębi swej istoty: cała jej przeszłość, jako pensyonarki u Wizytek, jej nabożne wychowanie budziło się i sprawiało jej zawrót głowy a jednak odpowiedziała to samo, co już mówiła mężowi:
— Marek sam najlepiej może sądzić; zrobi to, co będzie uważał za swój obowiązek.
Przejęta zgrozą, pani Duparque znalazła dość siły, by powstać mimo chorej nogi.
— Tak to odpowiadasz! Ty, którą wychowałyśmy po chrześciańsku, co byłaś ukochanem dzieckiem, doszłaś do tego, że się wyrzekasz, że żyjesz bez religii, jak bydlęta! Hołdujesz szatanowi, zamiast starać się go zgnębić. Tem większą jest wina twego męża i będzie za nią ukarany, będziecie ukarani oboje a przekleństwo dotknie nawet wasze dziecko!
Wyciągnęła ręce, wyprostowana i groźna tak, że Ludwinia, zdjęta strachem, głośno zapłakała. Marek szybko wziął ją na ręce i przytulił do siebie a dziewczynka, jakby chcąc się schronić na jego łonie, zarzuciła mu ręce na szyję. Genowefa zbliżyła się również i oparła się na ramieniu człowieka, któremu powierzyła swe życie.
— Wynoście się, wynoście się wszyscy troje! — wołała pani Duparque. — Idźcie za swoją pychą i szaleństwem, które będzie waszą zgubą... Słyszysz, Genowefo, wszystko skończone między nami, dopóki sama nie powrócisz, a powrócić musisz; zanadto długo żyłaś z Bogiem, zdobędzie cię napowrót, ubłagam to u niego... A teraz idźcie, idźcie, nie chce was znać!
We łzach, zbolała, spojrzała Genowefa na matkę, która zmieszana płakała pocichu. Zdawało się, że młoda kobieta waha się wobec tej okrutnej sceny, ale Marek wziął ją łagodnie i wyprowadził. Pani Duparque upadła na fotel a domek pogrążył się znowu w chłodny cień i ponure milczenie.
Następnego czwartku Marek udał się do Beaumontu, aby powiedzieć Salvanowi, że przyjmuje miejsce. Zaraz też w pierwszych dniach maja został mianowany, opuścił Jonville i osiedlił się jako głowny nauczyciel szkoły elementarnej w Maillebois.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Część druga.[1]

I.

Marek odbywał pierwszą, lekcyę w Maillebois w słoneczny poranek majowy. Wielka sala nowo wybudowanej szkoły miała od strony placu trzy duże okna o matowych szybach, przez które wchodziło żywe, jasne, wesołe światło. Naprzeciw katedry nauczyciela, wzniesionej na podwyższeniu o trzech stopniach, stały w cztery rzędy wszerz a osiem w głąb — ławki z pulpitami dla uczniów, każda na dwie osoby.
Nagle powstał hałas i głośne śmiechy, bo jeden z uczniów umyślnie się przewrócił, idąc na miejsce.
— Moje dzieci — przemówił spokojnie Marek — bądźcie grzeczne. Nie będę was karał, ale przekonacie się, że ze mną lepiej jest i zabawniej postępować rozsądnie... Panie Mignot, proszę zrobić apel.
Żądał, żeby przy pierwszej lekcyi był obecnym pomocnik, Mignot, którego zachowanie wyrażało nieżyczliwość i drwiące zdumienie, że dano mu za dyrektora, człowieka tak skompromitowanego w ostatnich skandalach. Ośmielił sie nawet chichotać wraz z uczniami, gdy jeden z nich dla śmiechu upadł na ziemię. Zaczął jednak wywoływać:
— August Doloir!
— Obecny! — wrzasnął wesoły chłopak tak głośno, że cała klasa znów wybuchnęła śmiechem.
Był to uczeń, który upadł przed chwilą. Syn mularza Doloira, dziewięcioletni malec, z czupurną miną, inteligentny, ale tak swawolny, że swemi wybrykami sprawiał zamieszanie w całej szkole.
— Karol Doloir!
— Obecny! Tym razem, młodszy o dwa lata brat poprzedniego, pisnął tak przeraźliwie, że pobudził do nowych śmiechów. Jakkolwiek łagodniejszy i spokojniejszy od brata, starał się jednak naśladować we wszystkiem starszego.
Marek zniósł cierpliwie, nie chcąc okazywać srogości. Podczas dalszego wywoływania rozglądał się po wielkiej sali, w której miał pracować dla dobrej sprawy nad tym burzliwym ludkiem. W Jonville nie miał tego przepychu przyborów, co tutaj: jedna czarna tablica koło katedry dla niego, dwie, po dwóch stronach klasy dla uczniów; pełno tablic kolorowanych, miary i wagi, królestwo mineralne, zwierzęce i roślinne, owady pożyteczne i szkodliwe, jadalne i trujące grzyby i mnóstwo dużych map. W jednej z szaf znajdowała się nawet kolekcya ciał chemicznych stałych i niektóre instrumenty chemiczne i fizyczne. Brakowało tylko atmosfery wesołej zgody i przywiązania, które tam panowało. Ostatni nauczyciel, Méchain, chory i niedołężny, dokonał swem niedbalstwem upadku szkoły, która z pięćdziesięciu kilku liczyła obecnie zaledwie czterdziestu uczniów. Trzeba było zatem ratować położenie, powrócić zakładowi pomyślność i porządek.
— Achilles Savin! — wołał Mignot.
Powtórzył raz jeszcze, gdyż nie było odpowiedzi, chociaż obydwaj bracia bliźniaki siedzieli w jednej ławce z ponuremi minami i głowami spuszczonemi. Zdawało się, że te ośmioletnie dzieciaki okazują już ostrożność i hipokryzyę.
— Achilles i Filip Savinowie! — wołał znowu Mignot.
Zdecydowali się nareszcie i bez pośpiechu odpowiedzieli razem:
— Obecni!
Zdziwiony Marek zapytał — dlaczego milczeli, skoro usłyszeli wezwanie. Nie mógł jednak nic wydobyć z chłopców, którzy spoglądali z nieufnością, Jakby gotowi do obrony.
— Ferdynand Bongard! — ciągnął Mignot.
Znowu milczenie. Syn chłopa, Ferdynand Bongard, tęgi, dziesięcioletni chłopiec o tępej minie, siedział ociężale, oparty na łokciach i zdawał się spać z otwartemi oczyma. Dopiero trącony przez towarzysza, krzyknął z przerażeniem:
— Obecny!
Ponieważ obawiano się jego silnych pięści, żaden z kolegów się nie roześmiał. Wśród ciszy zatem Mignot wymienił ostatnie nazwisko:
— Sebastyan Milhomme!
Marek poznał w ławce na prawo syna kupcowej materyałów piśmiennych, łagodnego chłopczyka, o twarzy inteligentnej i miłej. Uśmiechnął się, patrząc w oczy dziecka, gdzie widział odblask duszy, którą zamierzał zbudzić.
— Obecny! — odpowiedział Sebastyan dźwięcznym, wesołym głosem, który wydał się Markowi słodką muzyką wobec poprzednich ponurych lub drwiących odpowiedzi.
Wywoływanie się skończyło i na znak Mignota uczniowie powstali na modlitwę. Od czasu, gdy po Simonie objął miejsce, wprowadził Mechain modlitwę przed lekcyami i po lekcyach. Uległ i w tem namowie panny Rouzaire, która dając siebie za przykład, utrzymywała, że bojaźń Boża wpływa na spokojność uczennic. Zresztą i rodzicom podobał się ten zwyczaj i inspektor Mauraisin patrzał nań przychylnem okiem, jakkolwiek nie było go w programie. Marek jednak powstrzymał dzieci, mówiąc spokojnie a stanowczo:
— Siadajcie, moje dzieci. Nie przychodzicie tu na modlitwy. Odmówicie je w domu, jeżeli wasi rodzice będą sobie tego życzyli.
Zdumiony Mignot spojrzał na niego z szyderczą ciekawością. Nie ostoi się długo w Maillebois nauczyciel, co zaczyna od zniesienia modlitwy! Marek zrozumiał go wybornie, gdyż od przybycia do Maillebois odczuwał wszędzie to samo wrażenie: wszyscy byli pewni, że upadek jego niedaleki. Salvan zresztą, uprzedził go o tem, zalecając w początkach najwyższą ostrożność i tolerancyę. Sprobował znieść modlitwę po głębokim namyśle, jako pierwszą próbę. Wielką miał ochotę iść w tym kierunku dalej, rozumiał jednak, że musi zdobyć mocny grunt pod nogami; aby walczyć bowiem, trzeba było czuć się panem położenia. Drażniły go również cztery, jaskrawo kolorowane obrazy: Genowefa, broniąca Paryża, Joanna d’Arc, wsłuchana w głosy z nieba, król Ludwik, uzdrawiający chorych i Napoleon konno na polu bitwy. Cud i siła, kłamstwo i przemoc, oto co dawano dzieciom za przykład, co zasiewano w mózgi przyszłych obywateli kraju. Czyż nie wymagało to wszystko zmiany? Nie trzebaż było zaczynać wykształcenia i wychowania od podstaw, wpajać prawdę i jedność, aby stworzyć ludzi rozumnych, zdolnych do poczucia sprawiedliwości?
Na pierwszej zatem lekcyi Marek spokojnie a stanowczo zajął pozycyę wśród uczniów, ogarniętych uczuciem ciekawości i oporu. Od tego czasu łagodne zwycięztwo, które pragnął odnieść nad ich sercami i umysłami, utwierdzało się codziennie. Z początku doznawał często uczucia tajemnej goryczy i zwracał się myślą ku ukochanym uczniom, ku dzieciom swego ducha, które zostawił w Jonville’u, w rękach niepewnego nauczyciela, swego kolegi Jauffre’a, żądnego powodzenia intryganta. Wyrzucał sobie niejako, że pracę swoją, tak szczęśliwie rozpoczętą wydał w moc następcy, który mógł ją popsuć; pocieszał się tem tylko, że w Maillebois przedsięwziął zadanie równie ważne a pilniejsze. Później, z upływem czasu, w miarę postępującej pracy, roznamiętniał się do sprawy, oddając się jej z zapałem i wiarą w swoje powołanie.
Po wyborach, które miały miejsce w maju, znowu nastała cisza. Do tego czasu za pretekst do milczenia podawano obawę drażnienia ludności i spowodowania złych, groźnych dla Republiki wyborów, potem jednak, gdy skład nowej izby pozostał zupełnie ten sam, co poprzednio, wymyślono nową konieczność spokoju, aby podnoszeniem niewczesnych spraw, nie przeszkadzać przeprowadzeniu koniecznych reform. W rzeczywistości jednak, zwycięzcy, zmęczeni walką wyborczą, pragnęli nacieszyć się w spokoju ciężko zdobytem położeniem. To też w Beaumont ani Lemarrois, ani Marcilly, wybrani na nowo, nie chcieli nawet wymawiać imienia Simona, mimo, że obiecali działać, skoro odnowionym będzie ich mandat i przestaną się obawiać ślepego losu wyborów powszechnych. Simona skazano i skazano słusznie, uważało się za rzecz niepatryotyczną wspominać o jego sprawie. W Maillebois naturalnie obserwowano to jeszcze ściślej, tak, że mer Darras, w imię dobra nieszczęśliwego, niewinnego skazańca i jego rodziny, błagał Marka, żeby wyczekiwał zwrotu opinii i tymczasem nie przedsiębrał niczego. Powszechnie udawano zapomnienie, nakazywano sobie milczenie, jakby simoniści i antisimoniści wcale nie istnieli. Marek musiał zrezygnować, błagany przez zawsze pokorną i wystraszoną. rodzinę Lehmanów i przez samego Dawida, który chociaż bohatersko wytrwały, uznawał także potrzebę wyczekiwania. Był przecież na tropie bardzo ważnym, dowiedział się ubocznie i bez pewnych dowodów o wiadomości, którą prezydujący Gragnon pozwolił sobie bezprawnie zakomunikować członkom sądu przysięgłych w czasie ich narady; był to punkt do zupełnej kasacyi sądu, gdyby mógł go poprzeć dowodami. Ponieważ jednak miał świadomość trudnego położenia chwili, pracował w ciszy, nie chcąc obudzić czujności przeciwników. Marek, jakkolwiek bardziej gorączkowy, przyjął tę samą taktykę i udawał obojętność. Sprawa Simona pozostawała w uśpieniu, zdawała się skończoną i zapomnianą a przecież była jak ukryta choroba, jak zatruta, nieuleczalna rana, od której umierał organizm społeczny, ciągle zagrożony złośliwą, śmiertelną gorączką. Jednej niesprawiedliwości Wystarcza, aby zginął od niej lud cały, dotknięty szaleństwem.
Przez pewien czas Marek zajmował się wyłącznie sprawami szkolnemi w przekonaniu, że poświęca swoją pracę dla jedynego sposobu zniszczenia niesprawiedliwości, naprawienia jej i zapobieżenia na przyszłość, zasiewając wiedzę i prawdę w dusze młodych pokoleń. Było to ciężkie zadanie, którego trudności teraz dopiero odczuwał. Widział się samotnym, gdyż miał przeciw sobie i uczniów i ich rodziny i pomocnika Mignota i pannę Rouzaire, sąsiadującą z nim nauczycielkę, której szkołę oddzielały tylko ich prywatne mieszkania. A chwila była rozpaczliwa, szkoła braciszków w ostatnim miesiącu znów zabrała szkole rządowej pięciu uczniów. Dął jakiś wiatr niepopularności; mnóstwo rodzin prowadziło dzieci do zakonników, aby je uchronić od niegodziwości nowego nauczyciela, który pozwolił sobie znieść modlitwę, zaraz w pierwszym dniu urzędowania. Braciszek Fulgenty tryumfował: miał znów przy sobie braciszków Gorgiasza i Izydora, których na jakiś czas usunięto a teraz zawezwano, zapewne aby pokazać, że zakon stoi po nad wszelkie podejrzenia. Brakowało do trójcy braciszka Łazarza, ale ten zmarł niedawno. Księża panowali niepodzielnie; na ulicach Maillebois spotykało się tylko sutanny. Najgorszą dla Marka była drwiąca pogarda, z jaką go traktowano. Nie raczono walczyć z nim nawet, czekano poprostu, aby się sam zgubił jakiem olbrzymiem szaleństwem. Cała okolica naśladowała zachowanie Mignota: okazywano złośliwą ciekawość i pewność nagłego i skandalicznego upadku. Panna Rouzaire mówiła: „Wyleci ztąd najdalej za dwa miesiące“. Marek odczuwał wyraźnie tę nadzieję swoich przeciwników w sposobie postępowania inspektora Mauraisina za pierwszą jego wizytą w szkole. Wiedząc, że Marek ma poparcie Salvana i przełożonego nad nim inspektora akademii, Le Barazera, Mauraisin okazywał ironiczną pobłażliwość; pozwalał mu brnąć dalej, wyczekując jakiegoś ważnego błędu, za który mógłby go usunąć. Nie mówił nic, nawet o zniesieniu modlitwy, potrzebował czegoś bardziej stanowczego, szeregu faktów oskarżających. Widziano, jak się śmiał, rozmawiając z faworytką swoją, panną Rouzaire i od tego czasu Marek był otoczony szpiegami, podpatrującymi i donoszącymi wszystkie jego słowa, jego myśli niemal.
— Bądź ostrożnym, przyjacielu — powtarzał Salvan, ile razy Marek przyjeżdżał do niego, aby zaczerpnąć otuchy. Wczoraj jeszcze Le Barazer otrzymał list bezimienny, w którym nazwano pana trucicielem i filarem piekła. Wiesz pan dobrze o ile pragnę jak najszybszego powodzenia dobrej sprawy, sądzę jednak, że chcąc zdobyć wszystko naraz, wszystko stracić można... Stań się najpierw niezbędnym, zdobądź popularność, staraj się, aby cię polubiono.
Rozgoryczony, uśmiechnął się Marek:
— Ma pan słuszność — odrzekł — czuję sam, że rozsądkiem tylko i miłością można zwyciężyć.
Zajął z żoną i córeczką dawne mieszkanie Simona. Było nierównie większe, niż w Jonville’u: dwa pokoje sypialne, jadalnia, salonik, kuchnia i zachowania gospodarskie. Mieszkanie było czyste, wesołe, słoneczne, okna wychodziły na ogród z kwiatami i jarzynami, ale skromne ich mebelki ginęły w obszernych pokojach a odkąd pogniewali się z panią Duparque, z trudnością mogli się utrzymać z małej pensyi. Wynosiła obecnie tysiąc dwieście franków, ale znaczyło to tyleż samo, co tysiąc franków w Jonville’u, gdyż tu Marek nie mógł liczyć na dodatkowe dwieście franków z sekretaryatu w merostwie. Czy podobna było wyżyć ze stu franków miesięcznie w miasteczku, gdzie utrzymanie było droższe? Jakim sposobem stać godnie na stanowisku, nosić porządne ubranie, zachowywać pozory dostatku? Ciężkie to było zadanie, wymagające cudów oszczędności, bohaterstwa w drobnych szczegółach życia. Jedli też często suchy chleb, aby mieć czystą bieliznę.
Genowefa niosła Markowi cenną pomoc, była mu dzielną towarzyszką. Jak dawniej w Jonville’u i tu dokazywała cudów, aby zapobiedz wszystkim potrzebom, nie zdradzając się z ciężkim niedostatkiem. Zajmowała się wszystkiem sama, prała, łatała, aby Ludwinia była zawsze strojna w świeże, jasne sukienki. Gdyby, jak to było we zwyczaju, pomocnik Mignot stołował się u swego dyrektora, pomogłoby to nieco Genowefie w wydatkach gospodarskich. Mignot jednak, jakkolwiek bezżenny, wolał chodzić do restauracyi, widocznie aby zaznaczyć swą niechęć i nie kompromitować się towarzystwem człowieka, którego panna Rouzaire skazała na najokropniejsze klęski. Sam prowadził nędzne życie jako młody pomocnik; pobierał siedemdziesiąt jeden fr. i 25 cent. miesięcznie, zawsze źle odziany, źle odżywiany i za całą przyjemność mający łowienie ryb w niedziele i czwartki. Wrzał złością i nieprzyjaźnią, jakgdyby z winy Marka jadał złe potrawy w garkuchni. Genowefa jednak była dlań bardzo uprzejmą: ofiarowała się naprawiać mu bieliznę a gdy był chory, sama przyrządziła mu ziółka. Sądzili oboje z mężem, że Mignot słuchał przewrotnych podszeptów, ale w gruncie nie był złym i mieli nadzieję pozyskać go dobrocią i sprawiedliwością.
Aby nie martwić Marka, Genowefa nie śmiała mu powiedzieć, że odczuwają niedostatek, głównie z powodu nieporozumienia z panią Duparque. Dawniej bowiem babka sprawiała ubranie Ludwini, dawała różne podarunki, przychodziła z pomocą w trudnych chwilach, przy końcu miesiąca. Teraz tembardziej, gdy w Maillebois mieszkali tak blisko siebie, mogłaby im często pomagać. Przytem młoda kobieta cierpiała nad tem, że mieszkając blizko babki i spotykając ją codziennie, zmuszona była udawać, że jej nie widzi. Dwa razy trzyletnia Ludwinia, nie rozumiejąca położenia, przy spotkaniu wyciągnęła rączki do babki. Raz Genowefa wróciła z przechadzki bardzo wzruszona, gdyż ulegając okolicznościom, uściskała matkę i babkę na placu Kapucyńskim, gdy Ludwinia rzuciła się w ich objęcia.
Gdy wyznała to Markowi, uścisnął ją z łagodnym uśmiechem i powiedział.
— Bardzo dobrze się stało, kochanie, cieszę się z tej zgody dla ciebie i dla Ludwini. Musiało przyjść, do tego a nie sądzisz przecie, abym po barbarzyńsku krępował was obie, dlatego że sam pogniewałem się z babką.
— Nie, mój drogi, ale to tak przykro, gdy żona chodzi tam, gdzie mąż nie bywa.
— Dlaczego przykro? Dla naszego spokoju lepiej, abym się nie widywał z babką, z którą się nie rozumiemy. Ale nic nie przeszkadza tobie i dziecku odwiedzać od czasu do czasu matkę i babkę.
Genowefa spuściła oczy i zamyśliła się poważnie. Drgnęła wreszcie zlekka i rzekła:
— Wolałabym nie chodzić do babki bez ciebie. Czuję się silniejszą, gdy jesteśmy razem. Masz jednak słuszność, wiem, że byłoby dla ciebie wielką przykrością bywać tam ze mną a z drugiej strony, teraz już zerwać nie mogę.
W ten zatem sposób ułożyły się stosunki, że Genowefa bywała raz na tydzień u pań Duparque i Berthereau. Brała z sobą Ludwinię i spędzały tam godzinę podczas zajęć Marka, który poprzestawał na ukłonie, gdy spotykał babkę i matkę żony.
Z niewyczerpaną cierpliwością i dobrocią Marek w przeciągu dwóch lat podbił sobie uczniów, mimo wrogiego otoczenia i niezliczonych przykrości. Posiadał właściwy, wrodzony talent nauczycielski, umiał stawać się dzieckiem, aby trafić do pojęcia dzieci. Juk wesoły towarzysz, jak starszy brat, chętnie bawił się z niemi. Siła jego polegała na tem, iż zapominał o uczoności, zniżał się do poziomu młodych, nierozbudzonych umysłów i wyszukiwał właściwych określeń, jakgdyby się cieszył, że sam także się uczy. Starał się, aby dzieci zrozumiały wszystko, co obejmował program, mocno zresztą przeciążony: czytanie, pisanie, gramatyka, ortografia, ćwiczenia piśmienne, rachunki, historya, geografia, wiadomości z nauk przyrodniczych, śpiew, gimnastyka, roboty ręczne, moralność, wychowaniu obywatelskie. Główny wysiłek wkładał w sposób nauczania tak, aby dzieci nic nie traciły, aby łatwo i całkowicie przyswajały sobie prawdę, która sama niejako się narzucała, karmiła rozwijające się umysły, stawała się ciałem i duchem przyszłych ludzi.
Z jakąż namiętnością zasiewał i pielęgnował prawdę! Jaką była jego prawda, gdy każdy fałsz przybiera aa siebie pozory prawdziwości? To też Marek nauczał przedewszystkiem, że niema prawdy poza wiedzą, logiką a szczególniej po za doświadczeniem. Syn chłopa lub robotnika, któremu się mówi, że ziemia jest okrągła i krąży w przestrzeni, przyjmuje to na wiarę, jak przyjmuje różne bajki. Trzeba zatem, aby doświadczenie wykazało mu pewność naukową i pomogło między prawdami znaleźć różnicę; tylko prawda doświadczalna jest istotną, jedyną, całkowitą i wieczną. Najpierwszą więc koniecznością było naukowo wytłómaczyć świat i człowieka, umieścić na właściwem, rzeczywistem stanowisku, wskazać dążenie do doskonalenia się i postępu. Niema prawdziwego postępu, swobody i szczęścia po za prawdą, po za znajomością warunków, w jakich człowiek żyje i kroczy naprzód. Potrzeba wiedzy do osiągnięcia zdrowia i pokoju, zawierała w sobie program: swobodny rozwój, nauka, nie będąca martwą literą, lecz stająca się źródłem życia, kierowniczką temperamentów i charakterów. To też przy lekcy i odkładał Marek o ile możności książki i zmuszał uczniów do samodzielnego myślenia. Wtedy dopiero dobrze umieli, gdy się sami przekonali. Nie żądał od nich nigdy, aby wierzyli, dopóki doświadczeniem nie dowiódł im rzeczywistości zjawiska. Cały zakres faktów niedowiedzionych odłożono na bok, jako rezerwę do przyszłych badań; tymczasem dosyć było pewników, aby z nich można było zbudować wielki i piękny przybytek pokoju i braterstwa. Widzieć własnemi oczami, przekonywać się zamiast wierzyć, rozwijać rozumowanie, osobowość wedle przyczyn istnienia i czynów, taką była metoda nauczania Marka, jedyna, mogąca wydać ludzi.
Wiedza jednak nie wystarczała, potrzebnym był węzeł społeczny, poczucie łączności, które dawała sprawiedliwość. Uważał nieraz, z jakiem gorącem oburzeniem woła dziecko, skrzywdzone w swych prawach: „To niesprawiedliwie“! Każda niesprawiedliwość podnosi prawdziwą burzę w jego duszyczce i okropne zadaje cierpienie. Idea bowiem sprawiedliwości jest absolutem. Wyzyskiwał więc to czyste uczucie, tę wrodzoną potrzebę prawdy i sprawiedliwości w dziecku, nie nagiętem jeszcze przez życie do kłamliwych i niesprawiedliwych kompromisów. Drogą jego była prawda i sprawiedliwość, drogą prostą, po której prowadził wychowańców, starając się, o ile możności, aby, gdy zawinią, sami byli własnymi sędziami. Jeżeli wykroczyli przeciw porządkowi, lub spóźnili się na lekcye, dowodził im, że sami na tem tracą. Zdarzało się często, że winowajca sam się oskarżał i tym sposobem zyskiwał przebaczenie. Doprowadził do tego, że współzawodnictwo w sprawiedliwości zapanowało w gromadce, wszyscy ubiegali się o szczerość, porządnie pracowali, aby odrabiać dobrze lekcye, wypełnić obowiązki i zachować swe prawa. Rzecz prosta, iż nie obyło się bez uchybień a nawet ciężkich wykroczeń, był to bowiem zaledwie początek a całych pokoleń uczniów trzeba było, aby szkoła stała się prawdziwym domem zdrowego i szczęśliwego życia. Marka jednak zachwycały najdrobniejsze rezultaty, gdyż w jego pojęciu, jak wiedza była pierwszym warunkiem postępu, tak poczucie sprawiedliwości koniecznym warunkiem szczęścia ludzkiego. Dlaczego burżuazya, klasa najbardziej oświecona, tak szybko popadła w ostateczną zgniliznę? Czy nie z powodu niesprawiedliwości, zbrodniczego bezprawia, z jakiem zagrabiła wszystko dla siebie, odmawiając części należnej innym? Potępiano wykształcenie, dawano za przykład upadek burżuazyi, oskarżając naukę, iż wytwarza wykolejonych, powiększa cierpienia i nieszczęścia. Zapewne, dopóki wiedza działać będzie wśród kłamliwego i niesprawiedliwego społeczeństwu, dopóty dopomagać będzie jego zniszczeniu. Wiedza pracować powinna dla sprawiedliwości, celem jej musi być moralność wolności i pokoju w łonie bratniego państwa przyszłości.
Oprócz sprawiedliwości, wymagał Marek od swoich wychowańców dobroci i miłości. Wszystko wzrastało i kwitło tylko dla miłości i przez miłość. Ogniskiem świata był ten powszechny płomień pożądania i jedności. Każda jednostka czuła niezwalczoną potrzebę zlania się z innymi. Każdą czynność pojedynczą, konieczną indywidualność, swobodę osobistą, można było porównać do ruchów odrębnych organów, zależnych przecież od całości istoty. Człowiek pojedyńczy był wolą i potęgą, czyny jego jednak miały dopiero wtedy znaczenie, gdy spełniane były dla dobra ogółu. Kochać, obudzać przywiązanie, nauczać kochać — całe zadanie nauczyciela zawierało się w tych trzech wyrazach, trzech stopniach wychowania ludzkiego. To też Marek całem sercem kochał swoich uczniów, oddawał się im całkowicie, wiedząc, że trzeba kochać, by nauczać, gdyż tylko miłość może wzruszyć i przekonać. O pozyskanie miłości staał się ustawicznie; po bratersku postępował z malcami, nigdy nie groził postrachem, przeciwnie, zdobywał ich sobie perswazyą, czułością, koleżeńskością, jak starszy brat, dorastający wśród młodszych. Najpilniejszą jego troską było nauczyć kochać innych; nieustannie przypominał, że szczęście jednego zależy niechybnie od szczęścia wszystkich; codziennemi przykładami wykazywał, jakie każdy uczeń robi postępy i jakiej doznaje radości, gdy cała klasa porządnie pracuje. Szkoła, naturalnie, powinna kształcić energię, wyzwalać i podnosić osobowość, uczyć dziecko myśleć i postępować samodzielnie, aby kiedyś, będąc człowiekiem, dało całą sumę swej wartości. Żniwo przecież tej forsownej kultury idzie na powiększenie skarbu ogólnego, bo czy można wyobrazić sobie wielkiego obywatela, któryby pracując samotnie dla zdobycia sławy, nie działał jednocześnie dla szczęścia ogółu? Wychowanie i wykształcenie powinny koniecznie dążyć do jedności, do powszechnej spójni, mocą której ludzkość zespoli się w jedną rodzinę. Żądał wzajemnego przywiązania, życzliwości, chciał, aby szkoła była zgodna, wesoła, pełna słońca, śmiechu i śpiewu, wdrażał uczniów do szczęśliwego życia wiedzy, prawdy i sprawiedliwości, które zapanuje powszechnie, gdy całe pokolenia dobrze kształconych dzieci przygotują tę przyszłość.
Od pierwszego dnia starał się Marek przeciwdziałać dawnemu wychowaniu, opartemu na gwałcie, postrachu i przesądach. W książkach, obrazkach i lekcyach wysławiano przed dzieckiem prawo pięści, rzeź, grabież i zniszczenie. W historyi przedstawiano jedynie krwawe karty, wojen, zdobyczy i wodzów, dziesiątkujących ludzkość. Rozpalano dziecięce mózgi szczękiem broni i wizyami bitew, krwią zalewających pola. Książki, dawane jako nagrody, pisma dla dzieci, nawet okładki na kajetach, stawiały im przed oczy rżnące} się wojska, płonące okręty, wzajemne niszczenie się ludzi-wilków. Na odmianę zaś po bitwach występowały bezsensowne powstałe z ciemnoty, legendy. Ciągłe wzywanie prostaczków do poddania się, wieczne panowanie postrachu: brzydka, nikczemna bojaźń ogarniała dziecko od kolebki i gnała je zgięte wśród gęstych mroków ciemnoty i kłamstwa aż do grobu. Jakież to przestarzałe pojęcie, na wojnie jedynie opierać kształcenie energii ludzkiej! Odpowiedniem było dla czasów, gdy szabla rozcinała wzajemne spory narodów. Kto nie widzi dziś przeciwnie, że przyszły zwycięzca pobije innych na gruncie ekonomicznym, reorganizując pracę i dając ludzkości większą sumę szczęścia i sprawiedliwości? Zadaniem, godnem Francyi, jest dokończyć dzieło ludzkości, stać się jej oswobodzicielką. To też ciasna idea produkowania jaknajwiększej ilości żołnierzy, obudzała w Marku gniew i boleść. Nazajutrz, po klęsce, program podobny był niejako usprawiedliwionym, chociaż kryzys obecny pochodził jedynie ztąd, że całą nadzieję położono w armii, że naród zdał swą władzę w ręce wodzów. Konieczną była zapewne przezorność wśród uzbrojonych sąsiadów, ale konieczniejszem jeszcze posiadanie pracowników, sprawiedliwych obywateli, do których należało jutro. Kiedy cała Francya potraf wiedzieć i chcieć, kiedy będzie ludem oświeconym, najmocniej zakute w żelazo potęgi runą w koło niej, ogarnięte idącym od niej podmuchem prawdy i sprawiedliwości, silniejszym od wojsk i armat. Ludy budzą się wzajem i dzień, w którym wszystkie pociągnięte przykładem, podadzą sobie dłonie braterskie, będzie dniem zwycięztwa pokoju, ostatnim dniem wojny. Marek nie wyobrażał sobie piękniejszego zadania dla swego kraju; wielkość ojczyzny widział w tem marzeniu zjednoczenia wszystkich w jedną, ludzką ojczyznę. Starannie też wybierał książki i obrazki, które dawał w ręce uczniom, usuwał kłamstwa i okrucieństwa, zastępując je, ile możności, obrazem prawd nauki i owocnej pracy ludzkiej. Jedynem źródłem energii jest praca dla szczęścia.
W drugim już roku dobre skutki dawały się odczuwać. Marek podzielił szkołę na dwie klasy; sam zajmował się pierwszą — dziećmi od lat dziewięciu do trzynastu a Mignotowi powierzył drugą, gdzie znajdowały się dzieci od sześciu do dziewięciu lat. Wprowadził zwyczaj wzajemnych korepetycyj, przez co zyskiwał na czasie i na współzawodnictwie między uczniami. Nie tracono ani chwili; zadania piśmienne, lekcye ustne, objaśnienia przy tablicy, cała robota szkolna odbywała się akuratnie i w najwyższym porządku a jednak pozostawiał dzieciom jaknajwięcej swobody, rozmawiał z niemi, wywoływał ich zarzuty, nie wywierał nigdy władzy nauczycielskiej, pragnąc nadewszystko, aby samodzielnie rozumowali. W ten sposób obie klasy jaśniały swobodną wesołością a żywa, urozmaicona nauka pociągała dzieci, których młode umysły coraz nowych dokonywały odkryć. Wymagał Marek ogromnej czystości, prowadzi] dzieci pod pompę, jak na zabawę, otwierał szeroko okna w połowie lekcyj i po ich ukończeniu. Przed jego przybyciem dzieci zamiatały klasę, wznosząc tumany pyłu, groźnego przewodnika zarazy, nauczył je używać gąbki i zmywanie klasy stało się dla nich wesołym wypoczynkiem. W dnie słoneczne obszerna, jasna, czysta sala, napełniona zdrowym i wesołym ludkiem, przyjemny przedstawiała widok.
Właśnie w taki słoneczny dzień majowy, w dwa lata po przybyciu Marka, wpadł na lekcye poranne inspektor Mauraisin. Nie uprzedził Marka, pragnąc widocznie złapać go na jakiej niedokładności. Dotychczas napróżno go śledził a zbity z tropu ostrożnością Marka, wściekał się, że nie może dać o nim złej opinii, któraby usprawiedliwiła tranzlokacyę. A tymczasem ten marzyciel, który miał wylecieć po kilku miesiącach, zakorzenił się w miejscu ku powszechnemu zdumieniu i zgorszeniu.
Uczniowie kończyli myć klasę, gdy piękny Mauraisin, w obcisłym, błyszczącym tużurku wszedł, wołając niespokojnie:
— Cóż to, powódź?
A gdy Marek tłómaczył, że ze względów hygienicznych, zamiatanie zastąpił myciem, inspektor wzruszył ramionami.
— Jeszcze jedna nowość — rzekł. — Mogłeś pan uprzedzić o tem administracyę. Zresztą, niezdrowy to zwyczaj; tyle rozlanej wody powoduje bóle... Zrobi mi pan przyjemność przywrócenia miotły, dopóki nie będzie pan upoważniony przez administracyę do używania gąbki.
Ponieważ dzieci miały parominutowy odpoczynek, zaczął szperać wszędzie, otwierał nawet szafy, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. Miał może nadzieję znaleźć tam szkodliwe książki i broszury. Wszystko krytykował, przyczepiał się do drobnostek, mówiąc głośno przy uczniach, aby w ich oczach upokorzyć nauczyciela. Gdy zasiedli w ławkach, rozpoczął się egzamin.
Zgromił najpierw Mignota, gdyż ośmioletni Karol Doloir, nie umiał odpowiedzieć w jakiejś kwestyi, której się jeszcze nie uczył.
— Nie postępujesz pan zatem zgodnie z programem! Od dwóch już miesięcy uczniowie pańscy powinni to umieć!
Mignot stał wyprostowany z szacunkiem, ale rozdrażniony widocznie zaczepnym tonem, zwrócił się do Marka, którego właściwie dotknąć chciano. Marek też odpowiedział:
— Wybaczy pan inspektor, ale uważałem za stosowne, dla jasności wykładu poprzestawiać niektóre części programu. Zresztą, czyż nie lepiej jest umiej zważać na książki, niż na ducha wykładanych wiadomości tak, aby uczniowie w ciągu roku mieli całokształt nauczania?
Mauraisin udał gwałtowne oburzenie.
— Jakto! — zawołał — pozwalasz pan sobie tykać programu, samowolnie decydować, co z niego wziąć a co odrzucić? Przeciwstawiasz swoją fantazyę mądrości przełożonych? Bardzo dobrze, wiadomem będzie, jak zaniedbaną jest szkoła pańska.
Potem, wskazując drugiego Doloira, dziesięcioletniego Augusta, kazał mu wstać i wypytywał o historyę terroru, o przywódców jego, Robespierre’a Dantona i Marata.
— Czy Marat był ładny, mój mały? — spytał w końcu.
Jakkolwiek, nawrócony nieco przez Marka na drogę rozsądku, pozostał jednak August najbardziej niesfornym swawolnikiem z całej klasy. Przez niewiadomość może, lub przez złośliwość odpowiedział:
— O, bardzo ładny, proszę pana.
Cała klasa zaniosła się od śmiechu.
— Ależ nie, nie, moje dziecko. Marat był istotą ohydną, noszącą na twarzy ślady wszystkich występków i zbrodni.
A zwracając się ku Markowi, dodał niezręcznie:
— Spodziewam się, że nie pan opowiadasz im o piękności Marata.
— Nie, panie inspektorze — z uśmiechem odparł nauczyciel.
Nowe śmiechy wybuchnęły tuk, że Mignot musiał przejść pomiędzy ławkami, aby przywrócić po rządek. Rozdrażniony Mauraisin nie przestawał wypytywać o Marata, aż doszedł do Szarloty Corday. Na nieszczęście zwrócił się z pytaniem do Ferdynanda Bongarda, sądząc zapewne, że dwunastoletni chłopiec będzie uczeńszy od innych.
— Ty tam, grubasie, możesz mi odpowiedzieć, jak umarł Marat?
Źle trafił, gdyż Ferdynand, tępy i leniwy, uczył się wogóle z trudnością, szczególniej zaś plątał się zawsze w imionach i datach historycznych. Powstał zestraszony z wytrzeszczonemi oczyma.
— No, uspokój się, moje dziecko. Przypomnij sobie, czy Marat nie umarł w jakich szczególnych okolicznościach?
Ferdynand milczał z szeroko otwartemi ustami. Z tylu miłosierny towarzysz podpowiedział: „W kąpieli“. To go zdecydowało i rzekł głośno:
— Marat utonął w kąpieli.
Wówczas powstał śmiech szalony. Mauraisin się uniósł:
— Ależ te dzieci są zupełnie głupie... Marat został zabity w kąpieli przez Szarlotę Corday, młodą, szlachetną dziewczynę, która się poświęciła, aby ocalić Francyę od żądnego krwi potwora... Niczego was nie uczą, widocznie, skoro nie umiecie odpowiedzieć na najprostsze pytania?
Wypytywał następnie bliźniaków, Achillesa i Filipa Savinów, o wojny religijne i otrzymał odpowiedzi zadawalniające. Chłopców nie lubiono w klasie, byli bowiem podstępni, kłamali, skarżyli kolegów i donosili ojcu wszystko, co się działo w szkole. Inspektor jednak, ujęty fałszywie łagodnemi minkami, stawiał ich za przykład:
— Ot, te dzieci umieją coś przynajmniej.
Potem zwrócił się jeszcze do Filipa:
— Powiedz mi, co trzeba robić, aby wypełniać obowiązki religii?
— Trzeba chodzić na mszę, proszę pana.
— Dobrze, ale to nie wystarcza; trzeba spełniać wszystko, czego religia naucza. Rozumiesz, moje dziecko: wszystko, czego religia naucza.
Marek spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie odezwał się jednak, zgadując, że przyczyną pytania była chęć złapania go na jakiem nieostrożnem słowie. Taki miał istotnie zamiar pan inspektor, gdyż pytał dalej ostrym tonem, wskazując na Sebastyana Milhomme’a:
— Ty, blondynku, powiedz mi, czego naucza religia?
Sebastyan powstał, ale milczał zmieszany. Był najlepszym uczniem, inteligentnym, bystrym, charakter przytem miał słodki i uczuciowy. To też, nie mogąc zadowolnić inspektora, blizkim był płaczu. Ale nie uczył się tego, nie rozumiał nawet, o co go pytają.
— Czegóż patrzysz na mnie, głuptasku, przecież pytanie jest jasne?
Marek nie mógł się dłużej powstrzymać. Zakłopotanie ukochanego ucznia wyprowadziło go z cierpliwości, pospieszył więc na pomoc.
— Przepraszam pana inspektora — rzekł — to, czego naucza religia, znajduje się w katechizmie, a katechizmu nie mamy w programie. Jakże dziecko może odpowiedzieć na to pytanie?
Tego tylko oczekiwał Mauraisin. Udał rozgniewanego.
— Nie potrzebuję pańskich nauk, panie nauczycielu. Wiem co robię i mówię panu, że w każdej, dobrze prowadzonej szkole, dzieci potrafią, zgruba przynajmniej, odpowiedzieć na moje pytania.
— A ja powtarzam panu inspektorowi — odparł Marek wyraźnym, nieco gniewnym tonem — że nie do mnie należy uczyć katechizmu. Zapomina pan zapewne, że nie jesteśmy w szkole braciszków, w których katechizm jest gruntem wykształcenia. Tu jest szkoła republikańska i świecka, stojąca po za wszelką religia, mająca za podstawę rozum i naukę. Wrazie potrzeby odwołam się z tem do zwierzchników.
Zrozumiał Mauraisin, że się zadaleko posunął. Ile razy chciał podminować Marka, czuł nad sobą przełożonego w hierarchii szkolnej, inspektora Le Barazera, który sprzyjał młodemu nauczycielowi i żądał faktów poważnych i udowodnionych, by wystąpić przeciw niemu. Znał zresztą zapatrywania zwierzchnika na neutralne stanowisko szkoły w kwestyach religijnych. To też nie nastawał, nie odpowiedział nic, lecz zakończył szybko egzamin, ganiąc wszystko, tendencyjnie niezadowolony. Nawet uczniowie widzieli, jak śmiesznie wygląda i drwili ukradkiem z wściekłej miny próżnego, wymuskanego człowieczka. Gdy odszedł, sam Mignot wzruszył ramionami i szepnął Markowi:
— Poda zły raport, ale dobrze pan postąpił, ten człowiek zgłupiał zupełnie.
Od niejakiegoś już czasu Mignot zbliżył się do Marka, ujęty jego łagodnem a stanowczem postępowaniem. Niepokojąc się jednak o awans, nie podzielał jeszcze we wszystkiem jego zdania, ale będąc w gruncie prawym, ulegał szlachetnemu przewodnikowi.
— O, zły raport! — wesoło powtórzył Marek — nie ośmieli się na nic innego, jak na fałszywe i złośliwe insynuacye. Patrz pan, idzie teraz do panny Rouzaire, tam będzie jak u pana Boga za piecem. Co najgorsza, to, że postępuje tak przez politykę, w chęci wyrobienia sobie stosunków w wielkim świecie.
Mauraisin, za każdą bytnością, obsypywał pannę Rouzaire pochwałami. Chodziła z dziewczynkami sama do kościoła, powtarzała z niemi katechizm, pozwalała mu dowoli wypytywać o religię. Jedną uczennicę miała szczególnie znakomitą, była to Hortensya Savinówna, która przygotowywała się do pierwszej komunii i zadziwiała zawsze inspektora wiadomościami z historyi świętej. Anielka Bongardówna, równie jak brat tępa, mimo bolesnych wysiłków, nie zdołała przyswoić sobie dobrych zasad. Zato świeżo przybyła Lucia Doloirówna zapowiadała uczennicę inteligentną, z której z czasem da się zrobić doskonałą klasztorną dziewicę. Ponieważ lekcye były skończone, Marek ujrzał jeszcze raz Mauraisina, którego panna Rouzaire odprowadziła do drzwi. Kończyli poufną, rozmowę, robiąc desperackie giesty. Opłakiwali zapewne ohydę sąsiedniej szkoły chłopców, gdzie tkwił skandaliczny nauczyciel, którego od dwóch lat napróżno starali się wygryźć.
W mieście oczekiwano z początku nagłego a gwałtownego wyrzucenia Marka, potem zaś przyzwyczajono się do niego. Mer Darras wygłosił publicznie, na posiedzeniu rady miejskiej, pochwałę dla nauczyciela, oprócz tego, zaszedł fakt nadzwyczajny, który głównie umocnił go na stanowisku: dwaj uczniowie oddani do braciszków, powrócili do Marka. Niewątpliwy znak, że rodziny się uspakajały i zaczynały go uznawać; z drugiej strony, była to klęska dla tryumfującej dotąd szkoły braciszków. Zdołaż zatem miłością i rozsądkiem — jak mówił — utrzymać honor szkoły świeckiej, przywrócić jej rolę i miejsce pierwszorzędne? Czuć było podmuch niepokoju między braciszkami, zakonnikami i całą partyą klerykalną. Atak przypuszczono z tak szczególnej strony, że Marek się zdumiał. Przemilczawszy przezornie kwestyę katechizmu, opowiadał Mauraisin merowi i komu tylko mógł o sławnem myciu szkoły gąbką i w oburzeniu wrznosł ręce ku niebu, udając niepokój o zdrowie dzieci.. Ztąd powstała wielka kwestya: myć czy zamiatać? Wkrótce całe miasto podzieliło się na dwa roznamiętnione obozy, które bombardowały do siebie argumentami. Zwrócono się głównie do rodziców; urzędnik Savin, okazał tak straszną zawziętość przeciw myciu, iż przypuszczano, że odbierze synów ze szkoły, Marek jednak przedłożył sprawę wyżej, prosił o zdanie zwierzchników, żądając zwołania komisyi lekarzy i hygienistów. Wdrożono zatem dochodzenie, przeprowadzono poważne badanie, dyskusyę i — zwycięztwo odniosła gąbka. Był to dla nauczyciela prawdziwy tryumf, który mu zjednał rodziców. Nawet wymagający Savin, musiał uledz. Jeszcze jeden uczeń przybył ze szkoły braciszków, gdzie, jak zaczęto opowiadać, panowały wstrętne brudy.
Nie łudził się jednak Marek co do rodzącej się sympatyi, wiedział, jak była kruchą. Lat całych trzeba, aby wyzwolić kraj od klerykalnej trucizny. Przezornie zatem zdobywał grunt, ciesząc się najdrobniejszem powodzeniem. Posunął zamiłowanie pokoju, aż do tego stopnia, że na żądanie Genowefy, pogodził się z jej babką i matką. Zaszło to właśnie z powodu sławnego mycia, w kwestyi którego, przeciw zwyczajowi, były po jego stronie. Odwiedzał więc od czasu do czasu z żoną i córeczką domek przy placu Kapucyńskim. Podeszłe damy trzymały się na stopie ceremonialnej, unikały w rozmowie drażliwych przedmiotów, co wykluczało wszelką poufność. Genowefa jednak uszczęśliwiona była z pogodzenia, zawsze bowiem krępowały ją wizyty bez męża, jakgdyby w tajemnicy przed nim. Od tego czasu widywała się z matką i babką codziennie, zostawiała im czasem Ludwinię, krążyła między dwoma domami a Marek jej nie przeszkadzał, przeciwnie cieszył się, widząc radość młodej kobiety, którą, babka i matka znowu obsypywały pieszczotami i podarunkami.
Pewnej niedzieli poszedł Marek na śniadanie do przyjaciela w Jonville, które był od dwóch lat opuścił. Tam przez porównanie poczuł, jak wiele gruntu zdobył sobie w Maillebois. Nigdy lepiej nie zrozumiał, jak wielki wpływ wywrzeć może nauczyciel; wpływ doskonały, gdy ożywiony jest duchem prawdy i postępu, opłakany — gdy zasklepia się w błędach i rutynie. Kiedy Maillebois zwolna powracało do poczucia sprawiedliwości, do pomyślności i zdrowia, Janville pogrążało się w ciemnościach, kostniało, bledniało. Z ciężkiem zmartwieniem spostrzegł Marek, że ślady dawnej jego, tak szczęśliwie rozpoczętej pracy, mało były widoczne, zatarły się prawie. Innej przyczyny po temu nie było, jak złe oddziaływanie nowego nauczyciela Jauffre’a, zajętego wyłącznie własną, korzyścią. Był to człowiek żywy, podstępny, małego wzrostu, o małych, bystrych oczach i ciemnej cerze. Los swój zawdzięczał proboszczowi wiejskiemu, który wyciągnął go z kuźni ojca kowala i nauczył początków. Później inny znów proboszcz wzbogacił go, wyswatawszy mu córkę rzeźnika, małą, jak on, brunetkę, która mu wniosła dwa tysiące franków dochodu. Ztąd przekonanym tył, że trzeba się trzymać proboszczów, którzy znajdą mu jeszcze jakie wygodne stanowisko. Z powodu swoich dochodów już i teraz był mocno szanowany; zwierzchnicy mianowicie mieli go w zachowaniu, nie był to bowiem człowiek, którym można było poniewierać, jakiś głodomór w rodzaju Férou, skoro nie oglądał się na administracyę, aby mieć na życie. W sferze nauczycielskiej, jak zresztą, wszędzie, łaski spływają zawsze na bogatych. Przesadzano wielkość jego majątku, a chłopi kłaniali mu się nizko. Ostatecznie zaś zdobył sobie ich uznanie ogromną chciwością; wszystko poświęcał dla pieniędzy, okazując niezwykłą zręczność w wyciąganiu ze wszystkiego i ze wszystkich jaknajwiększej korzyści. Nie krępował się żadnemi przekonaniami, był republikaninem, patryotą, dobrym katolikiem, o ile tego wymagał interes. Chociaż więc złożył wizytę księdzu Cognasse’o wri zaraz po przybyciu, nie oddał odrazu pod jego wpływ szkoły, zbyt bowiem był przebiegły, aby nie odczuć antiklerykalnego ducha okolicy. Powoli dopiero pozwolił, aby proboszcz stał się wszechpotężnym, jemu okazując wyrachowaną powolność, a skryty opór przeciw władzy rady miejskiej i mera. Martineau, tak silny i stanowczy, gdy się opierał na woli Marka, stracił zupełnie głowę, odkąd musiał działać sam przeciw nauczycielowi, który zapanował w merostwie. Nieufny a zbyt ciemny, aby mieć stanowcze zdanie i wiecznie lękający się kompromitacyi, przystawał na to, czego chciał nauczyciel; wkrótce zatem cała gmina tyle była wartą co jej kierownik. Tym sposobem, w przeciągu sześciu miesiący, Jonville dobrowolnie przeszło z pod pływu nauczyciela w ręce księdza.
Najwięcej zaciekawiała Marka taktyka Jauffreta, będąca arcydziełem jezuityzmu. Dowiedział się o niej szczegółowo od panny Mazeline, którą odwiedził. Wysoce inteligentna, o jasnym umyśle nauczycielka, rozpaczała, iż sama nie jest w stanie walczyć korzystnie przeciw pruchniejącej gminie. Opowiadała o komedyi, jaką odgrywał Jauffre w pierwszych czasach, gdy mer Martineau buntował się jeszcze przeciw uroszczeniom proboszcza, podmawianego skrycie przez nauczyciela. Jauffre udawał również oburzenie i wszystko składał na żonę: pani Jauffre była tak krańcowo pobożną, że ulegała wpływowi księdza Cognasse’a. Zgodne małżeństwo wymyśliło ten podstęp, aby uniknąć odpowiedzialności. W ten sposób prędko opanowano mera, tem więcej, że piękna pani Martineau, chciwa ceremonij, dających sposobność do wystawiania nowych strojów, stała się prędko serdeczną przyjaciółką pani Jauffre, która udawała posażną damę. Jauffre zatem nie potrzebował się krępować niczem. Zaczął dzwonić na mszę, wedle zwyczaju dawnych nauczycieli, który Marek zarzucił. Dostawało się tylko trzydzieści franków rocznie, ale i to było nie do pogardzenia. Ponieważ Marek przekazał te pieniądze na zegarmistrza, który miał naprawiać i regulować psujący się ciągle zegar, zdarzyło się więc, że zegar znów się popsuł i wyprawiał takie skoki w tył i naprzód, że chłopi nigdy nie wiedzieli godziny. Zegar ten, dodawała ze smutnym uśmiechem panna Mazeline, był obrazem miasteczka, gdzie wszystko się działo przeciw zdrowemu rozsądkowi i logice.
Najgorsza, że zwycięztwo księdza Cognasse’a odbiło się na wsi Moreux, gdzie mer Saleur, były handlarz bydłem, pod wpływem tego co się działo w Jonville’u, zląkł się o spokój swego wygodnego życia i nawrócił się do kościoła, pomimo że nie czuł wielkiej miłości dla księży. Koniec końców, koszta zgody ponosił nauczyciel, biedny zbuntowany Férou. Przyjeżdżając odprawiać mszę w Moreux, ksiądz Cognasse zuchwale korzystał ze swego zwycięztwa i upokarzał nauczyciela, a biedak, opuszczony przez mera i radę miejską, wszystko musiał znosić. Nieszczęśliwy człowiek wrzał ciągłą wściekłością, jego żywa i bogata inteligencya, rozbijając się o taką ciemnotę i złą wolę, wiodła go do krańcowych idei a nędza wzrastała. Żona upadała pod ciężarem pracy, blade, wątłe córeczki umierały z głodu. Ale chociaż wzrastające długi go pożerały, nie uległ, zawsze oporny, w wytartym do nici surducie, nietylko nie chciał prowadzić uczniów do kościoła, ale rzucał proboszczowi obelgi, gdy go spotykał w niedzielę. To też klęska wisiała nad nim, wydalenie było nieuniknionem, położenie zaś pogarszało się tem, że brakowało mu jeszcze dwóch lat do wysłużenia dziesięciolecia, do którego się zobowiązał; musiałby zatem odbywać powinność wojskową. Co pocznie biedna kobieta z trzema dziewczynkami, gdy ojca zamkną w koszarach.
Gdy Marek opuszczał Janville w towarzystwie panny Mazeline, która go odprowadzała na stacyę, przechodzili koło kościoła, gdzie się odprawiały nieszpory. Na progu stała straszna Palmira, służąca księdza Cognasse’a i jak cerber liczyła dobrych chrześcian. Jauffre wychodził właśnie z kościoła, a dwaj spotkani uczniowie złożyli mu ukłon wojskowy, podnosząc ręce do czapek. Wprowadził ten zwyczaj jako dobry patryota. Następnie ukazały się panie Jauffre i Martineau i sam mer, a za nimi cały tłum chłopów i chłopek. Marek przyspieszył kroku; nie chciał, aby go poznano, bo nie umiałby się powstrzymać od okazania żalu. Uderzył go widok zaniedbanego miasteczka, przedstawiającego wyraźne znamiona opuszczenia i upadku. Nieubłagane to prawo: nędza umysłowa rodzi zawsze nędzę materyalną. Brud i robactwo wdało się wszędzie, zapanował jezuityzm a gdzie bądź przeszedł jak powiew śmierci, ziemia stawała się bezpłodną, ludzie popadali w ciemnotę i lenistwo, jest on bowiem zaprzeczeniem życia, zabija narody, jak powolna a pewna trucizna.
Nazajutrz, znalazłszy się w swojej szkole w Maillebois, między dziećmi, w których starał się wzbudzić umysły i serca, doznał Marek prawdziwej ulgi. Praca jego, naturalnie posuwała się zwolna, ale w drobnych otrzymanych rezultatach, czerpał siłę na przyszłość. Tylko usilna wytrwałość daje zwycięztwo. Na nieszczęście, rodziny uczniów nie przychodziły mu z pomocą. Robiłby większe postępy, gdyby dzieci, wracając do domów, znajdowały u ogniska rodzinnego; dalszy ciąg jego nauk. Działo się wprost przeciwnie: tak naprzykład w dwóch Savinach odczuwał zawsze ponurą i zawistną cierpkość ojca. Zadawalniać się musiał powolnemi zwalczaniem nich popędu do kłamstwa, chytrości i skarżycielstwa. Doloirowie również kosztowali go wiele pracy; August był roztargniony i kłótliwy, Karol powolniejszy, ale zawsze naśladujący brata, — obaj przecie dość byli inteligentni, aby mogli robić lepsze postępy. Z Ferdynandem Bongardem zachodziła innego rodzaju trudność: miał tak tępy umysł, że z niesłychanym wysiłkiem można było wbić mu coś w głowę i zmusić do zapamiętania. W całej klasie, złożonej z pięćdziesięciu uczniów, postępy były mierne, gdy się brało każdego pojedynczo. W całości jednak ten ludek jutra przedstawiał pewną wartość, odkąd Marek wprowadził regulamin prawdy i zdrowego rozumu. Nie spodziewał się zresztą zmienić świat za pomocą jednego pokolenia dobrych uczniów. Może ich dzieci, lub dopiero wnuki dojdą do świadomości, wyzwolą się z odwiecznych błędów: i staną zdolnemi do sprawiedliwości. Praca nauczyciela początkowego jest dziełem skromnem, opartem na cierpliwości i poświęceniu. Marek pragnął dać po prostu przykład życia, oddanego całkowicie cichej pracy nad zgotowaniem lepszej przyszłości. Gdyby inni równie jak on, spełniali swoje obowiązki, można było się spodziewać, że po trzech lub czterech pokoleniach, Francya stanie się oswobodzicielką świata. Nie pożądał natychmiastowej nagrody, ani powodzenia osobistego, doznawał przecież niezmiernej radości, widząc usiłowania swoje opłacone pociechą, jaką mu sprawiał ulubiony uczeń, Sebastyan Milhomme. Słodkie to dziecko, o niezwykłej inteligencyi, czuło istotną namiętność dla prawdy. Nietylko był najpierwszy w klasie, lecz okazywał szczerość i prawość posuniętą do ślicznej naiwności. Koledzy wybierali go często na rozjemcę a gdy sprawę osądził, nie dozwolił, aby sądu nie wypełniono. Marek z rozkoszą patrzył na jego owalną twarzyczkę, na myślące czoło, ocienione jasnemi włosami, na niebieskie oczy, które zdawały się chłonąć jego słowa, tak gorąco pragnął chłopczyk nauki. Lubił go nietylko za pilność, lecz za dobre, szlachetne uczucie, które widział w nim wzrastające. Lubił budzić tę śliczną duszę dziecka, gdzie zaczynało bujać kwiecie pięknych myśli i czynów.
Raz, w czasie popołudniowych lekcyj, zaszła przykra scena. Ferdynand Bongard, którego koledzy prześladowali zawsze, znalazł czapkę bez daszka i rozpłakał się, mówiąc, że matka wybije go z pewnością. Zmuszony do wdania się w sprawę, zapytał Marek, kto jest winowajcą. Wszyscy jednak śmieli się tylko, najmocniej zaś August Doloir, chociaż widocznem było, że jest sprawcą złego. A gdy Marek zapowiedział, że cała klasa zostanie, dopóki winny sam się szczerze nie przyzna, Achilles Savin zdradził sąsiadującego z nim Augusta, wyciągnąwszy z jego kieszeni oderwany daszek. Korzystając ze sposobności, Marek potępił kłamstwo tak silnie, że sam winowajca rozpłakał się i prosił o przebaczenie. Najmocniej jednak wzruszonym był Sebastyan Milhomme; nie wyszedł razem z innymi, lecz stał wśród pustej klasy i patrzał w nauczyciela błagalnym wzrokiem.
— Chcesz mi coś powiedzieć, moje dziecko? — spytał Marek.
— Tak, proszę pana.
Milczał jednak zarumieniony, a usta drżały mu lekko.
— I to coś trudnego do powiedzenia?
— Tak, proszę pana, bo ja skłamałem przed panem i teraz mi przykro.
Marek uśmiechnął się, przypuszczając, że chodzi o jakiś niewinny grzeszek, jakiś skrupuł dziecinny.
— Wyznaj więc prawdę, to ci ulży — powiedział.
Znowu nastało milczenie a wewnętrzna walka malowała się w jasnych, błękitnych oczach i na czystych ustach dziecka. Nareszcie Sebastyan się zdecydował.
— Skłamałem przed panem dawno, kiedy byłem małem dzieckiem, bo powiedziałem panu, że nie widziałem u kuzyna Wiktora wzoru pisma, tego wzoru, pamięta pan, co tak dużo mówiono o nim. Wiktor mi go darował, bo się zląkł, że wyniósł go od braciszków i nie chciał go trzymać. A kiedy powiedziałem panu, że o niczem nie wiem, to sam włożyłem wzór do kajetu.
Marek słuchał z zapartym oddechem. Cała sprawa Simona zdawała się powstawać z uśpienia. Starał się ukryć dreszcz, co nim wstrząsnął do głębi.
— Czy nie mylisz się tym razem, czy na wzorze było napisane: „Kochajcie się wzajemnie?“
— Tak, proszę pana. — I u dołu był zygzak podpisowy? Tłómaczyłem ci, co znaczy zygzak.
— Tak, proszę pana.
Marek milczał chwilę. Serce biło mu gwałtownie, lękał się zdradzić krzykiem, co mu się rwał na usta. Chciał jednak upewnić się stanowczo.
— Dlaczego, moje dziecko, nie mówiłeś nic dotychczas, a co cię skłoniło dziś właśnie do powiedzenia prawdy?
Sebastyan, któremu wyznanie ulżyło, utkwił w jego oczach niewinne spojrzenie. Uśmiechnął się serdecznie i z prostotą objaśnił zbudzenie się sumienia.
— Nie mówiłem panu prawdy, bo wcale nie czułem potrzeby. Nie pamiętałem nawet, że kłamałem przed panem, to tak dawno. Aż raz nam pan tłómaczył, jak to brzydko kłamać, wtedy przypomniałem sobie i zacząłem się dręczyć. I za każdym razem, gdy pan mówił, co to za rozkosz mówić zawsze prawdę, dręczyłem się znowu i żałowałem, żem skłamał... A dziś to mię serce tak zabolało, że musiałem powiedzieć.
Łzy rozczulenia zwilżyły oczy Marka. Jego to zatem nauki zakwitły w tej duszyczce, zbierał ich pierwszy plon, plon prawdy, która doprowadzi go może do wymierzenia sprawiedliwości. Nie spodziewał się nigdy tak szybkiej i słodkiej nagrody. Z wybuchem czułości wzruszony, uściskał chłopczyka.
— Dziękuję ci, moje dziecko — rzekł — zrobiłeś mi ogromną przyjemność, kocham cię z całego serca.
Wzruszenie ogarnęło również malca.
— Ja pana także bardzo kocham. Żeby nie to, nigdybym nie śmiał powiedzieć panu wszystkiego.
Marek oparł się chęci wypytywania chłopca, obiecując sobie zobaczyć się z panią Aleksandrową. Bał się, by go nie pomówiono o nadużycie władzy nauczycielskiej w wyciąganiu ważnych wyznań. Dowiedział się tylko, że pani Aleksandrowa zabrała wzór, ale chłopczyk nie umiał powiedzieć, co się z nim stało, bo nigdy z nim nie mówiła o tem. Ona zatem jedynie mogła go dać, jeżeli miała jeszcze ten szacowny dokument, poszukiwany nowy fakt, który mógłby pozwolić rodzinie Simona, żądać rewizyi okrutnego procesu! Gdy pozostał sam, uczuł Marek bezgraniczną radość. Pragnął biedź do Lehmanów, opowiedzieć dobrą wiadomość, wnieść trochę szczęścia do smutnego domu, pogrążonego w żałobie, upadającego pod ciężarem ogólnej nienawiści. Nakoniec zabłysnął promień słońca wśród ciemnej nocy niesprawiedliwości! Gdy tylko wszedł do mieszkania, zawołał zaraz od progu, uniesiony potrzebą wylania serca:
— Wiesz, Genowefo, mam dowód niewinności Simona... Nareszcie ocknęła się sprawiedliwość, będzie można działać!
Nie spostrzegł w cieniu pokoju pani Duparque, która od czasu pogodzenia, raczyła odwiedzać niekiedy wnuczkę. Drgnęła i rzekła sucho:
— Jakto, niewinność Simona! jeszcze marzysz o tem szaleństwie... Dowód? jaki dowód, na Boga!
Gdy zaś opowiedział o rozmowie z małym Milhomme’m, zaczęła się gniewać.
— Świadectwo dziecka, ładna historya! Powiada, że dawniej skłamał, a zkąd pewność, że teraz właśnie nie kłamie?.. Zatem winowajcą ma być jeden z braciszków? Powiedz wyraźnie, co myślisz, jedynym twoim celem jest oskarżać braciszków, nieprawdaż? Zawsze wściekła bezbożność!
Zmieszany trochę, że wpadł na staruszkę, chcąc oszczędzić sobie nowego zerwania, odpowiedział dobrotliwie.
— Nie sprzeczajmy się, babciu... Chciałem poprostu oznajmić Genowefie przyjemną nowinę.
— Wcale nie jest przyjemną — zawołała pani Duparque. — Spojrzyj tylko na nią.
Marek zwrócił się zdumiony ku żonie, która stała w słabnącem świetle okna. Ujrzał ją poważną, z zasępionemi, pięknemi oczyma, jakgdyby zwolna nadchodząca noc kładła na nie mroki.
— Czy prawda, Genowefo, że dzieło sprawiedliwości nie jest ci przyjemnem.
Nie odpowiedziała. Blada, zmieszana, wahała się boleśnie. Powtórzył zapytanie, sam równie zmieszany, ale Genowefę wybawiło od przykrej odpowiedzi, nagłe wejście pani Aleksandrowej. Sebastyan szczerze opowiedział matce swoją spowiedź i wyznanie, że wzór pisma istnieje. Nie miała siły łajać go za piękny czyn, ale przeraziła ją myśl, że nauczyciel przyjdzie po objaśnienie do niej, że będzie ją wypytywał, że zażąda dokumentu wobec groźnej bratowej, pani Edwardowej, tak dbałej o powodzenie handlu, — wolała więc udać się sama do szkoły, aby zaraz sprawę pogrzebać.
Przyszedłszy, zmieszała się mocno. Wybiegła pędem, nie wiedząc dobrze, co powie, a teraz jąkała się, zawstydzona obecnością Genowefy i pani Duparque, gdy spodziewała się zastać tylko Marka i rozmówić się z nim sam na sam.
— Panie Froment — przemówiła — Sebastyan powiedział mi... Tak, o tem wyznaniu, które uważał za obowiązek... Chciałam więc wyjaśnić panu moje postępowanie. Pojmuje pan, nieprawdaż? jakie przykrości mogłyby spaść na nas z powodu tej historyi, a handel nasz taki trudny... Tak, to prawda, miałem ten papier, ale teraz nie istnieje, zniszczyłam go.
Odetchnęła z ulgą, wypowiedziawszy, co było potrzeba, aby się odrazu oswobodzić od niepokoju.
— Zniszczyła go pani! — zawołał z boleścią Marek. — O, pani Aleksandrowo!..
Zakłopotała się nieco, znów poszukując tłumaczenia.
— Może źle zrobiłam... Ale niech pan pomyśli nad naszem położeniem. Dwie biedne kobiety, bez opieki. Przytem tak przykro było pomyśleć, że nasze dzieci będą wmieszane do tej okropnej sprawy... Nie chciałam trzymać rzeczy, która mi sen odbierała i spaliłam papier.
Mówiąc, drżała tak silnie, że Marek spojrzał na nią z uwagą. Wysoka ta blondyna, o wyrazie twarzy łagodnym, zdawała się cierpieć skrycie. Nagle powziął podejrzenie, że nie mówi prawdy. Chciał więc wystawić ją na próbę.
— Niszcząc ten papier — rzekł — skazała pani powtórnie niewinnego... Niech pani pomyśli, co on tam cierpi w ciężkich robotach. Płakałaby pani, gdybym odczytał jego listy. Znosi najokropniejsze męki, zabójczy klimat, okrucieństwa dozorców, a nadewszystko poczucie swojej niewinności, wobec strasznej nocy w której się miota... Jakież to okropne widmo — myśl, że pani tego przyczyną!
Zbladła przeraźliwie, odsuwając ręką jakby straszne widziadło. Nie rozumiał, czy dobra a słaba istota doznaje dreszczu zgryzoty, czy toczy z sobą walkę. Przez chwilę jąkała z rozpaczą, jakby błagając pomocy:
— Moje dziecko, moje biedne dziecko!..
Wspomnienie dziecka, ukochanego Sebastyana, dla którego zdolna była poświęcić wszystko, dodało jej siły.
— Pan jest okrutny, panie Froment — zaczęła — zadaje mi pan straszne cierpienie... Ale co począć? stało się, nie mogę odszukać papieru w popiołach.
— Więc naprawdę, zupełnie naprawdę pani go spaliła?
— Naturalnie, przecież mówię panu... Spaliłam go z obawy, że mój chłopczyk będzie skompromitowany i że cierpieć będzie przez całe życie.
Ostatnie słowa przemówiła gorącym tonem, z jakiemś zaciętem postanowieniem. Uwierzył, ale zrobił giest rozpaczy, bo znowu niknął tryumf prawdy, upadł raz jeszcze. W milczeniu odprowadził do drzwi panią Aleksandrowę, która zmieszana, nie wiedziała, jak się pożegnać z paniami. Wyjąkała przeproszenie i ukłoniwszy się, wyszła. W pokoju zapanowało milczenie.
Ani Genowefa, ani pani Duparque nie wmięszały się do rozmowy, pozostały nieruchome i zimne. Milczały ciągle, podczas gdy Marek przechadzał się zwolna, z głową spuszczoną, pogrążony w bólu. Pani Duparque powstała i zabierała się także do odejścia. Stojąc już na progu, rzekła:
— To jakaś warjatka ta kobieta... Jej historya o spalonym papierze wygląda na wierutną bajkę, której nikt nie uwierzy. Nie radzę ci opowiadać o tem, nic pomoże ci to w interesach... Dobranoc, bądź rozsądny.
Marek nie odpowiedział. Chodził ciągle ociężałym krokiem. Noc tymczasem nadeszła i Genowefa zapaliła lampę. Gdy w milczeniu nakrywała do stołu, nie chciał wszczynać z nią. rozmowy, odsuwał od siebie nowe zmartwienie, gdyż domyślał się, że teraz nie zgadzała się z-nim tak całkowicie jak dawniej.
Następnych dni słowa pani Duparque zaczęły go prześladować. W istocie, jeżeli zechce skorzystać z nowego faktu, o którym się dowiedział, jakim sposobem znajdzie wiarę u publiczności? Ma wprawdzie świadectwo Sebastyana, bo dziecko powtórzyło, że widziało wzór pisma, przyniesiony przez Wiktora od braciszków. Będzie to jednak świadectwo dziesięcioletniego zaledwie dziecka, a matka zechce napewno zmniejszyć doniosłość faktu. Trzeba było okazać sam dokument, powiedzieć bowiem, że go spalono, było to pogrzebać sprawę na nowo. Im więcej rozmyślał, tem bardziej dochodził do przekonania, że należało czekać jeszcze, gdyż nowy fakt, w okolicznościach, w jakich go odkrył, nie mógł być zużytkowany. Dla niego jednak był on cennym i obfitym w stanowcze dowody. Niezachwianie umacniał w nim wiarę, potwierdzał jego wnioski, materyalizował pewność, do której doszedł rozumowaniem. Któryś z braciszków był winowajcą,; jeden krok, a wiedzianoby który, szczere śledztwo wykryłoby go z łatwością. Zmuszony jednak został czekać znowu cierpliwie, liczyć na potęgę prawdy, która nie zatrzyma się w swym pochodzie, dopóki nie zabłyśnie pełne światło. Wiedzieć, że niewinny cierpi wstrętne tortury na wygnaniu a bezwstydny winowajca tryumfuje, dalej pracując nad zatruwaniem dzieci i nie módz krzyczeć głośno, nie módz udowodnić tego, wobec nikczemnej zmowy wszystkich sił społecznych, samolubnie spiskujących w celu utrzymania potwornej krzywdy! Stracił sen, a tajemnica była mu jak ostrze żelaza, przypominające ustawicznie obowiązek dochodzenia sprawiedliwości. Odtąd nie miał w życiu ani chwili, w którejby nie myślał o swojem posłannictwie, krwawo rozpaczając że nie wie, jak przyspieszyć zwycięztwo.
Nawet u Lehmanów nie mówił Marek o wyznaniu Sebastyana. Dlaczego dawać biednym ludziom niepewną nadzieję? Ciężkie było ich życie: cierpieli ból i hańbę wraz z galernikiem, którego imię, rzucano im jak najwyższą obelgę! Zarobek starego Lehmana coraz bardziej się zmniejszał. Rachela, we wdowiej żałobie, nie śmiała wychodzić z domu, rozpaczała że podrastające dzieci wkrótce wszystko zrozumieją. Marek zatem wtajemniczył w to, co zaszło, jednego tylko Dawida, który zawsze pałał chęcią i wolą udowodnienia i ogłoszenia niewinności brata. Z bohaterskiem poświęceniem dla miłości braterskiej, sam pozostawał na uboczu, w zapomnieniu, unikając starannie rozgłosu, ani chwili jednak nie marnował, pracował ciągle nad sprawą rehabilitacyi brata, która stała się jedynym celem jego życia. Rozmyślał, badał, śledził tropy, których nieraz, od pierwszych kroków trzeba było zaniechać. Dwa lata nieustannych poszukiwań nie doprowadziły go do niczego stanowczego. Podejrzenie co do wiadomości, nieprawnie zakomunikowanej przez prezydującego Cyragnona członkom sądu przysięgłych w czasie ich rozpraw, stało się pewnością. Wszystkie jednak usiłowania, aby znaleźć dowody, spełzły na niczem i nie przewidywał nawet, w jaki sposób zdoła udowodnić prawdę. Nieznał przecież zniechęcenia; poświęciłby w razie potrzeby dziesięć, dwadzieścia lat, życia, aby znaleźć prawdziwego winowajcę. To też wiadomość, przyniesiona przez Marka, umocniła go w cierpliwości i odwadze. Sądził również, że nie trzeba rozgłaszać wyznania Sebastyana, skoro nie poparte dowodem materyalnym, n nic się przydać nie mogło. Wzbogacił się tylko jedną więcej nadzieją zwycięztwa i dalej poszukiwał spokojnie, wytrwale, bez pośpiechu, działając nieustannie a ostrożnie.
Pewnego poranku, przed lekcyami, Marek postanowił zdjąć nareszcie emblemat, a religijne, które pozostawił dotychczas na ścianie, nad katedrą. Przez dwa lata wyczekiwał chwili, w której stanie się panem położenia o tyle, aby módz tym czynem zaznaczyć niezawisłość wyznaniową szkoły świeckiej. Do tego czasu ulegał chętnie radom Salvana, rozumiejąc potrzebę utwierdzenia się na stanowisku, aby je uczynić placówką bojową. Obecnie czuł się na siłach, aby rozpocząć walkę: czyż nie zapewnił powodzenia świeckiej szkole, zdobywając da niej uczniów ze szkoły braciszków? Czy nie pozyskał sobie zwolna szacunku, uwielbienia dzieci, gruntownego uznania rodzin? Ostatecznie zaś skłoniły go do działania: bytność w Jonville‘u, gdzie z miejscowości, wchodzącej na drogę postępu, ksiądz Cognasse zrobił zacofany kąt, oraz wyznanie Sebastyana, które poruszyło go gniewem i niepokojem na myśl, że Maillebois pozostaje ciągle w ohydnej zależności od partyi klerykalnej.
Stał zatem zrana na stołku, gdy do klasy weszła Genowefa z Ludwinią, aby mu powiedzieć, że odprowadza dziecko na cały dzień do babki. Spojrzała zdziwiona.
— Co tam robisz? — spytała.
— Widzisz przecież, zdejmuję emblemata i odniosę je księdzu Quandieu; niech je umieści w kościele, którego nie powinny były opuszczać. Ot, pomóż mi, potrzymaj.
Nie wyciągnęła ręki, nie ruszyła się wcale. Zbladła i w milczeniu patrzyła na to, co robił, jak na czyn zakazany i niebezpieczny, który ją przejmoowł trwogą. Musiał więc sam, bez jej pomocy, zejść ze stołka, z rękami obciążonemi.
— Nie chciałaś mi pomódz?.. Co ci jest? Czy nie zgadzasz się ze mną?
Pomimo wzruszenia, odparła wyraźnie:
— Nie, nie zgadzam się z tobą.
Zdumiony, zaczął drżeć jak ona. Pierwszy raz przemawiała do niego tak gniewnym, ostrym tonem. Uczuł, że coś pękało, zapowiadając zerwanie. Patrzył na nią, nie poznając jej głosu, pełen niepokoju, jakgdyby miał przed sobą osobę obcą.
— Nie zgadzasz się ze mną? I to mówisz ty?!
— Tak, ja. Niesłusznie postępujesz.
Ona to była w istocie. Stała przed nim zgrabna, piękna, z jasną twarzą, z przebłyskiem w wesołych oczach, odziedziczonej po ojcu namiętnej zmysłowości. Była to ona i nie ona zarazem, gdyż coś się zmieniło w wyrazie twarzy, w dużych, niebieskich oczach, w których ukazał się mistyczny cień zaświatowy. Na widok tej zmiany, którą pierwszy raz zauważył, poczuł zimno w sercu. Co wpłynęło na zmianę? Cofnął się jednak przed tłumaczeniem, powiedział tylko:
— Dotychczas, jeżeli nawet nie zgadzałaś się ze mną, mówiłaś mi zawsze, żebym postępował według sumienia, co też właśnie czynię. Boleśnie więc dotyka mnie twoja przygana... Pomówimy o tem.
Nie rozbroiły jej słowa męża, odpowiedziała zimno:
— Pomówimy, jeżeli chcesz... Tymczasem zaprowadzę Ludwinię do babki i zostawię ją do wieczora.
Nagle zrozumiał. Pani Duparque odbierała mu Genowefę i zabierze z pewnością i Ludwinię. Sam zawinił, pozwalając przebywać żonie i dziecku w tym fanatycznym domu. Nie spostrzegł, że od dwóch lat w duszy żony zachodziła powolna zmiana, budziło się wspomnienie pobożnie spędzonego dziecięctwa, odnawiały się niezatarte zasady wychowania, nawracając ją do wiary, gdy on sądził, że ją straciła pod wpływem rozumowania i przez miłość dla niego. Nie wypełniała jeszcze praktyk religijnych, czuł jednak, że oderwała się od niego, cofając ku przeszłości a każdy krok coraz bardziej oddalać ich będzie od siebie.
— Więc już nie zgadzamy się z sobą, kochanie moje? — powiedział ze smutkiem.
Odpowiedziała szczerze:
— Nie. Wiesz, Marku, babka ma słuszność, mówiąc, że wszystkiemu złemu winna ta ohydna sprawa. Odkąd wziąłeś w obronę tego galernika, który z pewnością zasłużył na karę, nieszczęście weszło do naszego domu i skończy się na tem, że zupełnie przestaniemy się rozumieć.
Z krzykiem bólu powtórzył znowu:
— Ty to mówisz, ty! Jesteś więc teraz przeciw prawdzie, przeciw sprawiedliwości!
— Jestem przeciw złym i zbłąkanym, których ze namiętności popychają do napaści na religię. Boga chcą obalić! Nawet jeżeli kto oddala się od kościoła, powinien szanować księży, którzy robią tyle dobrego.
Zamilkł, czuł bowiem bezpłodność sprzeczki, szczególniej w chwili, gdy mieli nadejść uczniowie. Tak więc głęboko zło już utkwiło? Najbardziej bolało go, że na dnie rozterki widział sprawę Simona, posłannictwo sprawiedliwości, które przedsięwziął i w którem nie zrobi żadnego ustępstwa, — zgoda zatem stanie się niemożliwą. Od dwóch lat, przy każdej okoliczności, ukazywała się ta sprawa i jak zatrute źródło, psuła ludzi i wypadki i tak będzie zawsze, dopóki, sprawiedliwości nie stanie się zadość. Trucizna doszła aż do jego domu.
Widząc, że milczy, Genowefa skierowała się ku drzwiom i rzekła spokojnie:
— Odprowadzam Ludwinię do babki.
Nagłym ruchem porwał Marek w objęcia dziecko. Czyż pozwoli odebrać sobie dziewczynkę, krew krwi swojej? Czy nie powinien zatrzymać ją w swoich ramionach, ocalić od bezmyślnej a śmiertelnej zarazy? Patrzył na nią przez chwilę. Jak matka, babka i prababka, pięcioletnia dzieweczka była wysoka i wysmukła. Nie miała jednak ich bladych, jasnych włosów a wysokie czoło było cechą Fromentów, wznosiło się jak niezdobyta wieża rozumu i rozsądku. Zarzuciła mu czule rączki na szyję, śmiejąc się wesoło.
— Wydam tatusiowi bajkę, jak wrócę — zawołała — umiem ją doskonale.
Po raz drugi cofnął się Marek przed sprzeczką, uniesiony zbytkiem tolerancyi. Puścił dziewczynkę, którą matka wyprowadziła. Uczniowie zaczęli się już schodzić, zapełniając szybko klasę. Serce mu się ściskało na myśl walki, którą podjął, usuwając z klasy emblemata, walki, co wejdzie nawet do jego domowego życia i wyciśnie łzy jemu i jego najbliższym. Wysiłkiem woli jednak zwalczył cierpienie, zawoła! Sebastyana, który był korepetytorem, aby dopilnował czytania jednych uczniów, podczas gdy sam przy tablicy wesoło wykładał innym naukę o rzeczach, w zalanej słonecznym blaskiem klasie.




II.

W trzy dni potem, gdy Genowefa leżała już w łóżku, Marek, rozbierając się, powiedział jej, iż odebrał list od Salvana, naglący go, aby przybył nazajutrz, w niedzielę.
— Pewnie — dodał — chodzi o emblemata, które usunąłem z klasy. Rodzice skarżą się, podobno; będzie cała historya. Spodziewałem się tego zresztą.
Genowefa, z głową wściśniętą w poduszki, nie odpowiedziała. Gdy jednak, zgasiwszy światło, położył się przy niej, uczuł, rozkosznie zdziwiony, że bierze go czule w objęcia i szepce do ucha:
— Mówiłam do ciebie tak szorstko, wtedy... W istocie nie jestem twego zdania ani co do religii, ani co do sprawy, ale zawsze cię kocham całem sercem.
Wzruszony był tembardziej, że od trzech dni odwracała się od niego, jakgdyby chciała zaznaczyć zerwanie małżeńskie.
— Skoro teraz oczekują cię przykrości — ciągnęła tkliwie — nie chcę, żebyś myślał, iż się gniewam na ciebie. Można przecież mieć przekonania odmienne a kochać się, nieprawdaż? Jeżeli ty mnie kochasz, to ja należę do ciebie także całkowicie, mój drogi mężulku!
W silnym uścisku wziął ją z płomienną pieszczotą.
— Dopóki mnie kochasz, dopóki jesteś moją, ukochana żono, dopóty nie lękam się żadnych pogróżek, co nas otaczają.
Oddała się z dreszczem rozkoszy, uniesiona wrodzoną potrzebą miłości. Pogodzili się w tym momencie zupełnego zjednoczenia. Porozumienie młodego, kochającego małżeństwa wtedy dopiero jest zagrożonem, gdy kłótnia dojdzie do stosunków serdecznych. Dopóki istnieje pożądanie, dopóty w największych przeciwnościach zgoda istnieć będzie. Chcąc rozłączyć, trzeba odjąć im wzajemną miłość.
Całując Genowefę na dobranoc, uspakajał ją Marek:
— Będę się trzymał na ostrożności, przyrzekam ci. Wiesz, że w gruncie jestem rozsądny i umiarkowany.
— Rób, jak chcesz, mój jedyny, — odpowiedziała słodko. — Byłeś mnie kochał, byłeś był moim, niczego więcej nie żądam.
Nazajutrz, ożywiony gorącą czułością żony, udał się Marek do Beaumontu. Nabrał nowego zapasu odwagi, to też uśmiechnięty, z wojowniczą miną wszedł do szkoły Normalnej, do Salvana.
Po serdecznem przywitaniu, pierwsze słowa dyrektora zdziwiły go i zaniepokoiły:
— Podobno pan znalazłeś nowy fakt, oddawna poszukiwany dowód niewinności naszego biednego Simona, dowód, na mocy którego będzie można przedsięwziąć rewizyę procesu?
Marek, który oczekiwał, że podniesioną będzie historya krucyfiksu, milczał przez chwilę, wahając się, czy ma powiedzieć Salvanowi prawdę, dotąd przed wszystkimi ukrywaną. Nakoniec rzekł zwolna, dobierając słów:
— Nowy fakt... Nie, nie mam nic stanowczego.
Salvan nie zauważył jego wahania.
— Tak też myślałem, bo przecież uwiadomiłbyś mię pan o tem, nieprawdaż? Niemniej jednak chodzą pogłoskio odkryciu jakiegoś nadzwyczajnego dokumentu, który przypadkiem wpadł panu w ręce i który trzymasz jak piorun nad głową prawdziwego winowajcy i jego wspólników, wszystkich okolicznych klerykałów.
Marek słuchał ze zdumieniem. Kto mógł opowiadać, jakim sposobem wyznanie Sebastyana, rozmowa z jego matką, panią Aleksandrowa, rozeszły się i urosły? Nagle zdecydował się powiedzieć wszystko przyjacielowi swemu i doradcy, człowiekowi mądremu i prawemu, w którym pokładał całe zaufanie. Opowiedział zatem, w jaki sposób odkrył, że wzór pisma, podobny do tego, na którym oparto oskarżenie, a pochodzący od braciszków, istniał i w jaki sposób został zniszczony.
Salvan powstał wzruszony.
— Byłby to dowód stanowczy — zawołał. — Masz pan jednak słuszność milczeć, skoro nie mamy nic w ręku. Trzeba czekać... Rozumiem teraz, zkąd pochodzi niepokój, głuchy strach, który od jakiegoś czasu czuję w naszych wrogach. Musiało się wymknąć jakieś słówko, a znasz pan niczem nie Wytłomaczoną szybkość, z jaką przypadkowe słowo roznosi się na cztery wiatry. Może nawet nic nie powiedziano, jakaś cudowna moc rozgłasza i przekręca tajemnicę... To tylko pewna, że nastąpiło wstrząśnienie a winny i jego wspólnicy uczuli, że grunt chwieje się im pod nogami. A że są przerażeni, to bardzo naturalne, muszą przecie obronić swoją zbrodnię.
Dotykając nareszcie przedmiotu, z powodu którego zawezwał Marka, rzekł:
— Właściwie chciałem się zobaczyć z panem, aby pomówić o wypadku, którym się wszyscy zajmują, o znaku, który pan wyniosłeś z klasy... Znasz pan mój sposób myślenia: szkoła powinna być zasadniczo świecką, to też dobrześ pan postąpił usuwając symbol. Nie wyobrażasz pan sobie jednak, co za burza z tego powstanie... Co zaś najgorsza, że braciszkowie i podpory ich, jezuici, mają obecnie podwójny interes w podminowaniu i usunięciu pana, gdyż drżą przed bronią, jakiej się domyślają w rękach twoich. Jeżeli więc pan sam poda powód, rzucą się z zapałem do szturmu.
Marek wiedział to dobrze, zrobił lekceważący ruch, przyjmując wyznanie.
— Czyż nie byłem rozważny, jak mi pan zalecał? Czy nie czekałem całe długie dwa lata, zanim przystąpiłem do dzieła i zdjąłem emblemata zawieszone w szkole po wyroku i wywiezieniu Simona, jakby na pokazanie, że nasza szkoła przechodzi pod władzę zwycięzkiego klerykalizmu? Postawiłem ją na nogi zapewniłem pomyślność i swobodę tej biednej szkole, podejrzanej, zdyskredytowanej zupełnie. Czyż więc nie mam prawa teraz jako nauczyciel uznany i zwycięzki, oswobodzieją, przywrócić jej neutralność, z której nie powinna była nigdy wychodzić?
Salvan mu przerwał:
— Powtarzam panu, że nie ganię go wcale. Okazał pan wielką cierpliwość i wyrozumiałość. Nie mniej jednak czyn pana przyszedł w chwili okropnej. Lękam się o pana i dlatego właśnie chciałem się porozumieć żebyśmy, jeżeli podobna, zażegnali niebezpieczeństwo.
Usiedli i długo rozmawiali. Polityczne położenie departamentu było ciągle opłakane. Dokonano nowych wyborów, które wykazały zwrot ku reakcyi klerykalnej. Zaszedł fakt nadzwyczajny, mer Lemarrois, dawny przyjaciel Gambetty, nietykalny deputowany z Beaumontu, podległ balotowaniu z kandydatem radykalnym, adwokatem Delbosem który wsławił się między rewolucyonistami przedmieścia obronną mową w sprawie Simona. Lemarrois przy drugiem dopiero głosowaniu przeszedł większością tysiąca ledwie głosów. Z drugiej strony, frakcya katolicko-monarchiczna zdobyła jedno krzesło; piękny Hektor de Sangleboeuf zdołał przeprowadzić kandydaturę przyjaciela swego, jenerała, dzięki festynom wydawanym w Desirade i rozrzucania żydowskiego złota teścia, barona Nathana. Wiecznie uprzejmy Marcilly, niegdyś nadzieja inteligentnej młodzieży dla zapewnienia sobie mandatu, zrobił zgrabny zwrot ku kościołowi, który przyjął go ze zwykłą dobrotliwością, tem bardziej, iż wygodnem było zawrzeć przymierze z burżuazyą, przerażoną postępami socyalizmu. Uznawszy równość polityczną, burżuazya odrzucała równość ekonomiczną, gdyż pragnęła utrzymać raz zagarniętą władzę, nie oddawać nic z tego, co posiadała, zdecydowana połączyć 6ię nawet z dawnymi przeciwnikami, aby módz się oprzeć naporowi zdołu. Z wolteryańskiej stawała się mistyczną, zaczynała uznawać, że religia jest potrzebną, że stanowi użyteczną straż moralną, jedynie zdolną powstrzymać rosnące żądze ludu. Przenikała się zasadami militaryzmu, nacyonalizmu, antysemitymu, — wszystkiemi formułami, pod któremi skrycie występował zaborczy klerykalizm. Armia stała się poprostu wyrazem siły Naród, ojczyzna — to zbiór kastowości, których nie wolno było tknąć pod grozą pomówienia o zbrodnię, potworny budynek społeczny, w którym nie należało zmienić ani jednej belki, w obawie obrócenia całego gmachu w ruinę. Żydzi, jak w średnich wiekach, służyli za pozór do rozgrzewania stygnącej wiary, do niegodnego wyzyskiwania zadawnionej nienawiści, za okrutny posiew wojny domowej. Przyczyną zaś tego ruchu wstecznego, była podziemna robota jezuitów, którzy korzystali z chwili historycznej, aby odebrać grunt, utracony niegdyś w upadku starego świata pod tchnieniem idei nowych. Ducha tego zatem trzeba było zabić, zdobywając burżuazyę, stojącą u szczytu a obecnie zdecydowaną zdradzić swą misyę, aby zachować nieprawą władzę, z której musiałaby zdawać rachunek. Wraz z burżuazyą, powracającą na łono kościoła i lud zostanie podbity a główny wysiłek obszernego przedsięwzięcia skierowany był ku temu, aby opanować dzieci już na szkolnej ławce i zamknąć je w ciemnościach. Jeżeli Francya osiemnastego wieku stawała się Francyą Rzymu, działo się to dlatego, że zakony nauczające zagarnęły w swe szpony dzieci. Walka się zaostrzała, kościół głosił już zwycięztwo nad wiedzą, nadęty nadzieją, iż zdoła przeszkodzić nieuniknionym skutkom biegu wypadków: dojściu całego narodu do pełnej swobody.
Położenie psuje się z dniem każdym — kończył Salvan. — Wiesz pan, jak wściekła walka toczy się przeciw naszemu wychowaniu początkowemu. Ostatniej niedzieli w Beaumont, ksiądz ośmielił się głosić z ambony, ż« nauczyciele są szatani w skórze pedagogów i zawołał: „Ojcowie i matki, powinniście życzyć raczej śmierci waszym dzieciom, niż oddawać je do takiego piekła zatracenia“... Średnie wykształcenie wydane jest również na najgorszy wpływ leakcyi jezuickiej. Nie mówię o kwitnących zakładach zakonnych, jak naprzykład kolegium w Valmarie, gdzie jezuici zatruwają synów burżuzyi, przyszłych naszych oficerów, sądowników i urzędników, ale nawet w naszych lyceach wpływ księży staje się potężnym. Tu w Beaumont, ekonom, ten nabożniś Depinvilliers, otwarcie przyjmuje ojca Crabota, który, zdaje się, jest spowiednikiem jego żony i córek. Niedawno kazał sobie przysłać młodego energicznego księdzu prefekta, niezadowolony z księdza Leriche’a, poczciwego starowiny, nieco ospałego w swych czynnościach. Ćwiczenia religijne nie są wprawdzie obowiązujące, trzeba jednak żądania rodziców, aby uczeń był od nich uwolniony a w takim razie jest zaraz na indeksie, źle widziany, wystawiony na wszelkiego rodzaju drobne prześladowania. Po trzydziestu zatem latach istnienia republiki, pomimo przeszło stuletniego usiłowania wolnej myśli, jezuici są ciągle wychowawcami i nauczycielami naszych dzieci, niepodzielnymi władcami, pragnącymi panować nad światem, w starych formach odlewając podatnych do przesądów, ludzi, którymi mogą łatwo rządzić. Ztąd pochodzi cała nasza obecna nędza moralna.
Wiedział to dobrze Marek. Wreszcie zapytał:
— Cóż więc radzi mi pan robić? Czy mam się cofać, kiedy już zacząłem działać?
— A, naturalnie, że nie! Gdybyś mię pan był uprzedził, prosiłbym cię zapewne, żebyś jeszcze poczekał. Skoro jednak usunąłeś pan z klasy emblemata, trzeba zaraz obronić swój czyn, wyzyskać go, jako tryumf rozumu... Po napisaniu do pana, widziałem się z inspektorem akademii, Le Barazerem i uspokoiłem się nieco. Znasz go pan, trudno wiedzieć dokładnie, co myśli; lubi wyczekiwanie, wyzyskuje wolę innych, aby narzucić swoją. Myślę jednak, że w głębi duszy trzyma z nami; byłbym niezmiernie zdziwiony, gdyby poparł pańskich nieprzyjaciół... Wszystko jednak zawisło od pana, od pańskiej siły oporu, od mniej lub więcej mocnego stanowiska, jakie potrafiłeś pan zająć w Maillebois. Przewiduję zaciekłą wojnę ze strony braciszków, kapucynów i jezuitów, gdyż jesteś pan nietylko nauczycielem świeckim, czyli szatanem, lecz przedewszystkiem obrońcą Simona, człowiekiem niosącym pochodnię prawdy i sprawiedliwości, któremu trzeba zapieczętować usta... No, bądź pan zawsze dobrym i rozsądnym i — odwagi!
Salvan powstał i wziął obie ręce Marka. Stali tak chwilę, złączeni uściskiem, patrząc sobie w oczy z uśmiechem wiary i odwagi.
— Nie traci pan nadziei? — spytał Marek.
— Tracić nadzieję? O, nigdy, moje dziecko! Zwycięztwo jest niezawodnem, kiedy nastąpi, nie wiem wprawdzie, ale nastąpić musi... Przytem, więcej jest tchórzów i egoistów, niż złych ludzi na świecie. W ciele nauczycielskiem, naprzykład, ileż mamy umysłów ni złych ni dobrych, raczej przecięciowo dobrych. Są to urzędnicy, w tem całe nieszczęście, więc naturalnie urzędują; urzędują przez rutynę i dla rutyny, urzędują dla awansu, to bardzo proste... Rektor nasz, Forbes, to człowiek bardzo uczony, łagodny, ale pragnący głównie, aby mu nie przeszkadzano w badaniach nad historyą starożytna. Przypuszczam nawet, że, jako filozof, żywi skrytą wzgardę dla ohydnej teraźniejszości i dlatego ogranicza się ściśle do roli kółka w maszynie administracyjnej, pośredniczącego między ministrem, a personelem uniwersyteckim. Sam Depinvilliers dla tego tylko trzyma z kościołem, że ma dwie brzydkie córki na wydaniu i liczy na ojca Crabota, iż znajdzie dla nich bogate partye. Co zaś do strasznego Mauraisina, który istotnie ma brzydką duszę i którego strzedz się należy, — głównem pożądaniem jego jest zająć moje miejsce; jutro trzymałby z panem, gdyby przypuszczał, że przez pana może je otrzymać... Tak, tak, wszystko to zagłodzone biedaki, lub słabe charaktery; wszyscy przejdą na naszą stronę i będą nam pomagali, gdy zwyciężymy.
Siniał się pobłażliwie. Potem dodał z powagą i wzruszeniem:
— Zresztą, zbyt piękne mam tu zadanie, aby rozpaczać. Wiesz dobrze, moje dziecko, że siedzę w kącie i staram się, aby o mnie zapomniano, ale zwolna, pocichu, w każdej chwili pracuję nad przygotowaniem lepszej przyszłości. Powtarzaliśmy wielokrotnie: szkoła jutra będzie warta tyle, ile wart będzie nauczyciel. Świecki nauczyciel, narzędzie prawdy i sprawiedliwości, może jedynie zbawić naród, przywrócić mu naczelne miejsce i wpływ w świecie... I dążymy ku. temu, upewniam cię, że dążymy. Bardzo jestem zadowolony z moich uczniów. Pobór, naturalnie, idzie nie łatwo, bo powołanie jest niewdzięczne, źle płatne, pogardzane i przedstawia pewny los nędzy. A jednak w tym roku liczba konkurentów wzrosła. Jest nadzieja, że Izba zawotuje nareszcie płacę rozsądniejszą, która pozwoli najskromniejszym nauczycielom żyć przyzwoicie... Zobaczysz pan, zobaczysz: wyjdzie ztąd nowe pokolenie nauczycieli, przygotowane do misji apostołów rozumu i sprawiedliwości i rozejdą się po miastach i wsiach, niosąc ewangelię swobody, niszcząc fałsz i kłamstwo, jako posłannicy odrodzonej ludzkości! Wówczas jezuityzm musi być zwyciężony, gdyż może żyć, tylko panując nad ciemnotą, wówczas naród pójdzie bez przeszkody ku przyszłemu państwu jedności i pokoju!
— Ach, drogi przyjacielu — zawołał Marek — piękna nadzieja daje nam wszystkim siłę i otuchę w pracy nad naszem zadaniem... Dzięki za wiarę, którą pan we mnie ożywia; postaram się być rozsądnym i odważnym.
Uścisnęli się serdecznie i Marek powrócił do Maillebois, gdzie go oczekiwała zażarta walka, prawdziwa wojna na noże.
— Położenie polityczne pogorszyło się tutaj, równie jak w Beaumont. Ostatnie wybory miejskie po wyborach powszechnych, dały opłakane rezultaty, W nowej radzie miejskiej Darras znalazł się w mniejszości, tak, że klerykał, podpora reakcyi, radca Philis został obrany merem. Marek postanowił przedewszystkiem zobaczyć się z Darrasem, aby się przekonać, o ile jeszcze może liczyć na jego poparcie.
Poszedł raz wieczorem odwiedzić go w pięknym salonie wygodnego domu, który sobie zbudował zbogacony przedsiębiorca. Spostrzegłszy Marka, gospodarz wzniósł ręce w górę.
— No cóż, kochany profesorze, cała sfora ujada za tobą! Ale ja będę z panem, może pan liczyć na mnie teraz gdy jestem pobity i zepchnięty w szeregi opozycyi. Kiedy byłem mocarz, trudno mi było zawsze przyznawać panu słuszność, bo, wiesz pan przecież, miałem zaledwie większość dwóch głosów, często nie miałem wprost możności działania. Nieraz sprzeciwiałem się panu, w gruncie przyznając mu racyę... Teraz jednak wystąpimy razem, ponieważ tylko walką mogę zgnębić Philisa i odebrać mu merostwo. Dobrześ pan zrobił, że zdjąłeś te świętość ze ściany; nie było jej za czasów Simona i nigdy nie powinna była tam postać.
Marek uśmiechnął się zlekka.
— Ilekroć mówiłem panu, żeby je zdjąć, zawsześ mnie pan zakrzyczał, dając za powód potrzebę przezorności, nie przerażania rodziców, nie dawania broni do rąk naszym przeciwnikom.
— Wyznaję panu przecież trudności, w jakich się znajdowałem! Wierz mi pan, niełatwo to administrować takiem miastem jak Maillebois, gdzie po dziś dzień siły partyj się równoważyły, gdzie nie można było przewidzieć, kto zwycięży, wolnomyślni, czy księża... W chwili obecnej nie stoimy świetnie, to fakt. Nie trzeba wszelako tracić odwagi; koniec końców damy im porządne lanie, które nas zrobi panami okolicy.
Brawura ambitnego przedsiębiorcy, porządnego zresztą człowieka, wprawiła Marka w zachwyt.
— Z pewnością — przytwierdził.
— Tembardziej, — ciągnął Darras — że jeżeli moja marna większość dwóch głosów odbierała mi śmiałość, to i Philis nie będzie mógł przedsięwziąć nic poważnego z większością dwóch głosów, jaką ma obecnie. Skazany na dreptanie w miejscu, będzie żył w wiecznej obawie najmniejszego ruchu, który mógłby go zepchnąć do mniejszości. Znam ja to dobrze.
I śmiał się głośno, żywiąc do Philisa w głębi duszy niechęć tęgiego, zdrowego, o silnym żołądku i zrównoważonym mózgu człowieka, któremu wstrętnemi są chuda, nędzna postać, twarz czarna, sucha, o nosie ostrym i wązkich ustach nowego mera.
Philis, były fabrykant żaglowego płótna, od śmierci żony wycofawszy się z interesów, posiadał z dziesięć tysięcy dochodu, którego dokładne źródło nie było całkiem jasne. Żył samotnie, obsługiwany przez jedną służące, otyłą blondynę, „wygrzewalnik“, jak ją zwały złe języki, utrzymujące, że co wieczór wygrzewała swemi potężnemi kształtami pańskie łóżko i że w niem już zostawała. Miał dwunastoletnią córkę, Oktawie, u panien Wizytek i dziesięcioletniego syna Rajmunda, którego umieścił u Jezuitów w Valmarie, a przeznaczał do szkoły w Saint-Cyr. Pozbywszy się w ten sposób dzieci, wiódł żywot zamknięty, ciasny, oddając się drobiazgowej dewocyi, w ciągłych naradach z sutanami, jak prawdziwy egzekutor rozkazów Zgromadzenia. To, że został wybrany na mera dowodziło do jakiego ostrego stanu doszedł kryzys religijny w Maillebois, szarpanem między wolnomyślną Republiką a kościołem.
— Mogę zatem działać? — spytał Marek. — Pan mię podtrzymasz z mniejszością Rady?
— Naturalnie! — zawołał Darras. — Jednak bądź pan rozsądny, nie narób nam zbyt grubych kłopotów.
Zaraz nazajutrz rozpoczęła się walka w Maillebois. Na pierwszy ogień wysłano urzędnika Sarin’a, ojca Achillesa i Filida. Obciśnięty w wytarty tużurek, chudy i wątły, przyszedł wieczorem, po godzinach biurowych do szkoły z zaczepką do nauczyciela.
— Wiesz pan, kim jestem, prawda, panie Froment. Jestem radykalnym republikaninem, nie mogę być podejrzewanym o paktowanie z księżmi. Niemniej jednak przychodzę od całej grupy rodziców żądać, abyś pan zawiesił na ścianie krzyż, któryś pan zerwał, gdyż religja konieczną jest dla dzieci i kobiet... Nie dopuścić do szkoły księży zgoda, ale Chrystus, Chrystus, pomyśl pan! Toż to najpierwszy republikanin i rewolucyonista.
Marek pragnął się dowiedzieć, kogo reprezentował Savin.
— Jeżeli pan nie przychodzisz we własnem tylko imieniu, to proszę mi powiedzieć, jakie rodziny pana wydelegowały?
— O, właściwie nie wydelegowały. Widziałem mularza Doloir’a i dzierżawcę Bongard’a i przekonałem się, że równie, jak ja, ganią pana. Tylko, rozumie pan, zawsze to kompromitujące protestować, podpisywać. Ja na przykład, występując, ryzykuję wielce wobec moich zwierzchników... ile sumienie ojca rodziny przemawia zbyt głośno. Jak ja sobie poradzę z moimi urwisami, Achillesem i Filipem, podstępnymi, niekarnymi chłopakami, jeżeli pan nie nastraszysz ich trochę Panem Bogiem i jego piekłem? A spójrz pan na moją najstarszą córkę Hortensyę, co za miłe dziecko! Zachowanie jej podczas pierwszej komunii tego roku zachwyciło całe miasto. Panna Rouzaire przez prowadzenie jej do kościoła zrobiła z dziewczyny prawdziwą doskonałość... Niechże pan teraz porówna swoje dzieło z dziełom panny Rouzaire: moich synów z moją córką. To wyrok na pana, panie Froment.
Marek uśmiechnął się ze zwykłym spokojem. Ta nadzwyczajna Hortensya, ładna, trzynastoletnia dziewczyna, nad wiek rozwinięta i sprytna, jedna z faworytek panny Rouzaire, nieraz przeskakiwała mur graniczny dwóch szkół, aby się bawić po kątach z rówieśnikami chłopcami. Marek także często porównywał swoich uczniów, malców, w których obudzał powoli rozum i zamiłowanie prawdy, z uczennicami sąsiedniej nauczycielki, wychowanemi na klerykalnym pokarmie kłamstwa i fałszu, pełnemi słodyczy, a zarazem niepokoju i zepsucia mistycznego. Jakżeby pragnął mieć razem z chłopcami te dziewczęta, które wychowywano i kształcono oddzielnie, wszystko przed niemi kryjąc, paląc je ogniem mistycyzmu: nie przeskakiwałyby wtedy murów, lecąc ku temu, co im ukazywano jako grzech, jako zakazany owoc potępienia i rozkoszy! Zdrowie i potęga dla wolnego, szczęśliwego narodu przyszłości — to szkoła mieszana.
Odpowiedział jednak poprostu.
— Panna Rouzaire spełnia swój obowiązek tak, jak go pojmuje, ja spełniam również mój... Gdyby rodziny mi pomagały, zbawienna praca około wychowania i wykształcenia poszłaby raźniej.
Mały człowieczek rozgniewał się i wspinając się na krótkich nogach:
— Czy chcesz pan powiedzieć — zawołał — że daję zły przykład moim dzieciom?
— O bynajmniej! Tylko, wszystko, co ja im tu wykładani, znajduje zaprzeczenie w tem, co widzą dokoła siebie. Prawda staje się niebezpiecznem zuchwalstwem, rozum uważa się za niewystarczający do wychowania uczciwego człowieka.
Było to wielką troską Marka, że zawsze plany jego krzyżowała rodzina, kiedy marzył właśnie, aby w niej mieć pomoc potrzebną w wyzwoleniu maluczkich. Gdyby dziecko, wychodząc od niego, znajdowało w domu urzeczywistnienie jego nauk, wprowadzenie w czyn obowiązków i praw społecznych, które starał się wszczepiać, — jakże łatwym i szybkim stałby się pochód ku lepszej przyszłości! Było to współpracownictwo konieczne, gdyż nauczyciel w wielu wypadkach, najbardziej delikatnych, nie wystarczał, jeżeli nie miał pomocy rodziny, dopełniającej jego pracę w tym samym duchu wyzwolenia. Koniecznem było, aby nauczyciel i rodzice szli ręka w rękę ku jednemu celowi prawdy i sprawiedliwości. To też co za cierpienie, gdy widział, że zamiast mu pomagać, niszczyli drobne rezultaty jego pracy, nieświadomi, ulegający bezładowi w ideach i życiu!
— Krótko mówiąc — zaczął znowu Sarin — zawiesisz pan napowrót krzyż w klasie, jeżeli chcesz nam wszystkim zrobić przyjemność i żyć z nami w zgodzie, czego my ze swej strony bardzo sobie życzymy, bo nie jesteś pan złym nauczycielem.
Marek znowu się uśmiechnął.
— Dziękuję... Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego żona pańska z panem nie przyszła? Ona właściwie wystąpiłaby w odpowiedniej roli, gdyż wiem, że wypełnia praktyki religijne.
— Jest religijną o tyle, o ile wszystkie porządne kobiety być powinny — sucho odparł urzędnik. — Wolę, aby chodziła do kościoła, niż żeby miała kochanka.
Spoglądał podejrzliwie na Marka, pożerany chorobliwą zazdrością, w każdym mężczyźnie widząc możliwego rywala. Dlaczego nauczyciel żałował, że z nim nie przyszła? Dlaczego chodziła do szkoły dwa razy pod pozorem wytłomaczenia nieobecności synów? Zmuszał ją teraz, aby się spowiadała co tydzień u Ojca Teodozego, przełożonego Kapucynów, licząc, że wstyd przed wyznaniem powstrzyma ją nad brzegiem grzechu. Z początku robiła to dla spokoju domowego bez najmniejszej wiary, następnie zaś biegła do trybunału pokuty, gdyż O. Teodozy był wspaniałym i miłym mężczyzną, prawdziwym ideałem wszystkich młodych dewotek.
Marek dodał trochę złośliwie:
— Miałem właśnie przyjemność spotkać we czwartek panią Savinowę, gdy wychodziła z kaplicy Kapucynów i rozmawialiśmy chwilę. A że była bardzo uprzejmą dla mnie, wyraziłem żal, iż nie towarzyszy panu.
Nieszczęsny mąż skurczył się boleśnie. Minowany ciągiem, obrażającem podejrzeniem, doszedł do tego, że sam odnosił paciorkowe wyroby, które wykonywała w sekrecie, aby o parę groszy powiększyć nędzną jego pensyę. Żyli w ukrytej nędzy i piekle domowem, jakie się często spotyka w niezamożnej, obciążonej dziećmi rodzinie, gdzie mąż staje się nieznośnym despotą, a ładna żona. zrazu słodka i uległa, cierpi, dopóki nie znajdzie cichego pocieszyciela.
— Żona moja ma i mieć powinna to samo zdanie, co ja — oświadczył nakoniec Sarin. — W jej to imieniu, równie jak w mojem i wielu innych rodziców, przyszedłem, powtarzam, przemówić do pana... Teraz pańską rzeczą osądzić, czy ma pan zadosyćuczynić naszemu żądaniu. Niech się pan namyśli.
Marek odpowiedział z powagą:
— Namyśliłem się już, panie Savin. Zanim emblemata usunąłem, wiedziałem doskonale, co zrobić zamierzam, a skoro je zdjąłem, to z pewnością nie zawieszę napowrót.
Nazajutrz rozeszła się po mieście pogłoska, że cała delegacya ojców i matek chodziła do nauczyciela i że zaszła bardzo burzliwa, prawdziwie skandaliczna scena. Po rozmowie z Sarinem, zrozumiał Marek doskonale, zkąd wyszedł pocisk. Łacina pani Savinowa, obojętna dla sprawy, zajęta wyłącznie szczęściem osobistem, stała się przecież narzędziem w rękach Ojca Teodozeg’o, za jej bowiem pośrednictwem mąż miał tajną naradę z kapucynem. który go namówił, żeby się zobaczył z nauczycielem i skłonił go do położenia końca stanowi rzeczy, tak zgubnemu dla dobrych obyczajów i moralności w łonie rodzin. Szkoła taka — nie ośmielałaż chłopców do niesforności, a córki i matki do rozpusty? Wobec tych argumentów, marny Savin, rzekomy republikanin i antyklerykał, chory z rozpaczy nad złamanem życiem i tknięty manią zazdrości, wystąpił w obronie cnoty, jako wsteczny katolik, marzący o raju ziemskim w postaci więzienia, gnębiącego naturę ludzką.
Po za ojcem Teodozym, odgadywał Marek z łatwością braciszka Fulgentego i pomocników jego braciszków Izydora i Gorgiasza, wściekłych na szkolę świecką, odkąd zaczęła im odbierać uczniów. Nad wszystkimi zaś unosił się ojciec Pilili bin i ojciec Crabot, prefekt i rektor w Valmarie, potężne figury, których niewidzialne, a zręczne ręce kierowały walką od czasu potwornej sprawy Simona. W ich cieniu drzemała zbrodnia, którą wspólnicy, ciemny, nieświadomy tłum, zdecydowani byli okupić nawet kosztem nowych zbrodni. Od pierwszego dnia przeczuł Marek, gdzie się kryła cała szajka z dowódcą i szeregowcami, — jakim jednak sposobem złapać ich i wydać? Ojciec Crabot kręcił się dalej w wielkim świecie Beaumontu, oddany na usługi swoich penitentek i pracujący nad szybką karyerą dawnych wychowańców; przeciwnie, podwładny jego, ojciec Philibin, znikł całkowicie z widowni, pochłonięty ciężkim obowiązkiem dozorowania kolegium. Nic nie zdradzało podziemnej, w ciemności dokonywanej roboty, a każda chwila użytą była dla zapewnienia zwycięztwa dobrej sprawie. Stwierdził tylko Marek szpiegostwo, jakiego był przedmiotem: nadzorowano go wprawdzie z ostrożnością, ciągle przecież widział koło siebie snujące się czarne cienie. Wiedziano zapewne o każdej jego bytności u Lehmanów, o każdem widzeniu się z Dawidem. Salvan miał słuszność, twierdząc, że prześladowano go jako wyznawcę prawdy, przyszłego mściciela, świadka, w którego rękach przeczuwano ważne dowody i, knując jego zgubę, chciano mu krzyk pomsty wepchnąć napowrót do gardła. Cała banda sutann i habitów pracowała z coraz większem zuchwalstwem, wciągnięto nawet księdza Quandieu, który, rozpaczając nad tem, że religia musi być w usługach dzieła niesprawiedliwości, ulegał jednak z rezygnacyą biskupowi, nieszczęsnemu księdzu Bergerotowi i co tydzień jeździł do pałacu jego w Beaumont po nowe rozkazy i pociechę. Biskup i proboszcz pokrywali duchownym płaszczem zaognione rany Kościoła, jak karne dzieci ukrywając łzy i obawę, nie śmiejąc wyznać, że widzieli niebezpieczeństwo, jakie mu grozi.
Pewnego wieczora Mignot, wracając z dziedzińca, rzekł z wściekłością do Marka.
— A wie pan, to ohydne! Znowu złapałem pannę Rauzaire, jak nas szpiegowała, stojąc na drabinie.
Wistocie, jak tylko myślała, że jej nie widzą, przystawiała nauczycielka do muru drabinę, aby podglądać, co się dzieje w szkole chłopców, a Mignot twierdził, że co tydzień wysyłała tajne raporty do inspektora Mauraisina.
— Śmieszne szpiegostwo! — zawołał wesoło Marek. — Niepotrzebnie się trudzi, łażąc po drabinach; jeżeli chce, mogę jej na ościerz drzwi otworzyć.
— A, co to, to nie! — odparł pomocnik. — Każdy panem u siebie. Jeżeli jeszcze raz to zrobi, ściągnę ją za nogi.
Zwolna zdobył go sobie Marek zupełnie i szczęśliwy był, że uratował jedno sumienie. Dawniej, przy Simonie, Mignon okazywał zawsze nieufność; jako syn chłopa, który został nauczycielem jedynie aby uniknąć ciężkiej pracy w pola, pospolity umysłem i charakterem, dbał tylko o własny interes; nie lubił zresztą żyda i uważał za słuszne nie zbliżać się do niego. W czasie procesu bezwiedna uczciwość nie dozwoliła mu wprawdzie oskarżyć niewinnego, nie dał jednak wiernego i przychylnego świadectwa, któreby mogło ocalić Simona. Potem, wobec Marka, trzymał się również obronnie. Z tym także nie warto było się sprzymierzać, jeżeli się pragnęło zasłużyć na awans! Przez cały rok prawie trzymał się wrogo, jadał na mieście, z niechęcią pomagał swemu przełożonemu, całem postępowaniem ukazując nieufność. Bywał w owym czasie często u panny Rouzaire i zdawało się, że gotów był pójść pod rozkazy zakonu. Marka przecież wcale to nie zniechęcało, okazywał stale życzliwość pomocnikowi, jak gdyby dawał mu czas do poznania, że prawdziwa korzyść jego leży w prawdzie i sprawiedliwości. Tęgi ten, spokojny chłopiec przedstawiał ciekawe pole do spostrzeżeń. Tchórzliwy wobec wymagań życia, zepsuty okrutnym egoizmem, który go otaczał, nie był on złym w gruncie i w dobrych rękach mógłby stać się raczej dobrym. Należał do tej wielkiej trzody ludzkiej, ani całkowicie złej ani dobrej, która staje się taką, jaką ją zrobią warunki życia. Wykształcenie posiadał dostateczne, aby się stać dobrym nauczycielem, nie brakło mu nawet trzeźwego umysłu, potrzebował tylko, aby nim kierowała, aby go podtrzymywała czyjaś silna wola i inteligencya. Marek pokusił się o doświadczenie uratowania tej duszy i z radością, krok za krokiem, zdobywał sobie zaufanie, potem przyjaźń zbłąkanego, ciesząc się, że może dowieść prawdę zasady, w której pokładał nadzieję przyszłego wyswobodzenia, to jest, że niema człowieka, nawet na złej drodze, z któregoby nie można zrobić pracownika postępu. Mignot uległ w końcu wesołej pracowitości, ciepłu prawdy i sprawiedliwości, które Marek rozlewał dokoła siebie. Pomocnik jadał teraz u dyrektora i należał prawie do rodziny.
— Niesłusznie pan postępuje, nie strzegąc się panny Rouzaire. Nie ma pan pojęcia, do czego jest zdolna... Sprzedałaby pana dziesięć razy, byle tylko zasłużyć się swemu Mauraisinowi.
Wpadłszy w zapał zwierzeń, wyznał, że nauczycielka nieraz go zmuszała do podsłuchiwania pode drzwiami. Znał ją dobrze, wiedział, co to za straszna kobieta, przesadnie grzeczna, a w gruncie zła i skąpa. Mimo że była brzydka, wielka, koścista, o płaskiej, piegowatej twarzy, umiała jednak wszystkim się podobać i popisywała się z tą umiejętnością. Antyklerykałom, którzy wyrzucali jej, że prowadza dziewczynki do kościoła, tłomaczyła, iż zmuszoną jest ulegać żądaniu rodziców, pod grozą utraty uczennic. Klerykałom zaś dawała wszelką pewność prawomyślności, widocznie przychylając się ku nim, w przekonaniu, że w ten sposób staje po stronie silniejszych, którzy rozporządzali dobremi miejscami nawet w szkolnictwie świeckim. W gruncie dbała tylko o swój interes, Boga uważając za pomocnika w robieniu karyery. Jako córka kupca jarzyn z Beaumontu, z urodzenia miała duszę handlarską, chciwą i układną. Nie wyszła zamąż, niechcąc tracić swobody; może nie romansowała z księżmi, o co pomawiały ją złe języki, powszechnie jednak mniemano, że obdarza łaskami pięknego Mauraisina, który jak wogóle ludzie małego wzrostu, lubił kobiety podobne do grenadyerów. Nie upijała się wprawdzie, chociaż uwielbiała likiery, a że czasem przychodziła do klasy mocno czerwona, to dlatego, że miała dobry apetyt, a z trudnością trawiła.
Marek machnął pobłażliwie ręką.
— Szkołę utrzymuje nieźle — powiedział. — Do rozpaczy tylko mię doprowadza kierunek ściśle religijny jej nauczania. Nie mur oddziela tu szkołę chłopców od szkoły dziewcząt, ale prawdziwa przepaść. A kiedy, po wyjściu ztąd, spotkają się z sobą i zechcą się łączyć w małżeństwa, okaże się, że pochodzą z dwóch różnych światów... Leży to zresztą w tradycyi i walka płci w tem głównie czerpie przyczynę..
Przemilczał główny swój żal do panny Rouzaire, powód, dla którego nieodwołalnie usunął się od niej: niegodne jej postępowanie w sprawie Simona. Pamiętał, jak na procesie w Beaumont obciążała niewinnego bezwstydnemi kłamstwami, oskarżała go, że daje dzieciom nauki niemoralne i antypatryotyczne i ze spokojną bezczelnością podchlebiała zakonowi. To też gdy zamieszkał w Maillebois, wzajemne ich stosunki ograniczyły się na najprostszej sąsiedzkiej grzeczności. Odkąd jednak Marek zdawał się stać mocno na stanowisku, odkąd straciła nadzieję, że lada dzień wyleci, kusiła się o zbliżenie, nie żywiła bowiem zawziętości do zwycięzców, wyznając zasadę, że należy stać po stronie silnych. Szczególniej zaś wysilała się na pozyskanie Genowefy, która, podzielając zdanie męża, trzymała się od niej zdaleka.
— Powtarzam panu — kończył Mignot — niech się pan strzeże. Gdybym był jej słuchał zdradziłbym pana sto razy. Ciągle wypytywała o pana, a mnie mówiła, żem głupi, że nigdy nie dojdę do niczego... Nie przypuszcza pan nawet, od jakich szkaradnych czynów ocalił mię pan swoją dobrocią i łatwo się daje posłuch takim łotrzycom, co człowiekowi złote góry obiecują. Skoro zaś ośmieliłem się mówić o tem z panem, proszę pozwolić, żebym dal panu jedną radę. Powinien pan ostrzedz panią Froment.
— Jakto ostrzedz?
— Tak, tak, nie jestem ślepy, widzę, jak od pewnego czasu Rouzaire’ówna krąży koło pańskiej żony. Ciągle ma na ustach „droga pani“, uśmiechy, pieszczoty i uprzejmości, których bałbym się na miejscu pana.
Marek zdziwiony, udał obojętność.
— Moja żona nie ma się czego obawiać — rzekł, — zna ją dobrze. Trudno jednak, żeby była niegrzeczną względem sąsiadki, z którą nas łączą wspólne zajęcia.
Mignon nie nastawał. Wstrząsnął jednak głową, jak gdyby nie chciał wypowiedzieć wszystkiego. Podzielając życie Fromentów, domyślał się tajnego, wewnętrznego dramatu. Marek zamilkł również, ogarnięty głuchą obawą i bezwiedną słabością, która go zawsze ubezwładniała na myśl o możliwej walce z Genowefą.
Napaść zakonu, której oczekiwał od czasu bytności Salvana, wybuchła. Wojna zaczęła się wściekłym raportem Mauraisina, w którym zdawał sprawę o zdjęciu emblematów i oburzeniu, jakie wywołał między rodzicami ten czyn nietolerancyi religijnej. Zaznaczał protest urzędnika Savina, cytował jako niezadowolone rodziny Doloirów i Bongardów. Postępek podobny nabierał szczególnie ogromnego znaczenia w miasteczku nawskroś klerykalnem, znanem miejscu licznych pobożnych pielgrzymek, gdzie szkoła świecka mogła się utrzymać tylko dzięki wszelkiego rodzaju ustępstwom, jeżeli nie miała być wypartą przez szkoły zakonne. Mauraisin kończył żądaniem przeniesienia nauczyciela, który, w zawziętości sekciarskiej, nie rozumiał, jak kompromituje władze szkolne. Do aktu oskarżenia dodał jeszcze mnóstwo drobnych fakcików ze żniwa codziennych szpiegostw panny Rouzaire, której uczennice, dziewczątka posłuszne, biorą udział w procesyach i noszą chorągwie, porównywał z wychowańcami nauczyciela anarchisty, leniwymi, niekarnymi chłopakami, którzy nie wierzyli w Boga ani w dyabła.
W trzy dni później dowiedział się Marek, że hrabia Hektor de Sangleboeuf, deputowany partyi katolickiej, z dworna kolegami, wystąpił do prefekta Hennebise’a. Wiedział zapewne o raporcie Mauraisina, jeżeli nawet sam, wraz z ojcem Crabotem, przyjacielem rodziny, nie pomagał do zredagowania takowego; teraz zaś brał za pretekst tenże raport, aby żądać usunięcia nauczyciela, Hennebise, którego cała polityka streszczała się w zasadzie życia w zgodzie ze wszystkimi i który zawsze powtarzał: „Przedewszystkiem nie wszczynajmy żadnych spraw“, — musiał być niezadowolony z wypadku, brzemiennego opłakanemi zawikłaniami. Serce jego kłoniło się ku Sangleboeufom, niebezpiecznem jednak było publicznie popierać reakcyę. Jakkolwiek zatem sympatyzował z walecznym deputowanym antysemitą, zięciem barona Nathana, wytłomaczył mu jednak, że nie może samowolnie stanowić w tej kwestyi, prawo bowiem było wyraźne: nie mógł translokować nauczyciela bez upoważnienia inspektora akademii, Le Barazera.
Była to gwarancya niezależności ciała nauczycielskiego. Wykręciwszy się tymczasowo tem zapewnieniem, odesłał deputacyę do inspektora, do którego udali się zaraz na miejscu, do gabinetu jego w gmachu Prefektury. Le Barazer, były profesor uniwersytetu, przezorny dyplomata, przyjął ich i wysłuchał z pełną szacunku uwagą. Człowiek ten, o szerokiej czerstwej twarzy, zaledwie siwiejący, mimo lat pięćdziesięciu, wzrósł był w nienawiści dla Cesarstwa i należał do republikanów pierwszej doby, którzy wychowanie świeckie uważali za podstawę Rzeczypospolitej.
Wszelkiemi sposobami starał się zwalić szkoły zakonne, które uważał za zabójcze dla wolności Francyi. Doświadczenie jednak nauczyło go, że niebezpiecznem jest działać gwałtownie, trzymał się więc planu, który obmyślił gruntownie i wykonywał przezornie, zkąd w oczach zapaleńców uchodził za umiarkowanego. Zrównoważone usposobienie, wola spokojna a wytrwała kierowała jego postępowaniem. Opowiadano o powolnych, a nadzwyczajnych zwycięztwach, które go kosztowały całe lata ukrytych, żelaznych wysiłków. Przy pierwszych słowach delegacyi, zdawało się, że gani Marka; zdjęcie emblematów, to niepotrzebna manifestacya, mówił, chociaż zaraz dodał, że prawo nie zmuszało bynajmniej nauczyciela do znoszenia w klasie emblematów religijnych. Był to poprostu zwyczaj, o którym wyraził nawet swoje zdanie: lekką przyganę. Gdy zaś Sangleboeuf się uniósł, zaczął głośno przemawiać jako obrońca Kościoła, nazwał nauczyciela bezwstydnym sprawcą skandalów, które oburzały całe Maillebois, inspektor spokojnie przyrzekł, iż zbada sprawę z uwagą, na jaką zasługuje. Deputowany zapytał wówczas, czy nie otrzymał raportu swego podwładnego, pana Mauraisina, czy raport ów nie dowodził mu dostatecznie ogromu zła, trucizny i demoralizacyi, której okropne postępy należało ukrócić, usuwając natychmiast nauczyciela? Le Barazer udał najgłębsze zdumienie: jaki raport? a, kwartalny raport inspektora szkół elementarnych! Wiedziano zatem o tym raporcie? Sprawozdania podobne są czysto administracyjne i służą tylko za wskazówkę dla inspektora akademii, który ma obowiązek sam zbadać sprawę. Poczem pożegnał panów deputowanych, przyrzekając ponownie, iż weźmie pod uwagę ich żądania.
Minął miesiąc, a Marek, który ciągle oczekiwał wezwania do Prefektury, nie miał żadnych wieści. Le Barazer użył zapewne zwykłej taktyki: odłożył sprawę na bok, aby zyskać na czasie i znużyć zapały. Niewątpliwem było, że skrycie popiera nauczyciela, jak go uprzedził z cicha współpracownik i przyjaciel inspektora, Salvan. Nie należało jednak dopuścić, aby się sprawa zaostrzyła, aby wzrastające oburzenie zmusiło go do działania, gdyż wiadomo było, że do ostateczności bronić Marka nie będzie i poświęci go na pewno, jeżeli będzie to uważał za konieczne dla swojej powolnej, a ważnej działalności przeciw szkołom zakonnym. Nie uznawał rewolucyjnego bohaterstwa, a nawet je potępiał. Tymczasem w Maillebois sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Pod łatwem do odgadnięcia natchnieniem, „Le Petit Beaumontais“ prowadził zaciętą kampanię przeciw Markowi. Zaczął, jak zwykle, krótkiemi, niejasnemi wzmiankami, że w sąsiedniem miasteczku działy się straszne rzeczy i obiecywał opisać je wyraźnie, jeżeli będzie do tego zmuszony. Następnie wymienił otwarcie nazwisko nauczyciela Fromenta i otworzył prawie stałą rubrykę, pod tytułem: „Skandale w Maillebois,“ w której ogłaszał rzekome zeznania uczniów i ich rodzin, oskarżające nauczyciela o najczarniejsze zbrodnie. Zgorszona ludność się gorączkowała, dobrzy braciszkowie i kapucyni rozdmuchiwali oburzenie, a niejedna dewotka żegnała się znakiem krzyża, przechodząc koło szkoły, w której działy się bezeceństwa. Poczuł wtedy Marek, że grozi mu poważne niebezpieczeństwo. Mignot zaczął spokojnie pakować swoje manatki, pewny, że go usuną razem z dyrektorem, po którego stronie stanął odważnie. Panna Rouzaire przybierała zwycięzką minę, gdy w niedzielę prowadziła z ostentacyą dziewczynki do kościoła. Ojciec Teodozy w kaplicy, a nawet ksiądz Quandieu w parafialnym kościele świętego Marcina obiecywali z ambony, że Bóg zstąpi pomiędzy niewiernych, co miało oznaczać, że krucyfiks zostanie uroczyście zawieszony w szkole świeckiej. Na dopełnienie klęsk, Marek, spotkawszy Darrasa, poczuł że zachowuje się chłodno, gotów go odstąpić, w obawie utraty nawet mniejszości republikańskiej w radzie miejskiej.
— Cóż zrobić, drogi panie — mówił — zaszedłeś pan za daleko, nie możemy nadążyć za panem... Philis czyha na mnie i koniec końców zostanę wraz z panem na piasku, co jest zbyteczne.
Zrozpaczony Marek udał się do Salvana. Zostawała mu jedynie ta ostatnia, wierna podpora. Spostrzegł jednak, że zwierzchnik jest zakłopotany, ponury, prawie zawstydzony.
— Źle się dzieje, moje dziecko — rzekł. — Le Barazer z miną stroskaną milczy i lękam się, że opuści pana, wobec wściekłego naporu jaki nań wywierają... Może zawcześnie pan wystąpiłeś.
Boleśnie dotknięty słowami, w których widział odstępstwo, zawołał Marek:
— Pan także, mój mistrzu!
Lecz Salvan wzruszony przerwał mu, ściskając jego ręce.
— Nie, moje dziecko, nie wątp o mnie; jestem z tobą całem sercem i duszą. Nie domyślasz się jednak, jakich nam wszystkim narobił kłopotów twój czyn, prosty przecież i logiczny. Moja Szkoła Normalna wpadła w podejrzenie, oskarżają mnie, iż utrzymuję tu ognisko bezbożności. Korzysta z tego ekonom Depinvilliers, wychwalając zasługi, jakie ksiądz prefekt jego lyceum położył w sprawie uspokojenia i zgody różnych stronnictw na łonie Kościoła. Nawet nasz cichy rektor, Forbes, irytuje się, widząc, że godzą na jego spokój... Le Barazer jest wprawdzie bardzo zręczny, ale czy będzie miał dosyć siły oporu?...
— Cóż za tem robić?
— Nic, czekać. Powtarzam tylko: bądź rozsądnym i odważnym. A teraz uściskajmy się i złóżmy nadzieję w potędze prawdy i sprawiedliwości.
Przez następne dwa miesiące okazywał Marek godną uwielbienia odwagę i pogodę ducha wśród obelg, któremi karmiono go codziennie. Zdawało się, że nie widział fali błota, dochodzącej aż do jego domu. Z cudownym spokojem i gorliwością prowadził wykłady. Nigdy praca jego nie była szlachetniejszą i bardziej owocną; cały oddany wychowańcom, nauczał ich słowem i przykładem konieczności pracy, zamiłowania prawdy i sprawiedliwości w największych przeciwnościach życia. Wszystkie brudy i gorycze, któremi obrzucali go współobywatele, odpłacał dobrocią, łagodnością i poświęceniem. Z miłością starał się uczynić synów lepszymi od ojców, okropną teraźniejszość zasiewał ziarnem doskonalszej przyszłości, zbrodnie innych własnem okupywał szczęściem. Otoczony młodziutkiemi umysłami, o których miał pieczę, powrócił do ich czystości i niewinności, nabrał zapału do odkrywania świata, cieszył się jego pięknem i nadzieją, że ludzie zdobywszy siły przyrody, dojdą do braterstwa i dobroci, skoro pozyskają dostateczną świadomość, aby żyć życiem prawdy i miłości. Codzienna praca nad uszlachetnianiem tego młodego ludu, nad ocaleniem go od kłamstwa i fałszu, była źródłem jego siły i spokoju. Oczekiwał więc z cichym uśmiechem ciosu, który miał weń uderzyć, ciesząc się co wieczór dokonaną pracą dnia.
Pewnego poranku, „Le Petit Beaumontais“ ogłosił, że odwołanie „wstrętnego truciciela z Maillebois,“ jak nazywał nauczyciela, było już podpisane. W przeddzień dowiedział się Marek o ponownem wystąpieniu Sangleboeufa do Prefektury i ostatecznie stracił nadzieję, pewny swej zguby. Wieczór spędził straszny. Po skończonych lekcyach, gdy wesołe, czarne i jasne główki, w których widział nadzieję lepszej przyszłości, opuściły go, wpadł w głęboki smutek, walcząc z nim jednak, aby nie stracić odwagi na dzień następny. Opanowało go uczucie strasznej goryczy. Myślał o swojej pracy, zerwanej brutalnie, o ukochanych uczniach, którym wykładał po raz ostatni może, o tem, że niedozwolonem mu będzie dokonać dzieła zbawienia. Zabiorą mu ich, oddadzą jakiemu nauczycielowi, który im spaczy umysły i charaktery; myśl o zniszczonem apostolstwie krwawiła mu serce. Położył się do łóżka tak smutny, że Genowefa cichutko, czule wzięła go w objęcia, jak to czasem jeszcze robiła przez miłość małżeńską.
— Masz przykrości, mój drogi biedaku? — spytała.
Nie odpowiedział zrazu. Wiedział, że coraz mniej podziela jego przekonania, a ciągle unikał przykrych wyjaśnień, mimo iż wyrzucał sobie, że pozwala jej oddalać się od siebie, nie kusząc się o odzyskanie. Znowu przestał bywać u babki, ale nie miał odwagi zabronić żonie, aby chodziła do tego zimnego domu, w którym przeczuwał niebezpieczeństwo dla swego szczęścia. Ile razy Genowefa ztamtąd wracała, czuł, że coraz więcej się oddala. W ostatnich czasach, gdy cała banda klerykalna ujadała na niego, dowiedział się, że panie wyrzekały się go publicznie, nazywając niezasłużoną hańbą rodziny.
— Dlaczego mi nie odpowiadasz najdroższy? Myślisz, że nie podzielam twoich zmartwień.
Wzruszony, uścisnął ją i rzekł:
— Tak, mam zmartwienia. Są to jednak sprawy, których nie odczuwasz w ten sposób co ja, chociaż nie robię ci z tego zarzutu. Po co więc opowiadać ci o nich?... Obawiam się, że wkrótce może nie będziemy tutaj.
— Jakto?
— Będę z pewnością przeniesiony, jeżeli nie usunięty zupełnie. Wszystko skończone... Będziemy musieli wyjechać, — nie wiem dokąd.
Krzyknęła radośnie.
— Tem lepiej, najdroższy! Nic lepszego zdarzyć się nie może!
Zdziwiony Marek nie zrozumiał jej, zaczął się więc wypytywać. Zmieszała się zrazu, chciała się cofnąć.
— Tak sobie powiedziałam, bo mi wszystko jedno, gdzie będę, byle z tobą i Ludwinią naturalnie. Można wszędzie być szczęśliwym.
Gdy jednak nalegał o wytłomaczenie dodała:
— Gdzieindziej nie będzie przynajmniej tych wszystkich brzydkich historyj, któreby mogły nas poróżnić. Byłabym tak szczęśliwa, sama z tobą w jakim zapadłym kącie, gdzie niktby między nas nie wchodził i nie nie rozdzielało nas z sobą... O, mój najdroższy, wyjedźmy zaraz jutro!
Nieraz już, w chwilach czułej pieszczoty spostrzegał w niej strach przed zerwaniem, potrzebę i pragnienie pozostania z nim samym. Zdawało się, że prosi: „Weź mnie, trzymaj przy sobie, przy swojem sercu. Uprowadź mnie, żeby mnie nie wydarto z twego objęcia. Czuję, że odrywają mnie codzień po trochu i drżę z zimna, gdy nie jestem z tobą.“ Myśl ta mocno go dręczyła, bo przewidywał, że to, co się stać miało, jest nieuniknionem.
— Wyjechać, kochanie moje, to nie wystarcza — rzekł. — Ale dziękuję ci za radość i pociechę, jaką mi dajesz.
Dnie upływały za dniami, a oczekiwany list z Prefektury, nie nadchodził. Zdarzył się nowy wypadek, który zapewne odwracał uwagę od świeckiej szkoły w Maillebois. Od niejakiegoś czasu, proboszcz z Jonville’u, tryumfujący ksiądz Cognasse, zamierzył dopełnić miary zwycięztwa, skłaniając mera Martineau, aby pozwolił poświęcić gminę Sercu Jezusowemu. Pomysł musiał wyjść nie od niego, gdyż widziano, jak przez cały miesiąc udawał się co czwartek do Kolegium w Volmaire i odbywał długie narady z ojcem Crabotem. Powtarzano sobie z tego powodu słowa Férou, nauczyciela z Moreux, które oburzały jednych a bawiły drugich:
— Jeżeli ci obrzydliwi jezuici przyniosą tu swoje surowe serce, napluję im w twarz.
Od pewnego czasu kult Serca Jezusowego pochłaniał całą religię, stawał się drugiem Jego wcieleniem, nowym katolicyzmem. Wizya biednej histeryczki, Maryi Alacoque. prawdziwe, krwawe serce, wydarte z otwartej piersi, zostało symbolem zmateryalizowanej, ucieleśnionej wiary. Zdawało się, że dawny, czysty kult Jezusa, który jako duch wstąpił na, obłoku do Ojca, był zbyt subtelnym dla współczesnych dusz, żądnych ziemskich rozkoszy. Ciało zatem Jezusa, żywe jego serce podawano ludowi, jako codzienne pożywienie przesądu i zabobonu. Widać w tem było cały geniusz juzuitów, którzy materyalizowali religię, zniżali Boga do ludzi, skoro całe wieki wysiłków nie doprowadziły ludzi do Boga. Trzeba było dać ciemnemu ludowi jedynego Boga, którego pojmował, jak on skrwawionego i cierpiącego, obraz jaskrawy, który dopełniał miary ogłupienia. Zwycięztwo, odniesione nad rozumem, jest porażką dla wolności, starano się zatem zniżyć Francyę do materyalistycznego kultu Serca, aby Kościół mógł trzymać kraj w zależności od dogmatów. Zaraz po przegranej wojnie, po bolesnej utracie dwóch prowincyj, Kościół, korzystając z powszedniej rozpaczy, starał się poświęcić Sercu Jezusowemu pokutującą Francyę, tak srodze dotkniętą ręką Boga. Na najwyższym szczycie rewolucyjnego Paryża wzniesiono kościół Serca Jezusowego. Ztamtąd krew spływała na kraj cały, aż do najodleglejszych wiosek, a gdy tu, na szczycie Montmartre’u wzbudzała uwielbienie panów i pań wielkiego świata, o ileż silniej wzruszała wiernych prostaczków wiejskich! Serce Jezusowe stało się narodowym symbolem pokuty i oddania się Kościołowi; haftowano je na trójkolorowym sztandarze, którego barwy przedstawiały teraz błękit nieba, lilie Niepokalanej Dziewicy i krew męczenników. Widniało, jak wielki krwawy Bóg nowego, zwyrodniałego katolicyzmu, siłą przesądu panującego nad podbitą Francyą.
Ojciec Crabot zamierzał początkowo poświęcić Sercu Jezusowemu Maillebois, główne miasteczko kantonu. Zawahał się jednak wobec fabrycznego przedmieścia, z którego kilkuset robotników wybierało stało do rady miejskiej socyalistów. Pomimo zatem braciszków i kapucynów, obawiał się haniebnej porażki. Zdecydował się więc działać w Jonville’u, gdzie grunt zdawał się doskonale przygotowany, obiecując sobie wszelako, że, w razie wygranej, urządzi to samo gdzieindziej, na szerszej arenie. W Jonville’u ksiądz Cognasse panował wszechwładnie, gdyż nauczyciel Jauffre zdał w jego ręce władzę, tak walecznie zdobytą niegdyś przez Marka. Zasada Jauffre’a była prosta: trzeba żyć w zgodzie z rodzicami, z merem, a nadewszystko z proboszczem. Ponieważ wiatr klerykalizmu dął w okolicy, dlaczego nie dać się unieść jego prądowi? Nie byłaż to najkrótsza droga do otrzymania dyrekcyi najważniejszej szkoły w Beaumont? Zadowolony z życia i dostatku, jaki mu zapewniał posążek żony, najpierw ją popchnął do zbliżenia się z proboszczem, a, potem sam oddał się całkowicie na usługi: dzwonił na msze, śpiewał nieszpory, co niedziela prowadzał uczniów do kościoła. Mer Martineau, który za czasów Marka był antyklerykałem, zaniepokoił się z początku postępowaniem Jauffre’a. Co miał jednak zrobić nauczycielowi, który nie był pierwszym lepszym biedakiem i znajdował doskonałe racye, aby dowieść, jak niesłusznem było występować przeciw księżom? Zachwiany mer, zrazu nie przeszkadzał tylko, pod wpływem pięknej pani Martineau, publicznie w radzie miejskiej głosił, że, bądź co bądź dobrze byłoby żyć w zgodzie z proboszczem. W ten sposób w rok niespełna ksiądz Cagnass stał się wyłącznym panem gminy, gdyż władzy jego nie sprzeciwiał się wpływ nauczyciela, który dobrowolnie szedł — w jego ślady, spodziewając się wielkich korzyści ze swej uległości.
Gdy jednak zrodziła się myśl poświęcenia gminy Jonville Sercu Jezusowemu, powstało pewne zamieszanie i niejaki opór. Myśl ta wyszła niewiadomo zkąd, nie wiedziano, kto pierwszy ją podał. Ksiądz Cognasse jednak, jako duch srogi i bojowniczy, przyswoił ją sobie natychmiast, widząc osobistą swą chwałę w tem, aby być pierwszym w okolicy proboszczem, który zdobędzie dla Boga całą gminę. Narobił takiego hałasu, że biskup Bergerot zawezwał go do Beaumontu niezadowolony, zgryziony w duchu wprowadzaniem nowego przesądu. Zaszła, podobno, straszna scena, lecz biskup raz jeszcze musiał ustąpić. W Jonville’u odbyły się dwa burzliwe posiedzenia rady miejskiej, gdyż członkowie chcieli wiedzieć, jakie im to przyniesie korzyści? Była chwila, że cała sprawa zdawała się przegrana i pogrzebiona. Wówczas Jauffre, który również jeździł do Beamontu i niewiadomo z kim się naradzał, łagodnie przedsięwziął pośrednictwo między proboszczem i radą miejską. Chodziło o to, co zyska gmina, gdy zostanie poświęcona Sercu Jezusowemu? Opowiedział więc, że damy z Beaumontu obiecują dary do kościoła: srebrny kielich, obrus na ołtarz, wazony z kwiatami i duży posąg Chrystusa z ogromnem, krwawem, płonącem sercem, wymalowanem na piersiach. Przeznaczano następnie pięćset franków na posag najbardziej zasłużonej Dziewicy Najświętszej Panny. Najmocniej jednak zaważyła a postanowieniu rady miejskiej obietnica otworzenia w sąsiedztwie filii zakładów Dobrego Pasterza, gdzie dwieście robotnic znajdzie zajęcie przy szyciu zbytkownej bielizny damskiej dla wielkich składów paryskich. Chłopi już widzieli Wszystkie swoje córki, umieszczone u sióstr i obliczali, ile pieniędzy podobny zakład napędzi do gminy.
Skończyło się na tem, że ceremonia naznaczoną została na dzień dziesiąty Czerwca i nigdy, jak zauważył ksiądz Cognasse. piękniejszy blask słońca nie ozłacał wspanialszej uroczystości. Od trzech dni straszna Palmira, służąca proboszcza, zajmowała się, przy pomocy pań Jauffre i Martineau, przyozdabianiem kościoła żywemi roślinami i dywanami, pożyczonemi od wszystkich mieszkańców Jonville’u. Damy z Beaumontu, prezesoWa Gragnonowa, jenerałowa Jarousse’owa, prefektowa Hennebise‘owa, a nawet, jak mówiono, pani Lemarrois, żona mera i deputowanego radykała. ofiarowały wspaniały sztandar trójkolorowy, na którym wyhaftowane było Serce Jezusa i słowa: Bóg i Ojczyzna. Chorągiew tę miał nieść Jauffre, postępując po prawej stronie mera Jouville’u. Od samego rana zjeżdżały się różne wybitne osoby: znakomitości z Beaumontu wraz z paniami, które ofiarowały dary do kościoła; mer z Maillebois, Philis, otoczony klerykalną większością rady miejskiej; cała masa nakoniec księży i zakonników: delegat biskupa, ojciec Teodozy z kapucynami, braciszek Fulgenty z pomocnikami, ojciec Philibin, wreszcie ojciec Crabot we własnej osobie. Wszystkim gościom składano nizkie ukłony i okazywano najwyższy szacunek. Zauważono, że brakło księdza Quandieu, dotkniętego w ostatniej chwili gwałtownym napadem pedagry.
O godzinie trzeciej, na placu Kościelnym muzyka, sprowadzona z głównego miasta kantonu, zagrała bohaterskiego marsza. Nadeszła rada miejska z merem Martineau na czele, wszyscy przepasani szarfami. Obok mera kroczył Jauffre z chorągwią w ręku. Zatrzymano się, aż muzyka skończyła grad marsza. Niezmierny tłum wystrojonych rodzin chłopskich i wytwornych dam z okolicy, cisnął się w niecierpliwem oczekiwaniu.
W tem otwarły się główne drzwi kościoła i ukazał się, w uroczyste szaty przybrany ksiądz Cognasse, otoczony licznym klerem. Zaintonowano hymn religijny, wszyscy padli na kolana, i odbyło się poświęcenie sztandaru. Następnie mer Martineau, wraz z radą miejską na klęczkach powtórzył głośno akt poświęcenia gminy Jonrille Sercu Jezusowemu.
Kobiety płakały, mężczyźni klaskali w ręce. Wszyscy zdawali się szczęśliwi, a muzyka znów odegrała marsza. Cały orszak wszedł do kościoła, gdzie ksiądz Cognasse pobłogosławił klęczącą publiczność, a potem przemówił, wyrażając gorącą radość, że władze cywilne udały się pod opiekę narodowego sztandaru Serca Jezusowego, wyrzekając się pychy i buntu, zdając w ręce Boga rząd i zbawienie Francyi. Oznajmiał koniec bezbożności, bezpodzielne panowanie nad duszami wiernych Kościoła, jedynego przedstawiciela władzy i potęgi na ziemi. Zbawi on wkrótce Francyę, swą ukochaną, najstarszą córkę, uległą i żałującą za popełnione grzechy. Wszystkie gminy pójdą za przykładem Jonville’u. cała ojczyzna poświęci się Boskiemu Sercu i Francya odzyska panowanie nad światem przy pomocy czci dla sztandaru Serca Jezusowego, który odtąd staje się sztandarem narodowym. Ceremonia zakończyła się w zakrystyi, gdzie mer i rada miejska podpisali akt autentyczny, sporządzony na pergaminie, mocą którego gmina Jonville poświęconą zostaje Sercu Jezusowemu, poddając pobożnie władzę świecką władzy duchownej.
Przy wyjściu z kościoła zaszedł skandal. Férou, nauczyciel Moreux, coraz więcej wyniszczony i zawzięty, znalazł się w tłumie. Doszedł do najostatniejszej nędzy, dręczony o drobne, groszowe długi, nie mógł dostać na kredyt nawet chleba dla wyczerpanej ciężką pracą żony i dla wychudłych, zawsze chorych córeczek. Nędzne sto franków pensyi szły co miesiąc w coraz głębszą przepaść nieopłaconych długów, a drobna zapłata za sekretaryat w merostwie ulegała ciągłemu aresztowi. Wzmagająca się, nieuleczalna nędza doprowadziła go do ostatecznej pogardy dla zamożnych chłopów gminy i nieufności względem nauki, która niezdolna była wyżywić oddanego jej człowieka. To też Férou, czując się jedynie wykształconym i inteligentnym wśród grubej ciemnoty otoczenia, szalał co dzień więcej na myśl, że on, oświecony, cierpi nędzę, podczas gdy ciemne prostactwo żyje w dostatku; zgorączkowany niesprawiedliwością społeczna, zrospaczony cierpieniami rodziny, marzył o gwałtownem zniszczeniu wstrętnego porządku świata i zbudowaniu na jego gruzach Państwa prawdy i sprawiedliwości.
Spostrzegł Saleura, mera ze swojej wioski, który przybył ubrany w piękny, nowy surdut, gdyż starał się przypodobać księdzu Cognasse’owi, odkąd zwycięstwo było po jego stronie. W Moreux panowała zgoda między gminą a proboszczem, pomimo wściekłości, z jaką zawsze wyrzucał, iż musi robić cztery mile dla parafian, którzy mogli sobie pozwolić na własnego proboszcza. Wszyscy się odwrócili od mizernego, źle płatnego, nędznego nauczyciela, co nietylko nie miał grosza na własność, ale wszędzie długi, a otoczyli szacunkiem kwitnącego zdrowiem, tęgiego proboszcza, który dobre dochody pomnażał zaplata za chrzty, śluby i pogrzeby. Pobity w nierównym pojedynku, nauczyciel doszedł do wściekłości.
— No cóż, panie Saleur — zawołał — karnawał mamy! Czy panu niewstyd należeć do podobnych szkaradzieństw?
Saleur, chociaż w głębi ducha nie trzymał z księżmi, uczuł się dotkniętym. Uważał to za napaść na swoją pozycyę zbogaconego handlarza bydła, który żył z dochodów w pięknym, odnowionym, olejno wymalowanym domu. Starał się też odpowiedzieć z godnością.
— Lepiej nic nie mówić, panie Férou. Ci powinni się wstydzić, co nie potrafili stać się porządnymi ludźmi.
Férou miał odpowiedzieć, oburzony zasadą niskiej moralności, z powodu której tyle cierpiał, gdy wtem ujrzał Jauffre’a i gniew swój zwrócił ku niemu.
— A, kolega nosi ich głupią chorągiew! Piękne zajęcie dla wychowawcy dzieci demokracyi! Wiesz pan przecież zapewne, że o ile proboszcz zyskuje, o tyle traci nauczyciel.
Jauffre, spokojny o swoją pozycyę i zupełnie zadowolony ze swego postępowania, odpowiedział z przygnębiająco wzgardliwą litością:
— Mój biedny kolego, zamiast krytykować innych, powinienbyś lepiej postarać się okryć czem nagie plecy swoich dzieci.
Te słowa doprowadziły Férou do ostateczności. Dziko najeżony, zaczął machać rękami i krzyczeć.
— Zgrajo jezuitów, zgrajo oszustów! obnoście, uwielbiajcie swoje serce, zjedzcie je nawet i bądźcie, jeżeli to możliwe, jeszcze głupsi i okrutniejsi!
Zaczęto się gromadzić koło bluźniercy, odezwały się krzyki i pogróżki i mogłoby się źle skończyć, gdy mer Saleur, dbały o honor swej gminy, nie zabrał pod rękę nauczyciela i nie wyprowadził go z tłumu.
Nazajutrz wypadek przybrał wielkie rozmiary. „Le Petit Beaumontais“ opowiadał, że nauczyciel z Moreux plunął na narodowy sztandar w chwili, gdy szanowny ksiądz Cognasse poświęcał to znamię pokutującej, oczyszczonej Francyi. W następnym zaś numerze oznajmił, jako zupełnie pewną, dymisyę nauczyciela Férou. Gdyby wiadomość okazała się prawdziwą, usunięcie nauczyciela pociągnęłoby dlań straszne skutki; musiałby odbyć trzy lata służby wojskowej, gdyż do dziesięciolecia pracy nauczycielskiej, do której się zobowiązał, aby być wolnym od wojska, brakowało właśnie trzech lat. Jeżeli zatem wsadzą go do koszar, co się stanie z żoną i córeczkami? Dotychczas cierpiały nędzę, gdy zaś jego zbraknie, umrą chyba z głodu.
Dowiedziawszy się o zajściu, Marek udał się natychmiast do Salvana. Tym razem „Le Petit Beaumontais“ nie kłamał: dymisya była pewna. Le Barazer był nieubłagany. Gdy zaś Marek prosił starego przyjaciela, aby sprobował jeszcze się wstawić, Salvan odmówił.
— Nie, nie — powiedział smutnie — to zupełnie próżne. Le Barazer musi działać, tak przynajmniej utrzymuje. Jego oportuniczna polityka znąjduje sposobność wygrodzenia się z istniejących, trudności... Pan zresztą nie powinieneś narzekać; karząc Férou, tem samem oszczędzi pana.
Marek zaprotestował, wyrażając zmartwienie z powodu takiego załatwienia kwestyi.
— Odpowiedzialność nie spada na ciebie, moje drogie dziecko, — rzekł Salvan. — Ponieważ klerykałom potrzeba ofiary, rzuca im na pastwę Férou, spodziewając się, że w ten sposób ocali tak dobrego, jak pan, działacza. Jest to rozwiązanie znakomite, jak dowodzono mi wczoraj... Ileż łez, ile krwi popłynąć musi, zanim się zrobi najmniejszy krok na drodze postępu! Ilu biednych poległych padnie, aby napełnić fosę, po której przejdą bohaterowie
Wszystko co mówił Salvan, spełniło się co do joty. W dwa dni potem Férou dostał dymisyę, zamiast jednak poddać się służbie wojskowej, uciekł do Brukselli, oburzony niesprawiedliwością, której padł ofiarą. Miał zamiar znaleźć jakie zajęcie, sprowadzić żonę i dzieci i zdala od kraju założyć rodzinne ognisko. Utrzymywał nawet, że czuje ulgę, opuściwszy galery szkolne, że wreszcie oddycha, mając możność swobodnie myśleć i działać. Żona zaś tymczasem przeniosła się do Maillebois, gdzie zamieszkała w dwóch nędznych izdebkach i odważnie wzięła się do szycia, nie mogąc jednak zarobić nawet na chleb powszedni. Marek ją odwiedzał i pomagał jej, bolejąc nad tą straszną nędzą. Czuł przytem jakby wyrzuty sumienia, gdyż sprawa zdjętego ze ściany krucyfiksu poszła w zapomnienie wobec wzruszeń, jakie wywołało świętokradztwo w, Jonville’u i dymisya nauczyciela. „Le Petit Beaumontais“ tryumfował wrzaskliwie, a hrabia de Sangleboeuf przechadzał się po ulicach Beaumontu z miną zwycięzcy, jak gdyby braciszkowie, kapucyni, jezuici, braciszek Fulgenty, ojciec Philibin i ojciec Crabot stali się udzielnymi panami departamentu. Życie płynęło dalej, tylko zacięta walka miała się przenieść na inne pole.
Pewnej niedzieli ujrzał zdziwiony Marek żonę z książką do nabożeństwa w ręku.
— Co to, chodzisz do kościoła? — zapytał.
— Tak — odparła spokojnie. — Właśnie byłam u komunii.
Spojrzał na nią blady, wstrząśnięty nagłym, zimnym dreszczem, który starał się ukryć.
— Bywasz w kościele, u komunii i nie uprzedziłaś mię o tem?
Udała zdziwioną i, jak zwykle, odpowiedziała spokojnie i słodko.
— Po cóż miałam cię uprzedzać? Jest to rzecz sumienia... Zostawiam ci swobodę postępowania według twoich przekonań, sądzę więc, że mnie także wolno postępować według moich.
— Zapewne, — dla wspólnego porozumienia, wolałbym był jednak wiedzieć.
— Wiesz teraz zatem. Widzisz, że się nie kryję... Mam nadzieję, że nie przeszkodzi to nam żyć w zgodzie.
Nie dodała nic nad to, a on nie miał siły wypowiedzieć wszystkiego, co się w nim burzyło, ani wywołać stanowczej rozprawy, której konieczną potrzebę czuł przecież dobrze. Dzień cały upłynął w ciężkiem milczeniu; tym razem coś się zerwało między nimi ostatecznie.




III.

Miesiące upływały i z każdym dniem przed Markiem stawało i rosło straszne pytanie, dlaczego ożenił się z kobietą, której wiara nie była jego wiarą? Czyż nie będą oboje strasznie cierpieli z powodu tej waśni, tej przepaści, co dzieliła dwa wrogie światy, do których należą? Myślał, że jeżeli jest zamiar wymagać dla zawarcia małżeństwa fizyologicznego, świadectwa dobrego stanu zdrowia, tak samo istnieć powinien egzamin, sprawdzający prawidłowe funkcyonowanie umysłu i serca, wolnego od dziedzicznych lub nabytych idyotyzmów. Dwie istoty, nie znające się zupełnie, pochodzące z dwóch różnych światów, z pojęciami sprzecznemi i wrogiemi, jedna dążąca ku prawdzie, druga zakamieniała w błędzie, fatalnie muszą wejść w walkę, dręczyć się i unicestwiać. Z początku jednak wszechwładne zaślepienie miłości uniewinnia wszystko, a rozwiązanie kwestyi, zastosowane do poszczególnych wypadków bywa bardzo trudne.
Marek uważał swoje położenie za wyjątkowe. Nie potępiał jeszcze Genowefy, obawiał się tylko, aby się nie stała śmiertelną bronią w ręku księży i mnichów, z którymi walczył. Ponieważ nie udało się kościołowi zwalczyć go i pobić wobec zwierzchników, probował teraz dotknąć go w szczęściu rodzinnem, zadać mu cios w serce. Była to zasadniczo jezuicka robota, taktyka mnicha spowiednika, kierownika sumienia, który z cicha pomaga sprawie panowania katolicyzmu, jako dobry światowy psycholog, znający namiętności ludzkie, wyrozumiały na nie, wyzyskujący je ku chwale kościoła i zwycięstwu nad bydlęciem ludzkiem, które głaszcze, karmi i nasycone — dusi. Wśliznąć się w rodzinę, stanąć między małżeństwem, skaptować kobietę, w imię jej wychowania i pobożnych tradycyj i w ten sposób doprowadzić do rozpaczy i upadku człowieka, który zawadza, — oto najwygodniejsza, najprostsza i najpowszechniejsza taktyka w szepcącym świecie klerykałów. Po za sutanną księdza Quandieu, po za habitami ojca Teodozego i braciszka Fulgentego, widział Marek wyraźnie uśmiechnięty, nikły profil ojca Crabota.
Od pierwszej chwili swego istnienia kościół opanował kobietę, jako najpotężniejszy czynnik w dziele propagandy i ujarzmienia ludzi. Zaraz jednak powstała wątpliwość. Nie jest że ona hańbą i zagładą, istotą wstrętną, grzeszną, postrachem, przed którym drżą święci? Nieczysta natura złożyła w niej sidła, jest ona cielesnem źródłem życia, życiem samem, a katolicyzm naucza pogardy dla życia. To też była chwila, kiedy kościół zaprzeczał duszy bydlęciu rozkoszy, a ludzie czyści uciekali na puszcze w obawie, że ulegną pokusie, jeżeli podmuch wieczorny przyniesie im chociaż zapach jej włosów. Ponieważ piękność i rozkosz nie są udziałem tego świata, więc piękność i rozkosz ziemska zostały potępione, jako sprawa dyabelska, podstęp szatana, przeciw którym zalecano modlitwy, umartwienia, a szczególniej zupełną wstrzemięźliwość cielesną. Należało zniszczyć w kobiecie jej płeć, idealna bowiem kobieta była istotą bezpłciową. Fotem zrozumiał jednak kościół całą potęgę, jaką kobieta wywiera właśnie swoją płcią na mężczyznę i, mimo wstrętu i zgrozy, używać zaczął tego czynnika, aby działać na mężczyznę, zdobyć go i pokonać. Całą armię przygotowano z trzody kobiet osłabionych gnębiącem wychowaniem, przerażonych grozą piekła, trzymanych w uległości przez pełnych nienawiści, srogich księży, a gdy mężczyźni przestawali wierzyć, usuwali się od ołtarza, postanowiono spróbować przyciągnąć ich napowrót przy pomocy szatańskich, a niezwyciężonych powabów kobiety: stawiając opór, kobieta zaprowadzi mężczyznę aż do stóp krzyża. Krzycząca niekonsekwencya moralna! Katolicyzm jednak pozbył się znacznie pierwotnej surowości, a jezuici na to istnieli, aby walczyć na nowym gruncie kazuistyki i układów ze światem. Od tego czasu kościół kierował kobietą zręcznej i łagodnej. Mimo że, przez wstręt dla zakazanych rozkoszy, odrzucał ją jako małżonkę, wyzyskiwał ją przecież dla swego interesu. Polityka jego zasadzała się na tem, aby opanować całkowicie kobietę i utrzymywać jaw stanie ciągłego dziecięctwa. Następnie używał ją jako broń, pewny, że zawsze zwycięży niewierzącego mężczyznę przez pobożną kobietę. Ona stała się jego szpiegiem przy domowem ognisku, przez nią działał na najskrytsze uczucia mężczyzny, aby mu zadać najcięższe cierpienia. W ten sposób kobieta została nadal nieczystem zwierzęciem, tylko teraz ksiądz używał jej dla zapewnienia chwały kościołowi.
Marek przebiegał myślą warunki, w jakich Genowefa się wychowała. Dziecinne lata przepędziła w przyjemnym klasztorze wizytek, otoczona łagodną pobożnością sióstr; wieczorem odmawiała pacierz, klęcząc w łóżeczku, mówiono jej, że Bóg opiekuje się posłusznemi dziećmi; w pięknej, jarzącej kaplicy ksiądz proboszcz opowiadał nadzwyczajne historye o ocaleniu chrześcijan od dzikich lwów, o aniołach stróżach, co czuwają nad kolebkami dzieci i prowadza do nieba czyste dusze umiłowane przez Boga. Potem nadeszła pierwsza komunia, do której przygotowywano przez lata cale, wykładając cudowne tajemnice katechizmu wśród groźnego mroku, co zaciemniał umysł i zapalał gorączkę mistycznej ciekawości. Wówczas, w krytycznej chwili dojrzewania, młoda dziewczyna, zachwycona białym, ślubnym strojem, stawała się oblubienicą kościoła, łączyła się z boskim kochankiem i na wieki oddawała mu się w niewolę. Gdy później zaślubił ją mężczyzna, znalazł serce zajęte, w mocy i posiadaniu oblubieńca, który stanął z nim do walki i, mocą wspomnień, zwyciężał. Przez całe życie kobieta ma przed oczami płonące na ołtarzu świece, czuje odurzający zapach kadzidła, nie zapomina pierwszego drgnienia zmysłów pod wpływem szeptów konfesyonału i zachwytów wobec obrzędów. Dojrzewała wśród najgrubszych przesądów, karmiona odwiecznemi błędami i kłamstwami i nadewszystko ściśle strzeżona, aby świat rzeczywisty nie miał do niej przystępu. Kiedy nakoniec, mając lat szesnaście, opuściła kochane siostry wizytki, młoda dziewczyna przedstawiała prawdziwy fenomen ogłupienia i przewrotności, kobietę ciemną, która nie znała swego przeznaczenia, nie zrozumiała siebie i innych, a w piękności swojej niosła, jako kochanka i małżonka, niezdrowy, trujący zaczyn nieporozumień i cierpienia.
Następnie widział Marek Genowefę w małym, nabożnym domku, przy placu Kapucyńskim. Tam ją poznał, przy babce i matce, które całą czułość swoją wysilały na to, aby uzupełnić dzieło klasztornego wychowania, usuwając od dziewczyny wszystko, co mogło z niej uczynić istotę szczerą i rozumną. Żądały od niej tylko, aby była posłuszną, gorliwą katoliczką, nie dbając o resztę; przygotowywano ją do życia w całkowitej nieświadomości takowego. Z pewnym wysiłkiem pamięci uprzytomniał sobie Marek, jaką była, gdy się w niej, od pierwszego widzenia, zakochał. Pamiętał, że była piękna, jasnowłosa, tryskająca młodością, rozlewająca czar miłości, lecz nie wiedział, o ile okazywała wówczas rozsądek i inteligencyę. Wybuchł pomiędzy niemi płomień namiętności, pożądania, co rządzi światem i palił młodą dziewczynę, która pod lodowałem wychowaniem przechowała, odziedziczoną po ojcu, niezwyciężoną potrzebę miłości. Nie wydała mu się zapewne ograniczoną, była jak większość dziewcząt, które trudno poznać; obiecywał sobie z pewnością, że rozejrzy się później, gdy przez małżeństwo posiądzie ją wyłącznie dla siebie. Przypominając sobie przecież pierwsze lata pożycia w Jonville’u, spostrzegł, że mało robił usiłowań, aby ją poznać i przywiązać do siebie. Chwile te przepędzili w ciągłym wzajemnym zachwycie, w takiem upojeniu codziennych pieszczot, że nie zdawali sobie sprawy z moralnej różnicy, która ich dzieliła. Okazywała rzeczywistą inteligencyę, więc nie zwracał pilniejszej uwagi na niektóre luki w rozumowaniu. Ponieważ przestała chodzić do kościoła i do spowiedzi, przypuszczał, że ją nawrócił do swoich przekonań wolnej myśli, których zasad nie wskazał jej nawet. Uznawał teraz, że w głębi duszy było trochę tchórzostwa z jego strony, trochę obawy przed nudnem przerabianiem wychowania i dużo strachu wobec możliwego natknięcia się na przeszkody, zachwiania miłosnego spokoju. A ponieważ życie płynęło szczęśliwie, po co miał narażać się na kłótnie, skoro był pewny, że wzajemna miłość dostateczną będzie do utrzymania wzajemnej zgody?
Nadeszła jednak groźna, krytyczna chwila. Niegdyś Salvan, zajmując się ich małżeństwem, nie krył przed Markiem obawy o przyszłość tak źle dobranej pary. Chcąc jednak uspokoić własne sumienie, przystał na twierdzenie Marka, że w kochającem małżeństwie mężczyzna urabia kobietę. Mąż, któremu powierzają nieświadomą dziewczynę, ma możność ukształtowania jej wedle swojej woli, na obraz i podobieństwo swoje, jeżeli żona go kocha. Staje się jej bogiem, mocą miłości stwarza ją ponownie. Sam jednak uległ czarowi, zaślepieniu i później dopiero spostrzegł, że nie zna wcale umysłu swojej Genowefy, że jest to umysł kobiety nieznanej mu, wrogiej, który budzi się zwolna pod naporem okoliczności. Odradzało się w niej dziecięctwo, młodość, budziło się dziecko, klęczące w łóżeczku, pod skrzydłem anioła stróża, dzieweczka, przystępująca do komunii, oblubienica Jezusa w białej sukni, mdlejąca z zachwytu w ciemnym kącie kaplicy przy konfesyonale, ogłuszona jeszcze wyznaniem grzechów. Ciepła kąpiel religijności, w której wzrosła, pozostawiła niezmazane znamię; kościół przeniknął dziecko na wieki swym ogniem i odorem, wszystko teraz odżywało: dźwięki organów, wzruszająca uroczystość ceremonij, poezya dzwonów. Kobieta dorosła powracała do wieku dziecinnego, zasypiała w błogich, dziecinnych i bezkrytycznych wierzeniach katechizmu. Genowefa, którą uwielbiał, którą uważał za oddaną całkiem sobie, ukazywała mu się w posiadaniu innego, żyjąca przeszłością, w której jego nie było i być nie mogło. Ze zdumieniem spostrzegał, że nie mieli nic wspólnego, że małżeńskie pożycie nie zmieniło jej wewnętrznej istoty, od urodzenia kształtowanej zręcznemi rękoma. Jakże gorzko żałował, że w pierwszych dniach małżeństwa, w chwili zupełnego oddania, nie starał się wniknąć do jej inteligencyi. podbić jej umysłu, po za tem pięknem czołem, które okrywał pocałunkami! Postanawiał sobie, że ją zdobędzie na własność, dlaczego więc nie pracował nad tem, jak człowiek rozsądny, któremu miłość nie zaćmiewa rozumu? Cierpiał teraz nad pełnem próżności złudzeniem, nad lenistwem i egoizmem, wskutek którego nie działał, oddany cały rozkoszom kochanka.
Obecnie jednak niebezpieczeństwo przedstawiało się tak groźnie, iż postanowił walczyć. Pozostawał mu jeszcze jeden skrupuł, aby nie występować gwałtownie: poszanowanie cudzej swobody, wyrozumiałość wobec szczerego przekonania w istocie, wybranej na towarzyszkę życia. Jak niegdyś zgodził się na małżeństwo w kościele, jak później, ze słabością zakochanego, nie oparł się chrztowi córeczki Ludwini, tak samo teraz nie miał siły zabronić żonie, aby się spowiadała i komunikowała, skoro miała wiarę. Gdy w chwili ślubu i urodzenia dziecka miał na swoje tłomaczenie obojętność na te sprawy, teraz zarysował się wyraźnie i wyzwolił, podjąwszy misyę głoszenia prawdy maluczkim tego świata. Narzucało mu to obowiązki, musiał dawać przykład, nie mógł znosić we własnym domu tego, co potępiał u innych. Czy nie rzucą mu w twarz tego, że on, nauczyciel szkoły świeckiej, otwarcie wrogi mieszaniu się księży do wychowania dzieci, żonie pozwala gorliwie uczęszczać na msze i prowadzić siedmioletnią córeczkę, która już umiała odmawiać długie pacierze! Mimo wszystko, nie uznawał jednak, aby miał prawo zakazać, tak silnie miał rozwinięte poszanowanie swobody sumienia, której pełnego używania żądał zawsze dla siebie. Czując zatem konieczność obrony swego szczęścia, nie widział innej możliwej broni, zwłaszcza w swojem domowem ognisku, jak przekonywanie, roztrząsanie, codzienną naukę zdrowego i logicznego życia. To, co powinien był zrobić oddawna, aby przekonać Genowefę, spróbuje zrobić teraz, nietylko dlatego, aby ją samą nawrócić do prawdy, lecz aby nie pozwolić pociągnąć Ludwini na drogę błędną.
Córka jednak mniej go niepokoiła. Zmuszony był do wyczekiwania, jakkolwiek rozumiał, że pierwsze wrażenia działają najsilniej i najtrwalej na dziecko. Musiał jednak oddać dziewczynkę do sąsiedniej szkoły panny Rouzaire, gdzie ją opychano historyą biblijną. Oprócz tego odmawiano tam modlitwę przed lekcyami i po lekcyach, uczęszczano na nabożeństwo w niedziele, na nieszpory i procesye. Panna Rouzaire z kwaśnym uśmiechem ustąpiła wprawdzie, gdy zażądał, aby jego córki nie zmuszano do wykonywania żadnych obowiązków religijnych; dziecko jednak było jeszcze tak małe, iż wydawało się śmiesznem strzedz ją zbyt surowo, przytem Marek nie był obecny i nie wiedział czy dziewczynka odmawia, lub nie — modlitwę wraz z towarzyszkami. Wstrętną w pannie Rouzaire była nietyle gorliwość klerykalna, którą zdawała się płonąć, ile wyraźna hipokryzya, interesowność co kierowała każdym jej czynem. Brak szczerej wiary, wyzyskiwanie uczuciowości religijnej, tak biły w oczy, że oburzyły prawą, czystą naturę Genowefy. Nie zaszło więc, to, czego się obawiał Mignet: Genowefa odsunęła grzeczności panny Rouzaire, która poczuła nagłą miłość dla sąsiadki, pragnąc w ten sposób wkręcić się do domu, gdzie zwąchała możliwy dramat. Cóżby to była za radość, jaka chwała, gdyby tam mogła także pracować dla kościoła, przysłużyć się zakonowi zwaśnieniem małżeństwa i ukazać palec boży, dotykający świeckiego nauczyciela w domowem pożyciu! Probowała nieraz, była uprzejma, czuła, czatowała ciągle pod murem na szczęśliwą sposobność wmieszania się w ich życie, pocieszania biednej, prześladowanej kobietki; czasem pozwalała sobie na aluzye i rady: smutne to nie mieć w małżeństwie jednakowych wierzeń, a przecież nie można duszy wydać na zatratę, najlepiej w takim razie stawiać łagodny opór. Później jednak młoda kobieta, ogarnięta niechęcią, usunęła się, unikając poufnych rozmów. Słodziutka, a wielka jak grenadyer nauczycielka, amatorka anyżówki, wyrażająca się o księżach, jak o zwykłych mężczyznach, budziła w niej niepokonany niesmak. Dotknięta do żywego panna Rouzaire, więcej jeszcze znienawidziła sąsiadów, a chcąc im zrobić jakąkolwiek przykrość, skorzystała z władzy nauczycielskiej wobec inteligetnej Ludwini, zawzięcie kształcąc ją w religii, mimo stanowczego zakazu ojca.
Córka zatem mniej zajmowała Marka w tej chwili, rozumiał za to naglącą konieczność działania, aby mu nie wydarto, nie zabrano całkowicie matki, jego ukochanej Genowefy. Przeczuwał dawniej, a teraz widział wyraźnie, że u babki, pani Duparque, w małym, nabożnym domku, odnalazła Genowefa wspomnienia katolickiej dziedziczności, religijne fermenty dziecięctwa i młodości. Tam to istniało ognisko mistycznej zarazy, u którego rozpaliła się na nowo przygasła wiara, ukołysana do snu pierwszemi rozkoszami miłości ziemskiej. Marek czuł, że gdyby byli pozostali w Jonvillo’u, w błogiej samotności, wystarczyłby zupełnie dla zaspokojenia żywych uczuć Genowefy. W Maillebois zaś wmieszały się obce żywioły, okropna sprawa Simona, która przedewszystkiem zaznaczyła niezgodę, potem następstwa jej, przybierające coraz poważniejsze rozmiary, walka z zakonem, misya, którą podjął. Nie byli samotni, cała fala ludzi i wypadków stanęła między nimi, tak że widział dzień, w którym staną się obcymi sobie. U pani Duparque spotykała Genowefa najzawziętszych jego przeciwników. Dowiedział się, że surowa, uparta babka, po całych latach pokornych błagań, dostąpiła nadzwyczajnego zaszczytu: została penitentką ojca Crabota. Zazwyczaj rektor z Valmarie zachowywał ten przywilej dla wielkich dam Beaumontu, musiał zatem mieć ważne powody, jeżeli się zdecydował spowiadać starą, skromną mieszczankę. Nietylko dopuszczał ją do konfesyonału w kaplicy w Valmarie, ale sam nawet zaszczycał ją odwiedzinami, gdy napad padagry trzymał ją przykutą do fotela. Spotykał u niej osoby dobrze myślące, wybór księży i zakonników, księdza Quandieu, ojca Teodozego, braciszka Fulgentego, którzy szczęśliwi byli, że mają ten ciemny, pobożny, cichy kącik, ten dom zaciszny, gdzie mogą się naradzać bez zwrócenia uwagi. Chodziły wprawdzie pogłoski, że partya klerykalna tam miała swoją przystań, tajemną kancelaryę, z której wychodziły ważne postanowienia, powzięte po wspólnej naradzie. Otwarcie jednak nie można było podejrzewać skromnego mieszkania dwóch starych kobiet, mających naturalnie prawo przyjmować u siebie przyjaciół, których cienie zaledwie spostrzegano. Służąca Pelagia cichutko wpuszczała gości, nikt się nie pokazywał w oknach, żaden głos nie przenikał przez drzemiące ściany. Odbywało się wszystko tak godnie, że dom otaczano najwyższym szacunkiem.
Marek pożałował, że częściej nie bywał u babki. Nie byłoż to błędem z jego strony, że pozostawiał u niej Genowefę z Ludwinią na całe dnie? Sama jego obecność oddziaływałaby przeciw zarazie, powstrzymywanoby się przy nim od skrytych napaści, skierowanych, jak przeczuwał, przeciw niemu i jego przekonaniom. Genowefa, zdając sobie niejako sprawę z niebezpieczeństwa, grożącego jej szczęściu domowemu, opierała się niekiedy, walczyła, aby się nie poróżnić z mężem, którego kochala. Tak naprzykład, gdy postanowiła chodzić do spowiedzi, wybrała na spowiednika księdza Quandieu, zamiast ojca Teodozego, którego pani Duparque chciała jej narzucić. Odczuwała wojowniczą szorstkość kapucyna pod elegancką powierzchownością, starannie utrzymaną czarną brodą i piękną twarzą, o płomiennych oczach, o których marzyły dewotki. Proboszcz zaś był to człowiek łagodny i rozsądny, wyrozumiały, milczący i smutny pasterz, w którym zgadywała przyjaciela, cierpiącego nad bratobójczą walką, pragnącego pokoju między wszystkimi pracownikami dobrej woli. Nie wyszła jeszcze po za chwilę tkliwości, w której rozum już się niepokoi, nie ulega jednak całkowicie mistycznej namiętności. Co dzień przecież wystawiona była na coraz cięższe ataki, coraz bardziej poddawała się wpływowi otoczenia babki i matki, martwiejąc pod działaniem pełnych namaszczenia giestów i słodkich słówek. Próżno Marek przychodził częściej do domu przy placu Kapucyńskim, nie mógł już przeszkodzić działaniu trucizny.
Nie działano zresztą siłą ani nakazem. Przyciągano tylko Genowefę, podchlebiano jej, głaskano miękkiemi rękoma. Nie występowano nigdy gwałtownie przeciw jej mężowi, owszem uważano go za człowieka godnego pożałowania, za grzesznika któremu chciano zapewnić zbawienie. Nieszczęsny, nie wiedział, jaką nieobliczoną szkodę wyrządzał ojczyźnie, ile dusz dziecięcych gubił, posyłał do piekła, trwając uparcie w dumie i oporze. Następnie posunięto się do wyrażenia wobec niej, nieśmiałego zrazu, potem zupełnie jasnego życzenia, aby się poświęciła pięknemu dziełu nawrócenia grzesznika, aby odkupiła występnego człowieka, którego nie miała siły przestać kochać. Jakaż radość i chwała dla niej, jeżeli nawróci do Boga, powstrzyma w zapędach zniszczenia, wybawi od potępienia wiecznego swego męża a tem samem i niewinne jego ofiary! Przez kilka miesięcy, z niesłychaną zręcznością przygotowywano ją, urabiano do przyszłej misyi, w widocznej nadziei doprowadzenia do zerwania między małżeństwem, przez starcie dwóch nie dających się pogodzić czynników, stawiając kobietę przeszłości, pogrążoną w odwiecznych błędach, przeciw wolnomyślnemu, dążącemu ku przyszłości mężczyźnie, Co przewidywali, było nieuniknione, fatalnie stać się musiało.
Dawna poufałość między Markiem i Genowefą, pełna wesołości i pocałunków, z dniem każdym posępniała. Nie dochodzili do sprzeczki, lecz gdy pozostawali sami, bez zajęcia, nie rozerwani przez ludzi i wypadki, czuli wobec siebie pewne skrępowanie, bali się mówić, jak gdyby chcieli uniknąć najmniejszej rozterki. Czuli, że istnieje między nimi coś obcego, co przemilczeli, lecz co ich mroziło i wzajemnie wrogo usposabiało. On czuł, że ma obok siebie, w każdej chwili życia, nawet w swoich objęciach istotę obcą, której wyobrażenia i uczucia potępiał; ją — do rozpaczy doprowadzała myśl, że uważaną jest za bezrozumne, szalone dziecko, kochane jeszcze, ale uczuciem, pełnem bolesnej litości. Niedalekiemi były pierwsze gromy.
Raz, gdy w nocy trzymał ją w objęciu, milcząc jak wobec rozdąsanego dziecka, wybuchnęła łkaniem.
— Przestałeś mię kochać! — zawołała.
— Jakto, przestałem cię kochać, dziecko! Dlaczego tak mówisz?
— Gdybyś mię kochał, czy dopuściłbyś, żebym tak cierpiała?.. Godzien więcej oddalasz się odemnie. Uważasz mię za słabą na umyśle, jak gdybym była chorą, lub warjatką. Nie liczysz się już wcale z tem co mówię, zaczynasz nawet wzruszać ramionami... O, czuję dobrze, że cię niecierpliwię, że stałam się dla ciebie kłopotem i zawadą!
Z sercem ściśniętem słuchał, nie przerywając, chciał, by wypowiedziała wszystko, co myśli.
— Na nieszczęście, widzę jasno. Nąjostatniejszym z twoich uczniów interesujesz się więcej, niż mną. Pomiędzy nimi na dole, w klasie, jesteś szczęśliwy, oddajesz się im całą duszą, usiłujesz im wszystko tłomaczyć, śmiejesz się i bawisz, jak ich brat, jak dzieciak. Ale gdy tylko wejdziesz na górę, stajesz się ponury, nie masz nic do powiedzenia, jesteś zasępiony, jak człowiek zmęczony i znudzony żoną... Boże, jakaż ja nieszczęśliwa!
Znowu się rozpłakała. Wtedy Marek przemówił łagodnie.
— Moje biedne kochanie, nie śmiałem dotąd powiedzieć ci powodów mojego smutku; cierpię, bo tobie właśnie mam do zarzucenia to, co ty mnie wymawiasz. Nigdy teraz nie jesteś przy mnie. Całe dnie spędzasz za domem, a gdy powracasz, wnosisz do domu atmosferę szaleństwa i śmierci, od której wszyscy cierpimy. Ty właśnie nie mówisz ze mną, a gdy ciałem tu jesteś, gdy się zajmujesz jaką robotą, nawet naszą Ludwinią, myślą jesteś daleko, pogrążona w jakiemś mętnem marzeniu. Ty właśnie traktujesz mię z litosnem pobłażaniem, jak nieświadomego może swych zbrodni winowajcę; ty wkrótce przestaniesz mię kochać, jeżeli oczy twoje nie otworzą się na poznanie rozumnej prawdy.
Oburzała się, przerywała mu każde zdanie pełnemi zdumienia, gwaltownemi przeczeniami.
— Ja! ja! — wołała. — Mnie obwiniasz o podobne rzeczy! Sam mnie nie kochasz, a mówisz, że ja cię kochać przestanę!
I nie mogąc się powstrzymać od wypowiedzenia dręczącej ją ustawicznie myśli, dodała:
— Ach, szczęśliwe kobiety, których wiarę podzielają mężowie! Widuję, jak przychodzą z mężami do kościoła. Jakże błogo być musi razem oddać się w ręce Boga! Takie małżeństwa mają istotnie jedną duszę, a Bóg zsyła na nie wszelkie błogosławieństwa!
Marek nie mógł powstrzymać lekkiego, łagodnego, lecz bolesnego śmiechu.
— Moja biedaczko — rzekł — zdaje się, że próbujesz mnie nawracać.
— Cóżby w tem było złego? — odparła z żywością. — Czy myślisz, że nie kocham cię dość silnie, aby nie rozpaczać, nad śmiertelnem niebezpieczeństwem, w jakiem się znajdujesz? Wiem, ty nie wierzysz w karę przyszłą, nie dbasz o gniew boski. Ale ja codziennie błagam Boga, aby cię oświecił i z całego serca dałabym dziesięć lat życia, aby ci otworzyć oczy i wybawić od strasznych nieszczęść, które ci zagrażają... Ach gdybyś mnie kochał, gdybyś mnie słuchał i chciał wejść za mną do krainy wiecznych rozkoszy!
Drżała w jego objęciach, rozpalona taką gorączką nadludzkiego pożądania, że się zdumiał: nie przypuszczał, aby zło puściło tak głębokie korzenie. Wstyd mu było, że ona go nauczała, że robiła to, co on, od pierwszego dnia pożycia, powinien był uczynić: nawrócić ją do swojej wiary. Wymknęła mu się głośno myśl tajemna:
— Nie sama przez się mówisz; powierzono ci zadanie, groźne dla naszego szczęścia.
Rozgniewała się.
— Dlaczego ranisz mię — zawołała — sądząc, że nie jestem zdolna działać samoistnie, z przekonania i miłości? Czy jestem tak nieinteligentna, głupia i uległa, że potrafię być tylko cudzem narzędziem? Gdyby nawet osoby niezmiernie szanowne, których święte posłannictwo zapoznajesz, interesowały się tobą, mówiły o tobie w sposób przyjacielski, któryby cię zadziwił, czyż nie powinno cię to wzruszyć raczej, czy nie powinieneś uledz ich boskiej dobroci?... Bóg, który mógłby cię spiorunować, wyciąga do ciebie ręce, a gdy używa mnie, mojej miłości, aby pociągnąć cię ku sobie, — ty żartujesz, traktujesz mnie, jak głupią dziewczynkę, co wydaje nauczoną lekcyę!... Nie rozumiemy się wcale i to mnie tak strasznie martwi.
W miarę jak mówiła, w nim rosła rozpaczliwa obawa.
— Prawda — powtórzył zwolna — nie możemy się już zrozumieć. Słowa nie mają dla nas jednakowego znaczenia; to, co ty mnie wymawiasz, ja tobie wzajemnie zarzucam. Które z nas zerwie? Które kocha i pracuje dla szczęścia drugiego?... Ja tu jestem winny i boję się, że już zapóźno dla naprawienia złego. Powinienem był wskazać ci, gdzie jest prawda i sprawiedliwość.
Oburzyła się ostatecznie na stanowcze słowa męża.
— Zawsze to samo! niemądra uczennica, której trzeba otwierać oczy... Ja właśnie wiem, gdzie jest prawda i sprawiedliwość. Ty nie masz prawa wymawiać tych słów.
— Nie mam prawa?
— Nie, bo ugrzęzłeś w tym potwornym błędzie, w tej ohydnej sprawie Simona, a nienawiść względem kościoła popycha cię do najgorszej niesprawiedliwości. Jeżeli taki jak ty człowiek dochodzi do pogardzania prawdą i sprawiedliwością, jeżeli dotyka i czerni sługi boże — doprawdy, lepiej myśleć, że postradał zmysły.
Dotarł teraz Marek do podstawy zarzutów Genowefy. Sprawa Simona spoczywała na dnie mądrej, zręcznej roboty, której miał przed sobą skutek. Jeżeli starano się opanować jego żonę, zrobić z niej śmiertelną broń przeciw niemu, to głównie dlatego, aby ugodzić weń jako w bojownika prawdy, przyszłego mściciela sprawiedliwości. Należało go unicestwić, w ten bowiem sposób można było zapewnić winnym bezkarność. Przemówił drżącym z bólu głosem:
— To, co powiedziałaś, Genowefo, ma wielkie znaczenie. Związkowi naszemu grozi zerwanie jeżeli nie możemy się porozumieć w kwestyi tak jasnej i prostej... Więc nie trzymasz ze mną w tej bolesnej sprawie?
— Z pewnością nie!
— Sądzisz, że nieszczęśliwy Simon jest winnym?
— Ależ to nie ulega żadnej wątpliwości! Wszystkie wasze starania uniewinnienia go, nie opierają się na niczem. Chciałabym, żebyś usłyszał, co mówią ludzie, których czystość życia podejrzewasz. Jeżeli zatem widzę, jak grubo się mylisz co do faktu tak widocznego, nieodwołalnie osądzonego, jakże chcesz, abym przywiązywała najlżejszą wiarę do innych twoich przekonań, do chimerycznego społeczeństwa przyszłego, w którem zaczynasz od zabicia Boga?
Przygarnął ją do siebie i trzymał w mocnym uścisku. Rozumiał, że powolne ich oddalenie wychodziło z punktu różnego zapatrywania się na prawdę i sprawiedliwość, a różnicę tę wyzyskano, by zatruć jej pojęcia, strzaskać ich wzajem o siebie.
— Posłuchaj, Genowefo, jedna tylko jest prawda, jedna sprawiedliwość. Musisz mię wysłuchać, a gdy się porozumiemy, zawrzemy pokój.
— Nie! nie!
— Niepodobna, abyś ty pozostawała w ciemnościach, gdy ja widzę prawdziwe światło. Byłoby to powodem wiecznej między nami rozłąki.
— Nie, nie! daj mi pokój. Męczysz mnie; nie chcę niczego słuchać.
Wyrwała się z jego uścisku, usunęła się i odwróciła od niego. Próżno usiłował ją przytulić, całując i przemawiając słodko. Odsuwała go i nie odpowiadała. Zdało się, że nagle miłość uleciała, a pokój cały pogrążył się w śmiertelnie bolesnej ciemności, przepowiedni przyszłego nieszczęścia.
Od tego czasu Genowefa, nie ukrywała zdenerwowania i gniewu. U babki mniej teraz oszczędzano jej męża, ośmielano się napadać na niego w jej obecności, zręcznie stopniując w miarę, jak spostrzegano że przywiązanie jej słabnie. Zwolna stawał się publicznym złoczyńcą, potępieńcem, zabójcą Boga, którego czciła. Każde zaś słowo, które ją podniecało do buntu, odbijało się na jej postępowaniu w domu, powiększając chłód i niechęć. Od czasu do czasu ponawiała się wieczna sprzeczka, prawie zawsze wieczorem w łóżku, w dzień bowiem mało się widywali, gdyż on był zajęty szkołą, a Genowefa ciągle po za domem, u babki lub w kościele. Miłość ich mocno na tem ucierpiała, ona stawała się szorstką, a Marek, zwykle pobłażliwy, ulegał zniecierpliwieniu.
— Moje kochanie — rzekł raz do niej — będziesz mi potrzebną jutro po południu w czasie lekcyj.
— Jutro nie mogę, muszę iść do księdza Quandieu. Zresztą nie licz na mnie nigdy w żadnem zajęciu.
— Nie chcesz mi pomagać?
— Nie, bo potępiam wszystko, co robisz. Wolno ci dążyć do zguby wiecznej, jeżeli ci to robi przyjemność. Ja muszę myśleć o swojem zbawieniu.
— Lepiej zatem się rozstać?
— Jak ci się podoba.
— Ach, kochanie, kochanie moje, tyż to mówisz? Zaćmili twój umysł, a teraz psują ci serce! Zupełnie zatem jesteś po stronie tych bezecnych trucicieli!
— Milcz, milcz, nieszczęsny!.. To co ty robisz jest właśnie fałszem i trucizną. Bluźnierstwem jest twoja ohydna prawda i sprawiedliwość! Szatan, tak, szatan przez twoje usta uczy tam, w klasie, te nieszczęśliwe dzieci, nad któremi przestaję się nawet litować, skoro są tak głupie, że nie uciekają.
— Moje biedne dziecko, taka byłaś zawsze inteligentna, jak możesz mówić podobne głupstwa?
— Jak się ma żonę głupią, to się ją zostawia w spokoju.
W istocie, rozdrażniony, zostawiał ją w spokoju, nie starając się pieszczotą pozyskać jej sobie. Często nie mogli długo zasnąć, leżeli oboje, wpatrując się w ciemność. Wiedzieli, że nie śpią i pozostawali bez ruchu, w milczeniu, jak gdyby mała, dzieląca ich przestrzeń była bezdenną otchłanią.
Najbardziej dręczyła Marka nienawiść, jaką okazywała Genowefa względem szkoły i ukochanych uczniów, którym się oddawał z takim zapałem. Przy każdej sposobności wyrażała gorycz, zazdrość niejako, widząc, jak jest czułym dla dzieci, z jaką gorliwością stara się z nich zrobić rozumnych i czujących ludzi. W gruncie waśń ich na tem się opierała, Genowefa bowiem także była dzieckiem, umysłem wymagającym nauki i wyzwolenia, a buntującym się i upartym w odwiecznych błędach. Nie byłoż jej wydartem przywiązanie, które dawał uczniom? Dopóki z ojcowską czułością będzie się nimi zajmował, dopóty go nie zdobędzie nie pociągnie za sobą w pełne słodyczy boskie odrętwienie, w którem pragnęła go uśpić w swoich objęciach. Walka odbywała się obecnie na tem jedynie polu; gdy Genowefa przechodziła koło klasy, miała ochotę, przeżegnać się, zaniepokojona szatańskiemi sprawami, które się tam odbywały, udręczona, że nie może oderwać od bezbożnej pracy człowieka, z którym jeszcze dzieliła łoże.
Miesiące i lata upływały, a walka między Genowefą i Markiem zaostrzała się coraz bardziej. Towarzystwo, zbierające się u babki, nie chciało, zbytnim pośpiechem ryzykować wygranej: Kościół ma przed sobą całą wieczność dla zwycięztwa. Oprócz braciszka Fulgentego, który był próżny i gwałtowny, ojciec Teodozy, mianowicie zaś ojciec Crabot byli zbyt wytrawnymi kierownikami dusz, aby nie rozumieli, że należało działać zwolna na kobietę namiętną, ale zachowującą zdrową inteligencyę, o ile nie była przyćmiona mistycznymi kryzysami. Dopóki kocha męża, dopóki nie zerwie z nim związku cielesnego, dopóty rozdział nie będzie zupełnym; nie posiędą całkowicie kobiety, a mężczyzny nie doprowadzą do nędzy i ruiny, w jaką pragnęli go wepchnąć. Zniszczenie zaś, bezpowrotne wyrwanie z korzeniem ziemskiej miłości z serca i ciała kobiety, wymagało dużo czasu. Pozostawili też Genowefę w łagodnych rękach księdza Quandieu, by ją ukołysać, zanim wypadnie działać z większą energią. Tymczasem czuwali tylko nad nią. Postępowanie to było arcydziełem subtelnego, a pewnego opętania.
Zaszedł jeszcze jeden wypadek, który wpłynął na niezgodę małżeństwa. Marek bardzo się zajmował panią Férou, żoną byłego nauczyciela z Moreux, wydalonego za skandaliczne postępowanie w czasie uroczystości poświęcenia gminy Jonville Sercu Jezusowemu. Chcąc uniknąć dwóch lat odsługiwania w wojsku, uciekł był do Belgii, a nieszczęsna jego żona, mrąca z głodu z trzema córeczkami, zamieszkała w nędznym kącie w Maillebois i szyciem starała się zarobić na chleb, oczekując, aż ją mąż zawezwie do Brukselli, skoro tylko sam znajdzie jakie zajęcie. Dnie jednak mijały za dniami, a biedak sam wyżyć nie mógł, wyniszczając się w daremnych poszukiwaniach. Udręczony rozłąką z rodziną, zrozpaczony goryczą wygnania, bezsilny, stracił głowę i przyjechał raz wieczorem do Maillebois, nie skrywając się, z zuchwalstwem niedolą ściganego człowieka, co nie ma nic do stracenia. Nazajutrz go zadenuncyowano, dostał się do rąk władzy wojskowej jako dezerter i, tylko dzięki usilnym staraniom Salvana, nie oddano go natychmiast do rot aresztanckich. Posłano go do pułku, stojącego na przeciwnym krańcu Francyi w miasteczku, leżącem w Alpach, a żona i dzieci, prawie bez dachu i odzieży, wegetowały, nie co dzień mając nawet chleb do jedzenia.
Marek również robił starania za Férou, podczas gdy był aresztowany. Widział się z nim przez chwilę i nie mógł zapomnieć biedaka o błędnem spojrzeniu i zjeżonych włosach, którego uważał za ofiarę wstrętnego porządku społecznenego. Zapewne, że stał się niemożliwym, jak mówi! Mouraisin, ileż jednak miał racyj na swoje wytłomaczenie! Syn pastucha, został nauczycielem, aby ciągle cierpieć głód, pogardę z powodu swej nędzy; rzucił się do najskrajniejszych zasad, widząc, że on inteligentny i wykształcony nie ma ani dostatku, ani żadnych przyjemności, podczas gdy obskurne prostactwo żyje w bogactwie i używa. Prześladująca go całe życie niesprawiedliwość, skończyła się tem, że go brutalnie wsadzono do koszar i, zduszonego nędzą, trzymano zdała od rodziny.
— Czy nie bierze człowieka ochota wywrócić wszystko do góry nogami? — zawołał do Marka, machając długiemi, chudemi rękoma i błyskając płomiennemi oczyma. — Prawda, że podpisałem zobowiązanie, które mnie zwalniało od wojska, jeżeli poświęcę dziesięć lat życia nauczaniu. I to prawda, że odbyłem tylko osiem lat, ponieważ mię wypędzili za to, że otwarcie powiedziałem, co myślę o ich bałwochwalstwie. Czy zo swojej winy nie dotrzymałem zobowiązania? A teraz, gdy mię rzucili na bruk, bez żadnych środków do życia, czyż to nie potworne, że mię schwytali i wymagają spłaty starego długu, pozostawiając żonę i dzieci bez podpory, bez człowieka, coby zarabiał na życie? Osiem lat nauczycielskiej katorgi, gdzie wyznawcy prawdy nie mogą działać ani mówić swobodnie, nie wystarcza im: muszą mi ukraść jeszcze dwa lata życia, wsadzić mię do żelaznego, krwawego więzienia! A wszystko to się robi dla dzieła zniszczenia, o czem myśl sama do rozpaczy mię doprowadza. Nie, nie! tego za wiele! Dosyć się już poświęcałem, wścieknę się chyba, gdy więcej odemnie żądać będą!
Widząc go w takiem rozdrażnieniu, zaniepokojony Marek przyrzekł mu, dla uspokojenia, że się zajmie żoną i dziećmi, on znajdzie miejsce i na nowo rozpocznie życie. Nie rozchmurzył się jednak Férou i mruczał gniewnie:
— Nie, nie! jestem zgubiony, nie zdołam spokojnie dwóch lat wysłużyć, wiedzą o tem dobrze i wysyłają mię umyślnie, aby zabić jak wściekłego psa!
Zapytał następnie, kto go zastąpił w Moreus, a gdy usłyszał nazwisko Chagnata, byłego pomocnika z Brévannes, dużej, sąsiedniej gminy, roześmiał się gorzko. Chagnat, mała, czarna figurka, o zaciśniętych ustach i cofniętym czole, był obrazem doskonałego zakrystyana: nie był nawet hipokrytą, posługującym się Bogiem dla własnej korzyści, jak Jauffre, ale prostodusznym nabożnisiem, zdolnym w swej głupocie do wierzenia w najgorsze niedorzeczności, głoszone przez proboszcza. Ruda, gruba jego żona była jeszcze głupsza. Gorzką wesołość Férou powiększyła jeszcze wiadomość, że mer Saleur zdał zarząd gminy na głupca Chagnata, którym ksiądz Cognasse wysługiwał się jak prawdziwym zakrystyanem.
— Mówiłem panu kiedyś — rzekł Férou — że cała ta wstrętna klika, księża, braciszkowie i siostrzyczki zjedzą nas i obejmą panowanie, — nie chciałeś mi pan wierzyć, utrzymywałeś, że mąci mi się w głowie... Doszliście jednak do tego, oto wasi władcy! Zobaczy pan w jakie jeszcze błoto was wpakują. Wstręt ogarnia być człowiekiem, psy, co się włóczą, są szczęśliwsze... Nie, nie, nie wytrzymam, skończę raz z tem wszystkiem, jeżeli się nie odczepią odemnie!
Musiał jednak udać się do swego pułku i od trzech miesięcy tam przebywał, a nędza biednej pani Férou wciąż rosła. Jasna, okrągła, rumiana jej twarz wychudła, oczy miała spalone od ciągłego szycia, zdawało się, że drugie tyle lat jej przybyło. Nie zawsze mogła dostać robotę, przez całą zimę nie miała prawie chleba i wcale ognia. Na domiar złego najstarsza córka zapadła na tyfus i leżała śmiertelnie chora w zimnem poddaszu, gdzie wiatr dął przez szpary w drzwiach i oknie.
Wówczas Marek, po za zwykłą jałmużną, którą zanosił dyskretnie, prosił żony, aby dała jaką robotę nieszczęśliwej kobiecie.
Rozczuliło Genowefę opowiadanie o tej strasznej nędzy, chociaż o nauczycielu wyrażała się z mściwym gniewem, tak jak mówiono o nim u babki. Znieważył chorągiew Serca Jezusowego, był świętokradcą.
— Dobrze — powiedziała — Ludwinia potrzebuje sukienki, zaniosę materyał biednej kobiecie.
— Dziękuję ci, pójdziemy razem — odrzekł.
Nazajutrz udali się do nędznego mieszkania pani Férou, z którego właściciel groził wyrzuceniem, gdyż nie była wstanie płacić. Zastali najstarszą dziewczynkę umierającą, a matkę i dwie młodsze rozpaczliwie płaczące wśród strasznego nieładu. Stali chwilę zmieszani.
— Nie wiecie państwo, nic nie wiecie? — zawołała — zabiją mi go, napewno zabiją! Czuł to dobrze, sam mówił, że wydrą mi życie!
Na naleganie Marka, wśród płaczu, urywanemi słowami, opowiedziała bolesną historyę. Férou, naturalnie okazał się w pułku jak najgorszym żołnierzem. Miał złą opinię, uważano go za rewolucyonistę i doszło do tego, że w kłótni rzucił się i pobił kaprala. Oddano go pod sąd i skazano na wywiezienie do Algieru, do batalionu karnego, gdzie, jak za dawnych czasów, torturują skazanych.
— Nie wróci ztamtąd, zamordują go! — wołała z wściekłością. — Napisał do mnie z pożegnaniem, wie, że tam zginie... Co się stanie ze mną, z niemi nieszczęsnemi dziećmi? Ach, zbóje! zbóje!
Marek słuchał w bolesnem milczeniu, nie mogąc się zdobyć na słowo pociechy, Genowefa okazywała wyraźną niecierpliwość.
—.Ależ kochana pani — rzekła — dlaczego mają go koniecznie zabić? Oficerowie w wojsku nie mają zwyczaju zabijać żołnierzy... Powiększa pani swoje zmartwienie niesprawiedliwością.
— Mówię, że to są zbóje! — powtórzyła gwałtownie nieszczęśliwa kobieta. — Biedny mój mąż przymierał z głodu przez osiem lat, potem biorą go jeszcze na dwa lata, obchodzą się z nim jak z bydlęciem, za to że mówił, jak rozsądny człowiek, a teraz stało się, co się stać musiało: wysyłają go do Algieru na męki i nadręczywszy najokrutniej, zabiją go w końcu!... Nie, nie, nie pozwolę na to, powiem im, że są zbóje!
Marek starał się ją uspokoić, chociaż własna jego dusza, pełna dobroci i prawości, buntowała się wobec niesprawiedliwości społecznej. Co poczną te ofiary, kobieta i dzieci pod kołem tragicznego losu, które je przygniata?
— Proszę się uspokoić — mówił — postaramy się coś zaradzić, nieopuścimy pani.
Genowefa nagle zlodowaciała, nie odczuwała teraz litości na widok nędznego mieszkania, gdzie matka rozpaczliwie łamała ręce, a wychudłe córki rzewnie płakały. Nie widziała nawet okrytej łachmanem chorej dziewczynki, która, nie mając sił do płaczu, patrzała na tę scenę mętnem spojrzeniem. Stała sztywna, trzymając w ręku zawiniątko z sukienka Ludwini.
— Niech się pani zda na wolę Boga — rzekła zwolna. — Niech go pani nie obraża, bo gorzej panią ukarze.
Pani Férou wybuchnęła gorzkim śmiechem.
— O, Bóg — zawołała — dosyć ma do czynienia z bogatymi, nie troszczy się o biednych... W imię Boga doprowadzano nas do nędzy, w imię Boga zabiją mego męża!
Nagły gniew uniósł Genowefę.
— Bluźnisz pani, — rzekła — nie zasługujesz na żadną pomoc. Gdybyś pani była religijną, znam osoby, któreby cię wspomagały.
— Niczego nie żądam przecież od pani... — odparła nieszczęśliwa kobieta. — Wiem, odmówiono mi wsparcia dlatego że nie chodzę do spowiedzi, a nawet ksiądz Quandieu, chociaż taki miłosierny, nie śmiał zaliczyć mnie do swoich biednych... Ale nie mogę być hipokrytką, więc staram się pracą zarabiać na życie.
— Niechże zatem dają pani robotę nędzni szaleńcy, co księży i oficerów nazywają zbójami!
Powiedziawszy to z uniesieniem, wyszła Genowefa, zabierając z sobą robotę, którą przyniosła. Marek musiał wyjść za nią, drżąc jednak z oburzenia, zaraz na schodach rzekł:
— Popełniłaś czyn niegodny.
— Dlaczego?
— Bóg jest dobrym i miłosiernym dla wszystkich. Ale twój Bóg gniewny i okrutny jest potwornym wymysłem... Aby zasłużyć na pomoc, nie potrzeba się poniżać, wystarcza cierpieć.
— Nie, nie! grzesznicy zasługują na cierpienia. Niech cierpią, skoro upierają się w bezbożności. Moim obowiązkiem jest nie troszczyć się o nich.
Wieczorem sprzeczka się ponowiła Marek wpadł w gwałtowny gniew, nie mogąc wybaczyć oburzającego braku litości. Do tego czasu myślał, że tylko umysł Genowefy był zagrożony, czyżby i serce miało uledz zarazie? Małżonkowie doszli do słów niepowrotnych, spostrzegli przepastną otchłań, którą ryły między nimi niewidzialne ręce. Pogrążyli się w ciężkiem milczeniu i nazajutrz przez cały dzień nie zamienili ani słowna.
Nadeszła decydująca przyczyna sporu, mająca doprowadzić do ostatecznego zerwania. Czas płynął, Ludwinia miała już dziesięć lat i projektowano posyłać ją do księdza Quandieu na naukę katechizmu, w celu przygotowania do pierwszej komunii. Marek, który był prosił pannę Rouzaire, aby zwolniła jego córkę od wszelkich obowiązków religijnych, widział dobrze, iż nauczycielka najspokojniej pomijała jego żądanie, nabijając dziecku głowę modlitwami i hymnami, równie jak innym uczennicom. Musiał jednak zamykać oczy, gdyż czuł, że panna Rouzaire odwoła się do matki i będzie szczęśliwa, jeżeli, w razie jego oporu, wywoła nieporozumienie między małżeństwem. Gdy jednak powstała kwestya uczęszczania na katechizm, postanowił działać nareszcie stanowczo i oczekiwał sposobności, aby się kategorycznie rozmówić z Genowefą. Okazya się nastręczyła gdy raz Ludwinia, wróciwszy ze szkoły, powiedziała w jego obecności do matki:
— Mamo, panna Rouzaire powiedziała, żeby mama poszła do księdza Quandieu zapisać mnie na katechizm.
— Dobrze, moje dziecko, pójdę jutro.
Marek podniósł żywo głowę z nad książki.
— Przepraszam cię, kochanie — rzekł — nie pójdziesz do księdza Quandieu.
— Jak to?
— Rzecz bardzo prosta. Nie chcę, żeby Ludwinia chodziła na katechizm, bo nie chcę, żeby przystępowała do pierwszej komunii.
Spokojna jeszcze, uśmiechnęła się Genowefa z ironiczną litością.
— Szalejesz, mój drogi — rzekła. — Jeżeli dziewczyna nie odbędzie pierwszej komunii, w jaki sposób wydasz ją zamąż? jaką pozycyę stworzysz jej w życiu? istoty wykolejonej, wyrzutka... Zresztą, zastanów się: sam kazałeś ją ochrzcić, pozwoliłeś uczyć się modlitw i historyi świętej. Nielogicznem byłoby, żebyś jej zabronił uczyć się katechizmu i przystąpić do pierwszej komunii.
Marek odpowiedział z równym spokojem:
— Masz słuszność, byłem słaby, ale właśnie dlatego postanowiłem teraz działać stanowczo. Mogłem tolerować twoje wierzenia, dopóki dziecko było małe. Powszechnem jest mniemanie, że córka mianowicie, powinna należeć do matki, zgadzam się na to, ale tylko do chwili, kiedy powstaje kwestya moralnej przyszłości dziecka... Przypuszczam, że wtedy ojciec ma prawo wyrazić swoje zdanie.
Poruszała się niecierpliwie i powiedziała drżącym głosem:
— Ja chcę, żeby Ludwinia uczyła się katechizmu, ty sobie tego nie życzysz. A ponieważ oboje mamy równe prawa do dziecka, możemy więc długo się spierać bez żadnego skutku. Co na to poradzisz? To, czego ja chcę, tobie wydaje się idyotyzmem, dla mnie zaś to, czego ty chcesz, jest wstrętnem.
— Czego ja chcę! — zawołał. — Chcę poprostu, żeby w mojej córce nie zabijano woli... Korzystając z jej dziecinnego wieku, pragną skrzywić jej umysł i serce, zatruć jej myśl, pozbawić ją na zawsze zdolności. Tego właśnie ja nie chcę. Niemam zamiaru narzucać jej mojej woli, ale jej wolną wolę chcę ocalić na przyszłość.
— Pytam się więc raz jeszcze, jak na to poradzisz? co zrobimy z tą dużą już dziewczynką?
— Pozwolimy jej rosnąć spokojnie. Niech się uczy, niech otwiera oczy na wszystkie prawdy. A gdy będzie miała dwadzieścia lat, sama zadecyduje, kto z nas ma słuszność. Wtedy będzie się uczyła katechizmu i przystąpi do pierwszej komunii, jeżeli uzna to za mądre i logiczne.
Genowefa wybuchnęła:
— Stanowczo, szalejesz! Mówisz przy dziecku rzeczy tak bezsensowne, że wstyd mi za ciebie.
Marek również zaczął tracić cierpliwość.
— Bezsensowne, moja biedna żono! — odparł — twoje to wierzenia są bezsensownemi. Zabraniam stanowczo, aby krzywiono inteligencję mojego dziecka podobnemi niedorzecznościami.
— Milcz, milcz! — zawołała Genowefa. — Nie wiesz, co mi wyrywasz z serca, mówiąc w ten sposób. Miłość dla ciebie, resztę szczęścia, które pragnęłam ocalić!... Jakże możemy się porozumieć, jeżeli słowa nie mają dla nas tego samego znaczenia, jeżeli ty nazywasz niedorzecznem to, co dla mnie jest świętem, boskiem?... Twoja zachwalana logika nie wytrzymuje krytyki. Jakże Ludwinia może zrobić wybór między twojemi a mojemi przekonaniami, jeżeli zabraniasz mi kierować jej wychowaniem według moich pojęć?... Ja ci nie przeszkadzam uczyć ją, czego chcesz, ale wymagam, aby mnie wolno było zaprowadzić ją na katechizm.
Marek zaczął słabnąć.
— Znam teoryę — powiedział: — dziecko należy do ojca, równie jak do matki, z pozostawieniem mu wolności wyboru na przyszłość. Czy jednak pozostawia mu się wolność nienaruszoną, skoro wychowanie religijne poparte długą dziedzicznością katolicką, odbiera mu swobodę myśli i działania. Są to sidła na ojca, przemawiającego w imię prawdy i rozumu do małego dziecka, któremu z drugiej strony działają na serce i zmysły. Kiedy zaś wzrośnie wśród ceremonij kościelnych, wśród tajemnic i mistycznych obłędów zapóżno wtedy nawrócić je do rozsądku, gdyż ma umysł na zawsze spaczony.
— Jeżeli ty masz do niej prawo ojcowskie powtórzyła gwałtownie — ja mam prawo matki, nieprawdaż? Nie zabierzesz mi córki, kiedy ma dopiero dziesięć lat i potrzebuje matki. Byłoby etą uczciwa i zamierzam wychować Ludwinię na uczciwą kobietę. Będzie chodziła na katechizm. W razie potrzeby, sama ją zaprowadzę.
Marek powstał z gniewnym ruchem protestu. Znalazł jednak siłę powstrzymania gwałtownych słów, któreby mogły spowodować zerwanie. Co mówić? co robić? Cofnął się, jak zwykle przed smutną wizyą zrujnowanego domowego ogniska, szczęścia zamienionego w codzienną mękę. Kobietę, która okazała się ograniczoną i upartą, on kochał jeszcze, czuł na ustach jej pocałunki, nie mógł wymazać z życia pierwszych szczęśliwych chwil małżeńskich, w których zadzierżgnęli silny, nierozerwalny węzeł w dziecku, w którem uczucia ich się zjednoczyły, a które teraz stało się przyczyną ich kłótni. Znalazł się w położeniu bez wyjścia, skrępowany, przyparty do muru, jak przed nim tylu innych. Jeżeli nie miał użyć siły brutalnej, oderwać córkę od matki, prowadzić codzienną walkę domową — nie widział innego, możliwego sposobu działania. Jako człowiek dobry i łagodny, niezdolnym był do zimnej energii, koniecznej do walki, w której oblewało się krwią serce jego i najbliższych mu istot. Na tym gruncie zatem, uważał się zgóry za pobitego.
Nieruchoma, milcząca, słuchała Ludwinia sprzeczki rodziców, nie śmiejąc się odezwać. Od niejakiegoś czasu widząc, że się nie zgadzają, spoglądała wielkiemi, czarnemi oczami na jedno i na drugie z wyrazem smutku i zdziwienia.
— Ojczulku — odezwała się wśród przykrej ciszy dlaczego nie chcesz, żebym chodziła na katechizm?
Była, na swój wiek, bardzo wysoka, a na słodkiej, spokojnej twarzy pomieszane były cechy rodziny matki i ojca. Miała owalną twarz, i mocne, uparte szczęki macierzyńskie, ale po rodzinie ojca odziedziczyła wysokie czoło, twierdze rozumu i woli. Jakkolwiek dziecko jeszcze, okazywała żywą inteligencyę i zamiłowanie prawdy, pobudzające ją do ciągłych pytań, które zadawała ojcu. Uwielbiała go, chociaż kochała szczerze i matkę, która się nią namiętnie zajmowała.
— Czy myślisz, ojczulku — ciągnęła — że jeżeli na katechizmie powiedzą mi rzeczy nierozsądne, to ja uwierzę?
Mimo wzburzenia, nie mógł Marek powstrzymać uśmiechu.
— Rozsądne, czy nie — odparł — będziesz musiała wierzyć.
— Ale ty mi je wytłomaczysz, ojczulku? Nie, moje dziecko, są to rzeczy niemożliwe do wytłomaczenia i muszą takiemi pozostać.
— Przecie wszystko mi tłomaczysz, ojczulku, jak przychodzę od panny Rouzaire i czegoś nie zrozumiałam... Z twojej laski jestem pierwszą w klasie.
— Ale jak przyjdziesz od księdza Quandieu, nie będę miał nic do tłomaczenia, bo tak zwane prawdy katechizmu są zasadniczo nieprzystępne dla rozumu.
— To zabawne!
Ludwinia milczała chwilę, pogrążona w zadumie. Potem zwolna, z miną zakłopotaną, ciągnęła głośno rozmyślania.
— To dziwne, jak czego nie rozumiem i nie wytłomaczą mi, nie mogę zapamiętać, jakby tego wcale nie było. Zamykam oczy i nie widzę nic tylko ciemność. Wtedy, żebym nie wiem jak pracowała, jestem ostatnia.
Ślicznie wyglądała z poważną minką rozwiniętego dziecka, które instynktownie dąży do wszystkiego co jasne, dobre i mądre. Gdy chciano jej gwałtem wepchnąć do głowy rzeczy, których nie rozumiała, lub uważała za złe, miała zwyczaj uśmiechnąć się spokojnie, aby nie robić nikomu przykrości, ale wgłębi była mocno zdecydowana nie dbać o nie.
Genowefa przerwała niezadowolona, mówiąc nerwowym tonem:
— Jeżeli — ojciec nie potrafi, to ja ci wytłomaczę katechizm.
Ludwinia poskoczyła natychmiast i czule uściskała matkę, jakby się obawiając, czy jej nie uraziła.
— Dobrze, mateczko — zawołała — będziemy razem powtarzały lekcye. Mateczka wie, że będę się starała zrozumieć.
Potem, zwracając się ku ojcu, dodała wesoło:
— Możesz mi pozwolić, ojczulku, chodzić na katechizm, zobaczysz, że i tam skorzystam. Sam przecież mówisz, że trzeba się wszystkiego uczyć, żeby wszystko wiedzieć i umieć wybrać.
Znowu zatem Marek ustąpił, nie mając ani siły ani możności postąpić inaczej. Potępiał swoją słabość, a nie mógł przestać kochać i być słabym w łonie rodziny, gdzie walka z dniem każdym stawała się boleśniejszą. Miał jeszcze trochę nadziei w Ludwini, która z rozsądkiem i czułością starała się unikać powodów do kłótni między ojcem a matką. Możnaż było jednak liczyć na słowa dziecka, zbyt młodego jeszcze, aby dobrze ważyła to, co mówi? Czy nie wydrą mu jej, jak wydzierają ojcom tyle innych dzieci? Gryzł się i niepokoił, niezadowolony z siebie, drżący wobec przyszłości.
Ostatnia okoliczność dokonała wkrótce zerwania. Z biegiem lat uczniowie w szkole Marka się zmieniali. Ulubiony jego wychowaniec Sebastyan Milhomme, piętnastoletni już chłopiec, z jego porady, przygotowywał się do Szkoły Normalnej w Beaumont, w dwunastym roku otrzymawszy świadectwo z ukończenia nauk elementarnych. Świadectwo podobne dostało czterech innych uczniów: dwaj Doloirowie, August i Karol, oraz dwaj bliźniacy, Achilles i Filip Savinowie. August wziął się, jak ojciec do mularstwa, a Karol terminował u ślusarza. Savin nie chciał za nic w świecie usłuchać Marka, który go namawiał, aby synów pokierował na nauczycieli; krzyczał, że nie myśli patrzeć, jak będą zdychali z głodu na niewdzięcznem, shanbionem, pogardzonem stanowisku. Z dumą umieścił Achillesa u komornika, a dla Filipa również poszukiwał jakiegoś urzędu, Ferdynand Bongard zabrał się spokojnie do uprawiania roli na folwarku rodziców. Tępy chłopak nie mógł zdobyć świadectwa, jakkolwiek miał umysł nieco świetlejszy i bystrzejszy niż rodzice. Z dziewcząt, które wyszły od panny Rouzaire, Aniela Bongardówna, zdolniejsza od brata, powrociła do domu ze świadectwem, a mocna w prowadzeniu rachunków, marzyła o poprawie losu. Hortensya Savinówna nie dobiwszy się świadectwa, mimo lat szesnastu, była piękną brunetką, bardzo pobożną, bardzo skrytą i zaliczała się zawsze do Dziewic Najświętszej Panny. Ojciec marzył dla niej o świetnej party i, a tymczasem krążyła pogłoska o jakiemś uwiedzeniu i interesującym stanie, coraz trudniejszym do ukrycia.
Z napływem nowych pokoleń, nowi uczniowie przybywali do szkoły Marka. Między innymi, mały Leon Savin, którego piękna pani Savinowa oczekiwała w czasie sprawy Simona i Julek Doloir, urodzony już po sprawie, a liczący obecnie siedem lat. Potem nadejdą dzieci tych dzieci, przez niego wykształconych i, jeżeli go pozostawią na stanowisku, znowu będzie uczył, posuwając je o krok jeden ku wiedzy, wśród ludzkości kroczącej po drodze postępu.
Jeden z nowych uczniów, którego Marek pragnął mieć w swojej szkole, sprawiał mu wiele kłopotów. Był to syn Simona, jedenastoletni Józef. Długi czas nie śmiał Marek wystawiać go na prześladowania i razy innych chłopców. W nadziei jednak, że namiętności przycichły nareszcie, zdecydował się i wyprosił go u Simonowej i Lehmanów, przyrzekając czuwać nad ukochanem dzieckiem. Od trzech lat zatem miał go w szkole, a chociaż z początku musiał często bronić chłopca od licznych przykrości, ostatecznie wpłynął na uczniów o tyle, że się obchodzili z nim po koleżeńsku. Używał go nawet jako żywego wzoru, na którym nauczał tolerancyi, dobroci i godności. Józef był dzieckiem zajmującem: łączył piękność matki z żywą inteligencyą ojca, minę miał poważną i zamyśloną, jakby przedwcześnie dojrzały pod wpływem strasznej historyi ojca, o której musiago uwiadomić. Pracował z cichym, zapałem, starając się być zawsze pierwszym w klasie, jakby pragnął tym przynajmniej tryumfem, wznieść się po nad zniewagi. Marzeniem jego i stałem postanowieniem, które Marek pochwalał, było zostać nauczycielem; wysilał całą dziecięcą energię dla urzeczywistnienia tego dzieła odwetu i rehabilitacyi. Skupiony ogień, pełna uczucia powaga inteligentnego i ładnego dziecka, wzruszała małą Ludwinię. Był od niej starszy o trzy lata, zawarli mimo to wielką przyjaźń, z zadowoleniem przebywając razem. Czasem Marek zatrzymywał chłopca po lekcyach, często przychodziła po niego siostra Sara i bawili się razem, szczególniej jeżeli Sebastyan Milhomme zgodził się zostać i należeć do zabawy. Czwórka dzieci igrała wtedy rozkosznie, a tak zgodnie, że nigdy słowa kłótni nie było między nimi. Całemi godzinami dwie parki czytały powiastki, wycinały obrazki lub brykały jak dzikie koźlęta. Dziesięcioletnia Sara, którą matka trzymała przy sobie, nie odważając się narażać, jak syna, była śliczną, słodką, dobrą dziewczynką. Starszy o pięć lat Sebastyan, obchodził się z nią jak z młodszą siostrą, wybuchając śmiechem, gdy wskakiwała mu na ramiona przy zabawie w konie. Genowefa tylko okazywała niezadowolenie, gdy dzieci u niej się zbierały. Czerpała ztąd nowy powód gniewu przeciw mężowi. Po co wprowadzał do domu to żydostwo? Jej córka nie miała potrzeby kompromitować się towarzystwem dzieci wstrętnego zbrodniarza, odsiadującego zasłużoną karę na galerach. Ztąd nowy powód do kłótni w małżeństwie.
Nadeszła ostateczna katastrofa. Pewnego wieczora, gdy czworo dzieci bawiło się razem, po lekcyach, Sebastyanowi zrobiło się niedobrze. Drżącego, jak pijanego, Marek sam odprowadził do matki. Nazajutrz objawił się groźny tyfus, który przez trzy tygodnie zagrażał jego życiu. Matka, pani Aleksandrowa, przechodziła straszne chwile, nie ruszając się od łóżka ukochanego dziecka, nie schodząc wcale do sklepu. Zresztą już od czasu sprawy Simona usuwała się powoli od handlu, pozostawiając bratowej, pani Edwardowej, prowadzenie wspólnych interesów. Jako przedstawicielka męskiego elementu we współce, pani Edwardowa naturalnie objęła kierunek nad sprawami przedsięwzięcia, szczególniej od czasu zwycięstwa partyi klerykalnej. Sama obecność, po za nią, pani Aleksandrowej i jej syna, który miał wstąpić do Szkoły Normalnej, była dostateczną dla zapewnienia klienteli szkoły świeckiej. Całe też usiłowania zwróciła ku zwycięzkiemu rozszerzeniu handlu między klientelą klerykalną, którą miała nadzieję utrzymać, dzięki zabiegom swoim i syna Wiktora, który właśnie opuścił szkołę braciszków. W ten sposób sklep, po dawnemu był otwartym dla wszystkich stronnictw, posiadał zawsze klasyków, tablice szkolne, książki do nabożeństwa, święte obrazki i różne dzienniki. Siedemnastoletni Wiktor, gruby, tęgi chłopak, z wielką głową, nieprzyjemną twarzą i złemi oczami, nie mógł zdać egzaminu na świadectwo, gdyż zawsze był najgorszym uczniem, ale marzył, jak za dziecinnych czasów, gdy się bawił w żołnierzy i atakował, bijąc mocnemi pięściami kuzynka Sebastyana, że wstąpi do wojska i zostanie jenerałem. Tymczasem zaś, w oczekiwaniu dojścia do lat, próżnował, mając w pogardzie handel piórami i papierem, a wymykając się z pod dozoru matki, włóczył się po mieście w towarzystwie innego wychowańca braciszków, Polidora, syna dróżnika Souqueta, a siostrzeńca Pelagii, służącej pani Duparque. Polidor, wybladły, ponury, niemożliwie leniwy, zamierzał zostać braciszkiem, aby się przypodobać ciotce, od której wyłudzał podarunki. W gruncie uważał, że w ten sposób uniknie rozbijania, jak ojciec, przydrożnych kamieni, szczególniej zaś koszar, które go przerażały. Wiktor zatem i Polidor, chociaż różni w zamiłowaniach, zgadzali się doskonale w przyjemności próżniaczego wałęsania się całemi dniami i łobuzowania z dziewczętami z fabryk na łąkach, nad rzeką. Od czasu więc choroby Sebastyana, pani Aleksandrowa nie pokazywała się wcale w sklepie, a pani Edwardowa, sama jedna nie wiedząc nawet gdzie się obraca Wiktor, dawała sobie rady, żywo zajmując się sprzedażą, uszczęśliwiona znakomitemi dochodami.
Co wieczór Marek odwiedzał swego ukochanego ucznia i był codziennym świadkiem bolesnego dramatu rozpaczy matki, która widziała śmierć, zbliżającą się do dziecka. Słodka pani Aleksandrowa, o jasnej bladej twarzy, po śmierci namiętnie kochanego męża, zamknęła się w domu, przenosząc całą, skupioną miłość na syna, słodkiego jak ona, blondyna. Wypieszczony, psuty Sebastyan, kokocha! ją również z synowskiem ubustwieniem, jak istotę świętą, której nie będzie nigdy w możności wywdzięczyć się za słodkie dobrodziejstwa. Zawiązał się między nimi mocny węzeł pięknej czułości, przywiązania bezgranicznego a tak silnego, że nie mogliby się rozstać bez serc rozdarcia. Wchodząc do gorącego ciasnego pokoiku po nad sklepem, zastawał Marek zrozpaczoną, powstrzymującą łzy panią Aleksandrowę, która jednak uśmiechała się do wychudłego, trawionego gorączką syna.
— No jakże, mój drogi — zapytywał Marek — lepiej się miewasz dzisiaj?
— O, nie, panie Froment, nie jest mi wcale lepiej.
Zaledwie mógł mówić cichym, urywanym głosem. Matka zaś, drżąca z obawy, z pałającemi oczyma, wołała wesoło:
— Proszę go nie słuchać, panie Froment, ma się daleko lepiej, wyzdrowieje wkrótce! Gdy jednak, wyprowadzając nauczyciela, zamknęła drzwi, upadła pod ciężarem bólu.
— Boże, — wołała — stracone moje biedne dziecko, stracone! Czy to nie okropne, taki piękny, taki silny chłopiec! Widzieć go tak zmnienionym, z twarzyczką wychudłą, na której tylko oczy błyszczą!... Boże, mój Boże umieram z nim razem!
Tłumiła przecież jęki, szorstko ocierała łzy i wchodziła z śmiechem na ustach do śmiertelnego pokoju, gdzie spędzała bez snu dnie i noce, bezradna wobec śmierci.
Jednego wieczora zastał ją, jak zwykle samą, na kolanach przy łóżku, z twarzą ukrytą w pościeli. Syn nie mógł jej słyszeć, złamany chorobą, od dnia poprzedniego popadł w malignę, nie widział, nie słyszał, — to też nie ukrywała strasznego bólu.
— Moje dziecko, moje dziecko!... — wołała. — Co ja zrobiłam złego, że mi wydzierają moje dziecko?... Taki dobry, taki kochający, jedno serce biło naszych piersiach... Co ja zrobiłam, co zrobiłam?...
Zerwała się, schwyciła Marka za ręce, ściskając je gwałtownie.
— Niech pan mi powie, pan, co jesteś sprawiedliwym... Prawda, że niepodobna tak cierpieć, być dotkniętą takim ciosem, bez winy?... Potwornem byłoby być karaną, jeżeli się nie zrobiło nic złego... Prawda, prawda, że to pokuta? O, Boże, gdybym była wiedziała, gdybym wiedziała!
Wyglądała, jakby szarpana okrutną walką. Od dni kilku dręczył ją niepokój. Nic jednak więcej nie dodała tego dnia, dopiero nazajutrz wybiegła na spotkanie Marka, jak gdyby pilno jej było zrzucić z siebie ciężar. Sebastyan leżał prawie nieruchomy.
— Niech pan posłucha, panie Froment — mówiła, — muszę się panu wyspowiadać. Przed chwilą był doktór, moje dziecko skazane, cud tylko ocalić je może... Wina moja mię dusi, zdaje mi się, że to ja zabijam moje dziecko, że jego śmierć jest karą za to, że kazałam mu skłamać, a potem sama kłamałam, żeby żyć w spokoju, podczas kiedy człowiek niewinny cierpiał straszne męki... Ach, co za okropna walka, jakie wyrzuty dręczą mnie od tylu dni!
Zdumiony Marek słuchał, nie śmiejąc rozumieć.
— Wie pan, panie Froment — ciągnęła — ten nieszczęśliwy Simon, nauczyciel, którego skazano za gwałt i morderstwo popełnione na Zefirynie... Od ośmiu przeszło lat jest w ciężkich robotach, pan mi opowiadał nieraz, co tam cierpi, okropności, które mnie do choroby doprowadzały... Kilka razy chciałam, o, przysięgam panu! chciałam powiedzieć wszystko, oczyścić sumienie, takie miałam wyrzuty. Potem jednak tchórzyłam, bałam się o spokój dziecka, nie chciałam przyczynić mu kłopotów... Byłam szalona, milczałam dla jego szczęścia, a teraz oto śmierć mi go wydziera za to, napewno, że milczałam!
Mówiła jak w obłędzie, robiła ruchy, jakby chciała odepchnąć ciosy wiecznej sprawiedliwości.
— Muszę, panie Froment, muszę sobie ulżyć. Jeszcze nie zapóźno, może sprawiedliwość ulituje się nademną, jeżeli naprawię moją winę... Pamięta pan ten wzór pisma, którego tak poszukiwano. Nazajutrz po zbrodni Sebastyan powiedział panu, że widział ten wzór w rękach Wiktora, który, mimo zakazu, przyniósł go od braciszków — była to prawda. Ale tak nas nastraszono, że bratowa zmusiła mego syna, żeby skłamał, wmówiła mu, że się myli... Później, daleko później, odnalazłam ten wzór w jakimś starym kajecie i wtedy to Sebastyan, dręczony myślą, że skłamał, wyznał panu prawdę. Kiedy przyszedł i powiedział mi o swojem wyznaniu, ogarnęła mię znowu obawa, skłamałam przed panem, skłamałam przed nim, żeby uspokoić jego sumienie, powiedziałam że papier zniszczyłam. Oto moja wina, za którą jestem ukarana, ale wzór ten istnieje, przez resztę uczciwości nie śmiałam go spalić.. Proszę, proszę, niech go pan weźmie, niech pan mnie uwolni od tego okropnego świstka, co sprowadził na mój dom nieszczęście i śmierć!
Pobiegła do szafy i z pod bielizny wyciągnęła stary kajet Wiktora, w którym od lat ośmiu spoczywał fatalny wzór. Marek patrzał nań z zapartym oddechem. Nakoniec zatem widzi dokument, który uważał za przepadły, znajduje długo poszukiwany nowy fakt! Miał w ręku zupełnie taki sam egzemplarz, jak ten, który okazano na procesie, ze słowami: „Kochajcie się wzajemnie“, podpisany zygzakiem, w którym experci dojrzeli cyfry Simona. Trudno byłoby dowodzić, że wzór nie pochodził od braciszków, gdyż wypisany był na całej stronicy kajetu Wiktora własną jego ręką. Nagle Marek doznał olśnienia: w rogu, u góry po lewej stronie, w tym samym rogu, którego brakowało na dokumencie przy procesie, zobaczył wyraźną, nienaruszoną pieczęć, którą braciszkowie znaczyli wszystkie przedmioty należące do ich szkoły. Sprawa oświetlała się nagłym blaskiem: ktoś oddarł róg wzoru, znalezionego przy Zefirynie, aby zniszczyć pieczęć i zmylić poszukiwania sądu.
Marek z drżeniem porwał za ręce panią Aleksandrowę, przejęty wdzięcznością i sympatyą.
— Pani — powiedział — jest to piękny, szlachetny czyn! Niechże śmierć ma litość nad tobą, niech ci nie wydziera syna!
W tej samej chwili spostrzegli, że, nieprzytomny od dwóch dni Sebastyan, otworzył oczy i spogląda na nich. Zamilkli wzruszeni. Chory poznał Marka, ale nie miał jeszcze zupełnej przytomności, wyszeptał bowiem:
— Jaka ładna pogoda, panie Froment! Wstanę zaraz i pójdę pomagać panu w szkole.
Matka rzuciła się go ściskać.
— O, wyzdrowiej, wyzdrowiej, moje dziecko, a nigdy nie skłamiesz, będziesz dobry i sprawiedliwy!
Wychodząc, spostrzegł Marek, że pani Edwardowa, zwabiona głośną rozmową, weszła na górę i widziała całą scenę. Widziała również, jak schował do wewnętrznej kieszeni surduta kajet Wiktora i wzór. Zeszła z nim w milczeniu, w sklepie dopiero go zatrzymała.
— Jestem w rozpaczy, panie Froment — powiedziała. — Niech pan nas źle nie sądzi, jesteśmy biedne, samotne kobiety, z trudem walczące o kawałek chleba na stare lata... Nie żądam, aby mi pan oddał ten papier. Zrobi pan z niego użytek, rozumiem, że nie mogę się temu sprzeciwić. Ale to sprowadzi straszne nieszczęście na nasze głowy... Proszę jednak pana raz jeszcze, niech pan nie myśli że jestem złą kobietą, dlatego, że dbam 0 zarobek.
W istocie nie była złą, tylko jedyną wiarę i miłość włożyła w powodzenie swego sklepu. Obmyślała teraz, że jeżeli szkoła świecka zwycięży, ona się usunie, a pani Aleksandrowa obejmie sklep i będzie przyjmowała klijentów. Kosztowałoby ją to wiele, ze względu na zamiłowanie w prowadzeniu interesów i potrzebę panowania. Starała się zatem, o ile możności, zażegnać klęskę.
— Mógłby pan może zużytkować wzór, nie okazując kajetu mego syna... Przychodzi mi do głowy jeszcze coś innego. Gdyby pan chciał tak urządzić tę sprawę, ponieważ na przykład, że ja znalazłem wzór i dałam go panu, odegrałybyśmy piękną rolę... Wtedy, będąc pewnemi zwycięstwa, przeszłybyśmy otwarcie na stronę pana.
Mimo wzruszenia, nie mógł Marek powstrzymać uśmiechu.
— Sądzę, że powiedzieć prawdę, proszę pani, będzie najłatwiej i najzaszczytniej. Rola pani, w każdym razie będzie godną pochwały.
Zdawała się nieco uspokojoną.
— Doprawdy? Tak pan sądzi?... Ja, naturalnie pragnę, żeby prawda zwyciężyła, jeżeli nie mamy na tem ucierpieć.
Marek uprzejmie wyjął z kieszeni dokumenty, aby jej pokazać, co zabierał. Powiedziała mu, że je poznaje, gdy wtem wszedł Wiktor, wracający z jakiejś wycieczki z Polidorem Sauquetem. Wpadli w podskokach, śmiejąc się jeszcze z jakiegoś popełnionego figla. Rzucili okiem na wzór i Polidor zawołał zdziwiony:
— A, ten papier!
Gdy jednak Marek, uderzony okrzykiem, podniósł żywo głowę, czując, że może zdobyć jeszcze jedno świadectwo prawdy, chłopiec, aby cofnąć początek wyznania, przybrał znowu skromną, zaspaną minę.
— Papier? znasz ten papier? — zapytał Marek.
— Ja? nie... Powiedziałem papier, bo przecież to papier.
Nic więcej nie mógł Marek wydobyć z niego. Wiktor zaś śmiał się ciągle, ubawiony tą starą historya, która na jaw wyszła. Tak, to ten wzór pisma, który przyniósł był kiedyś od braciszków, z czego niemądry Sebastyan narobił tyle historyi. Gdy Marek odchodził, pani Edwardowa wyszła za nim na ulicę, ponownie go prosząc, żeby je oszczędzał. Myślała o kuzynie, jenerale Jarousse, który z pewnością nie będzie zadowolony. Niegdyś zaszczycił ją był wizytą, aby wytłomaczyć, że jeżeli ojczyzna ma cierpieć z powodu prawdy, kłamstwo staje się wówczas dobrem i szlachetnem. Gdy zatem jenerał Jarousse się rozgniewa, co się stanie z jej Wiktorem, który liczył na poparcie wuja, aby kiedyś zostać również jenerałem?
Tegoż dnia Marek miał być na obiedzie u pani Duparque, gdzie czasem chodził, nie chcąc, aby żona zawsze sama tam bywała. Prześladował go okrzyk Polidora, gdyż czuł w nim zupełnie pewne potwierdzenie prawdy. Przyszedłszy do babki z Genowefą i Ludwinią zaraz zobaczył w kącie w kuchni chłopca, żywo szepcącego z ciotką Pelagią. Przytem panie przyjęły go tak zimno, ze odgadł burzę w powietrzu. Od czasu wypadków lat ostatnich, pani Berthereau, matka Genowefy, bardzo podupadła, ciągle była cierpiąca i pogrążona w rozpaczliwym a cichym smutku. Zato peni Duparque mimo przeszło siedemdziesięciu lat, pozostała groźną, wojowniczą, pełną fanatycznej wiary. Chcąc okazać Markowi, że na wyjątkowych prawach przyjmuje go u siebie, nigdy wówczas nie zapraszała na obiad nikogo więcej; ta samotność wskazywała mu, że jest uważanym za paryasa, że na spotkanie z nim nie można narażać porządnych łudzi. Tym razem również obiad odbywał się w domowem kole, wśród kłopotliwego milczenia. Z wrogiej postawy, a nadewszystko z gwałtownych ruchów Pelagii, wnosił Marek, że burza wybuchnie.
Do czasu deseru jednak, pani Duparque, z mieszczańską drobiazgowością obserwująca obowiązki dobrej gospodyni, powstrzymała się przyzwoicie.
Gdy Pelagia wniosła owoce, pani Duparque rzekła do niej:
— Możesz zatrzymać siostrzeńca na obiad.
Starsza służąca odpowiedziała mrukliwym, zaczepnym tonem:
— Biedne dziecko! potrzebuje się posilić po gwałtach, jakie chciano na nim wywrzeć.
Zrozumiał teraz Marek, że dowiedziano się, iż posiadał wzór pisma, przez chłopca, który pobiegł natychmiast do ciotki i, niewiadomo w jakim celu, opowiedział jej wszystko. Marek nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— A, któż to chciał wywierać gwałty na Polidorze?... Może ja, dziś popołudniu u pań Milhomme, gdzie kochany chłopiec pozwolił sobie uprzejmie mnie oszukiwać, udając głupiego?
Pani Duparque nie mogła dopuścić, aby w ironiczny sposób traktowano tak ważną sprawę. Zaczęła mówić, bez wyraźnego gniewu, lecz z szorstkiem chłodem, w ostry, nie dopuszczający obrony sposób. Czyż to możliwe, aby mąż jej Genowefy upierał się jeszcze i chciał wskrzesić tę okropną sprawę Simona? Wstrętnego zabójcy, słusznie skazanego, nie zasługującego na żadną litość, któremu zresztą należało zaraz uciąć głowę, aby położyć koniec wszystkiemu. Karygodną była ta legenda o jego niewinności, którą przewrotne umysły wyzyskiwały w celu zachwiania religii i wydania Francyi w ręce żydów! Oto Marek także z uporem grzebie w tem błocie i zdaje mu się, że znalazł dowód, nowy fakt, zapowiadany tyle razy! Piękny dowód, zaiste: świstek papieru, niewiadomo gdzie i jak znaleziony, bajka dzieci, które kłamią lub się mylą!
— Babciu — odparł spokojnie Marek — postanowionem było, że nie będziemy mówili o tym przedmiocie, a babcia sama go porusza; ja przecież nie pozwoliłem sobie na żadną wzmiankę. Po co mamy się sprzeczać? moje przekonanie jest niezachwiane.
— Znasz zatem winowajcę? Doniesiesz na niego do sądu? — zawołała gwałtownie pani Duparque.
— Naturalnie.
Wówczas, sprzątając ze stołu Pelagia, nie mogła się powstrzymać.
— W każdym razie — wtrąciła — winowajcą nie jest braciszek Gorgiasz, ja za to ręczę.
Oświetlony temi słowy Marek, zwrócił się do niej.
— Dlaczego to mówicie?
— A, bo wieczorem, gdy popełniono zbrodnię, braciszek Gorgiasz odprowadzał mego siostrzeńca, Polidora, na drogę Jonville’ską i powrócił do szkoły przed jedenastą. Polidor i inni świadkowie zeznali to na procesie.
Patrzał na nią uważnie a myślą przerabiał całą historyę. Dawne przypuszczenia stawały się rzeczywistością, niezbitą pewnością. Widział, jak braciszek odprowadza Polidora, potem powraca w noc gorącą, zatrzymuje się przed otwartem oknem Zefiryna; słyszał, jak rozmawia z napół rozebranem dzieckiem, potem przekracza nisko położone okno, pod pozorom oglądania obrazków, następnie rzuca się, ogarnięty nagłym szałem na widok bladego ciała anielskiego kaleki, obala go na ziemię, głusząc krzyki, a gdy dziecko zgwałcił i udusił, ucieka, zostawiając okno na oścież otwarte. Ze swojej kieszeni wyjął numer „Le Petit Beaumontais“, aby zrobić knebel, a w zmieszaniu nie spostrzegł, że razem z dziennikiem wyciągnął wzór pisma. Nazajutrz zaś, po odkryciu zbrodni, ojciec Philibin, nie mogąc usunąć wzoru, który pomocnik Mignot był widział, musiał poprzestać na oddarciu narożnika, aby zniszczyć przynajmniej pieczęć, niezawodny dowód pochodzenia.
Zwolna, poważnie oświadczył Marek:
— Winowajcą jest braciszek Gorgiasz, wszystko za tem przemawia, przysięgam!
Gwałtowny protest rozległ się przy stole. Pani Duparque dławiła się gniewem. Pani Berthereau, która wodziła oczami od córki do zięcia, w obawie kłótni między nimi, z rozpaczą załamała ręce. Ludwinia, wsłuchana w mowę ojca, siedziała bez ruchu, a Genowefa powstała gwałtownie i odeszła od stołu, mówiąc:
— Milczałbyś lepiej... Wkrótce nie będę mogła przebywać z tobą, bo mię doprowadzisz do nienawiści.
Wieczorem, gdy Ludwinia zasnęła, a Marek i Genowefa także się położyli, przez chwilę panowało w ciemnym pokoju głębokie milczenie. Od obiadu, w drodze do domu i po powrocie oboje nie przemówili ani słowa. Zwykle jednak on pierwszy się zbliżał, cierpiąc zbyt wiele z powodu sprzeczek. Gdy jednak teraz chciał ją łagodnie wziąć w objęcia, odsunęła go, drżąc nerwowo, z rodzajem wstrętu.
— Nie! daj mi pokój! — zawołała.
Dotknięty do żywego, nie nalegał. Znowu nastała ciężka cisza. Po długiej chwili Genowefa dodała:
— Nie powiedziałam ci jeszcze jednej rzeczy. Zdaje mi się, że zaszłam w ciążę.
Z radosnem wzruszeniem, zbliżył się szybko i starał się ją przytulić do piersi.
— Co za dobra nowina, droga żono! — zawołał. — Znowu więc należymy do siebie!
Wyrwała się i tym razem niecierpliwie, jak gdyby rzeczywiście nieznośnym był dla niej ten człowiek, ten mąż, leżący przy niej.
— Daj mi pokój... Słaba jestem, nie będę mogła zasnąć, najmniejsze poruszenie mię drażni... Jeżeli to nie przejdzie, będziemy musieli sypiać osobno.
Nie zamienili ani słowa więcej, nie mówili ani o sprawie Simona, ani o ciąży, którą tak nagle obwieściła. W ciemnym pokoju słychać było tylko ich ciężki oddech. Nie spali oboje, ale ich myśli, niepokoje, cierpienia były tak obcemi sobie, jak gdyby zamieszkiwali dwa odmienne, o tysiące mil odległe, światy. Zdawało się tylko, że gdzieś zdaleka, niewyraźnie wśród czarnej, bolesnej nocy słychać łkania ich zgasłej miłości.




IV.

Po kilku dniach namysłu, zdecydował się Larek i poprosił Dawida, żeby przyszedł wieczorem do Lehmanów, na ulicę du Trou.
Od dziesięciu blisko lat Lehmanowie, dotknięci powszechną nienawiścią, żyli cicho w wilgotnym, martwym domku. Jeżeli bandy klerykałów i antysemitów zagrażały ich sklepowi, zamykali okiennice i musieli pracować przy świetle kopcących lamp. Ponieważ cała klientela miasteczka, nawet współwyznawcy ich opuścili, żyli z tego tylko, co zarabiali, szyjąc dla hurtowych składów paryskich. Ciężka, źle płatna robota trzymała przy warsztacie zgarbionego Lehmana i smutną jego żonę po czternaście godzin dziennie, a dawała im zaledwie marny kawałek chleba dla wyżywienia siebie, córki Racheli i dzieci Simona, — pięciu osób, zagrzebanych w ciemnym, nędznym kącie, bez promienia radości ni nadziei. Jeszcze obecnie, po tylu latach, ludzie, przechodząc koło domu, pluli na ich próg, ze wzgardy i grozy przed tą ohydną jaskinią, gdzie, według legendy, przyniesiono goracą krew Zefiryna dla jakichś czarów. W owa straszna nędzę i ukrytą rozpacz wpadały listy nieszczęsnego skazańca Simona, coraz rzadsze i krótsze, malujące powolną agonię niewinnego.
Listy męża były jedynym wypadkiem, wyrywającym Rachelę z pełnego rezygnacyi odrętwienia, w którem żyła. Dawna jej piękność zmyta łzami, przedstawiała ruinę. Dzieci jeszcze wiązały ją z życiem: mała Sara, której nie puszczała od siebie, lękając się narazić na obelgi złych ludzi i Józef, starszy i wszystko rozumiejący, którym Marek opiekował się w szkole. Przez dług1 czas zdołano ukryć przed niemi straszną historyk ojca; nakoniec jednak trzeba było ich uświadomić, opowiedzieć prawdę, aby oszczędzić dziecięcym główkom bolesnej pracy. Gdy zatem nadchodził list Simona, czytano go teraz wobec nich, wystawiając w ten sposób dzieci na gorzką próbę, ale dając zarazem wychowaniu mocną podstawę, na której szybko dojrzewała ich młoda inteligencya. Po odczytaniu każdego listu, matka tuliła dzieci w objęciu, powtarzając im, że niema na świecie człowieka uczciwszego, szlachetniejszego, większego nad ich ojca. Przysięgała, że jest niewinny, powiadała o strasznej jego męce, przyrzekała, że kiedyś powróci wolny, oczyszczony, zwycięzki i, prosiła, aby w dniu tym okazały mu całą miłość, szacunek, cześć, któraby mu pomogła zapomnieć o doznanych katuszach. Czy jednak dożyje, tej chwili tryumfu prawdy i sprawiedliwości? Cudem było, że dotąd nie zginął wśród krzyżujących go morderców. Zawdzięczał to swojej niezwykłej sile moralnej, zimnej wytrwałości, szczęśliwemu, pełnemu logiki i równowagi temperamentowi. Ostatnie przecież listy stawały się niepokojące, brakło mu już siły, był wyczerpany, zgorączkowany. Obawy Racheli tak wzrosły, że, chociaż zwykle mało czynna, wybrała się pewnego poranku, sama, bez niczyjej porady, do barona Nathana, bawiącego u Sangleboeufów, w Désirade. Wzięła ze sobą ostatni list męża, aby pokazać baronowi, i błagać, by użył swego wpływu, on, żyd zwycięzki, król złota, dla wyproszenia odrobiny litości dla żyda biednego, ukrzyżowanego, konającego na wygnaniu. Powróciła zapłakana, drżąca jak z miejsca olśniewającego a strasznego. Nie pamiętała nawet dobrze, co zaszło. Baron przyjął ją z miną surową, rozgniewany jej śmiałością. Może to przy nim była córka, hrabina de Sangleboeuf, ta dama o białej, lodowatej twarzy? Nie umiała powiedzieć dokładnie, jak się jej pozbyli: odprawili ją, jak żebraczkę. Gdy wyszła, miała jeszcze wzrok olśniony tylu nagromadzonemi bogactwami. cudowną posiadłością z pięknemi salonami, z fontannami, posągami. Od czasu tej poronionej próby popadła znowu w ponure odrętwienie i, okryta żałobą, prześladowana przez wszystkich i wszystko, przedstawiała żywy obraz cichego, bolesnego protestu.
W tym domu nędzy i cierpienia Marek liczył tylko na Dawida, odznaczającego się bystrym rozumem i prawem, dzielnem sercem. Od chwil skazania brata, blizko od lat dziesięciu, widział go ciągle czynnym, nie tracącym cierpliwości ani nadziei, mimo trudności zadania. Zachował pełną wiarę i przeświadczenie o niewinności Simona, był pewnym, że kiedyś jej dowiedzie; to też pracował nad sprawą cicho, z cudowną jasnością i siłą rozumowania, a chociaż zużywał całe tygodnie i miesiące, aby się posunąć o krok jeden, nic nie zdołało go oderwać od dzieła. Rozumiał, że dla prowadzenia takiej roboty, potrzebne są pieniądze podzielił zatem życie na dwie połowy, otwarcie zabrał się do dyrygowania kopalnią kamieni i piasku, którą dzierżawił od barona Nathana. W mniemaniu wszystkich prowadził ją osobiście, wistocie jednak miał zaufanego człowieka, na którego zdał główny zarząd, sam zaś zbierał dochody i przezornie ich używał na koszta innego przedsięwzięcia, prawdziwej swojej misyi, poszukiwań, które czynił bez wytchnienia. Sądzono nawet, że jest skąpy, zarzucano mu, że, zarabiając grube pieniądze, nie pomaga bratowej, zostawia ją u Lehmanów. gdzie mimo ciężkiej pracy, cierpiano nędze. Była chwila, że obawiał się utracić kopalnię, gdyż Saugleboeufowie zagrażali mu procesem, widocznie podmówieni przez ojca Crabota. który pragnął usunąć z okolicy, a przynajmniej pozbawić zarobku cichego, a czynnego człowieka, przeczuwając, iż nieustannie działa w cieniu. Na szczęście Dawid miał kontrakt, zawarty na trzydzieści lat z baronem Nathanem, mógł zatem dalej eksploatować kopalnię, która mu dostarczała potrzebnych pieniędzy. Główny wysiłek oddawna był zwrócił na ów dokument, nieprawnie zakomunikowany przez prezydującego Gragnona sędziom przysięgłym, w pokoju, gdzie się naradzali po zamknięciu rozpraw. Po licznych poszukiwaniach odtworzył sobie scenę: sędziowie zakłopotani, wezwali prezydującego, chcąc się go poradzić, co do zaaplikowania kary; prezydujący uważał za stosowne, dla uspokojenia ich skrupułów, pokazać im jakiś stary list Simona, który mu w tejże chwili wręczono; był to list do przyjaciela, o treści bez znaczenia, lecz opatrzony dopiskiem i podpisany zygzakiem, zupełnie, jak mówiono, podobnym do podpisu na wzorze pisma. Dziwny ten dokument, dostarczony w ostatniej chwili, po za oskarżonym i obrońcą, zdecydował na pewno skazanie. W jaki jednak sposób dowieść prawdy? Jak skłonić jednego chociaż z przysięgłych do zaświadczenia o fakcie, któryby mógł spowodować natychmiastową rewizyę procesu, tem bardziej, że Dawid był pewny, iż dopisek i zygzak były podrobione. Przez długi czas starał się działać na prezesa sądu przysięgłych, budowniczego Jacquina, człowieka niezmiernie uczciwego, gorliwego katolika i zdawało mu się, że zachwiał jego sumieniem, dowodząc nielegalności podobnego komunikatu, wobec okoliczności, w jakich był dokonany. Jeżeli zdoła dowieść fałszerstwa, — Jacquin, będzie świadczył.
Gdy Marek przybył na ulicę du Trou, dla zobaczenia się z Dawidem, został sklep zamknięty, a dom cały pogrążony w śmiertelnej ciszy. Przez ostrożność cała rodzina zgromadziła się w drugim pokoju, gdzie starzy Lehmanowie pracowali jeszcze przy lampach. Tam zaszła wzruszająca scena, wobec drżącej Racheli i dzieci, których oczy błyszczały.
Zanim zaczął opowiadać, chciał się Marek dowiedzieć, dokąd Dawid zaszedł w swych poszukiwaniach.
— Sprawa postępuje — odpowiedział Dawid — ale zawsze tak powoli! — Jacquin należy do rzędu tych uczciwych chrześcijan, którzy wielbią Jezusa dobrego i sprawiedliwego; była chwiła, co prawda, gdy obawiałem się o niego, wiedząc o presyi, jaką nań, wszelkiemi, możliwemi sposobami, wywiera ojciec Crabot, teraz jednak jestem spokojny: Jacquin posłucha tylko swego sumienia... Główna trudność w tem, żeby doprowadzić do ekspertyzy komunikatu.
— Czyżby Gragnon — zapytał Marek — nie zniszczył dokumentu?
— Podobno nie zniszczył. Pokazawszy sędziom, nie śmiał go usunąć i zapewne dołączył go poprostu do innych aktów, gdzie dotychczas istnieje. Delbos, według niektórych wskazówek, jest tego pewnym. Należałoby wydobyć go z sądu, a to nie wydaje mu się łatwem... W każdym razie posuwamy się naprzód.
Po chwili zaś ciężkiego milczenia.
— A ty, przyjacielu — zapytał, — czy masz mi co dobrego do powiedzenia?
— Tak, mam dobrą i ważną nowinę.
Powoli opowiedział Marek całe zdarzenie, chorobę małego Sebastyana, rozpacz pani Aleksandrowej i wyrzuty sumienia, które ją skłoniły do oddania mu wzoru kaligraficznego, noszącego pieczęć szkoły Braciszków i niezaprzeczone cyfry braciszka Gorgiasza.
— Widzisz... pieczęć była tu, na tym rogu, który został oddarty na egzemplarzu, znalezionym przy Zefirynie. Przypuszczaliśmy, że odgryziony był przez nieszczęsną ofiarę, ale nie, to ojciec Philibin miał czas urwać ten róg papieru. Pomocnik mój, Mignot przypomina to sobie wyraźnie... A teraz cyfry. Na tym egzemplarzu są daleko czytelniejsze. Doskonale można odróżnić splątane F. i G., inicyały braciszka Gorgiasza, które ci nieocenieni experci, panowie Badoche i Trabut, wskutek szczególniejszego obłędu, uparli się uważać za L. i S., cyfry twego brata... Teraz mam najgłębsze przekonanie, że winowajcą jest braciszek Gorgiasz.
Wszyscy rzucili się namiętnie oglądać przy bladem świetle lampy wąski, pożółkły kawałek papieru. Starzy Lehmanowie odłożyli robotę i podnieśli zniszczone twarze, jakby zmartwychwstali. Zbudzona ze zwykłej martwoty Rachela drżała, a Józef i Sara cisnęli się do stołu z pałającemi oczami. Wśród głębokiej ciszy tego żałobnego domu, Dawid wziął papier, obracał go, badał.
— Tak, tak — powtarzał — równie jak ty, niemam wątpliwości. Nasze podejrzenia stają się pewnością. Winowajca to braciszek Gorgiasz.
Długo rozmawiali, przypominając wszystkie okoliczności, zestawiając je, łącząc w jedną wiązkę niezbitej siły i oczywistości. Każde coś dopowiadało i dochodzili do jednakowych wyników.
Po nad dowodami materyalnymi, które zaczynali gromadzić, jak pewnik matematyczny, dający się rozwiązać rozumowaniem, — panowało przekonanie. Pozostawało przecież parę punktów ciemnych: wzór w kieszeni braciszka, zniknięcie rożka papieru, na którym musiała się znajdować pieczęć. Wszystkie inne okoliczności rozwijały się za to z niesłychaną jasnością: Gorgiasz, wracając, zatrzymuje się u oświetlonego okna, pokusa, zabójstwo. Nazajutrz, niby przypadkiem przechodzą ojciec Philibin i braciszek Fulgenty i zmuszeni do działania w obronie jednego ze swoich, mieszają się do dramatu! Najwymowniejszem wyznaniem stawał się ten oddarty róg papieru, niezbicie wskazujący winnego, którego imię krzyczała poprostu cała następna walka, wszystkie wysiłki uczynione ku obronie winowajcy i skazaniu niewinnego! Dzień każdy przynosił nowe światło, a wielki budynek kłamstwa bliskim był upadku.
— A więc to koniec nędzy — rzekł stary Lehman z cichą radością. — Pokaże się ten papier i oddadzą nam Simona.
Dzieci skakały, śpiewając wesoło:
— Tatunio wróci! Tatunio wróci!
Dawid i Marek jednak nie podzielali ogólnego szczęścia. Bardziej świadomi, wiedzieli o ile położenie rzeczy pozostawało trudnem i niebezpiecznem. Zachodziły kwestye niesłychanie doniosłe: jaki użytek zrobić z nowego dokumentu, jak wdrożyć rewizyę procesu? Marek szepnął:
— Trzeba się namyślić, trzeba poczekać.
Rachela znowu rozpłakana, ze łkaniem wyjąkała.
— Czekać na co? Żeby umarł nieszczęśliwy od męczarni, które mu zadają?
Biedny, ciemny domek ponownie zapadł w rozpacz. Wszyscy poczuli, że nieszczęścia nie skończyły się jeszcze. Wielka chwilowa radość ustąpiła przed strasznym niepokojem o jutro.
— Delbos jedynie może nami pokierować — zaopiniował Dawid. — Może pójdziemy do niego we czwartek.
— Dobrze; zajdziesz po mnie.
Znaczenie adwokata Delbosa wzrosło ogromnie w Beaumont wciągu lat dziesięciu. Kompromitująca sprawa Simona, przezornie odrzucana przez kolegów, a którą on przyjął i odważnie bronił, była decydującą w jego karyerze. W owym czasie był prostym, chłopskim synem, o instynktach demokratycznych i obdarzonym piękną wymową. Badając jednak sprawę, zapalając się namiętnością obrony prawdy, stanął wobec wszelkich władz burżuazyjnych, skoalizowanych na korzyść fałszu, na podporę niesprawiedliwości społecznych i stał się człowiekiem bojującym, przekonany, że zbawienie kraju spoczywa w ludzie. Partya rewolucyjna miasta powoli zgrupowała się około niego, a przy ostatnich wyborach rywalizował nawet z radykałem Lemarrois, który był od lat dwudziestu deputowanym. Chociaż sprawy jego cierpiały jeszcze nieraz z tego powodu, że śmiał kiedyś bronić obarczonego wszelkiemi zbrodniami żyda, zwolna jednak zdobywał sobie doskonałą pozycyę mocnemi przekonaniami, spokojną odwagą czynów, pogodną pewnością zwycięstwa.
Gdy Marek pokazał mu wzór kaligraficzny, pochodzący od pani Aleksandrowej, Delbos krzyknął radośnie:
— Mamy go nareszcie!
I zwracając się do Dawida:
— To drugi nowy fakt — powiedział. — Pierwszym jest list nieprawnie zakomunikowany przysięgłym i zapewno fałszywy. Postaramy się odnaleźć go w papierach... Drugi — to ten wzór z pieczęcią szkoły Braciszków i wyraźnemi cyframi braciszka Gorgiasza. Ten dowód da się zastosować łatwiej i bezpośredniej.
— Cóż zatem pan mi radzi? — spytał Dawid. — Co do mnie, miałbym zamiar, w imieniu, bratowej napisać urzędowe oskarżenie braciszka Gorgiasza o gwałt i zabójstwo Zefiryna i prośbę o rewizyę procesu mego brata.
Delbos zamyślił się troskliwie.
— Zapewne, że tą drogą iść należy, ale jest to sprawa bardzo delikatna, nie trzeba się spieszyć... Myślę o tym liście nieprawnie zakomunikowanym, będzie to niezmiernie trudne do dowiedzenia, dopóki nie skłonimy architekta Jacquin’a, aby ulżył sumieniu. Przypomina pan sobie zeznania ojca Philibina: mówił niejasno o jakimś, podznaczonym cyframi pańskiego brata papierze, podobnym zupełnie do owego wzoru, o którym jednak nie mógł dać wyraźnych wyjaśnień z racyi sekretu spowiedzi. Przekonany jestem, że probował robić aluzye do listu wręczonego w ostatniej chwili prezydującemu Gragnon’owi i ztąd wnoszę, że list ten był fałszywym. Wszystko to jednak przypuszczenia i wywody, a trzeba mieć dowody... Dobrze, że mamy ten wzór z pieczęcią i czytelnemi cyframi, niemniej jednak stoimy jeszcze wobec niepokojących ciemności. Nie zastanawiając się tymczasem nad niewytłomaczoną nieco obecnością tego papieru w kieszeni braciszka w chwili zbrodni, ogromnie jestem niezadowolony ze zniknięcia rogu, gdzie musiała być pieczęć. Ten róg właśnie chciałbym odnaleźć, zanim zacznę działać, gdyż przewiduję wszystkie zarzuty, które nam będą robić dla zagmatwania sprawy.
Marek spojrzał nań zdziwiony.
— Jakto? Chce pan odnaleźć ten róg papieru? Chyba nadzwyczajnym przypadkiem. Przypuszczaliśmy nawet, że był oddarty zębami ofiary.
— O, to niemożliwe — odparł Delbos. — Znalezionoby go na ziemi. A ponieważ nie znaleziono nic, zatem kawałek papieru został oddarty rozmyślnie. Tu znowu widać rękę ojca Philibin’a, gdyż pomocnik pański, Mignot przypomina sobie, że wzór zdawał mu się całkowitym i że doznał uczucia zdziwienia, gdy po pewnym czasie ujrzał go w rękach ojca Philibin’a z oddartym rogiem. Nie ulega żadnej wątpliwości, że oddarł go ojciec Philibin. On, zawsze on w stanowczych chwilach, gdy trzeba ocalić winowajcę!.. Dlatego też pragnę mieć dowód całkowity, pragnę odnaleźć kawałek papieru, zabrany przez niego.
Z kolei Dawid zawołał ze zdziwieniem:
— Myśli pan, że on go zachował?
— Jestem tego pewny. Philibin jest skryty i niesłychanie zręczny, pod pozorami ociężałości. Zachował ten skrawek jako broń osobistą, jako środek utrzymania na wodzy swoich kamratów. Zaczynam przypuszczać, że on był głównym sprawcą niesprawiedliwości, cel której nie jest mi jasny: czy to jest posłuszeństwo względem ojca Crabot’a, czy wspólna zbrodnia — owa podejrzana historya donacyi Valmarie, — a może poprostu wierność w pracy nad ratunkiem kościoła. Krótko mówiąc, straszny to człowiek, człowiek woli i czynu, zupełny kontrast braciszka Fulgentego, krzykliwego a pustego, uosobienia głupiej próżności.
Marek się zamyślił.
— Ojciec Philibin... Tak, kompletnie się pomyliłem co do niego. W czasie procesu jeszcze miałem go za poczciwego człowieka, za naturę prawą choć pospolitą i wykolejoną przez środowisko... A to on, on jest głównym winowajcą, okropnym sprawcą fałszu i kłamstwa! Dawid wypytywał jeszcze Delbos’a.
— Przypuścimy nawet, że zachował oddarty rożek papieru, nie spodziewa się pan przecie, że go odda, gdy zażądamy?
— A, nie! — rozśmiał się adwokat.
— Lecz zanim pokusimy się o coś stanowczego, chciałbym się zastanowić, zobaczyć, czy niema jakiego sposobu zdobycia dowodu niezbitego. Przytem wdrożenie rewizyi procesu jest rzeczą bardzo poważną, w której nic przypadkowi zostawić nie można... Pozwólcie mi dopełnić materyały, dajcie mi kilka dni, kilka tygodni nawet, a wtedy wystąpimy.
Zaraz nazajutrz spostrzegł Marek z postawy żony, że jej krewne się wygadały i że cała kongregacya, od ojca Crabot’a do ostatniego z braciszków była zawiadomiona. Nagle sprawa zdawała się budzić z uśpienia, zawrzał głuchy, niespokojny ruch, którego skutki zaczął uczuwać około siebie. Prawdziwi sprawcy złego, ostrzeżeni o odnalezieniu nowego egzemplarza wzorów, przewidując, że rodzina niewinnego domagać się będzie wyświetlenia prawdy, co chwila oczekiwali oskarżenia braciszka Gorgiasza i wszyscy, tak braciszek Fulgenty jak ojcowie Philibin i Crabot wystąpili do boju, usiłując dawną zbrodnię pokryć nowemi. Czuli, że arcydzieło niesprawiedliwości, zbudowane tak pracowicie, tak zajadle dotychczas bronione, znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie i gotowi byli na czyny najgorsze, aby je ocalić, wpadając w nowe kłamstwa, fatalnie z pierwotnego wynikające. Nie chodziło już o nich samych tylko: tryumf kościoła zależał od zwycięstwa. Czyż gruzy nagromadzonych niegodziwości nie zasypią całej kongregacyi? Szkołom braciszków groziła ruina, zamknięcie, świecka zaś szkoła wyszłaby oczyszczona, zwycięska. Zagrożonym był handelek kapucynów, którzy mogliby zbierać marne tylko grosze za świętego Antoniego Padewskiego, zagrożone kolegium w Valmarie; Jezuici, którzy pod maską zajmowali się nauczaniem, zmuszeni byliby do opuszczenia okolicy, nadewszystko zaś byłoby to porażką dla katolicyzmu, szczerbą w murach kościoła, otwarciem drogi w przyszłość dla wolnej myśli. Cała też armia klerykalna powstała do rozpaczliwego oporu, aby nie utracić ani piędzi tej nędznej ziemi błędu i cierpienia, gdzie od wieków zasiewali mroki!
Natychmiast, zanim jeszcze oskarżono braciszka Gorgiasza, zwierzchnicy uczuli potrzebę wystąpienia w jego obronie. Za jakąbądź cenę należało uprzedzić napad i sfabrykować mu niewinność. W pierwszej jednak chwili powstało zamieszanie; zaniepokojony Braciszek mierzył długiemi, cienkiemi nogami Maillebois i okolice. Tego samego dnia widziano go na drodze do Valmarie, potem wychodzącego od mera Polis’a, a następnie wysiadającego z pociągu w powrocie z Beaumont. Zauważano również, że i inne sutanny i habity kręciły się po mieście i wsiach, a szalony ich pośpiech świadczył o prawdziwej panice. Nazajutrz wyjaśniła się zagadka tej krętaniny w artykule, który się zjawił w „Małym Beaumontais“. Rozbierano w nim nanowo całą sprawę Simona, zawiadamiając w gwałtownych wyrazach, że przyjaciele wstrętnego żyda, zamierzają wzburzyć okolicę oskarżeniem pewnego czcigodnego duchownego, najświętszego z ludzi. Nie wymieniono imienia braciszka Gorgiasza, ale odtąd codzień publikowano artykuły, w których rozwinięto historyę, wymyśloną przez przełożonych Braciszka w przeciwieństwie do wersyi, przewidywanej ze strony Dawida, zanim jeszcze dał ją poznać. Koniecznem było obalić ją zawczasu. Zaprzeczano zatem absolutnie wszystkiemu: braciszek Gorgiasz nie mógł zatrzymać się pod oknem Zefiryna, świadkowie zeznali, że wrócił do zakładu o wpół do jedenastej, a cyfry nie były jego pisma, eksperci bowiem stanowczo poznali rękę Simona. W ten sposób wszystko stawało się jasnem. Simon, wydostawszy wzór, sfałszował podpis Braciszka wedle kajetu Zefiryna. Wiedząc zaś, że wzory opatrzone były pieczęcią, z iście dyabelską zręcznością oderwał róg papieru, aby udać ostrożność mordercy. A wszystko w piekielnym celu zwalenia swej zbrodni na sługę bożego, nasycenia nienawiści potępieńca. Dziwaczna ta historya, co rano powtarzana przez dziennik, wkrótce stała się aktem wiary ogłupionych, zatrutych kłamstwem czytelników.
Zrazu jednak wahano się nieco, krążyły słuchy, że braciszek Gorgiasz miał sam porobić niepokojące zwierzenia. Dziwna to była postać ten braciszek Gorgiasz, nagle z cienia wysunięty naprzód. Ojcem jego był kłusownik, Jan Plumet, którego hrabina Quedeville zrobiła leśniczym, matki nie znał wcale, była nią jakaś przybłęda; która wzięta przypadkowo, zniknęła po połogu. Chłopiec, imieniem Jerzy, miał lat dwanaście, kiedy stracił ojca, zastrzelonego przez towarzysza kłusownictwa. Pozostał w Valmarie, w wielkich łaskach u hrabiny, jako towarzysz wnuka jej, Gastona. Jerzy musiał doskonale wiedzieć o wszystkiem, co zaszło w chwili śmierci młodzieńca podczas przechadzki z guwernerem, ojcem Philibinem, jak również znał okoliczności zejścia ze świata ostatniej z Quedevill’ów i donacyi majątku na rzecz spowiednika, ojca Crabot’a. W każdym razie, od tego czasu się nim zajmowali księża i dzięki im wstąpił do zakonu ignorantynów, mimo, jak mówiono, ważnych przeszkód. Ztąd złe języki przypuszczały istnienie „wspólnego trupa“ miedzy dwoma przełożonymi i tak kompromitującym podwładnym. Wszelako, przedstawiano braciszka Gorgiasza jako wzorowego, w duchu bożym, zakonnika. Posiadał ponurą, dziką wiarę, co zdaje na łaskę i niełaskę Boga, wszechmocnego pana, króla gniewu i pomsty, słabą istotę ludzką, ciągle w mocy grzechu trwającą. Bóg, głosił, był panem jedynym a Kościół — wykonawcą jego zemsty; cały świat winien był chylić czoło w bezgranicznem poddaństwie, aż do dnia zmartwychwstania wśród niebiańskich rozkoszy. Sam często grzeszył, lecz wyznawał swą winę z gwałtownym żalem; obu rękami bijąc się w piersi, tarzając się w błocie; poczem wstawał rozgrzeszony, spokojny, z wyzywającą pogodą czystego sumienia. Zapłacił, nie był nic winien aż do nowego grzechu, w który mdłe ciało popychało go prędko. Dzieckiem rósł jak włóczęga, latał po lesie, zaczepiał dziewczyny. W zakonie odznaczał się brakiem umiarkowania: żarłoczny, pijak, gwałtowny i lubieżny. Gdy jednak ojcowie Philibin i Crabot wyrzucali mu jakąś grubą swawolę, z miną pokorną, a zarazem drwiącą i groźną odpowiadał: żali jest kto bez grzechu? czyż nie potrzebujemy wszyscy pobłażania? Bawił ich i przerażał, a zawsze zyskiwał przebaczenie, gdyż żal jego zdawał się wielkim i szczerym. Często skazywał się na tygodnie całkowitego postu, lub nakładał na brzuch nabita gwoździami włosiennice. Zawsze też był dobrze widziany u przełożonych, którzy uważali w nim prawdziwy duch zakonny: rozpasane żądze mnicha, odkupywane biczowaniem pokutnem.
W pierwszych zwierzeniach, uczynionych redaktorom „Małego Beaumontais“, braciszek Gorgiasz zanadto się wygadał. Zwierzchnicy nie zdążyli zapewne podsunąć mu swojej wersyi, a sam był zanadto inteligentny, aby nie odczuć całej bezsensowności tej historyi. Wobec odkrycia nowego wzoru uważał, iż było absurdem utrzymywać, że podpis nie był jego ręki. Żaden biegły nie był wstanie przeszkodzić wyświetleniu na tym punkcie prawdy. Jego zatem objaśnienie zgodniejsze było z rzeczywistością. Przyznał, że zatrzymał się na chwilę u okna Zefiryna, że przyjaźnie rozmawiał z kaleką, że nawet połajał go, spostrzegłszy na stole wzory, bez pozwolenia przyniesione z klasy. Dalej już zaczynały się kłamstwa: on odszedł, chłopiec zamknął okno, Simon popełnił haniebną zbrodnię pod natchnieniem szatana, posłużył się wzorem i otworzył okno, aby dać do poznania że tamtędy uciekł morderca. Opowiadanie to, podane pierwszego dnia w dzienniku, jako pochodzące z pewnego źródła, zaraz nazajutrz zostało energicznie odwołane przez samego braciszka Gorgiasza, który osobiście zaprotestował w biurze redakcyi. Przysiągł na Ewangielię, że w dzień zbrodni wrócił prosto do zakładu, oraz że cyfry, jak wykazali eksperci, były fałszywe. Musiał przyjąć zmyślenie przełożonych, jeżeli chciał, by go popierali i ratowali. Mruczał, wzruszał ramionami, tak mu się to wydawało głupiem, poddał się przecież, przewidując niemniej w przyszłości nieuniknione zasypanie. W chwili owej, braciszek Gorgiasz był prawie pięknym w swej drwiącej bezczelności i bohaterskiem kłamstwie. Czyż nie miał za sobą Boga? czy nie dla ratowania świętego Kościoła kłamał, pewien, że rozgrzeszenie zmyje jego grzechy? Marzył nawet o palmie męczennika, licząc, że każda z jego niegodziwości zyska mu nagrodę w niebie. Odtąd też stał się powolnem narzędziem w rękach braciszka Fulgentego, po za którym, w cieniu, działał ojciec Philibin pod tajemnymi rozkazami ojca Crabot’a. Taktyką ich było przeczyć wszystkiemu, nawet oczywistości, gdyż lękali się, że najmniejsza szczerba w murze kongregacyi, stanie się początkiem nieuniknionej ruiny. Bezsensowna ich historya wydawałaby się zupełnie głupia umysłom logicznym, stanowiła jednak na długo jeszcze jedyną prawdę dla ogłupionej trzody wiernych, wobec której mogli sobie pozwolić na wszystko, znając jej bezgraniczną, bezdenną łatwowierność.
Gdy w ten sposób kongregacya, nie czekając na zaskarżenie braciszka Gorgiasza, wystąpiła zaczepnie, braciszek Fulgenty, dyrektor szkoły, wykazał ze swej strony nieumiarkowaną gorliwość. W chwilach wielkiego wzruszenia przypominał swego ojca, który był doktorem specyalistą od chorób umysłowych i sam skończył w domu waryatów. Bezładny umysł braciszka Fulgentego, oszołomiony próżnością i ambicyą, podlegał chwilowym pobudzeniom, wiecznie marząc o oddaniu Kościołowi jakiejś nadzwyczajnej usługi, któraby go postawiła na czele zakonu. Od czasu rozpoczęcia sprawy Simona stracił resztę zdrowego rozsądku, goniąc za wyczekiwaną chwałą; obecnie, gdy sprawa odżyła, wpadł w istne szaleństwo. Wszędzie go było pełno: mały, czarny, z miną chytrą, biegał po ulicach Maillebois z rozwianym, niby przez burzę, habitem. Zajadle bronił swej szkoły, Boga wzywał na świadka anielskiej czystości pomocników swych, braciszków. Obrzydliwe plotki, krążące niegdyś o dwóch braciszkach, haniebnie skompromitowanych i usuniętych pośpiesznie, podawał za wymysły szatańskie. Twierdząc namiętnie rzeczy wprost przeciwne prawdzie, początkowo czynił to być może z dobrą wiarą, umysł jego bowiem żył w sferach oderwanych, po za zdrowym rozsądkiem. Następnie wpadł w koło kłamstw i teraz kłamał świadomie, z pobożną zaciekłością, przesadzając w fałszach dla chwały boskiej. Sam dochowywał czystości, zawsze walcząc z haniebnemi pokusami, to też przyjął za obowiązek przysięgać na bezwzględną czystość swego zakonu; na siebie brał odpowiedzialność za słabnących braci, zaprzeczał prawa sądzenia duchownych ludziom świeckim, trzodzie nie mającej pojęcia o świątyni. Jeżeli braciszek Gorgiasz zgrzeszył, odpowiada jedynie przed Bogiem, nie przed ludźmi. Jako duchowny nie podlega sądom ludzkim. I, pożerany żądzą wysunięcia się naprzód, popychany umiejętnie ręką mądrą a dyskretną, braciszek Fulgenty kręcił się po widowni sprawy, biorąc na siebie wszelką odpowiedzialność.
Nie trudno było po za nim domyślić się w cieniu ojca Philibina, który ze swej strony był narzędziem ojca Crabot’a. Narzędzie giętkie, a silne, zachowujące swą indywidualność nawet w posłuszeństwie! Ojciec Philibin umyślnie kładł nacisk na swe chłopskie pochodzenie, udawał dobroduszność zaledwie ogładzonego dziecka wsi, a w gruncie szalenie był przebiegły, wytrwale cierpliwy, wykonywał powzięte plany z niezwykłą pewnością ręki. Zawsze dążył do jakiegoś ciemnego celu bez hałasu, bez osobistej ambicyi, zadawalając się przeżuwaną w samotności rozkoszą z udania się dzieła. Gdyby miał szczerą wiarę, bojowałby jako prosty żołnierz, waleczny a bez skrupułów, jedynie w celu służenia zwierzchnikom i Kościołowi. W Valmarie, jako prefekt nadzorował, wszystko widział i wiedział. Pomimo ogromnego wzrostu lekki, silny i wesoły, ciągle się kręcił między uczniami, podzielał ich zabawy, obserwował ich, przenikał do głębi, badał ich stosunki rodzinne i przyjacielskie, był, słowem, okiem, które widzi, inteligencyą, która obnaża umysły serca. Codziennie, jak powiedziano, zamykał się z ojcem Crabot’em, rektorem, który zachowywał pozory rządzenia zakładem z wysoka, nie zajmując się uczniami osobiście i wtedy czytał mu notatki, raporty, całe biografie uczniów z najtajniejszemi szczegółami. Utrzymywano nawet, że Ojciec Crabot, mający za zasadę ostrożność nie zachowywać żadnych papierów, niszczyć wszystko, nie pochwalał metody zbierania i katalogowania dokumentów. Wobec wielkich zasług Prefekta znosił to jednak, ale siebie uważał za rękę kierującą, za najwyższy rozum, posługujący się ojcem Philibinem. Dzięki wziętości w świecie, ze swej surowej celi panował nad najwyższem towarzystwem departamentu. Damy, które spowiadał, rodziny, mające dzieci pod jego opieką, należały do niego pod wszechmocą jego świętobliwego stanu. Pochlebiał sobie, że buduje plany, rozciąga sieci na całą okolicę, w istocie zaś przygotowywał wyprawy i zapewniał zwycięstwa jedynie ojciec Philibin. Zwłaszcza w sprawie Simona był on tajnym działaczem, nie cofającym się przed najpodstępniejszą, najpodlejszą robotą. Pozostał zawsze przyjacielem zepsutego niegdyś chłopca, dziś strasznego braciszka Gorgiasza; nie spuszczał go z oka, przez całe życie się nim opiekował, jako istotą o ile niebezpieczną o tyle przydatną i czuwał nad wygrodzeniem go z tej okropnej historyi, aby wraz z nim nierunąć, pociągając w przepaść wspaniałego ojca Crabot’a, chwałę Kościoła.
Miasto Maillebois zaczęło się znów roznamiętniać. Zrazu krążyły niewyraźne pogłoski, postrach, siany przez kongregacyę o zbrodniczych staraniach, czynionych przez żydów, aby na miejsce plugawego Simona podstawić braciszka Gorgiasza, świątobliwego, ogólnie wielbionego człowieka. Zabiegano niezwykle około rodziców uczni, nawet szkół świeckich, aby ich doprowadzić do wyrażenia nagany. Mówiono tak, jak gdyby ulice miasta podminowane były przez tajemną bandę złoczyńców, wrogów Boga i Francyi, zdecydowanych, na znak dany z obczyzny, wysadzić domy w powietrze. Na posiedzeniu rady miejskiej mer Philis pozwolił sobie zrobić aluzyę do pewnego niebezpieczeństwa, grożącego miastu, a nawet oskarżał wyraźnie żydowskie złoto, tajemniczą kasę, pełną milionów, przeznaczonych na dzieło szatana. Otwarcie zaś potępiał bezbożne postępowanie nauczyciela, Marka Froment’a, od którego nie zdołał jeszcze wybawić mieszkańców miasta. Czuwał jednak i spodziewał się zmusić nareszcie inspektora do przykładnej kary. Różne historye podawane przez „Mały Beaumontais“ wnosiły zamieszanie do umysłów. Wiedziano o jakimś dokumencie, znalezionym w składzie papieru pań Milhomme, ale jedni mówili o nowem, ohydnem fałszerstwie Simon’a, podczas, gdy inni utrzymywali, że dokument stanowi przygniatający dowód wspólnictwa ojca Crabot’a. Jedynym faktem pewnym były nowe odwiedziny jenerała Jarousse’a u pani Edwardowej, biednej kuzynki, o istnieniu której zwykle zapominał. Przybył pewnego poranku, wpadł gwałtownie do ciasnego sklepiku i w pół godziny wyszedł mocno zaczerwieniony. Rezultatem tej burzliwej interwencyi był natychmiastowy wyjazd na Południe pani Aleksandrowej z synem Sebastyanem, rekonwalescentem po strasznym tyfusie. Pani Edwardowa zaś wraz z synem, Wiktorem, ku zadowoleniu klienteli klerykalnej pozostała w sklepie, objaśniając nieobecność bratowej troską o syna, gotowa sprowadzić ją w interesie handlu, jeżeliby szkoła świecka wyszła zwycięzko z grożącej walki.
Wpośród tych głuchych grzmotów, zapowiadających zbliżenie szalonej burzy, Marek najgorliwiej starał się spełniać obowiązki nauczyciela. Sprawa była obecnie w rękach Dawida, on zaś czekał, aby go poprzeć swojem świadectwem. Nigdy jeszcze nie oddawał się tak całkowicie swojej szkole i dzieciom, z których pragnął uczynić istoty dobre i rozumne, jakby podniecany do propagowania boskiej solidarności między ludźmi, przez czynny udział w naprawieniu jednej z najpotworniejszych niesprawiedliwości stulecia. W rozmowie z Genowefą unikał przedmiotów, które ich dzieliły, zawsze był jednakowo czułym i zajmował się drobiazgami, tak wielkie mającymi znaczenie w życiu codziennem. Lecz ilekroć żona powracała od babki, czul, że była zdenerwowana, coraz bardziej podburzona przeciw niemu, z głową nabitą baśniami jego wrogów. Niezawsze nawet uniknąć mógł kłótni, coraz ostrzejszy przybierających charakter.
Aż raz wieczorem wybuchła wojna z powodu nieszczęsnego Férou. Marok dnia tego dowiedział się o tragicznej nowinie, że Férou zastrzelony został przez sierżanta za nieposłuszeństwo. Zaszedł do pani Férou, którą zastał w strasznej nędzy, zalewającą się łzami i wzywającą jako łaski dla siebie i dwóch córek śmierci, co już zabrała najstarszą. Rozwiązanie było straszne lecz logiczne: biedny, pogardzany nauczyciel, zgorzkniały aż do buntu, wypędzony z posady, ucieka z koszar, aby tam nie płacić długu, oddanego po części w szkole: zwyciężony przez głód, wraca na rozpaczliwe wezwanie rodziny; wzięty przemocą do wojska, ginie jak wściekły pies tam, pod płomiennem niebem, w torturach aresztanckiej roty. Wobec tej łkającej kobiety i ogłupiałych dziewcząt, wobec nieszczęsnych szmat ludzkich, przez niesprawiedliwość społeczną rzuconych w ostatnią rozpacz, Marek poczuł, jak uczucie braterstwa ludzkiego wzbiera w nim gwałtownym protestem.
Wieczorem się jeszcze nie uspokoił i przez zapomnienie zaczął mówić przy Genowefie, która kręciła się po wspólnym pokoju przed odejściem do swojej sypialni.
— Wiesz, co się stało? Wczasie jakiegoś buntu w Algieryi, sierżant zastrzelił nieszczęśliwego Férou.
— A!
— Widziałem po południu panią Férou. szaleje z rozpaczy... To prawdziwe morderstwo, dobrowolne, obmyślane. Nie wiem, czy jenerał Jarousse, tak srogi w tej sprawie, będzie dziś spał spokojnie. Ma na sumieniu trochę krwi tego szaleńca, z którego uczyniono dzikie zwierzę.
Jakby dotknięta w swych przekonaniach, Genowefa odparła z żywością:
— Nie rozumiem dlaczego jenerał miałby źle spad, Férou nie mógł skończyć inaczej.
Marek zrobił ruch bolesnego oburzenia, powstrzymał się jednak, żałując, że wymienił jenerała, ulubionego penitenta ojca Crabot’a. Była chwila, kiedy chciano go użyć za narzędzie wojskowego zamachu stanu. Z przekonań bonapartysta, tęgi, surowy względem żołnierzy, a w gruncie jowialny, amator dobrego stołu i kobiet — co mu się chwaliło — nadawał się do tej roli; w czasie układów jednak przekonano się, że jest zbyt głupi i porzucono zamiar a kościół tolerował go tylko od biedy.
— W biednej szkółce w Moreux — przemówił zcicha Marek — znaliśmy rodzinę Férou tak nieszczęsną, przybitą przez pracę i kłopoty, że nie mogę pomyśleć o tym człowieku ściganym i zabitym jak wilk, bez uczucia bezgranicznej litości i bólu w sercu.
Genowefa z podrażnienia wpadając w podniecenie nerwowe, wybuchnęła płaczem.
— Rozumiem cię dobrze, ja to jestem bez serca, nieprawdaż? Zawsze mnie uważałeś za głupią, a teraz masz mię za złą. Jakże możemy się kochać, kiedy postępujesz ze mną jak z kobietą złą i głupią?
Starał się ją uspokoić zdumiony i zmartwiony wywołaniem wybuchu. Ją to drażniło coraz więcej.
— Daj mi pokój. Wszystko między nami skończone. Ponieważ mię nienawidzisz, byłoby nierównie lepiej, żebyśmy się rozstali, zanim dojdziemy do rzeczy niskich.
Wyszła gwałtownie do swojej sypialni i ostro zamknęła drzwi na klucz. Wobec tych drzwi zamkniętych Marek stał zrozpaczony, we łzach. Dotychczas drzwi stały zawsze otworem i małżonkowie rozmawiali, byli razem, chociaż sypiali oddzielnie. Obecnie rozłąka była całkowitą, mąż i żona stawali się obcymi.
Następnych nocy Genowefa upornie zamykała się w swoim pokoju, a raz powziąwszy ten zwyczaj ukazywała się Markowi kompletnie ubrana i uczesana, jakby wstydziła się być przy nim w negliżu. Była już w siódmym miesiącu ciąży; od początku, pod pretekstem swego stanu, przerwała stosunki małżeńskie, teraz gdy sie zbliżała do terminu, okazywała wrastający wstręt do najlżejszej pieszczoty; czuła dawniej i namiętna, obecnie usuwała się niechętna i chmurna przy zbliżeniu się męża. Jakkolwiek zdziwiony, składał to w pierwszych czasach na dziwactwa, zdarzające się u kobiet w tym stanie i ulegle, z braterską czułością czekał na obudzenie się zmysłów. Zdziwienie wzrosło jednak, gdy zauważył, że niechęć dochodzi do wstrętu, do nienawiści prawie, gdyż przypuszczał, że nowe dziecko zbliży ich do siebie, ciaśniej połączy. Owładnął nim wielki niepokój, znał bowiem całe niebezpieczeństwo rozłąki cielesnej; dopóki mąż i żona należą do siebie, stanowią jedno ciało, niemożliwem jest zupełne zerwanie: najostrzejsze kłótnie topnieją nocą w pocałunku. Gdy zaś przestają mieć ze sobą stosunki, gdy wprowadzają rozwód domowy, najmniejsza sprzeczka staje się śmiertelną, bez możności zgody. Najczęściej w niewytłomaczonej ruinie wielu małżeństw, prawdziwym powodem jest rozwód cielesny, zerwanie stanowcze stosunków małżeńskich. Dopóki czuł na swojem łonie Genowefę kochającą, tkliwą, nie bał się, żeby mu ją zabrano. Wiedział, że głęboko do niego należy, że nic nie zwycięży wszechmocy miłości. Jeżeli jednak go nie kocha, nie pożąda, to czyż gwałtowne wysiłki wrogów nie zdołają mu jej wydrzeć? W miarę, jak spostrzegał jej wzrastającą oziębłość, czuł, że katastrofa się zbliża i serce mu się ściskało bolesnem niepokojem.
Odkrył wreszcie fakt, rzucający niejakie światło na zmianę, zaszłą w tej uwielbianej kobiecie, która miała zostać matką, a przestała być kochanką. Dowiedział się, że zmieniła spowiednika; porzuciła pobłażliwego księdza Quandieu i przeszła do ojca Teodozego, przeora Kapucynów, gorliwego apostoła i znakomitego reżysera cudów świętego Antoniego Padewskiego. Za przyczynę zmiany Genowefa podawała wątły stan ducha, głód moralny, którego nie mógł zaspokoić proboszcz świętego Marcina, zbyt umiarkowany dla jej gorącej wiary; ojciec Teodozy zaś, tak piękny, tak wielki zapałem, zdolny był dać, tak bardzo jej potrzebny, pokarm mistyczny. W istocie zaś, ojciec Crabot, niepodzielnie panujący u babki, wpłynął na tę zmianę, aby po długich a mądrych przygotowaniach, przyspieszyć chwilę zwycięztwa. Marek nie myślał nawet podejrzewać Genowefę o nizką intrygę ze wspaniałym Kapucynem, którego płomienne oczy i kędzierzawa broda wprawiały dewotki w ekstazę; posiadała zbyt wiele prawości i tę godność ciała, którą w niej spostrzegł w chwilach najgorętszych uniesień miłosnych, gdy mu się całą istotą oddawała. Chociaż jednak rzeczy nie zachodziły daleko, czy nie można było przypuszczać, że w coraz wzrastającym wpływie ojca Teodozego na młodą kobietę, działała wola pięknego samca, zmysłowe panowanie mężczyzny i przemawiającego jak Bóg nieomylny? Po nabożnych konferencyach, zwłaszcza zaś po długich godzinach spowiedzi, wracała Genowefa drżąca i roztargniona, czego nie bywało nigdy za czasów księdza Quandieu. Widocznie snuła jakąś mistyczną namiętność, w której znajdowała nowy pokarm dla potrzeby kochania, czasowo zastępujący pieszczoty małżeńskie, wstrętne dla niej z powodu dziwnych zaburzeń ciąży. Może też mnich powstawał przeciw tej płodności, strasząc ją dzieckiem potępionego. Po kilka razy z rozpaczą mówiła o maleństwie, które się miało narodzić, przejęta grozą, jak się to zdarza matkom, prześladowanym myślą, iż dadzą życie potworowi. A nawet jeżeli się urodzi normalnem, jak zdoła go ochronić od grzesznego otoczenia, gdzie podzieje, by ustrzedz od świętokradzkiego domu ojca? Ideje te rzucały nieco światła na przyczynę zerwania stosunków z mężem: zmartwienie że poczęła z niedowiarka, przysięga iż więcej dzieci nie będzie; skrzywione pragnienie zadowolenia miłości po za zmysłowością. Wiele jednak pozostawało punktów ciemnych i Marek cierpiał, nie rozumiejąc, lecz w każdej chwili czując, jak mu się wymyka ukochana kobieta, którą Kościół mu zabiera, aby dręcząc go, zniszczyć jego dzieło wyzwolenia ludzkiego!
Raz, po długiej rozmowne z ojcem Teodozym, z miną rozegzaltowaną i zarazem zgnębioną, rzekła Genowefa do Ludwini, powracającej ze szkoły:
— Jutro o piątej pójdziesz do kapucynów do spowiedzi, inaczej nie będziesz dopuszczona do katechizmu.
Marek wystąpił stanowczo. Pozwolił był uczęszczać na lekcye katechizmu, ale opierał się spowiedzi.
— Ludwinia nie pójdzie do kapucynów — powiedział stanowczo. — Wiesz, moja droga, że ustąpiłem wiele, ale nie ustąpię co do spowiedzi.
Panując jeszcze nad sobą, Genowefa spytała:
— Dlaczego mianowicie nie chcesz ustąpić w tym razie?
— Nie mogę mówić wszystkiego przy dziecku. Znasz jednak moje racye: nie chcę, aby brudzono umysł mojej córki pod pozorem rozgrzeszania z błahych przewinień, które znać i poprawiać mogą rodzice.
Wistocie wytłomaczył jej dawniej, że za wstrętne uważał wtajemniczanie dziewczynki w dreszcze cielesne przez człowieka, którego ślub czystości może popchnąć do brzydkiej ciekawości, do wszelkich zboczeń płciowych. Na dziesięciu księży rozsądnych wystarczy aby się znalazł jeden zwyrodniały, a spowiedź staje się brudem, na zetknięcie z którym nie chciał narażać Ludwini. Zresztą to zbliżenie, tajemna ta rozmowa w mistycznym, denerwującym cieniu kaplicy — były nietylko obrazą, możliwem zepsuciem dwunastoletniej dziewczynki, w której zaczynają się budzić zmysły, było to jeszcze jakby wzięciem w posiadanie dziewczyny, w przyszłości kochanki i matki. Na zawsze zostawała zdeflorowana przez kapłana, którego pytania gwałciły jej wstydliwość. Odtąd przez zwierzenia, kobieta należała do spowiednika, stawała się jego drżącą, posłuszną rzeczą, zawsze gotowa być w jego ręku uległem, oddanem narzędziem.
— Jeżeli nasza córka popełni co złego — dodał Marek — przed tobą lub przedemną się wyspowiada, gdy uczuje potrzebę. Będzie to logiczniejsze i przyzwoitsze.
Genowefa wzruszyła ramionami. Uważała to bluźniercze postanowienie za całkiem śmieszne.
— Nie chcę się sprzeczać z tobą, biedaku... Powiedz mi tylko, w jaki sposób Ludwinia przystąpi do pierwszej komunii, jeżeli zabronisz jej chodzić do spowiedzi?
— Do komunii? Postanowiliśmy przecie, że gdy będzie miała lat dwadzieścia, sama zadecyduje o tem. Pozwoliłem jej słuchać katechizmu, jak słucha wykładów historyi i nauk przyrodniczych, aby świadomie mogła osądzić i powziąć postanowienie.
Gniew ogarnął Genowefę. Zwróciła się ku dziecku:
— A ty Ludwiniu, czy tak samo myślisz? tego sobie życzysz?
Spokojnie, z twarzyczką nagle spoważniałą, dziewczynka w milczeniu słuchała rodziców. Zawsze, gdy zachodziły sprzeczki, starała się widocznie pozostać neutralną, nie chcąc ich zaostrzać. Rozumne jej oczy biegały od ojca ku matce, jakby błagając, aby z jej powodu, nie robili sobie przykrości, bolejąc, że była ciągłą przyczyną niezgody. Okazywała wiele czułości i szacunku matce, która czuła jednak, iż dziecko skłania się ku uwielbianemu ojcu, podobne do niego rozsądkiem i zamiłowaniem prawdy i sprawiedliwości.
Przez chwilę Ludwinia patrzała w milczeniu z miłością na rodziców, potem przemówiła słodko:
— Jabym tak chętnie myślała i życzyła sobie tego, czego wybyście chcieli oboje!.. Czy wymaganie tatusia wydaje się mamie nierozsądnem? Dlaczego nie poczekać trochę?
Matka w uniesieniu nie chciała słuchać.
— To nie żadna odpowiedź, moja córko... Trzymaj z ojcem, kiedy nie masz dla mnie ani szacunku, ani posłuszeństwa, skończy się na tem, że mię ztąd wypędzicie.
Wyszła, gwałtownie zamknąwszy się w pokoju, jak zwykle robiła w razie podrażnienia. Był to jej sposób kończenia kłótni, a po każdej oddalała się coraz więcej, kopała głębszą przepaść między sobą, a ukochanem niegdyś domowem ogniskiem.
Zaszedł wypadek, który ostatecznie utwierdził ją w przekonaniu, że działają na córkę, aby ją usunąć z pod jej wpływu. Panna Rouzaire, dzięki usilnym, a mądrym staraniom, otrzymała dawno pożądane miejsce drugiej nauczycielki w Beaumont. Inspektor akademii, Le Barazer, uległ przedstawieniom klerykalnych deputowanych i senatorów, na czele których stanął hałaśliwie, jak istny żołdak, hrabia Hektor de Sangleboeuf. Lecz tak z racyi politycznych, jak zwykłej swej złośliwości, Le Barazer zamianował na wakujące miejsce dyrektorki w Maillebois pannę Mazeline, nauczycielkę z Jouville, dawną koleżankę Marka, który wysoko cenił jej jasną inteligencyę i miłość prawdy. Może też Inspektor, który zawsze zcicha popierał Marka, chciał umieścić koło niego jednakowych przekonań towarzyszkę, nie stawiającą mu przeszkód, jak panna Rouzaire. A gdy mer Philis, w imieniu rady miejskiej ośmielił się skarżyć na podobny wybór, oddający dziewczęta Maillebois w ręce bezbożnicy. Inspektor udał zdziwienie: jakto, spełnił przecie żądanie hrabiego Hektora de Sangleboeuf, nie jego wina, że kolej w awansach wypadła na jedną z najzasłużeńszych osób, na którą nigdy się nic skarżono. Pobyt panny Mazeline w Maillebois w istocie zapowiadał się bardzo pomyślnie; pogodna jej wesołość ogólnie się podobała, a macierzyńskie obejście od pierwszego dnia zyskało jej serca uczennic. Była zadziwiająco słodka i gorliwa, zajęta staraniem, aby swe córki, jak je nazywała, wychować na dzielne kobiety, na żony i matki wolne od przesądów, na rodzicielki swobodnych ludzi. Nie prowadziła jednak dziewczynek do kościoła, zniosła procesye, modlitwy i katechizm, tak że Genowefa, która przecież znała ją dobrze z Jouville, oburzała się i protestowała wraz z innemi rodzinami z partyi klerykalnej. A chociaż nie miała powodów lubić pannę Rouzaire, której intrygi zmąciły jej spokój domowy, żałowała jej prawie a o nowej nauczycielce wyrażała się jak o osobie podejrzanej, zdolnej do najczarniejszych zamiarów.
— Rozumiesz, Ludwiniu, jeżeliby panna Mazeline mówiła wam coś niewłaściwego, powtórzysz mi to. Nie chcę, aby mi kradziono duszę mego dziecka.
Zniecierpliwiony Marek nie mógł się powstrzymać.
— Ależ to szaleństwo! Panna Mazeline ma kraść dusze! Podziwiałaś ją dawniej, równie jak ja. Niema osoby rozumniejszej i lepszej.
— O, naturalnie, mój kochany, ty ją popierasz. Doskonale do siebie pasujecie. Idź do niej, oddaj jej naszą córkę, ponieważ ja nic już nie znaczę.
I znowu Genowefa pobiegła płakać do swego pokoju, a za nią również płacząca Ludwinia, która godziny cale musiała ją błagać by powróciła zająć się domem.
Niespodziewanie rozeszła się wiadomość, która głęboko wszystkich poruszyła. Adwokat Delbos pojechał do Paryża, kołatał po ministeryach, okazując wszędzie ów sławny wzór, dostarczony przez panie Aleksandrowa Milhomme i, niewiadomo przez jakie wysokie wpływy uzyskał zarządzenie rewizyi w Valmarie, u ojca Philibina. Nąjosobliwszem było to, że rewizya odbyła się piorunem, komisarz policyi zeszedł niespodzianie, szperał wszędzie i między licznemi notatkami o uczniach, zaraz w drugim zeszycie znalazł pożółkłą kopertę, w której ujrzał starannie zachowany, oddarty niegdyś od wzoru, rożek papieru. Nie było sposobu przeczyć, skrawek pasował dokładnie do wzoru, znalezionego przy zamordowanym. Dodawano, że ojciec Philibin, na miejscu zapytany przez przełożonego, ojca Crabot’a, stracił głowę i wyznał wszystko. Za całe tłomaczenie podawał giest odruchowy, niepokój wobec szkolnej pieczęci Braciszków taki, że ręka jego działała szybciej od myśli. Milczał zaś dlatego, że po głębokiem zbadaniu sprawy, nabrał przekonania, iż winowajcą był Simon, który umyślnie podrzucił fałszywy wzór w celu szkodzenia religii. Ojciec Philibin zatem szczycił się swym czynem, gdyż tak giest jego, jak późniejsze milczenie było bohaterstwem, wynoszącem Kościół po nad sprawiedliwość ludzką. Zwykły wspólnik byłby zniszczył cały papier, a że on go zachował, czyż nie rozumiano, że zamiarem jego było wszystko dowieść w odpowiedniej chwili? Niektórzy w tym braku ostrożności widzieli manię ojca Philibin a zbierania najdrobniejszych papierków, inni — zabezpieczenie broni na przyszłość. Opowiadano, że ojciec Crabot, który niszczył wszystko, nawet otrzymywane bilety wizytowe, przerażony, wściekły. na katalogi i notatki, miał zawołać w chwili pierwszego zdziwienia. „Jakto, kazałem mu spalić wszystko, a on to zachował!“ Ojciec Philibin, przeciw któremu nie wydano jeszcze rozkazu aresztowania, zaraz wieczorem w dniu rewizyi, zniknął. A gdy pobożne dusze dowiadywały się o los jego, odpowiadano, że ojciec Poirier, prowincyał z Beaumont wysłał go na rekolekcye do klasztoru we Włoszech, gdzie jak w przepaści zagrzebany został w wiecznem milczeniu.
Zdawało się, że obecnie rewizya procesu Simona stawała się nieuniknioną. Zwycięzki Delbos zawezwał Dawida i Marka dla narady, w jaki sposób wyprawić prośbę do ministra sprawiedliwości. On to przewidział istnienie fragmentu z pieczęcią szkoły Braciszków, on również doprowadził do odkrycia tego nowego faktu, wystarczającego dla kasacyi wyroku sądu w Beaumont. Zdaniem jego należało zadowolnić się tym faktem i zaniechać czasowo nieprawnej komunikacyi prezydującego Gragnon’a z przysięgłymi, trudnej do udowodnienia, a która w czasie procesu musi wyjść na wierzch. Najlepszą taktyką, podług niego, było maszerować prosto na braciszka Gorgiasza z niezbicie pewnym dowodem w ręku, obalającym raporty biegłych. Pochodzenie wzoru z pieczęcią i podpisem było tak jaskrawą wskazówką, że ojciec Philibin stał się wspólnikiem zbrodni przez kłamstwo i ukrywanie. Dawid i Marek wyszli od Delbosa z powziętą decyzyą i zaraz następnego dnia Dawid napisał do ministra list z formalną denuncyacyą, oskarżając braciszka Gorgiasza o zgwałcenie i zabójstwo Zefiryna, zbrodnie, za które brat jego, Simon od lat dziesięciu był na wygnaniu.
Wzruszenie doszło w mieście do szczytu. Nazajutrz po znalezieniu dokumentu w papierach ojca Philibin’a, zniechęcenie ogarnęło na chwilę nawet najgorętszych popleczników Kościoła. Tym razem gra zdawała się straconą, tak że „Mały Beaumontais“ ganił otwarcie czyn ojca Jezuity. W dwa dni później przecież klika się opamiętała i tenże sam dziennik głosił kanonizacyę kradziaży i kłamstwa oraz świętego Philibina, bohatera i męczennika. Odbijano jego portrety, otoczone aureolą i palmami. Powstała legenda, że ojciec Philibin, w zapadłym klasztorze w Apeninach, wśród dzikich lasów, odziany włosienicą, dnie i noce spędza na modlitwie, oddając się na ofiarę za grzechy świata. Rozdawano obrazki, gdzie był przedstawiony w postawie klęczącej, po drugiej zaś stronie znajdowała się modlitwa, zyskująca odpusty. Głośne, publiczne oskarżenie braciszka Gorgiasza stało się dla klerykałów bodźcem do działania zaczepnego, byli bowiem pewni, że zwycięztwo żyda musi zachwiać kongregacyą i wybić szczerbę w samem sercu Kościoła. Wszyscy dawni anty-Simoniści stanęli jak jeden mąż, bardziej jeszcze nieprzejednani, gotowi zwyciężyć lub zginąć. Maillebois, Beaumont i cała okolica z końca w koniec rozpoczęła walkę; z jednej strony stanęli ludzie o umysłach wolnych, postępowych, żądnych prawdy i sprawiedliwości, z drugiej — zacofańcy, wierążcy we władzę i w Boga pomsty, zbawiającego świat pięścią żołnierstwa i kleru. W radzie miejskiej gwałtownie się kłócono z powodu nauczyciela, rodziny znów się między sobą szarpały, a uczniowie Marka i Braciszków, przy spotkaniu na Placu Respubliki, obrzucali się kamieniami. Największy niepokój okazywały wyższe sfery towarzyskie w Beaumont pod wiatrem grozy, co gorączkował wszelkich uczestników pierwszego procesu: urzędników, sądownictwo i prostych pionków, drżących przed kompromitacyą, mogąca wyniknąć z poruszenia potwornej gromady dokumentów, zagrzebanych w cieniu. Jeżeli jeden Salvan cieszył się wraz z Markiem, iluż za to było takich, co spać nie mogli spokojnie, pod straciłem trupów, gotowych wyjść z podziemi. A działo się to w przeddzień wyborów, więc politycy drżeli, że przepadną: radykał Lemarrois, były mer, figura niezastąpiona. z przerażeniem widział rosnącą popularność Delbos’a; uprzejmy Marcilly, zawsze goniący za powodzeniem, tracił grunt pod nogami, nie wiedział do jakiej przymknąć partyi; deputowani i senatorowie reakcyjni, z groźnym Hektorem de Sangleboeuf na czele, rozpaczliwie się opierali nadchodzącej burzy, zdolnej zmieść ich z zajmowanych stanowisk. W urzędach i w radzie szkolnej równy panował niepokój; prefekt Hennebise rozpaczał, że nie może zdusić sprawy, rektor Forbes zrzucał wszelkie kłopoty na inspektora akademii, Le Barazer’a, który sam jeden wśród zawieruchy zachował spokój i uśmiech na ustach, prowizor Depinvilliors prowadzał wprawdzie córki do kościoła, lecz z miną człowieka, rzucającego się w wodę, inspektor zaś Mauraisin, zdziwiony obrotem rzeczy, z niepokojem rozważał, czy nie nadeszła chwila przystąpienia do francmasonów. Między sądownikami zwłaszcza przerażenie dochodziło do szczytu: rewizya procesu, toż to nowy proces przeciw sędziom pierwszego, a kto wie jakie odkrycia wyjdą na wierzch przy otwarciu aktów? Sędzia śledczy Daix, człowiek uczciwy lecz słaby, trawiony wyrzutami, że uległ był ambicyi żony, przychodził do sądu blady i niemy. Przeciwnie, fircykowaty prokurator, Raul de La Bissonnière okazywał przesadną wesołość i swobodę umysłu, pod któremi łatwo było spostrzedz dręczącą chęć ukrycia obawy. Najwięcej skompromitowany w sprawie, prezydujący Gragnon, jakby nagle postarzał, wlókł ciężko wielką swą postać, niby pod niewidzialnym ciężarem pochylony ku ziemi; prostował się tylko i spoglądał zukosa, gdy czuł, iż jest obserwowany. Żony tych panów znowu ze swych salonów zrobiły ogniska intryg, targów i wciekłej propagandy. Za burżuazyą służba, za służbą dostawcy, dalej robotnicy — ludność cala słowem wirowała szalenie w ogólnej burzy, co unosiła ludzi i rzeczy.
Zauważono nagłe zniknięcie ojca Crabot’a, którego wysoka, elegancka postać dobrze była znana na przyjęciach przy Alei des Jaffres. Przestał się ukazywać, a przyjaciele widzieli w tem usunięciu dowód dobrego smaku i głębokiej pobożności i mówili o tem ze świętem rozczuleniem. Ponieważ zaś i ojciec Philibin zniknął, pozostawał tylko braciszek Fulgenty, zawsze równie ruchliwy i kompromitujący, a tak niezręczny na każdym kroku, że pomiędzy klerykałami zaczęły krążyć złe o nim słuchy, — zapewne za tajną wskazówką z Valmarie, gdzie zdecydowano się wydać na ofiarę braciszka Fulgentego. Bohater zaś dnia, nadzwyczajna postać, z dniem każdym bardziej zadziwiająca, braciszek Gorgiasz z cudownem zuchwalstwem stawiał czoło oskarżeniu. Wieczorem po ogłoszeniu listu Dawida, przybiegł do redakcyi „Małego Beaumontais“ z odpowiedzią; lżył żydów, zmyślał najdziwaczniejsze historye, prawdę strojąc w genialne kłamstwa, zdolne zachwiać najmocniejszemi głowami, podrwiwał sobie, zapytując, czy nauczyciele mają zwyczaj przechadzać się z wzorami w kieszeni, wypierał się nakoniec wszystkiego i podpisu swego i pieczęci; tłomaczył, że Simon, który podrobił jego pismo, mógł doskonale wydostać pieczęć szkoły, albo nawet podobną sfabrykować. Bajka była idyotyczna, lecz wykrzykiwał ją głosem tak grzmiącym, z tak zamaszystemi ruchami, że znalazła uznanie i z kolei stała się oficyalną prawdą. Po tem objaśnieniu „Mały Beamontais“ bez wahania przyswoił sobie historyę fałszywej pieczęci, fałszywego podpisu i okropnej premedytacyi Simona, który, popełniając zbrodnię, dodał do niej piekielny podstęp, aby ją zwalić na świątobliwego duchownego w celu zbrukania Kościoła. Bezsensowna historya rozpalała słabe umysły od wieków ogłupianego i służalczością ludu, tak że wkrótce braciszek Gorgiasz zajął miejsce około ojca Philibin’a w szeregu męczenników za wiarę. Zaledwie się gdzie ukazał, robiono mu owacye, kobiety całowały kraj jego szaty, dzieci prosiły o błogosławieństwo, a on z tryumfalną bezczelnością kazał do tłumów, i jak popularne, pewne oklasków bóstwo, wyprawiał najdziwaczniejsze komedye. Świadomi prawdy ludzie widzieli jednak po za tą pewnością siebie rozpacz nędznika, zmuszonego grać rolę, której kruchość sam odczuwał najlepiej; widocznem było, że na scenie kręci się aktor, tragiczna maryonetka, której ruchami kierują niewidzialne ręce. Próżno ojciec Crabot skrył się pokornie w nagiej, zimnej celi w Valmarie, cień jego snuł się ciągle po scenie, giętkie jego ręce pociągały za sznurki, poruszając manekinem dla zwycięztwa kongregacyi. Mimo najostrzejszych napaści, mimo oporu wszystkich połączonych sił reakcyi, musiał minister sprawiedliwości zawiadomić Sąd kasacyjny o żądaniu rewizyi, podanem przez Dawida w imieniu pani Simonowej i jej dzieci. Było to pierwsze zwycięstwo prawdy, które na razie zgnębiło klerykałów. Nazajutrz jednak rozpoczęła się walka, szargano w błocie sam Sąd kasacyjny, lżąc go, oskarżając o zaprzedanie żydowstwu. „Mały Beaumontais“ cytował wyraźnie sumy, oczerniał prezydującego, prokuratorów i radców, opowiadając obrzydliwe, a całkiem zmyślone historye z życia prywatnego. Przez dwa miesiące trwania wywiadów, potok brudów płynąć nie przestawał; nie było najprzewrotniejszych manewrów, kłamstw, a nawet zbrodni, o któreby się nie pokuszono, aby powstrzymać nieunikniony bieg sprawiedliwości. Nakoniec, po pamiętnych rozprawach, gdzie kilku sadowników dało przykład zdrowego rozumu i odważnej sprawiedliwości, wydano wyrok, który, jakkolwiek przewidziany, wybuchł jak piorun. Sąd przyjął prośbę, zarządził rewizyę, uznając potrzebę badan, sam się ich podejmował.
Wieczorem dnia owego Marek, skończywszy lekcye był sam w ogródku w ciszy łagodnego, wiosennego zmierzchu. Ludwinia nie wróciła jeszcze ze szkoły, gdzie, jako ulubioną uczennicę, panna Mazeline zatrzymała ją niekiedy dłużej. Genowefa zaraz po śniadaniu poszła do babki, gdzie obecnie całe prawie dnie przepędzała. Mimo zatem świeżego zapachu bzów, ciszy ciepłego powietrza, Marek przechadzał się po ścieżkach z sercem zalanem goryczą nad osamotnieniem ogniska domowego. Nie ustąpił na punkcie spowiedzi i dziewczynka przestała uczęszczać na katechizm, gdyż ksiądz nie chciał jej dopuścić, zanim nie przejdzie przez konfesyonał. Musiał jednak rano i wieczór staczać walki, odpierać napaści żony rozdrażnionej, szalejącej na myśl o wiecznem potępieniu Ludwini, Którego stawała się wspólniczką, gdyż nie znajdowała siły, aby ją wziąć na ręce i zanieść do trybunału pokuty. Wspominała swoją cudowną komunię, ten najpiękniejszy dzień swego życia, białą suknię, dym kadzideł, jarzące świece i słodkiego Jezusa, którego z rozkoszą wybrała na oblubieńca, na jedynego i prawdziwego małżonka, przysięgając mu wówczas znać tylko rozkosze boskiej miłości. A jej córka ma być pozbawioną takiego szczęścia, upośledzoną, zepchniętą do rzędu bydląt bez religii? Korzystała z najlżejszej sposobności, by wydrzeć mężowi pozwolenie, zmieniając dom na pole walki, gdzie najdrobniejsza okoliczność dawała powód do nieskończonych kłótni.
Noc zapadała zwolna, niosąc ukojenie, a Marek, śmiertelnie znużony, dziwił się prawie, że się odpiera z odwagą, równie dla wszystkich trojga okrutną. Wspomniał dawną swą tolerancyę: pozwolił ochrzcić córkę, nie mógłże pozwolić jej odbyć pierwszą komunię? Racye, podawane przez żonę, przed któremi długo ustępował, nie były bez pewnej wagi: poszanowanie swobody osobistej, prawa matki, prawa sumienia. W rodzinie naturalną wychowawczynią jest matka, mianowicie gdy idzie o córkę. Lekceważyć zatem jej przekonania, działać przeciw jej sercu i umysłowi, równało się chęci zerwania małżeństwa. Ze związku rodzinnego nie pozostawało nic, szczęście zniszczone, rodzice i dziecko w okropnej wojnie domowej, która grasowała w jego domu, dawniej tak zgodnym i cichym. Chodził ciągle po wązkich ścieżkach ogródka, pogrążonego w zmroku, rozmyślając w jaki sposób mógłby ustąpić jeszcze, aby okupić trochę spokoju i szczęścia.
Nadewszystko gnębił go wyrzut sumienia za własną winę. Nieraz dostrzegał swoją dolę odpowiedzialności i zapytywał siebie, dlaczego zaraz nazajutrz po ślubie nie pokusił się o nawrócenie Genowefy do swoich wierzeń. Wówczas, w chwili objawienia miłości, całkowicie należała do niego, powierzała się jego objęciom tak ufna, tak gotowa tworzyć z nim jedno ciało i myśl jedną. W tej chwili niepowrotnej on jedynie miał moc kobietę wydrzeć księdzu, z wiecznego dziecka schylonego pod grozą piekła uczynić świadomą towarzyszkę życia, o umyśle wolnym, zdolnym do pojęcia prawdy i sprawiedliwości. Przy pierwszych kłótniach sama Genowefa mu rzuciła: „Jeżeli cierpisz nad tem, że nie mamy jednakowych przekonań, to z własnej winy. Trzeba było mię kształcić. Jestem tem, co ze mnie zrobiono, całe nieszczęście, że ty nie umiałeś mię przerobić“. Obecnie już tego nie mówiła, w niewzruszonej dumie swojej wiary nie przyznawała mu mocy oddziaływania na siebie. Wspominał gorzko straconą sposobność, wyrzucał sobie egoistyczne uwielbienie; w uroczej wiośnie swego związku zachwycał się tylko jej pięknością, uważał za doskonałość, nie zadając sobie trudu wejścia w jej sumienie, oświecenia. Zresztą w owym czasie nie myślał jeszcze, że będzie bojownikiem za prawdę, jakim był teraz; robił zatem niejakie ustępstwa, wierząc, iż tak jest kochanym i tak silnym, że pozostanie zawsze panem położenia. Całe obecne nieszczęście było skutkiem próżności męzkiej i zaślepienia w miłości.
Zatrzymał się przy świeżo rozkwitłym, o silnej woni, bzem i nagle, jak płomień, ogarnęła go znowu potrzeba walki. Jeżeli dawniej nie spełnił swego obowiązku, usiłując wyzwolić tę inteligencyę, którą mu oddano przesiąkniętą błędem, czyż słusznem jest nie zrobić tego obecnie, pozwolić aby córka zgubiła się wraz z matką? Wina byłaby tem bardziej nieprzebaczalną, że teraz miał cel wytknięty. Wziął na siebie wybawienie z odwiecznych błędów dzieci innych, a miałby dać nędzny przykład niemocy w pokierowaniu własnem dzieckiem! Że jakiś ciemny ojciec rodziny ulegnie żonie dewotce, upierającej się ogłupiać córkę marnemi i niebezpieczneini praktykami — ujdzie jeszcze. Ale on! on, który usunął z klasy krucyfiks, który trzymał się ściśle nauczania świeckiego, który głosił konieczność wyrwania kobiety z pod władzy księdza dla zbudowania Państwa szczęśliwości! Nie byłożby to najokropniejszem wyznaniem niemocy, najhaniebniejszą porażką? To zaprzeczenie, zniszczenie całego zadania jego życia. Straciłby siłę, nie miałby prawa żądania od innych tego, czego sam nie był zdolnym przeprowadzić u siebie, w swojej rodzinie, gdzie rozum i serce powinny było odnieść pierwsze zwycięztwo. A co za nauka hypokryzyi i słabości dla córki, która znając jego przekonania i wierzenia, wiedząc, iż jest przeciwnym spowiedzi i komunii, zapytywałaby siebie, dlaczego pozwala na spełnianie w swojej rodzinie aktów, które potępia u sąsiadów! Myślał zatem inaczej, a inaczej postępował? Nie, nie! tolerancya jest niemożliwą, niepodobna ustąpić, jeżeli praca jego około wyzwolenia nie ma runąć, pod wzgardą powszechną.
Zaczął znowu chodzić pod bledniejącem niebem, gdzie się zapalały pierwsze gwiazdy. Jednym z tryumfów księży było, że nawet rodzice wolnomyślni nie śmieli im odbierać dzieci w obawie skandalu, lub związani obyczajami światowymi. Kto da początek, nie obawiając się, że nie znajdzie miejsca dla syna, że nie wyda zamąż córki, jeżeli nie odbędą wszystkich sakramentów, chociażby dla formy tylko? Długo, nieokreślenie długo wypadałoby czekać aż nauka zniszczy wiarę, ze zwyczajów usunie to, co usunęła z rozumu. Umysły odważne zatem powinny dać przykład. Tu Marka uderzyło spostrzeżenie wielkiego wysiłku, jaki Kościół czyni obecnie dla pozyskania kobiet, które przez wieki całe brutalizował, lżył, zwał córami szatana, noszącemi grzechy całego świata. Jezuici, tak gienialni w przystosowywaniu Boga do wymogów namiętności, ukazali się jako sprawcy wielkiego ruchu, oddającego w ręce kleru kobiety, jako narzędzia podboju politycznego i społecznego. Spiorunowali miłość, a teraz się nią posługują. Nazywali kobietę lubieżnem bydlęciem, którego święci dotykać nie powinni, a teraz ją głaszczą i osypują pochlebstwami, czynią z niej ozdobę i podporę świątyni — w chwili gdy przyszła im myśl wyzyskać jej płciową potęgę nad mężczyzną. Płeć jaśnieje w świecach ołtarza, uznają w niej drogę łaski, posługują się nią jako sidłami, w które spodziewają się złapać i pokonać mężczyznę. Cały bolesny rozkład, niezgoda współczesnego społeczeństwa pochodzi z tego rozwodu między nawpół wyzwolonym mężczyzną, a kobietą wiecznie uległą, wielbioną niewolnicą, zahypnotyzowaną przez konający katolicyzm. Zadanie tak się przedstawia: nie dać Kościołowi korzystać ze spóźnionej czułości, którą usypia nasze żony i córki, odebrać mu zasługę rzekomego wyzwolenia, jakie im daje, wyzwolić je istotnie i odebrać, ponieważ należą do nas, jak my do nich. Trzy siły wchodzą w grę; mężczyzna, kobieta i Kościół; nie trzeba, żeby Kościół i kobieta byli przeciw mężczyźnie, należy aby mężczyzna i kobieta byli przeciw Kościołowi. Para — to przecież związek, całość. Mąż i żona nie mają mocy jedno bez drugiego. Złączeni zaś ciałem i duchem stają się niezwyciężonymi, tworzą siłę żywotną, szczęście w zdobytej przyrodzie. Nagle ujrzał Marek błysk prawdy, jedyne rozwiązanie: kształcić kobietę, dać jej obok mężczyzny właściwe miejsce równej i towarzyszki, gdyż jedynie kobieta wyzwolona może wyzwolić mężczyznę.
W chwili, gdy uspokojony, pokrzepiony odzyskał odwagę do przyszłej walki, usłyszał powracającą Genowefę i poszedł na jej spotkanie do klasy, zlekka oświetlonej resztą znikającego dnia. Stała, zaokrąglona zbliżającym się końcem ciąży, lecz wysoka i wyprostowana, oczy miała błyszczące a minę tak zaczepną, iż poczuł blizkość ostatecznej burzy.
— Cóż — przemówiła szorstko — jesteś zadowolony?
— Z czego, kochanie?
— A, nie wiesz... Będę więc miała przyjemność pierwsza obwieścić ci wielką nowinę... Wasze bohaterskie wysiłki uwieńczone skutkiem, właśnie nadeszła depesza. Sąd kasacyjny postanowił rewizyę sprawy.
Marek wydał okrzyk niezmiernej radości, nie chcąc zważać na ton wściekłej ironii, którym zawiadomiono go o zwycięztwie.
— Są zatem jeszcze sędziowie! Niewinny przestanie cierpieć!... Czy to jednak wiadomość pewna?
— Tak, tak, zupełnie pewna, wiem o niej od zacnych ludzi, którzy otrzymali telegram. Dopełniła się miara obrzydliwości, możesz się cieszyć!
W gorzkiem drżeniu jej głosu czuć było echo gwałtownej sceny, której zapewne była świadkiem u babki. Jakaś świętobliwa osobliwość, ksiądz, czy zakonnik zaufany ojca Crabota przybiegł oznajmić katastrofę, zagrażającą Bogu.
Wesoło, upierając się nie rozumieć, Marek; wyciągnął ręce do żony.
— Dziękuję. Nie mogłem sobie życzyć bardziej ukochanej zwiastunki dobrej wieści. Pocałuj mię.
Nieporuszona usunęła go pełnym nienawiści giestem.
— Pocałować cię, za co? Za to, że pracowałeś około haniebnego dzieła, że cieszysz się ze zbrodniczego zwycięztwa nad religia? Kraj swój, rodzinę, siebie samego gubisz, rzucasz w błoto, aby wybawić twego wstrętnego żyda, największego w świecie zbrodniarza.
Ze słodyczą jeszcze starał się ją uspokoić.
— Nie mów takich rzeczy, kochanie. Ty, dawniej taka inteligentna, taka dobra, jak możesz powtarzać podobne potworności. Prawdaż to, że błąd jest zaraźliwy, że może zaćmić najtęższy umysł?... Zastanów się, znasz sprawę, Simon jest niewinny, pozostawić go na wygnaniu byłoby okropną niesprawiedliwością i trucizną zgnilizny społecznej, śmiertelną dla całego kraju.
— Nie, nie! — wołała w mistycznem uniesieniu. — Simon jest winnym, skazany został nieodwołalnie, ludzie, znani ze świętobliwości potępili go i potępiają, a przypuszczać jego niewinność — to przestać wierzyć w religię, to sądzić, że sam Bóg jest omylnym. Nie, nie! musi pozostać w więcieniu, a dzień, w którym ztamtąd wyjdzie, będzie dniem ostatecznym dla wszystkiego, co boskie godne czci na ziemi!
Marka zwolna ogarniała niecierpliwość.
— Nie pojmuję, jak kwestya tak jasna prawdy i sprawiedliwości może nas różnić. Niebo nie ma nic do tego.
— Przepraszam, niema prawdy i sprawiedliwości po za niebem.
— A, wyrzekłaś słowo zagadki, która nas rozdziela i dręczy. Myślałabyś tak samo jak ja, gdybyś nie postawiła między nami nieba. Ale powrócisz do mnie, kiedy zgodzisz się znowu być na ziemi zdrową inteligencyą i bratniem sercem. Jedna tylko jest prawda i jedna sprawiedliwość, ustanowiona przez naukę pod kontrolą pewności i solidarności ludzkiej.
Genowefa doszła do najwyższego rozdrażnienia.
— Porozumiejmy się raz porządnie. Moje religię, mojego Boga chcesz obalić?
— Tak! — zawołał. — Walczę przeciw katolicyzmowi, jednostronnemu jego nauczaniu, hypokryzyi jego praktyk, przewrotności jego sług, zabójczemu wpływowi na dzieci i kobiety, przeciw jego szkodliwości społecznej. Po nad kwestyą socyalną, po nad kwestyą polityczną jest kwestya religijna, która stawia tamę wszystkiemu. Nigdy nie postąpimy kroku naprzód, jeżeli nie pobijemy ultramontenów, sprawców zepsucia, trucicieli ludu... Słyszysz mię? to jest powodem mojej stanowczej woli nie dopuszczania, aby Ludwinia przystąpiła do spowiedzi i komunii. Uchybiłbym memu obowiązkowi, stanąłbym w zupełnej sprzeczności z mojemi przekonaniami i naukami i musiałbym natychmiast opuścić szkołę, przestać kształcić dzieci innych, ponieważ nie miałbym ani prawości, ani siły poprowadzić moje własne dziecko ku prawdzie, jedynie prawdziwej, jedynie dobrej... Nie ustąpię; nasza córka osądzi sama i poweźmie postanowienie, jak skończy dwadzieścia lat.
Prawie bezprzytomna z gniewu, Genowefa miała odpowiedzieć, gdy wtem nadeszła Ludwinia. Po lekcyach panna Mazeline długo ją zatrzymała, a nawet sama odprowadziła, by wytłomaczyć, że uczyła ją jakiegoś trudnego wzoru szydełkiem. Nauczycielka, osoba drobna i szczupła, nieładna lecz dziwnie pociągająca, o szerokiej twarzy i słodkich ustach, z wspaniałemi czarnemi oczami, wołała już od proga:
— Jakto? jeszcze u was ciemno?... A ja chciałam pokazać ładną robotę pewnej grzecznej dziewczynki!
Genowefa, nie słuchając, zawołała szorstko na dziecko.
— A, to ty, Ludwiniu. Chodź tu... Ojciec znowu mię obraża z twego powodu. Stanowczo się sprzeciwia, żebyś odbyła pierwszą komunię... Ja zaś wymagam, abyś przystąpiła w tym roku. Masz dwanaście lat, nie możesz odwlekać bez zgorszenia... Zanim jednak powezmę postanowienie, chcę usłyszeć twoje zdanie.
Ludwinia, nad wiek wysoka i rozwinięta, wyglądała na małą kobietkę, twarz miała inteligentną, z subtelności rysów podobna do matki, wyrazem spokoju i rozsądku przypominała ojca. Odpowiedziała bez pośpiechu, z pełną szacunku czułością:
— Moje zdanie, mamo! nie mogę mieć żadnego. Myślałam, że to już ułożone, przecież tatuś chce, żeby poczekać tylko do mojej pełnoletniości... Wtedy więc powiem mamie moje zdanie.
— Taką mi dajesz odpowiedź, nieszczęsne dzieck, — zawołała z wzrastającem rozdrażnieniem matka. Czekać, kiedy widzę, że okropne nauki twego ojca psują cię i z dniem każdym odsuwają od mego serca!
W tej chwili panna Mazeline z niezręcznością dobrej duszy, cierpiącej nad wewnętrznym dramatem tej niegdyś zgodnej rodziny, której szczęście zawsze ją rozczulało, uznała za stosowne przemówić:
— O, droga pani Froment, Ludwinia panią uwielbia, a to co powiedziała jest naprawdę bardzo rozsądne.
Genowefa zwróciła się ku niej gwałtownie.
— Proszę pilnować swoich spraw. Nie chcę dochodzić, ile jest winy pani w tem wszystkiem, radzę tylko, by pani nauczyła swe wychowanki szacunku dla Boga i rodziców... Każdy jest panem u siebie, nieprawdaż, panno Mazeline?
Z sercem ściśniętem usunęła się nauczycielka bez słowa odpowiedzi, nie chcąc zaostrzać kłótni, a Genowefa znów podeszła do córki.
— Słyszysz mię, Ludwiniu... I ty, Marku, słuchaj także... Mam już dosyć, przysięgam, że mam dosyć takiego życia, to zaś, co zaszło, co było powiedziane dzisiaj, dopełnia miary... Nie kochacie mnie, obrażacie mię w mojej wierze, chcecie mnie z domu wypędzić.
W głębi ciemnej sali płakała zrozpaczona córka, a w mężu, stojącym bez ruchu krwawiło się serce nad tem ostatecznem zerwaniem. Jeden okrzyk wyrwał się z ich piersi.
— Ciebie, z domu wypędzić!
— Tak, robicie wszystko, aby mi go uczynić nieznośnym... Nie mogę pozostać dłużej w tem miejscu zgorszenia, błędu i bezbożności, gdzie każdy giest, słowo każde rani mię i oburza. Dwadzieścia razy mi mówiono, że nie tu moje miejsce, tak, nie chcę być wraz z wami potępioną i wracam, zkąd przyszłam.
Ostatnie słowa wyrzuciła z niezwykłą siłą.
— Wracasz do babki, tak?
— Tak, do babki! Tam jest przytułek, schronienie najwyższego spokoju. Tam umieją mnie rozumieć i kochać. Nie powinnam była nigdy opuszczać tego świętego domu mojej młodości... Żegnam was, nic tu nie zatrzymuje ani mego ciała, ani duszy!
Nieprzejednana, krokiem nieco chwiejnym i ociężałym, szła ku drzwiom. Ludwinia łkała głośno, Marek pokusił się o ostatni wysiłek i stanął jej na drodze.
— Teraz ja cię proszę, żebyś mię wysłuchała... Że chcesz powrócić zkąd przyszłaś, nie dziwi mnie, bo wiem, że zrobiono wszystko, aby cię odebrać, aby mnie ciebie wydrzeć. Jest to dom żałoby i zemsty... Tylko, nie jesteś przecie sama, nosisz dziecko, którego nie możesz mi zabrać i dać innym.
Genowefa zatrzymała się przed mężem, o drzwi opartym. Zdawała się rosnąć, gdy wyniosła i zacięta rzuciła mu w twarz:
— Odchodzę właśnie, aby ci je odebrać, aby je uchronić od twego ohydnego wpływu. Nie chcę, żebyś z niego zrobił poganina, żebyś mu zatruł umysł i serce, jak tej nieszczęsnej. Należy jeszcze do mnie, sądzę, a nie będziesz mnie bił chyba pod pozorem, że chcesz zatrzymać dziecko... Dość, usuń się, daj mi odejść.
Nie odpowiedział, ale czynił nadludzkie wysiłki, aby nie uledz podszeptom gniewu i nie użyć siły. Chwilę patrzeli sobie w oczy.
— Usuń się — powtórzyła twardo. — Zrozum, że postanowienie moje jest nieodwołalne. Nie chcesz skandalu, prawda? Nic na nim nie wygrasz, dadzą ci dymisyę, nie będziesz mógł prowadzić dalej tego, co nazywasz swojem dziełem, kształcić dzieci, które przełożyłeś nademnie, a które dzięki twym pięknym naukom, powychodzą na opryszków... Tak, tak, oszczędzaj się, zachowaj siły dla swojej szkoły potępieńców, a mnie pozwól wrócić do mego Boga, który cię kiedyś ukarze.
— Biedna moja żono — przemówił zcicha, boleśnie zraniony — na szczęście nie ty to mówisz, lecz ci marni ludzie, którzy cię, jak broń śmiertelną, skierowali przeciwko mnie. Poznaję doskonale ich mowę, ich nadzieję wywołania dramatu, ich gorące pragnienie mojej dymisyi, zamknięcia szkoły, zniszczenia mojego dzieła. Idzie zawsze o to, aby pokonać szperacza prawdy, przyjaciela Simona, którego niewinność na jaw wychodzi, prawda?... Masz słuszność, nie chcę skandalu, zrobiłby przyjemność zbyt wielu ludziom.
— Więc pozwól mi odejść — powtórzyła z uporem.
— Dobrze, zaraz... Przedtem jednak wiedz, że kocham cię zawsze, może więcej nawet, jak dziecko chore na zaraźliwą gorączkę, tak trudną do wyleczenia. Nie tracę przecież nadziei, bo w gruncie jesteś istotą dobrą i zdrową, rozsądną i kochającą i kiedyś musowo obudzisz się z maligny,.. Przeżyliśmy razem blisko czternaście lat, ja zrobiłem ciebie kobietą, żoną i matką, a chociaż zaniedbałem przerobić cię gruntownie, tyle nowych rzeczy włożyłem ci do duszy, że nie unikniesz ich działania... I powrócisz do mnie, Genowefo.
Rozśmiała się hardo.
— Nie sadze.
— Powrócisz — powtórzył tonem pewności. — Poznasz kiedyś prawdę, a miłość jaką miałaś dla mnie dokona reszty. Masz czułe serce, nie zdołasz długo być niesprawiedliwą... Nigdy nie zadawałem ci gwałtu, szanowałem zawsze twoją wolę, — idź więc teraz za głosem szaleństwa, wyczerpaj je do dna, skoro niema innego sposobu wyleczyć cię z niego.
Usunął się ode drzwi, zostawiając jej drogę. Chwilę zdawała się wahać w cieniu, zalewającym ukochany dom, ognisko domowe, zalane łzami. Nie widać było jej twarzy wzruszonej słowami męża. Nagle się zdecydowała, lecz głosem zdławionym zawołała:
— Zegnam was!
Ukryta dotąd w ciemności Ludwinia, rzuciła się ją zatrzymywać.
— O, mamo, mamo! nie porzucaj nas! My cię tak kochamy, tak chcemy żebyś była szczęśliwa!
Drzwi się zamknęły i zdala doleciał ostatni krzyk, zgłuszony szybkiemi krokami.
— Zegnam! żegnam!
Wówczas Ludwinia, chwiejąc się, z głośnym płaczem padła w objęcia ojca i usiadłszy na ławie szkolnej, długo oboje płakali. Noc zapaliła zupełnie i w ciemności słychać było odgłos ich westchnień. Z pustego domu szła wielka cisza próżni i żałoby. Odeszła małżonka i matka, wydarto ją mężowi i dziecku, aby ich udręczyć, popchnąć do rozpaczy. Markowi ukazała się cała długa kabała, podziemna robota, która krwawiła mu serce, porywając mu ukochaną Genowefę, by go osłabić, zmusić do nagłego buntu, zniweczyć jego samego i jego dzieło. Zdobył się jednak na siłę zniesienia męki i nikt na świecie nie dowie się o jego bólu, bo nikt nie widzi, jak w ciemnościach opuszczonego domu płacze z córką, która mu jedynie została i drży z obawy, aby i jej mu kiedyś nie wydarto.
Tego samego wieczora wypadała lekcya dla dorosłych; zapalono gaz, a oświetlona klasa napełniła się ludźmi. Dawni uczniowie Marka, robotnicy, subiekci sklepowi uczęszczali bardzo pilnie na jego lekcye historyi, gieografii, fizyki, nauk przyrodniczych. Marek stanął na katedrze i wykładał przez półtory godziny jasno, przekonywająco, zbijając błędy, wnosząc światło i prawdę do mózgów maluczkich. A. w duszy szarpał go ból okrutny na wspomnienie o rozbitem, zniszczonem ognisku domowem, o kochance wydartej jego sercu, o małżonce, której nie zastanie w zimnym pokoju, niegdyś ogrzanym miłością. Dzielnie jednak, jak cichy bohater, wykonywał swe dzieła.

KONIEC KSIĘGI DRUGIEJ.



Część trzecia.[2]

I.

Jak tylko Sąd Kasacyjny rozpoczął wywiady, Marek i Dawid wieczorem w ciemnym sklepiku Lehmanów zadecydowali, że wypadało obecnie zaprzestać wszelkiej agitacyi i trzymać się na stronie. Wielka nadzieja i radość z postanowionej rewizyi dodawała odwagi biednej rodzinie. Jeżeli Sąd poprowadzi badania uczciwie, niewinność Simona będzie z pewnością uznana i wyrok skasowany; wystarcza więc mieć się na baczności, śledzić za biegiem sprawy, nie dając do poznania, że można powątpiewać o sumienności i sprawiedliwości najwyższych sędziów Państwa. Jedna tylko troska mąciła szczęście biednych ludzi: wiadomości o zdrowiu Simona ciągle nadchodziły niepomyślne, miałżeby umrzeć tam zdala, zanim nadejdzie chwila tryumfu? Sąd zadecydował, że nie zachodziła potrzeba sprowadzania go do Francyi przed ostatecznym wyrokiem, a wywiady zanosiły się na kilka miesięcy. Dawid, mimo wszystko, pełen był najwyższej ufności, licząc na niezwykłą oporność, okazywaną dotychczas przez brata. Znał go dobrze, więc uspokoił ich, a nawet rozśmieszył, opowiadając zdarzenia z młodości, anegdoty o Simonie, który był zamknięty, dokładny i drobiazgowy, a okazywał niezmiernie wiele silnej woli, gdy chodziło o jego godność i o szczęście rodziny. Rozeszli się z postanowieniem nieokazywania troski ani niecierpliwości, jak gdyby zwycięztwo było już zdobyte.
Marek zamknął się całkowicie w swej szkole, od rana do wieczora oddając się uczniom z zaparciem i poświęceniem, które zdawały się rosnąć wmiarę przeszkód i cierpień. Podczas lekcyi, jak starszy brat wśród młodszych dzieląc miedzy nich chleb wiedzy, pewniki prawdy, zapominał nieco o męce, mniej odczuwał zawsze krwawiącą ranę serca. Wieczorem jednak, gdy zostawał sam w domu, opustoszałym od miłości, wpadał w straszliwą rozpacz, zapytywał siebie, jak żyć potrafi w chłodzie wdowieństwa. Ludwinia, wracając od panny Mazeline, przynosiła mu niejaką pociechę, przecież gdy zasiadali do stołu przy świetle lampy, długie chwile milczenia zalegały między ojcem i córką; oboje czuli nieukojony smutek, boleli nad rozstaniem z żoną i matką, o której wspomnienie nie opuszczało ich ani na chwilę! Starali się uniknąć prześladującej wizyi, mówiąc o codziennych zdarzeniach, wszystko jednak ku niej ich myśli zwracało i ostatecznie o niej tylko rozmawiali, i przysunięci do siebie, trzymając się za ręce, jak gdyby chcieli się ogrzać w samotności sieroctwa. Noc zastawała córkę na kolanach ojca. a oboje płakali i drżeli pod smutną lampą. Dom był martwym; nieobecna uniosła z sobą życie, ciepło i światło.
Nie zrobił Marek przecież ani kroku, by zmusić Genowefę do powrotu. Nie chciał nic zawdzięczać prawu, które mu przysługiwało. Myśl skandalu, publicznych rozpraw była mu wstrętną, nietylko dlatego, że nie chciał wpaść w sidła zastawione przez sprawców porwania, którzy rachowali zapewne na dramat małżeński, aby go zmusić do dymisyi, lecz że pokładał całą nadzieję jedynie w sile miłości. Genowefa opamięta się i wróci z pewnością. Wydawało mu się nadewszystko niemożliwem, aby dziecko, które nosiła, zatrzymała wyłącznie dla siebie; jak się urodzi, przyniesie mu je, bo przecież należy do nich obojga. Kościół znieprawił w niej kochankę, nie zdoła jednak zabić matki i matka powróci i zostanie z dzieckiem, za jakiś zatem miesiąc, bo połóg się zbliża. Z początku spodziewał się takiego rozwiązania, a pocieszając się tą myślą, doszedł do tego, iż uważał je za zupełnie pewne i czekał na połóg, jak na koniec swych cierpień. Tymczasem, jako człowiek gruntownie dobry, nie chciał rozdzielać córki z matką i posyłał Ludwinię w niedziele i czwartki, aby popołudnie spędzała przy Genowefie, u pani Duparque w ciemnym wilgotnym domku, który tyle już przyczynił mu zmartwienia. Może też nieświadomie znajdywał ostatnie smutne zadowolenie w tem, że wszelkie stosunki nie były zerwane, że istniał jeszcze jakiś węzeł między nim i nieobecną. Ludwinia przynosiła mu coś z Genowefy; wieczorami w dniu wizyt dłużej ją trzymał na kolanach i wypytywał, pragnąc cierpieć byle tylko wiedzieć.
— Jakże dziś wyglądała? Czy śmiała się trochę? Czy zadowolona? Bawiła się z tobą?
— Nie, nie, tatusiu... Wiesz przecież, że oddawna przestała się bawić. Ale tu była troszkę weselsza, a teraz ma minę bardzo smutną, bardzo chorą.
— Chorą?
— No, nie tak żeby się kłaść do łóżka: Przeciwnie, nie może usiedzieć na miejscu, a ręce ma palące jak w gorączce.
— A co robiłyście, dziecino?
— Byłyśmy na nieszporach jak co niedziela. Potem wróciłyśmy na podwieczorek i zastałyśmy nieznajomego zakonnika, który opowiadał historye o dzikich.
Milczał chwilę, przejęty goryczą. Nie chciał wobec dziecka sądzić matki, ani nakazywać jej nieposłuszeństwo, zabraniając chodzić do kościoła. Pytał znowu zcicha:
— A o mnie czy mówiła?
— Nie, tatusiu... Nikt w domu nie mówi do mnie o tobie, a ponieważ zaleciłeś mi, żebym pierwsza o tobie nie wspominała, więc tak wygląda, jakby cię na świecie nie było.
— Babka nie jest zła dla ciebie?
— Babcia Duparque nie patrzy na mnie wcale i wolę to, bo się lękam jej oczu, jak mię czasem łaje... Babcia Berthereau jest miła, ale jak nikt nie widzi. Daje mi cukierki, ściska mię i całuje mocno, mocno.
— Babcia Berthereau?
— Tak. A nawet raz powiedziała, żebym tatusia bardzo kochała. Ona jedna mówiła o tatusiu.
Znowu zamilkł, bojąc się zbyt wcześnie wtajemniczać dziecko w nędze życia. Zawsze podejrzewał, że smutna, milcząca pani Berthereau, niegdyś tak czule przez męża kochana, konała od czasu owdowienia pod dewocką tyranią matki, twardej pani Duparque. Poczuł, że mógłby mieć w niej sprzymierzeńca, była jednak tak złamana, że nie odważyłaby się nigdy mówić ani działać.
— Bądź czułą dla niej — zakończył. — Myślę, że chociaż nie mówi, cierpi tyleż co my... Nadewszystko ściskaj zawsze matkę od nas obojga, ona poczuje, że połowa pieszczoty odemnie pochodzi.
— Dobrze, tatusiu.
Tak schodziły gorzkie, a jednak słodkie wieczory w opustoszałym domu. Jeżeli w niedzielę córka przynosiła ojcu jakąś złą nowinę o migrenie lub zaburzeniach nerwowych, na które matka obecnie cierpiała, aż do czwartku trapił się niepokojem. Zaburzenia owe go nie dziwiły, drżał tylko, że biedna kobieta trawi się w nierozsądnych i przewrotnych płomieniach mistycyzmu. A gdy następnego czwartku powiedziała mu Ludwinia, że matka się uśmiechnęła, że zapytała o pozostawionego w domu kotka, odzyskiwał nadzieję, śmiał się sam do siebie. I znowu czekał, że ukochana nieobecna powróci z nowonarodzonym u łona.
Od czasu odejścia Genowefy panna Mazeline siłą rzeczy stała się najbliższą przyjaciółką Marka i Ludwini. Co wieczór prawie odprowadzała po lekcyach dziewczynkę i oddawała różne usługi w tem rozstrojonem gospodarstwie, gdzie zabrakło gospodyni. Mieszkania nauczyciela i nauczycielki prawie się stykały, rozdzielone tylko małem podwórkiem, a od tyłu ogródki łączyły się drzwiami. Stosunki sąsiadów stawały się coraz bliższemi, szczególniej pod wpływem sympatyi, która pociągała Marka do tej dzielnej, szanownej kobiety. Jeszcze w Jonville nauczył się ją cenić, widząc że wolną jest od przesądów religijnych, że stara się rozwinąć w uczennicach zdrowy rozum i dobre serce. Tu zaś, w Maillebois powziął dla niej głęboką przyjaźń, gdyż urzeczywistniała jego ideał kobiety-wychowawczyni, jedynie zdolnej wyzwolić przyszłe społeczeństwo. Doszedł obecnie do przekonania, że nie można osiągnąć poważnego postępu, jeżeli kobieta nie towarzyszy, a nawet nie wyprzedza mężczyzny na drodze do Państwa szczęśliwości. Wielką zatem było mu pociechą spotkać choć jedną taką apostołkę, bardzo inteligentną, bardzo dobrą i prostą, która spełniała swoja misyę zbawienia, jako wrodzoną czynność kochającego serca! W smutnym dramacie rodzinnym była mu pogodną i wesołą przyjaciółką, uosobieniem radości i nadziei. Samo przybycie panny Mazeline do Maillebois sprawiło mu zadowolenie, gdyż wybawiło Ludwinię z pod opieki panny Rouzaire. Nie mogąc odebrać córki z sąsiedniej szkoły, cierpiał, że była pod rozkazami ambitnej dewotki, która jedynie dla otrzymania awansu prowadziła uczennnicę na mszę. Przytem nieznośne to sąsiedztwo wprawiało go w kłopoty pochodzące ztąd, że w szkole chłopców nauczanie odbywało się po za wszelkiemi pojęciami religijnemi, podczas kiedy szkoła dziewcząt chodziła na procesye, spowiadała się i komunikowała. Dwie metody nauczania ścierały się i szkodziły sobie wzajemnie, co się odbijało na rodzinach. W ten sposób zresztą cała Francya rozdartą jest na dwa nieprzyjazne plemiona, zawsze walczące w wiecznej nędzy społecznej. Czy możliwem jest, aby brat i siostra, mąż i żona, syn i matka rozumieli się wzajemnie, kiedy od kolebki kształtowano im mózgi odmienne, gdzie ani myśli ani słowa nie miały tego samego znaczenia? Dobry Salvan, gdy pracował nad nominacyą panny Mazeline, miał głównie na celu usunąć od Marka troskę widzenia córki w dewockich rękach panny Rouzaire, inspektor akademii zaś, Le Barazer, podpisując nominacyę, zamierzał urzeczywistnić jedno z swych tajemnych pragnień — ujednostajnienie elementarnego wykształcenia w gminach, gdzie była szkoła chłopców i dziewcząt. Nauczyciel i nauczycielka mogli użytecznie pracować tylko idąc ręka w rękę, ożywieni tym samym duchem, temiż wierzeniami, nauczając prawd jednakowych. Wistocie, odkąd Marek i panna Mazeline zgodnym krokiem szli do jednakowej przyszłości, w Maillebois dobre ziarno zaczęło kiełkować, mali mężczyźni i kobietki rośli razem do przyszłych wielkich zbiorów.
Następnie wzruszyło Marka niezmiernie uprzejme, tkliwe obejście panny Mazeline po odjeździe Genowefy. Ciągle mówiła o niej Markowi z serdecznością, broniła jej, tłomaczyła jej postępowanie, jak kobieta rozsądna, która dla szaleństwa innych ma słodką pobłażliwość. Zalecała mu głównie, aby nie był gwałtownym, aby nie występował w charakterze pana samolubnego i zazdrosnego, uważającego żonę za niewolnicę, za rzecz, przez prawo mu oddaną. Pod jej wpływem Marek postępował spokojnie, czekał i ufał, że rozsądek i miłość przekonają kiedyś i sprowadzą do niego Genowefę. Panna Mazeline nakoniec z taką delikatnością usiłowała zastąpić przy Ludwini nieobecną matkę, że stała się najmilszą przyjaciółką i radością smutnego ogniska domowego, gdzie ojciec i córka drżeli w osamotnieniu.
W piękne dnie wiosenne Marek i Ludwinia spotykali się co wieczór z panną Mazeline w ogródku po za szkołą. Nauczycielka otwierała wrotka i wchodziła do ogrodu Marka, gdzie pod krzakami bzu stał stół i ławki. Kącik ten nazywali żartobliwie lasem, jak gdyby ich ocieniały dęby w boru. Trawnik stawał się wielką łąką, a klomby stanowiły park królewski. Po dniu spędzonym przy mozolnej pracy, słodko rozmawiali w ciszy wieczora.
Raz Ludwinia zamyśliła się poważnie i nagle spytała:
— Dlaczego pani nie wyszła zamąż.
Nauczycielka rozśmiała się wesoło.
— Nie przyjrzałaś mi się chyba kochanko! Niełatwo znaleźć męża, kiedy się jest tak małą, a ma się taki duży nos.
Dziewczynka spojrzała na nią ze zdziwieniem, nigdy bowiem nauczycielka nie wydała się jej brzydką. A jednak naprawdę była nizka, miała duży nos i szeroką twarz z wypukłem czołem i wystającemi policzkami. Tylko prześliczne oczy uśmiechały się tak mile, że cała twarz jaśniała głębokiem wdziękiem.
— Pani jest bardzo ładna — oświadczyła z przekonaniem Ludwinia. — Ja, żebym była mężczyzną, zarazbym się ożeniła z panią.
Ubawiło to ogromnie Marka, a pana Mazeline chwile smutnie milczała.
— Mężczyźni widocznie nie mają twego gustu — odrzekła, opanowawszy wzruszenie.
— Między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem chętnie wyszłabym była zamąż, ale nikt mię nie chciał. A teraz mam już lat trzydzieści sześć i nie myślę...
— Dlaczego? — spytał Marek.
— O, bo już pora minęła... Skromna nauczycielka elementarna, córka ubogich rodziców, nie pociąga epuzerów. Gdzie znaleść mężczyznę, który zechce się obciążyć towarzyszką, zarabiającą, przy ciężkich obowiązkach, mało i zmuszoną żyć w jakimś zapadłym kącie. Jeżeli jej się nie uda poślubić nauczyciela i połączyć dwie nędze, fatalnie zostaje starą panną... Ja już się zrezygnowałam i jestem szczęśliwą.
Żywo jednak dodała:
— Naturalnie, że małżeństwo jest koniecznem, kobieta musi iść zamąż, gdyż nie żyła, nie wypełniła swego przeznaczenia, jeśli nie była małżonką i matką. Niema zdrowia ani szczęścia dla istoty ludzkiej, jeżeli nie dojdzie do kompletnego rozkwitu. Nauczając moje dziewczynki, nie zapominam nigdy, że kiedyś będą miały męża i dzieci... Tylko, jeżeli się jest zapomnianą, samotną, trzeba umieć sobie stworzyć jakiś miły kącik. Ja też wzięłam moją cząstkę i nie narzekam; jestem także matką dzieci cudzych, mam moje kochane córeczki, któremi się zajmuję od rana do wieczora. Nie jestem samotną, mam liczną nawet rodzinę.
Śmiała się wesoło, z prostotą mówiąc o swojem szlachetnem poświęceniu, jak gdyby czuła wdzięczność dla całych pokoleń uczennic, że chciały być córkami jej umysłu i serca.
— Tak to, — zakończył Marek — jeżeli życie jest dla kogo twardem, wydziedziczony sam musi wynajdować w niem powab. Jedyny to sposób zażegnania nieszczęścia.
Najczęściej przecież w ogródku, o zmierzchu Marek i panna Mazeline rozmawiali o Genowefie, łudnie u pani Duparque, przynosiła nowiny. Raz powróciła zmartwiona, matka której musiała towarzyszyć do kaplicy Kapucynów na uroczyste nabożeństwo do świętego Antoniego Padewskiego, zemdlała i musiano ją odnieść do domu w stanie, będącym niepokój z powodu ciąży.
— Zabiją mi biedaczkę — rzekł z rozpaczą Marek.
Panna Mazeline, chcąc go pokrzepić, udawała spokój.
— Nie, nie, — mówiła — pańska żona ma tylko umysł chory, ale ciało silne i zdrowe. Zobaczy pan, inteligencya się obudzi i przy, pomocy serca zwycięży... Trudno, musi opłacić swoje mistyczne wychowanie w klasztorze, z którego płynąć będzie zło dla kobiety i ruina obecnego małżeństwa, dopóki klasztory nie zostaną zamknięte. Trzeba jej przebaczyć, to nie jej wina, ponosi skutki długiej dziedziczności ujarzmionych i ogłupionych prababek.
Zgnębionemu smutkiem Markowi, mimo obecność córki, wyrwała się cicha skarga.
— Dla jej i mego szczęścia byłoby lepiej, gdybyśmy się nie byli połączyli. Nie była stworzoną na moją towarzyszkę, na moje drugie ja.
— Z kimże byłbyś się pan ożenił w takim razie? — spytała nauczycielka. — Gdzież w domach burżuazyjnych znalazłbyś pan dziewczynę wychowaną nie po katolicku, to jest zatrutą błędem i kłamstwem? Mój biedny przyjacielu, żona, jakiejbyś potrzebował pan, duch swobodny, robotnik przyszłości, taka żona jeszcze nie istnieje. Jest może kilka wyjątków, ale są nieliczne i noszą jeszcze ślady atawizmu i dwulicowego wychowania.
A uśmiechając się łagodnie, dodała.
— Wie pan, pracuję właśnie nad wychowaniem takich towarzyszek dla mężów, wyzwolonych od dogmatów, żądnych prawdy i sprawiedliwości. Usiłuję zrobić kilka żon dla chłopców, których pan wychowuje... Ale pan urodziłeś się za wcześnie.
Oboje, skromni pracownicy społeczeństwa przyszłości zapominali o trzynastoletniej dziewczynce, która chciwie słuchała. Przez pewną delikatność uczucia, nigdy jeszcze Marek niedawał córce bezpośrednich nauk. Dawał jej przykład postępowania i zyskał jej uwielbienie, okazując się zawsze dobrym, szczerym i sprawiedliwym.
Inteligentna dziewczynka nie śmiała jeszcze mieszać się do rozmów ojca z panną Mazeline, korzystała z nich jednak, nie zdając się słyszeć ani rozumieć, jak wogóle czynią dzieci, kiedy mówi się przy nich o czemś, wrzekomo przechodzącem ich pojęcie. Z oczami utkwionemi w ciemność, z twarzą nieruchomą i drżącemi nieco ustami, uczyła się, porządkowała w główce myśli osób, które obok matki, najwięcej w świecie kochała. Po jednej z takich rozmów, wymknęła się jej jak w marzeniu dziecinna uwaga, która dowiodła, że wszystko doskonale rozumie.
— Jak wyjdę zamąż, to mój mąż będzie miał przekonania tatusia, żebyśmy mogli sobie każdą rzecz wytłomaczyć i zrozumieć się. Jeżeli będziemy jednakowo myśleli, wszystko pójdzie gładko.
Takie rozwiązanie kwestyi mocno ubawiło pannę Mazeline. Marek zaś rozczulił się, poznając w córce swoje namiętne zamiłowanie prawdy, swój umysł mocny i jasny. Trudno zapewne było, w tajemniczem kształceniu się mózgu dziecka przewidzieć i określić jaką będzie myśl kobiety dojrzałej i działającej, wierzył jednak, że będzie rozsądną, zdrową umysłem i wyzwoloną z wielu błędów. Słodko myślał o tem, jak gdyby oczekiwał od młodziutkiej jeszcze córki pomocy w przyszłości, jak gdyby widział w niej serdeczną pośrednicę, która sprowadzi do domu nieobecną i nawiąże tak tragicznie zerwane węzły.
Wiadomości, przynoszone przez Ludwinię z domku przy Placu Kapucynów były zupełnie złe. W miarę zbliżania się terminu połogu Genowefa zapadała w coraz czarniejszy smutek, stawała się tak kapryśna i szorstka, że często odpychała nawet pieszczoty córki. Znowu wpadała w omdlenia i rzuciła się w niezmierną egzaltacyę religijną, jak chorzy zawiedzeni na skuteczności kojących lekarstw, podwajają dozę aż do zatrucia. Nareszcie pewnego ślicznego wieczora, w pełnym kwiatów ogródku, nowiny Ludwini tak przeraziły pannę Mazeline, że odezwała się do Marka.
— Czy chce pan, żebym poszła zobaczyć się z żoną? Dawniej okazywała mi przyjaźń; może mię posłucha, gdy przemówię do jej rozsądku.
— Cóż kochana pani jej powie?
— Ze jej miejsce jest przy panu, że nieświadomie kocha pana zawsze, że całe jej cierpienie pochodzi z nieporozumienia i że będzie uzdrowiona, kiedy przyniesie panu to dzieciątko, które ją dławi jak wyrzut sumienia.
Łzy stanęły w oczach Marka, wzruszonego jej słowami. Ludwinia zawołała żywo:
— O, nie, pani! proszę nie iść do mamy, nie radzę pani.
— Dlaczego, kochanko?
Dziewczynka zarumieniła się i zakłopotała. Nie wiedziała, jak powtórzyć słowa nienawiści i wzgardy, w jakich odzywano się o nauczycielce w domku przy Placu Kapucynów. Zrozumiała panna Mazeline i odpowiedziała łagodnie, jak osoba przywykła do znoszenia krzywd.
— Czy mama mnie nie lubi? Boisz się, że mnie źle przyjmie?
— Mama to tam nic nie mówi, — wyznała Ludwinia — ale tamci...
Marek tymczasem się opamiętał i zapanował nad wzruszeniem.
— Dziecko ma słuszność, droga pani. Próba pani byłaby przykrą i prawdopodobnie daremną. Niemniej dziękuję pani za dobroć i uwielbiam wielkie jej serce.
Poczem zapanowało milczenie. Niebo było nieskalanie czyste i cisza płynęła z nieskończonego błękitu, na którym w różowej łunie dogasało słońce. Gwoździki i lewkonie roznosiły woń w ciepłem powietrzu. Tego wieczora nie rozmawiano więcej, wszyscy owiani byli melancholią cudnego zapachu słońca.
Stało się, co się stać musiało. Genowefa zaledwie od tygodnia dom opuściła, a całe Maillebois opowiadało o gorszących stosunkach, nawet nie skrywanych, między nauczycielem i nauczycielką. Mówiono, że wybiegali co chwila z klasy, aby się spotkać, a zuchwalstwo ich dochodziło do tego, że wieczory spędzali razem w ogródku szkoły chłopców, gdzie wszyscy mogli ich widzieć z okien niektórych domów. Na domiar obrzydliwości Ludwinia bywała obecną przy tych nieprzyzwoitych schadzkach. Krążyły najbrudniejsze szczegóły; przechodnie utrzymywali, że z Placu Respubliki słyszano, jak śmieli się i śpiewali sprośne piosenki. Utworzyła się cala historya, wedle której Genowefa miała opuścić dom w chwili zupełnie słusznego oburzenia, zostawiając miejsce bezbożnej kobiecie, która znieprawiała powierzone jej pieczy dziewczęta. Koniecznem było oddać Ludwinię matce, a nauczyciela i nauczycielkę wypędzić, ukamienować, aby wybawić dzieci od dyabelskiego zatracenia.
Niektóre z tych plotek doszły do uszu Marka. Wzruszył ramionami, bo po gwałtownej ich przesadzie domyślił się, zkąd pochodzą. Były dalszym ciągiem wojny na noże, prowadzonej przeciw niemu przez Kongregacyę. Nie osiągnąwszy spodziewanego skandalu przy odejściu Genowefy, dzięki pełnej godności postawie, jaką Marek zachował w cierpieniu, kler rozpoczynał znowu podziemną robotę potwarzy, starał się wyzyskać nowe położenie rzeczy. Nie wystarczyło odebrać mu żonę, by go zmusić do dymisyi, pożyczono mu zatem w haniebnych warunkach kochankę. W ten sposób dotykano i brudzono szkołę świecką zwykłą metodą zakrystyi, która za pomocą kłamstwa chce zapewnić zwycięstwo Boga. Ojciec Crabot od rozpoczęcia sprawy Simona siedział zamknięty, jak w niedostępnem sanctuarium, w swojej celi, ale inne sutanny i habity wirowały po mieście. On postawiony był za wysoko, aby rozpuszczać osobiście obrzydliwe wymysły, ale braciszkowie i kapucyni jak roje czarnych much krążyli ciągle po drodze do Valmarie. Widziano, jak powracali ztamtąd strasznie zaaferowani, a następnie w konfesyonałach i rozmównicach, w kątach kaplicy nawet odbywały się nieskończone szepty z dewotkami, zgorszonemi i rozpalonemu okropnym skandalem. Ztamtąd straszne wieści, opowiadane półsłówkami, po cichu, rozchodziły się do rodzin, do sklepów, do ludu i spać nie dawały starym pannom, płonącym niezaspokojoną miłością dla kościoła. Marka doprowadzała do wściekłości myśl, że u babki, z wyrafinowanem okrucieństwem, muszą opowiadać tę bezczelną bajkę Genowefie, aby ich ostatecznie rozłączyć.
Miesiąc jeszcze upłynął i zbliżyła się chwila połogu. Marek liczący dnie w gorączkowem oczekiwaniu, dziwił się, że nie ma żadnej wiadomości, aż we czwartek rano przyszła do szkoły Pelagia i sucho powiedziała, żeby po południu nie przysyłano panienki. A gdy na głos jej nadbiegł Marek i żądał wytłomaczenia, służąca wybąkała nareszcie, że połóg odbył się w poniedziałek i że pani ma się niedobrze. Poczem uciekła przerażona tem, co powiedziała, gdyż miała zapewne rozkaz milczenia. Przez chwilę stał Marek w osłupieniu, wobec wyraźnej woli pomijania jego istnienia, potem podniósł go bunt, pragnienie protestu, działania i z zakrwawionem sercem porwał kapelusz i poszedł prosto do babki.
Pelagia otworzyła drzwi i stanęła bez ruchu, niema wobec jego zuchwalstwa. Usunął ją z drogi i wszedł w milczeniu do saloniku, gdzie wedle zwyczaju pani Duparque siedziała przy oknie, robiąc pończochę, a nieco po za nią pani Bertherau zajęta haftem. Odnalazł zwykły odór wilgoci i pleśni, senną ciszę i przyćmione światło pokoju.
Na jego widok babka zerwała się na równe nogi zdumiona, oburzona.
— Jakto! pan sobie pozwalasz... Czego pan chce? po co pan przychodzi?
Niesłychana gwałtowność babki w chwili, kiedy on właśnie miał pełne prawo do gniewu, opamiętała Marka i wróciła mu spokój.
— Przychodzę zobaczyć moje dziecko... Dlaczego nie dano mi znać?
Stara dama stała sztywno wyprostowana. Zrozumiała, że uniesieniem nie wygra.
— Nie moja rzecz zawiadamiać pana... Czekałam, aż Genowefa zażąda.
— Nie żądała wiec?...
— Nie.
Zrozumiał. Kościół zabił w jego żonie nietylko kochankę, usiłował zabić również matkę. Nie przyszła, jak miał nadzieję, urodzić u niego, ukrywała się, rozpaczała, wstydziła się wydać na świat jego dziecko, — musiano zatem wmówić jej, że zbrodnią jest ten smutny owoc ich nieporozumienia. Chcąc ją zatrzymać, przedstawiono jej, że jest w stanie grzechu i że nie otrzyma rozgrzeszenia. jeżeli nie porwie wszelkich węzłów cielesnych, łączących ją z szatanem.
— Czy to chłopiec? — zapytał.
— Tak.
— Gdzie jest? Chcę go widzieć, ucałować.
— Niema go tu.
— Jakto, tu go niema?
— Nie, wczoraj go ochrzczono na imię świętego Klemensa i odwieziono do mamki.
Nagły ból wyrwał się okrzykiem.
— Ależ popełniła pani zbrodnię! Nie wolno chrzcić dziecka bez pozwolenia ojca, nie wolno wywozić go tajemnie... Genowefa, która z taką radością dawała pierś Ludwini, nie karmi małego!
Z wielkiem panowaniem nad sobą, głucho mrucząc z zadowolonej, starej urazy, pani Duparque odrzekła:
— Matka katoliczka ma zawsze prawo ochrzcić dziecko, szczególniej jeżeli przypuszcza, że zbawienie jego znajduje się w niebezpieczeństwie z powodu niedowiarstwa ojca. Co zaś do tego aby go tu wychowywać, nie może być mowy o tem, nie byłoby to korzystnem ani dla niego, ani dla nikogo.
Domyślał się tego Marek: dziecko szatana, oczekiwane jak Antychryst, musiało być ochrzczone i oddane natychmiast, aby uniknąć największych nieszczęść. Później odbierze się chłopca i poświęci Bogu, robiąc z niego księdza dla ułagodzenia gniewu boskiego. W ten sposób pobożny dom przy Placu Kapucynów uniknie hańby chronienia go w swych murach, ojciec nie zbezcześci go, przychodząc odwiedzać dziecko, a nadewszystko matka, nie mając dziecka ciągle na oczach, uwolnioną będzie od zgryzot, że je poczęła.
Marek, powstrzymując się z wysiłkiem, wyraźnie oświadczył:
— Chcę widzieć Genowefę.
Z równą stanowczością odparła pani Duparque.
— Nie można jej widzieć.
— Chcę widzieć Genowefę — powtórzył. — Gdzie jest? czy tam na górze w swoim dawnym pokoju? Znajdę sam.
Szedł do drzwi, gdy babka zastąpiła mu drogę.
— Nie można jej widzieć, niepodobna... Nie masz pan zamiaru zabić ją, prawda? Widok pana byłby dla niej najokropniejszem wzruszeniem. O mało nie umarła w czasie połogu. Od dwóch dni leży blada, bez głosu, najmniejsza gorączka przyprawia ją o szaleństwo niemal, dziecko zabrano nie pokazując jej nawet. A, możesz się pan poszczycić swojem dziełem, niebo piorunuje wszystko, coś zbrudził swojem dotknięciem!
Nie powstrzymując się dłużej, Marek ulżył sercu głosem zdławionym i drżącym.
— Zła kobieto, zestarzałaś się w ponurem okrucieństwie i dokonywasz zniszczenia swego potomstwa... Twoje dzieło — to nasza tortura, powolna śmierć, którą konamy. Zawzięłaś się wysuszać swoją rodzinę, dopóki ma w żyłach kroplę krwi, odrobinę dobroci ludzkiej... Od czasu owdowienia odsunęłaś od życia tu obecną córkę, odebrałaś jej mowę i zdolność do skargi. Jeżeli twoja wnuczka tam umiera, wydarta mężowi i dziecku, to także z woli twojej, ty bowiem byłaś narzędziem w rękach sprawców ohydnej tej zbrodni... A, trzeba było wielu kłamstw i obrzydliwych podłości, aby mi odebrać moją biedną, ukochaną Genowefę. Tak ją ogłupiono, znieprawiono ponurą religią i obłąkańczemi praktykami, że przestała być kobietą, żoną i matką. Mąż jej — to szatan, którego widok wepchnąłby ją do piekła, dziecko — to owoc grzechu, któryby ją przyprawił o potępienie, gdyby go wzięła do piersi... Słuchaj mię pani — zbrodnie te muszą mieć koniec. Zycie zawsze zwycięża, rozprasza ciemności i gorączkowe widziadła przy każdym wschodzie słońca. Będziesz zwyciężoną, pewny jestem i mam dla ciebie więcej litości niż wstrętu, ponura, stara kobieto bez serca i rozumu!
Pani Duparque słuchała go z wyniosłą surowością, nie usiłując mu przerwać.
— Skończyłeś pan? — spytała. — Wiem. że nie uznajesz pan uczucia szacunku. Zapoznajesz pan Boga, jekżebyś ukorzył się przed siwą głową babki?.. Żeby pokazać panu, jak bardzo się mylisz, oskarżając mię, że zamykam Genowefę, puszczę pana... Idź pan, zabij ją, jeżeli wola, sam bierzesz odpowiedzialność za atak, który wywołasz.
Mówiąc to, usunęła się wistocie ode drzwi, siadła koło okna i zimno, spokojnie zajęła się robotą.
Marek stał chwilę nieruchomy, zmieszany, nie wiedząc co począć. Zobaczyć Genowefę, mówić z nią, starać się przekonać i zabrać — byłoż to możliwe w tej chwili? Poczuł nieużyteczność, niebezpieczeństwo nawet podobnej próby. Zwolna szedł ku drzwiom, bez pożegnania. Nagło zawrócił.
— Proszę mi dać adres mamki mego syna.
Pani Duparque nie odpowiedziała. Suche palce poruszały się miarowo.
— Nie chce mi pani dać adresu mamki?
Po chwili milczenia odrzekła.
— Nie moja rzecz dawać panu adres. Idź pan, zapytaj Genowefy, ponieważ postanowiłeś ją zabić.
Wściekłość porwała Marka. Skoczył ku babce i rzucił jej w twarz:
— Dasz mi pani natychmiast adres mamki!
Ona milcząc, wyzywająco nań patrzała zimnemi jasnemi oczami. Nagle wmieszała się pani Berthereau. Z początku kłótni uparcie trzymała głowę spuszczoną nad robotą, jak istota zrezygnowana, tchórzliwa, bojąca się przemówić, aby nie ściągnąć na siebie przykrości. Gdy jednak Marek, wyrzucając babce jej twardy despotyzm dewotki, wspomniał o tem, co ona sama od owdowienia wycierpiała w tym pobożnym domu, uległa wzruszeniu i wybuchła długo duszonym płaczem. Zapomniała o pokornej nieśmiałości, podniosła głowę, po wielu latach ożyła. A gdy usłyszała, że matka odmawia nieszczęśliwemu, okradzionemu i udręczonemu człowiekowi adresu mamki, podjęła jawny bunt i zawołała:
— Mamka nazywa się Delorme, mieszka w Dherbecourt pod Valmarie.
Jak ruszona sprężyną, z młodocianą żywością zerwała się pani Duparque i piorunując giestem zuchwałą, z którą, mimo jej lat pięćdziesięciu, postępowała jak z dzieckiem, zawołała:
— Kto ci pozwolił mówić?.. Czy znowu popadasz w dawne błędy? Czy lata pokuty nie zdolne zatrzeć skutków bezbożnego małżeństwa? Strzeż się, bo jesteś w stanie grzechu, mimo pozornej rezygnacyi... Dlaczego mówisz bez mego pozwolenia?!
Drżąca jeszcze uczuciem i litością pani Bertheraeau starała się opierać.
— Powiedziałam, bo nakoniec serce mi się krwawi i oburza. Nie mamy prawa ukrywać adresu przed Markiem... O, to straszne co się tu dzieje!
— Milcz! — zawołała z wściekłością babka.
— Powtarzam, że to okropne rozłączyć żonę z mężem, a teraz zabierać im dziecko. Gdyby żył mój biedny nieboszczyk, który mię tak kochał, nie pozwoliłby na to morderstwo miłości.
— Milcz! milcz!
Sucha, siedemdziesięcioletnia kobieta krzyknęła z taką wyniosłością, siłą i nakazem, że córka jej, mimo siwych włosów, zlękła się i zamilkła, chyląc głowę nad robotą. Drżała tylko całem ciałem, a ciche łzy zwolna spływały po zniszczonych dawnym tajemnym płaczu policzkach.
Marek stał, zaskoczony nagłym wybuchem tego bolesnego wewnętrznego dramatu, którego istnienie podejrzewał zaledwie. Poczuł bezgraniczną sympatyę do tej smutnej wdowy, ogłupionej, zduszonej macierzyńskim despotyzmem, wywieranym w imię Boga zazdrości i pomsty. Przebaczał biednej kobiecie, że nie broniła Gonowefy, że wydawała ich oboje na czarną wściekłość okrutnej babki, przebaczał jej drżącą lękliwość, gdyż widział, ile cierpiała sama.
Pani Duparque przemówiła już spokojnie:
— Widzisz pan, sama twoja obecność tutaj jest przyczyną zgorszenia i gwałtu. Wszystko, czego dotykasz, psuje się, oddech pański zatruwa powietrze w miejscu, gdzie jesteś. Oto moja córka, która nigdy nie pozwoliła sobie podnieść przeciw mnie głosu, zaledwie pan przestąpiłeś mój próg, ośmiela się na nieposłuszeństwo i obelgi... Idź pan, idź do swojej wstrętnej pracy. Zostaw uczciwych ludzi w spokoju i staraj się uwolnić swego ohydnego żyda z więzienia, w którem jednak zgnije, ja to panu przepowiadam, gdyż Bóg nie dopuści porażki czcigodnych sług swoich.
Mimo wzburzenia Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— A, oto słowo zagadki! — rzekł zwolna. — Na dnie wszystkiego leży sprawa, nieprawdaż? Przyjaciela, obrońcę Simona, szperacza sprawiedliwości chcecie zgnębić prześladowaniem i torturą moralną... Bądźcie jednak pewni, że prawda i sprawiedliwość prędzej lub później zwyciężą. Simon opuści więzienie i przyjdzie dlań dzień tryumfu, a w dniu tym istotni winowajcy, kłamcy, twórcy ciemności i śmierci zmieceni będą z powierzchni ziemi, wraz ze świątyniami, w których od wieków uciskają i ogłupiają ludzkość.
Zwracając się do pogrążonej w milczeniu pani Bertherau, dodał łagodnie:
— Czekam na Genowefę, proszę jej to powiedzieć, skoro zdoła zrozumieć. Czekam na nią dopóki nie będzie mi oddaną. Bodajby po latach nawet powróci do mnie jednak, wiem o tem... Co znaczy cierpienie? Wiele cierpieć trzeba, aby dowieść prawdy i zaznać trochę szczęścia.
Wyszedł, z goryczą, ale i odwagą w rozdartem sercu. Pani Duparque zabrała się do wieczystej pończochy, a cały domek zapadł w lodowaty cień, padający od sąsiedniego kościoła.
Upłynął miesiąc jeszcze, Marek wiedział, że Genowefa zwolna przychodzi do zdrowia. Jednej niedzieli Pelagia przyszła po Ludwinię, a wieczorem dowiedział się od dziecka, że matka wstała, bardzo zmizerowana i osłabiona, że mogła jednak zejść na obiad do stołowego pokoju. Nadzieja ożyła na nowo, spodziewał się, że Genowefa powróci, skoro tylko będzie mogła przejść piechotą z domku przy Placu Kapucynów do szkoły. Rozmyślała zapewne wiele, w cierpieniu obudziło się jej serce. Drżał na każdy odgłos, myślał, że już powraca. Tygodnie jednak mijały, a niewidzialne ręce, które mu ją porwały, szczelnie zamykały drzwi i okna. aby ją zatrzymać. Znowu popadł w smutek, nie tracąc przecież niezwalczonej wiary, pewności zwyciężenia przez prawdę i miłość. Na pociechę jeździł często pieścić małego Klemensa u mamki, w ładnej wiosce Dherbecourt, leżącej wśród łąk nad rzeką Verpille, otoczoną wierzbami i topolami. Przepędzał tam pokrzepiające godziny, licząc potrochu na szczęśliwy przypadek spotkania się z Genowefą przy kolebce kochanego maleństwa. Powiedziano mu jednak, że jest za słabą, aby przyjeżdżać i raz na tydzień wożono dziecko do niej.
Marek wciąż czekał cierpliwie. Od roku blizko Sąd Kasacyjny prowadził wywiady, ciągle opóźniane przez różne powikłania, zatrzymywane rozmaitemi przeszkodami, powstającemi na każdym kroku, dzięki podziemnej robocie złowrogich potęg. U Lehmanów po pierwszej chwili radosnej, na wiadomość o procesie, znowu zaczęto rozpaczać wobec przewlekania się sprawy i złych wiadomości od Simona. Sąd nie uważał za potrzebne sprowadzić go do Francyi, zawiadomił go jednak, że rewizyę procesu rozpoczęto. W jakim stanie powróci? Czy długie cierpienia nie przetną jego życia przed ciągle odkładanym powrotem? Nawet odważny i energiczny Dawid zaczynał się lękać. Długie, bolesne oczekiwanie, w którem żyli Dawid i Marek, udręczało również całą okolicę, w Maillebois mianowicie pustoszyło ono miasto jak wyczerpujące przesilenie, trzymające w zawieszeniu życie społeczne. I ostatecznie wychodziło na korzyść anty-simonistów, którzy przyszli do siebie po strasznem odkryciu u ojca Philibina. Zwolna, dzięki długim formalnościom i fałszywym słuchom, powstałym z badań sekretnych, zaczęli udawać, że przy nich zwycięstwo i głosić pewną porażkę simonistów. Nikczemne artykuły „Małego Beaumontais“ powróciły do kłamstw i obelg szczęśliwych czasów. Ojciec Teodozy, na jakiejś uroczystości na cześć świętego Antoniego Padewskiego, z kazalnicy pozwolił sobie przepowiadać bliskie zwycięztwo Boga nad przeklętą rasą Judy. Po ulicach i placach, z miną ważną, z radosnem obliczem przebiegał jak wichrem gnany braciszek Fulgenty, niby ciągnąc w apoteozie rydwan Kościoła. Co do braciszka Gorgiasza, którego Kongregacya zaczęła uważać za mocno kompromitującego, starano się, ile możności, trzymać go w ukryciu, nie śmiąc jeszcze umieścić go w jakiemś schronieniu pewnem, jak ojca Philibina. A nie był on dogodnym: lubił się pokazywać, zadziwiać świat manierami świętego zakonnika, osobiście porozumiewającego się z Bogiem o zbawienie. Dwa razy wywołał skandal, policzkując chłopców za to, że wychodzili z jego szkoły w niedostatecznem skupieniu ducha. To też mer Philis, którego przyzwoitą pobożność raziła ta osobistość o uczuciach dziwacznych i gwałtownych, uważał za obowiązek wdać się w to, w interesie religii. Podniósł rzecz na radzie miejskiej, gdzie Darras był zawsze w mniejszości, unieruchomiony i tem bardziej ostrożny, że nie tracił nadziei zostania merem ze znaczną większością, jeżeli sprawa Simona dobry weźmie obrót. Tymczasem unikał mówić o tem, usta miał zamknięte na kłódkę, zaniepokojony, gdy widział księży i mnichów zadzierających nosy w Maillebois, jak w zawojowanem mieście.
Mimo złych wieści, Marek zmuszał się do ufności. Podtrzymywała go obecnie odważna wierność pomocnika Mignot’a, który co dzień więcej przywiązywał się do niego, dzieląc jego życie walki i poświęcenia. Było to dziwne zjawisko moralne: powolny wpływ mistrza na ucznia zrazu opornego, później nawróconego, zupełnie oddanego nakoniec. Niegdyś nie można było przeczuwać w Mignot’cie materyału na bohatera, jakim się okazywał obecnie. Wczasie sprawy postępowanie jego było dwuznaczne, oskarżał prawie Simona, dbał o to jedynie, aby się nie skompromitować. Myślał zawsze o awansie, w gruncie ani zły, ani dobry, gotów pójść złą lub dobrą drogą, stosownie do otoczenia i okoliczności. Zjawił się Marek i stał się człowiekiem z wolą i rozumem, który opanował chwiejną duszę, udoskonalił ją i podniósł ku prawdzie i sprawiedliwości. Rzecz to niezawodna, że dosyć słowa i przykładu jednego bohatera, by z łona ciemnego i chwiejnego tłumu wywołać nowych bohaterów. W przeciągu dziesięciu lat dwa razy dawano Mignot’owi miejsce pierwszego nauczyciela w sąsiednich wsiach, lecz zawsze odmawiał, wolał zostać przy Marku, którego wpływ na niego był tak wielki, iż nie chciał go nigdy opuścić jak wierny uczeń, z nim zwyciężyć lub zginąć. Długo, ze zwykłą przezornością wyczekiwał stosownej chwili, aby się ożenić, teraz postanowił pozostać bezżennym, utrzymując, że uczniowie stanowią jego rodzinę. Zresztą jadał u Marka, gdzie go przyjmowano jak brata; czuł się tam jak w rodzinie i kosztował najwyższej rozkoszy, związku przyjaźni opartej na wspólności uczuć i przekonań. Martwiła go też niezmiernie niezgoda tego małżeństwa, tem bardziej, że od wyjazdu Genowefy zmuszony był stołować się w sąsiedniej restauracyi, aby nie powiększać kłopotów w tem gospodarstwie bez gospodyni. Markowi okazywał coraz więcej serdecznego szacunku i starał się go pocieszać wśród ciosów, które nań spadały. Jeżeli nie przychodził co wieczór na gawędę z Markiem, to jedynie przez delikatność, aby go zostawić z córką. Usuwał się również przed panną Mazeline, użyteczniejszą opuszczonemu i zdolniejszą do kojenia ran lekką, siostrzaną ręką. Gdy jednak widział Marka bardzo pochmurnego, gotowego uledz cierpieniu, wtedy używał jednego sposobu rozjaśnienia jego twarzy: oskarżał się jak o zbrodnię o dawne zeznania w sprawie Simona i przyrzekał, że w przyszłym procesie, świadcząc za prawdą, publicznie oczyści swoje sumienie. Zaprzysięgnie teraz niewinność Simon’a, bo promień światła rozjaśnił jego wspomnienia!
Powolność Sądu Kasacyjnego rozzuchwalała antysimonistów do wściekłej walki, która głównie zwróciła się ku Markowi. Postanowiono go zgubić, aby szkoła braciszków tryumfowała na gruzach szkoły świeckiej. Kościół czuł, że jeżeli pominie stosowną chwilę, sam będzie zagrożonym, może śmiertelnie dotkniętym, jeżeli utraci prawo nauczania, prawo kształcenia na swój użytek przyszłych pokoleń. Pewnego dnia rozeszła się wieść, że złapano Marka i pannę Mazeline w jednem łóżku i to obok pokoju Ludwini, do którego drzwi były otwarte. Dodawano wstrętnie bezwstydne szczegóły, powstałe widocznie w podnieconej wyobraźni dewotek. Wprawdzie opowiadania były gołosłowne, niepodobna było wskazać świadka, niemniej jednak rozchodziły się szeroko. Zaniepokojony Mignot ośmielił się ostrzedz o skandalu Marka, który tym razem nie mógł poprzestać na pogardliwem milczeniu. Przepędził dzień na strasznej walce, cierpiąc nad nowem poświęceniem które musiał spełnić dla swojego dzieła. Wieczorem z powziętem postanowieniem wszedł do ogródka, gdzie zwykle spędzał godzinę na słodkiej, pokrzepiającej gawędzie z panną Mazeline. Siedziała pod krzakiem bzu z miną zamyśloną i smutną. Marek siadł na przeciwko i chwilę patrzał na nią w milczeniu.
— Droga pani — rzekł nakoniec — mam ciężkie zmartwienie i muszę ulżyć sercu, zanim nadejdzie Ludwinia... Nie możemy się widywać co dzień. Sądzę nawet, że rozsądniej będzie zerwać zupełnie stosunki... Musimy się pożegnać, musimy się rozstać, droga przyjaciółko.
Słuchała go bez zdziwienia, jak gdyby naprzód wiedziała, co jej powie. Odpowiedziała głosem smutnym, lecz pełnym odwagi.
— Wiem i dziś przyszłam właśnie na pożegnanie. Nie potrzebuje mię pan przekonywać, czuję równie dobrze jak pan bolesną konieczność rozstania... Opowiedziano mi wszystko. Wobec takiej ohydy, nie mamy innej broni jak poświęcenie siebie.
Nastała cisza pod spokojnem niebem, na którem zwolna konało światło. Mocny zapach lewkonij rozchodził się w powietrzu, spalony słońcem trawnik odzyskiwał świeżość.
Marek począł mówić zcicha, jakby do siebie:
— Ci nieszczęśni, żyjący po za zdrową naturą i rozsądkiem, nie mogą myśleć o czemkolwiek, co dotyczy kobiety i mężczyzny, aby zaraz nie wyrzucić błota swej wyobraźni, spaczonej ideją grzechu. Kobieta jest dla nich zawsze szatanem, którego zbliżenie zatruwa wszystko: czułość, przywiązanie, przyjaźń... Przewidywałem to, co się stało, lecz nie zważałem na to, nie chcąc im robić przyjemności okazywaniem, że dbam o ich oszczerstwa. Ja mogę jednak wzruszać ramionami, ale pani, ale Ludwinia, którą te brudy dosięgną nakoniec... No, znowu nas pokonali i mogą się cieszyć, bo ciężkie zmartwienie dodali nam do zgryzot poprzednich.
Mocno wzruszona panna Mazeline odpowiedziała.
— Najciężej mnie... Tracę nietylko przyjemność naszych wieczornych pogadanek, lecz unoszę smutek na myśl, że nie będę mogła być panu użyteczną, że będziesz pan jeszcze bardziej samotnym i nieszczęśliwym. Proszę mi przebaczyć tę próżnostkę, ale byłam tak szczęśliwą, mogąc pomagać panu, czuć się niejako jego pokrzepieniem i podporą! Teraz zawsze będę wyobrażała sobie pana opuszczonym, samotnym, pozbawionym nawet przyjaźni... A, są ludzie doprawdy wstrętni!
Drżąca ręka Marka zdradzała cierpienie.
— Tego właśnie pragną: odosobnić mię i pokonać, robiąc wkoło mnie uczuciową pustkę. A wyznam pani, że jest to jedyna rana, która mię boli. Reszta, otwarte napaści, obelgi, pogróżki podniecają mię i upajają pragnieniem bohaterstwa. Ale być dotkniętym w ukochanych, widzieć ich obrzuconych błotem, zatrutych, wleczonych jak ofiary wśród okrucieństw i ohydy walki — jest dla mnie tak okropnem, że konam, że tchórzę... Porwali mi moją biedną żonę, rozłączają z panią i, czuję to, wydrą mi córkę.
Panna Mazeline ze łzami w oczach nakazała mu milczenie.
— Ostrożnie, Ludwinia idzie.
Marek odparł żywo:
— Nie potrzebuję być ostrożnym. Czekam na nią, powinna wiedzieć.
A gdy uśmiechnięta dziewczynka siadła między nimi, rzekł:
— Moja dziecino, zrobisz bukiet dla pani. Chciałbym, aby miała od nas trochę kwiatów, zanim zarygluję drzwi od ogródka.
— Zaryglujesz drzwi! Po co tatusiu?
— Bo panna Mazeline nie może tu przychodzić... Odbierają nam przyjaciółkę, jak zabrali twoją matkę.
Ludwinia zamyśliła się poważnie. Spojrzała na ojca, potem na pannę Mazeline, ale nie zapytała o objaśnienie. Zdawała się jednak rozumieć przedwczesne myśli zachmurzyły jej wysokie, odziedziczone po ojcu czoło, a w oczach widniało smutne rozczulenie.
— Zrobię bukiet — rzekła nakoniec, — a tatuś odda go pani.
Podczas gdy dziewczynka chodziła między1 grządkami, wybierając najświeższe kwiaty, oni siedzieli w milczeniu, łącząc bratnie myśli o szczęściu ogólnem, o zgodzie płci, o kobiecie wykształconej i swobodnej, wyzwalającej z kolei mężczyznę. Marzyli o wielkiej solidarności ludzkiej w ścisłych, bezwzględnych związkach przyjaźni bez miłości między kobietą i mężczyzną. On się czuł bratem, ona — siostrą. Coraz głębsza noc spływająca na ogródek, niosła smutek kojącą świeżość.
— Proszę bukiet, tatusiu, związałam go trawką.
Panna Mazeline wstała, Marek podał jej kwiaty. Wszyscy troje skierowali się ku wrotom. Tam przystanęli chwilę, nie mówiąc nic, pragnąc tylko oddalić chwilę rozstania. Marek otworzył nakoniec szeroko wrota, panna Mazeline wyszła i ze swego już ogródka odwróciła się i spojrzała ostatni raz na Marka, którego córka objęła rękami i złożyła głowę na jego piersiach.
— Żegnaj, przyjacielu.
— Żegnaj, przyjaciółko.
Nie dodali ani słowa więcej. Drzwi zwolna się zamknęły. Z obydwóch stron zasunięto pokryte rdzą rygle, które wydały dźwięk żałosny. Smutna muzyka na zakończenie chwil dobrych i pocieszających, co konały pod ślepą nienawiścią.
Znowu upłynął miesiąc. Markowi pozostała tylko córka, zresztą czuł, że koło opuszczenia i samotności coraz się zacieśnia. Ludwinia chodziła do szkoły panny Mazeline, która pod ciekawemi spojrzeniami uczennic usiłowała obchodzić się z nią, jak z innemi, bez wyróżnienia. Dziewczynika nie zostawała teraz w szkole, zaraz po lekcyach szła robić zadania przy ojcu. Jeżeli czasem nauczyciel i nauczycielka spotykali się, zamieniali tylko ukłon i po za niezbędnymi interesami szkoły nigdy ze sobą nie mówili. Ludzie rozsądni pochwalali, że położyli koniec rozpuszaczanym szkaradnym pogłoskom. Byli jednak inni, co z tryumfem szydzili: naturalnie trzeba było ocalić pozory, co przecież nie przeszkadza kochankom spotykać się w nocy, a dziewczynka musi słyszeć piękne rzeczy, jeśli ma sen lekki. Marek, dowiedziawszy się o tych nowych oszczerstwach, doznał uczucia niezmiernej goryczy. Były chwile, że opuszczała go odwaga: po co pustoszyć życie, wyrzekać się wszelkiego szczęścia, jeżeli żadna ofiara wobec złości nie ma znaczenia? Nigdy jeszcze samotność nie wydała mu się tak ciężką, tak zatrutą. Skoro zostawał sam z Ludwinią w zimnem, pustem mieszkaniu, ogarniała go niezwalczona rozpacz na myśl, że jeżeli ma kiedyś utracić jeszcze to dziecko, nie będzie już miał nikogo, ktoby go kochał, przy kim mógłby ogrzać serce.
Dziewczynka zapalała lampę, siadała przy stoliku.
— Zanim pójdę spać, przygotuję jeszcze lekcyę historyi.
— Dobrze, dziecino, pracuj.
Marek w głuchej ciszy domu doznawał dziwnego niepokoju. Nie mógł poprawiać zadań uczniów, wstał i ciężkim krokiem mierzył pokój. Długo, długo chodził w cieniu, od czasu do czasu zbliżał się do córki i ze Izami w oczach całował ją w głowę.
— Co tatusiowi? — pytała. — Znowu się tatuś martwi?
Poczuła była na czole gorącą łzę ojca. Odwróciła się, wzięła go w objęcia, zmusiła siąść obok siebie.
— To nierozsądnie, tatusiu, tak rozpaczać jak, zostajemy sami. W dzień taki tatuś dzielny a wieczorem wygląda, jakby się tatuś bał, jak ja dawniej, co się bałam ciemności. Niech tatuś robi swoją robotę.
Przymusił się do uśmiechu.
— A teraz ty, kochanko, jesteś rozsądna, duża osoba... Tak, tak, zabiorę się do pracy.
Patrzał na nią i znowu łzy ćmiły mu oczy i całował ją bez końca w głowę.
— Co? co się stało? — szeptała wzruszona, załzawiona. — Czemu tatuś tak mnie całuje?
Drżąc, wyznał lęk, który zdawał się wyłaniać z ciemności.
— Byłeś ty mi została, dziecino, byleby mi ciebie nie porwali!
Pieściła go w milczeniu i oboje płakali. Gdy nakoniec zmusiła go, by się zajął kajetami uczniów, sama zasiadła do swych zadań. Po chwili nowy niepokój podrywał go z miejsca i znowu chodził, chodził. Zdawało się, że gonił za utraconem szczęściem wśród ciemności i ciszy opuszczonego domu.
Zbliżał się czas pierwszej komunii i rozpoczęły się nowe plotki. Ludwinia miała lat trzynaście, wszyscy nabożnisie miasta gorszyli się, że taka duża dziewczynka wychowuje się bez religii, nie chodzi do spowiedzi, ani nawet na mszę. Opowiadano, że od czasu odejścia matki żyje jak bydlę, litowano się nad nią, jak nad ofiara, utrzymywano bowiem, że ojciec ją tyranizuje, że rano i wieczór, zamiast pacierza, każe jej pluć na krucyfiks. Panna Mazeline również daje jej pewno lekcye szatańskiej rozpusty. Nie jest-że to zbrodnią wydawać tę biedną duszyczkę na zatracenie, zostawiając ją w rękach dwojga potępieńców, których prowadzenie się oburzało uczciwe sumienia? Postanawiano działać, urządzać manifestacye dla zmuszenia wyrodnego ojca, aby oddał córkę matce, tej świętej kobiecie, którą mąż zmusił do ucieczki podłością swego życia.
Przywykły do oszczerstw, Marek z niepokojem myślał jedynie o gwałtownych scenach, jakie Ludwinia znosiła u babki. Matka cierpiąca, osłabiona jeszcze po połogu, okazywała tylko chłód i niemy smutek, za to okrutna babka Duparque piorunowała w imię zagniewanego Boga i nieciła piekielne ognie pod kotłem szatana. Taka duża dziewczyna, ma już czternaście lat i nie wstydzi się żyć jak dzika, jak pies, który nie wie nic o Jezusie i którego wypędzają z kościoła? Czy nie drży przed wieczystą karą, która ją czeka; wrzący olej, żelazne widły, rozpalone haki, wszystko to będzie parzyło, paliło i szarpało jej przeklęte ciało po przez miliardy wieków! Kiedy wieczorem Ludwinia opowiadała ojcu te pogróżki, Marek trząsł się z oburzenia nad gwałtem, jaki zadają sumieniu dziecka przez postrach i starał się wyczytać w jej oczach, czy nie jest zachwiana.
Niekiedy bywała wzruszona, przesadzona jednak w okropnościach. Wtedy mówiła z rozsądną spokojną minką:
— Jakie to zabawne, tatusiu, ten zły Pan Bóg! Babka dziś powiedziała, że jeżeli jeden raz opuszczę mszę, to dyabeł będzie mi krajał nogi w kawałeczki przez całą wieczność... To byłoby niesprawiedliwe. A zresztą, to niemożliwe.
Uspokoił się. Lękając się gwałcić rodzącą się inteligencyę dziecka, nie dyskutował wprost dziwnych nauk, dawanych u babki, poprzestawał na ogólnem nauczaniu, opartem na rozumie, nawołując nieustannie do prawdy, sprawiedliwości i dobroci. Najwięcej zachwycało go w córce wczesne zbudzenie się zdrowego rozsądku i wrodzona potrzeba logiki i pewności, które po nim odziedziczyła. W dziewczynce ze słabościami i dzieciństwami, właściwemi jej wiekowi, z radością widział rodzącą się kobietę o umyśle jasnym i mocnym i o czułem sercu! Niepokój jego pochodził z obawy, aby nie zniszczono zapowiedzi przyszłego pięknego żniwa. Pocieszał się, gdy dziecko zadziwiało go rozumowaniem dorosłej, rozsądnej osoby.
— Wie tatuś — mówiła — ja jestem bardzo grzeczna dla babki. Mówię jej spokojnie, że ze spowiedzią i komunią poczekam do lat dwudziestu, jak tatuś sobie życzy. Uważam to za bardzo rozsądne, więc nie ustępuję. Nieprawda, tatusiu, że jak się ma słuszność, to się jest silnym.
Niekiedy mimo przywiązania i szacunku dla matki, żartowała zlekka:
— Pamięta tatuś, mama mi powiedziała: „ja ci będę tłomaczyła katechizm“. Ja odpowiadam: „Dobrze, będę przepowiadała przy mamusi i doprawdy postaram się zrozumieć“. Ale że nigdy nic a nic nie rozumiałam katechizmu, więc mama chciała mi tłomaczyć: całe nieszczęście, że w dalszym ciągu nic nie rozumiem... Straszny miałam kłopot! Bałam się zmartwić mamę, więc udaję, że nagle coś pojęłam. Musiałam jednak mieć tak niemądrą minę, że mama przerywała lekcyę i mówiła zagniewana, że jestem głupia... Niedawno z powodu tajemnic wiary powiedziała mi, że nie chodzi o to, aby zrozumieć, że trzeba wierzyć. Ja na nieszczęście odpowiedziałam, że nie mogę wierzyć w to, czego nie rozumiem, a mama na to, że to są twoje słowa, tatusiu, i że dyabli wezną nas oboje... Ach, tak płakałam, tak płakałam!
Teraz uśmiechała się jednak i ciszej dodała:
— Ten katechizm to właśnie odstręczył mnie od przekonań mamusi. Za wiele tam rzeczy, co mnie męczą... Mama nie powinna gwałtem kłaść mi tego do głowy.
Ojciec miał ochotę całować ją z radości. Byłaż jego córka wyjątkiem? Miałażby mieć zrównoważony, wcześnie dojrzały mózg, w którym rozum wzrasta jak w urodzajnej ziemi. Inne dziewczynki w krytycznym wieku dojrzewania są jeszcze dziecinne, łatwo wierzą nieprawdopodobnym bajkom, ulegają nowym dreszczom i mistycznym marzeniom. Co za szczęście, jeżeli jego córka uniknie ogólnego losu swych towarzyszek, opanowanych, zdobytych przez kongregacyę, dzięki interwencyi w chwili krytycznej księdza spowiednika. Ludwinia silna, duża, zdrowa sformowała się bez wypadku. Chociaż okazywała się niekiedy prawdziwą kobietą, często bywały chwile, że jak dziecko byle czem się bawiła, mówiła głupstwa, powracała do lalki, z którą zadziwiające pi o wadziła rozmowy. Wtedy znów ojciec się niepokoił, że taka dziecinna, zapytywał siebie, czy nie zdołają mu jej wydrzeć, zaćmić umysł jaśniejący czystą, świeżą jutrzenką.
— Ach tatusiu, co za głupstwa odpowiada mi lalka! Ale trudno, ta mała nie ma jeszcze rozumu!
— A czy spodziewasz się, kochanie, że ją nauczysz rozumu.
— Czy ja wiem! Taką ma ciasną głowę! Historya święta idzie jako tako: uczy się jej co do słowa. Ale do gramatyki i arytmetyki to istna stołowa noga
Wybuchnęła śmiechem, a puste, zimne mieszkanie zabrzmiało jej dziecinną wesołością, jak wiosenną fanfarą.
Z biegiem czasu jednak stawała się poważną i zamyśloną. Gdy w niedziele i czwartki powracała od matki, milczała, popadała w rozmarzenie. Pracując wieczorem przy lampie, zapominała o lekcyach i długo wpatrywała się w ojca ze smutną dobrocią. I stało się, co się stać musiało.
Wieczór był gorący, grożąca burza czarnemi chmurami pokrywała niebo. Wedle zwyczaju ojciec i córka pracowali w kręgu światła, zakreślonym abażurem, a przez okno otwarte na ciemną uśpioną ulicę wpadały ćmy, fruwaniem przerywając głęboką ciszę. Dziewczynka przepędziwszy popołudnie przy Placu Kapucynów była znużona i spuszczała czoło pod ciężarem jakiejś upartej myśli. Schylona nad kajetem, zamiast pisać, myślała. Położyła nareszcie pióro i przerwała ciszę smutnego domu.
— Mój tatusiu, mam coś powiedzieć tatusiowi, co mnie bardzo smuci. Dla tatusia będzie to także wielkie zmartwienie i dlatego nie miałam odwagi mówić. Dziś jednak postanowiłam, że nie pójdę spać, dopóki nie powiem tatusiowi o mojem postanowieniu, które uważam za bardzo rozsądne i konieczne.
Marek podniósł głowę, w drżącym głosie dziecka zgadywał z przerażeniem zbliżającą się ostatnią klęskę!
— Co takiego, kochanie?
— Oto, tatusiu, rozmyślałam długo, dziś jeszcze cały dzień męczyłam sobie nad tem głowę i zdaje rai się, że jeżeli tatuś zgodzi się z mojem zdaniem, to powinnam zamieszkać z mamą u babki.
Wzburzony, zawołał gwałtownie.
— Jakto, mam się zgodzić z twojem zdaniem? Nie chcę! Wszystkiemi siłami cię zatrzymam, nie pozwolę, abyś i ty mię opuściła!
— O, tatusiu — szepnęła — pomyśl chwilkę a zobaczysz, że mam słuszność.
Nie słuchał, wstał i szybko chodził po pokoju.
— Mam jedynie ciebie i miałabyś odejść! Porwano mi żonę, teraz chcą porwać córkę, zostawić mię samotnego, opuszczonego, bez promyka uczucia! A, czułem dobrze ten cios ostatni, przewidywałem, że okrutne ręce pracują w ciemności, aby mi rozszarpać ostatni szmat serca!.. Nie, nie! tego za wiele, nie zgodzę się nigdy na rozstanie z tobą!
Zatrzymał się nagle przed nią i mówił szorstko:
— Zatruli ci tak umysł i serce, że i ty także już mnie nie kochasz?.. Ile razy tam pójdziesz, rozpoczynają nademną sądy, powtarzają ci oszczerstwa, aby cię odstręczyć odemnie? Chodzi o to, prawda? aby cię usunąć z pod wpływu przeklętego potępieńca i oddać w ręce przyjaciół babki, którzy zrobią z ciebie hipokrytkę i waryatkę... A ty słuchasz moich wrogów i ulegając ich nieustannym nagabywaniom, chcesz mię porzucić!
Zrozpaczona dziewczynka wzniosła ku niemu zapłakane oczy i wyciągnęła ręce.
— Tatusiu, mój tatusiu, uspokój się... Upewniam tatusia, że mama nigdy nie pozwala mówić przy sobie bardzo źle o tatusiu. Babka naturalnie tatusia nie lubi i lepiejby zrobiła, gdyby przy mnie milczała. Kłamałabym, utrzymując, że nie robi wszystkiego, co może, abym mieszkała u niej z mamą. Ale przysięgam tatusiowi, że ani ona, ani nikt mnie nie skłonił do mego postanowienia... Tatuś wie, że nie kłamię nigdy. Sama, sama jedna zastanowiłam się i pomyślałam, że nasze rozstanie będzie dobrem i rozsądnem.
— Dobrem! Umrę z tej dobroci!
— Nie, tatuś zrozumie i zniesie, bo tatuś jest dzielny!.. Proszę siąść i posłuchać.
Zmusiła go, żeby siadł przy niej, z pieszczotą wzięła go za rękę i rozumowała, jak dojrzałą osoba.
— U babki wszyscy myślą, że jedynie tatuś odciąga mnie od religii. Tatuś mnie zmusza, gnębi, narzuca swoje przekonania i gdybym tylko wymknęła się od tatusia, natychmiast polecę do spowiedzi i komunii... Dlaczego im nie dowieść, że się mylą? Od jutra zamieszkam u babki i zobaczą, poznają, jak się grubo mylą, bo ja zawsze dam im jednakową odpowiedź: „Przyrzekłam, że przystąpię do pierwszej komunii dopiero mając lat dwadzieścia, aby być odpowiedzialną za swoje czyny — i dotrzymam obietnicy, poczekam“.
Machnął z powątpiewaniem ręką.
— Nie znasz ich, moje biedactwo. W kilka tygodni zdobędą cię, złamią. Jesteś jeszcze dzieckiem.
Teraz ona się oburzyła.
— A, to brzydko, tatusiu, myśleć, że nie jestem poważna! Prawda, jestem dziecko, ale dziecko twoje i dumne z tego!
Powiedziała to z taką dziecinną hardością, ze nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rozgrzewała mu serce jego pieszczotka, w której chwilami odnajdywał siebie, swój rozsądek i logikę nawet w namiętności. Patrzał na nią: była inteligentna i ładna z wyrazem dumy i siły w twarzy, z oczami jaśniejącemi szczerością. Słuchał spokojnie, jak wykładała wszystkie powody, skłaniające ją do zamieszkania z matką w małym domku przy Placu Kapucynów. Nie zatrącając nawet o rozpowszechniane oszczerstwa, dała do poznania, że zyskają szacunek, gdy nie będą pomiatali opinią publiczną. Wszyscy mówią, że miejsce jej jest przy matce, dobrze więc, zamieszka tam, a chociaż ma tylko trzynaście lat, z pewnością będzie ze wszystkich najrozsądniejszą i dobrze sprawy poprowadzi.
— Wszystko to piękne, moje dziecko — rzekł nakoniec ze znużeniem — nigdy mnie jednak nie przekonasz o potrzebie zerwania między nami.
Uczuła że ojciec słabnie.
— To nie żadne zerwanie tatusiu. Chodziłam do mamy dwa razy na tydzień, teraz będę przychodziła do tatusia i to daleko częściej... Rozumie tatuś, może mama mnie będzie trochę słuchała, jak będę ciągle przy niej. A ja jej opowiem, że tatuś ją zawsze kocha, że tęskni; będę często mówiła o tatusiu. I kto wie? może się zastanowi i przyprowadzę ją tatusiowi.
Złączeni uściskiem, płakali oboje. Ojciec zdumiony był głębokim wdziękiem córki, w której płochość dziecinna łączyła się z rozumem i dobrocią. Dziewczynka zaś rada była, że może iść za natchnieniem serca, przedwcześnie dojrzałego pod wpływem przyczyn, które czuła, nie umiejąc ich nazwać.
— Rób, jak chcesz, kochanie — rzekł nakoniec. — Ustępuję ci, ale nie pochwalam, cała moja istota buntuje się i protestuje.
W ten sposób spędzili ostatni wieczór. Na dworze stała noc ciągle parna i ciemna. Przez otwarte okno nie dolatywał żaden odgłos z uśpionego miasta. Tylko ćmy wpadały i paliły się u lampy. Burza nie wybuchnęła. Późno w noc ojciec i córka siedzieli naprzeciw siebie, niby zatopieni w robocie, głównie zaś dlatego, aby dłużej być razem.
Wieczór dnia następnego okropnym był dla Marka. Córka odeszła, był sam, sam jeden w pustem, ponurem mieszkaniu. Po żonie — dziecko; nie miał nikogo, ktoby go kochał; kawał po kawale rozszarpano mu serce. Aby zaś nie zostawić mu na pociechę nawet przyjaźni, zmuszono go przedtem zerwać nikczemnie z jedyną kobietą, której wzniosły, bratni umysł mógłby mu być podporą. Nadeszła ta ostateczna klęska, którą oddawna przeczuwał, głucha robota spustoszenia, wykonana około niego przez nienawistne, tajemne ręce, które pragnęły go podminować i powalić na ruinach jego dzieła. Myślano, że podda się teraz, krwawiący tysiącami ran, udręczony, opuszczony, bezsilny, konający w domu, rażonym piorunem, przy samotnem, zbrudzonem potwarzą ognisku. W istocie, pierwszego wieczora swej samotności był to człowiek zwyciężony, wrogowie mogliby przypuszczać, że zda się na ich łaskę i niełaskę, gdyby widzieli, jak o bladym zmroku chodził chwiejnym krokiem tam i owdzie, jak nieszczęsne, zranione zwierzę, co szuka ciemnego kąta, aby paść i umrzeć.
Chwila, zaprawdę, była straszna. Najgorsze wiadomości rozchodziły się o badaniach Sądu Kasacyjnego, który działał tak wolno, jak gdyby chciał sprawę pogrzebać. Próżno Marek starał się zmuszać do nadziei, z dniem każdym rosła obawa, że się dowie o śmierci Simon’a, zanim rozpocznie się rewizya jego procesu. Pogrążony w smutku, wszystko widział straconem: rewizya odrzucona, długie wysiłki jego — daremne, prawda, sprawiedliwość — ostatecznie zdławione, spełniona zbrodnia społeczna, ohydna porażka, w której ginie ojczyzna cała. Doznawał niewypowiedzianego przerażenia, dreszcz trwogi go mroził. Obok klęski publicznej, osobiste nieszczęścia mocniej go jeszcze przygniatały. Gdy zabrakło Ludwini, która go rozczulała swym wdziękiem, przedwczesną dojrzałością i rozumem, nie pojmował, jak mógł być tak szalonym, aby pozwolić jej zamieszkać u babki. Takie. dziecko jeszcze, oplączą ją i w kilka tygodni zdobędzie ją wszechpotężny kler, od wieków panujący nad kobietą. Zabrano mu córkę bezpowrotnie, nie zobaczy jej nigdy! I sam posłał na zgubę tę bezbronną ofiarę! Ogarniała go straszna rozpacz nad zniszczeniem jego dzieła, jego samego i ukochanych.
Ósma godzina wybiła, a Marek nie miał siły siąść samotnie do stołu, gdy wtem ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Ze zdziwieniem ujrzał Mignota, który jąkając się przemówił:
— Widzi pan, panie Froment... Dziś rano powiedział mi pan, że Ludwinia się przenosi, więc cały dzień pewna myśl chodziła mi po głowie... I teraz zamiast iść na obiad do restauracyi...
Zatrzymał się, szukając słów.
— Jakto! — zawołał Marek — nie jadłeś jeszcze obiadu, mój kochany.
— Nie, panie Froment... Właśnie myślałem przyjść na obiad do pana, żeby pan nie był taki samotny, ale wahałem się, a czas upływał... Jeżeli to panu będzie przyjemnie, to teraz, kiedy pan sam, mógłbym znowu stołować się u pana.
Dwaj mężczyźni potrafią się zgodzić. Będziemy razem gotowali i tam do dyabła! jakoś sobie poradzimy z gospodarstem!.. Zgadza się pan? Byłbym taki szczęśliwy...
Promyk radości zaświecił w sercu Marka. Uśmiechnął się wzruszony.
— Zgadzam się chętnie... Porządny z ciebie chłopiec, Mignot.. Siadaj i od dzisiaj zaczniemy jadać razem.
Zasiedli do stołu. Marek popadł w ciężką zadumę, a pomocnik wstawał cichutko, podawał potrawy, krajał chleb i krzątał się wśród tęsknego spokoju wieczora.




II.

Przez długie miesiące trwania badań Sądu Kasacyjnego Marek zamknął się wyłącznie w swojej szkole, gdzie ciałem i duszą oddawał się nauczaniu maluczkich, aby ich uczynić zdolnymi do pojmowania prawdy i sprawiedliwości.
Przechodził od nadziei do zniechęcenia, a jedna troska nurtowała w nim coraz mocniej. W pierwszych chwilach sprawy dziwił się, że cała Francy a nie powstała, żądając uwolnienia niewinnego. Było to jedno z ukochanych jego złudzeń: Francya szlachetna, wspaniałomyślna i sprawiedliwa, która tyle razy zapalała się w imię sprawiedliwości, raz jeszcze da światu dowód wielkiego serca, naprawi ohydną pomyłkę prawną. Lecz po procesie w Beaumont, widząc ją ociężałą i obojętną, doznał bolesnego zdziwienia, które z dniem każdym rosło i stawało się męczącem. Mógł był ją usprawiedliwić niegdyś, gdy nie znano prawdy, słyszano tendencyjnie rozpuszczane kłamstwa, dziś jednak, po tylu nowych faktach, wobec światła, rzuconego na sprawę, nie znajdywał możliwego tłómaczenia dla długiego, głębokiego, haniebnego snu w nieprawości. Tak-że się Francya zmieniła? Nie jest-że już oswobodzicielka? Nie może się zastawiać nieświadomością, dlaczegóż więc nie powstanie jak jeden mąż, zamiast być ślepym tłumem, zagradzającym drogę prawdzie?
Wracał zawsze do punktu, z którego wyszedł, gdy wziął na siebie skromne obowiązki nauczyciela. Francya dlatego pogrążona w ciężkim śnie nieświadomości, że nie ma dosyć wykształcenia. Dreszcz nim wstrząsał: iluż pokoleń, ilu wieków potrzeba, aby karmiony prawdą naród zdolnym był do sprawiedliwości? Od lat piętnastu blizko usiłował wychowywać ludzi sprawiedliwych, przez jego ręce przeszło już jedno pokolenie, w którem chciał widzieć krok ku przyszłości, zastanawiał się przecież, czy rzeczywiście krok ten przebytym został. Często starał się widywać z dawnymi uczniami, dziwiąc się, że nie są więcej z nim zbliżeni. Spotykając ich, lubił rozmawiać, porównywał ich z rodzinami, pogrążonemi w pierwotnej ciemnocie i z nowymi uczniami, których spodziewał się więcej jeszcze wyzwolić. W tem leżało jego zadanie, misya podjęta w chwili śmiertelnego kryzysu i prowadzona po przez tyle cierpień. Mógł w nią wątpić w godzinach znużenia, lecz zaraz podejmował ją z nową wiarą.
Pewnego pogodnego sierpniowego wieczora, przechadzając się po drodze do Valmarie, koło folwarku Bongard’ów, spotkał dawnego swego ucznia, Fernanda, który z kosą na ramieniu wracał od żniwa. Fernand żonaty był z Łucyą, córką mularza Doloir’a. On miał lat dwadzieścia pięć, ona dziewiętnaście, a oboje kolegowali byli w szkołach i bawili się w czasie rekreacyj. Na podwórku siedziała jasnowłosa Łucya właśnie i naprawiała bieliznę.
— No cóż, Fernandzie, zadowolony jesteś, masz dobre zbiory w tym roku?
Fernand miał zawsze grube rysy, czoło ważkie i niskie i powolną mowę.
— Eh, panie Froment, z czego być zadowolonym. Tyle zawsze zgryzot z tą przeklętą ziemią, co więcej bierze, niż daje.
Ojciec jego, mający zaledwie pięćdziesiąt lat, czuł, że zbolałe nogi mu ciężą, więc chłopiec zamiast iść w służbę, pomagał w domu. Z ojca na syna prowadzili zaciętą walkę z kawałkiem ziemi, z którego zdawali się zrodzeni, upadając w ciężkiej pracy, zapoznając jednak postęp i udoskonalenie.
— A czy już myślicie — dodał wesoło Marek — o malcu, któryby z kolei przyszedł wysiadywać na moich ławkach?
Łucya się zarumieniła, a Fernand odpowiedział:
— Dalibóg, zdaje mi się, że zaczyna kiełkować. Ale nieprędko pójdzie do pana, co? I kto wie jeszcze, co się z nami wszystkimi stanie, jak ten znch zacznie uczyć się liter!.. Zresztą, pan też nie jest szczęśliwy, choć ma tyle nauki w głowie.
Marek poczuł nieco drwiącej dla nauki wzgardy tego niegdyś złego ucznia, którego ciasna głowa i uśpiony umysł z trudnością uczył się lekcyi. Spostrzegł również aluzyę do wstrząsających okolicą wypadków, postanowił zatem skorzystać z tego, aby zbadać stan umysłu swego dawnego ucznia, gdyż kwestya ta nadewszystko go zajmowała.
— Ja zawsze jestem szczęśliwy, — odpowiedział z uśmiechem — kiedy moje chłopaki jako tako się uczą i niebardzo kłamią. Wiesz dobrze, pamiętasz... Przytem odebrałem dziś bardzo dobrą wiadomość o sprawie, która mnie bardzo obchodzi. Niewinność mego przyjaciela Simona napewno będzie uznaną.
Fernand się zmieszał, twarz mu spochmurniała, oko przygasło.
— Mówią wcale co innego.
— A cóż mówią?
— Mówią, że sędziowie znaleźli jeszcze jakieś rzeczy przeciw dawnemu nauczycielowi.
— Jakie rzeczy?
— O, różne!
Po długich ceregielach, zaczął wreszcie opowiadać dziwaczną historyę. Żydzi mieli byli dać swemu współwyznawcy, Simon’owi, ogromną sumę pieniędzy, coś z pięć miljonów, aby wydał pod gilotynę jednego z braciszków Doktryny Chrześcijańskiej. A że Simonowi się nie udało, więc pieniądze czekają, a żydzi robią wszelkie wysiłki, aby, nawet za cenę krwi całej Francyi, zgubić braciszka Gorgiasza, żeby tylko Simon mógł wrócić i wydobyć skarb ze skrytki jemu tylko znanej.
— Zlituj się, chłopcze — zawołał ogłuszony Marek — nie możesz przecie wierzyć w podobne głupstwa!
Chłopak patrzał na niego z zaspaną miną, wytrzeszczając oczy.
— Dlaczego nie?
— Bo rozum się oburza na to. Umiesz przecie czytać, pisać, pochlebiam sobie, że obudziłem o tyle twój umysł, iż masz możność rozróżnić prawdę od kłamstwa... Czyż nie zapamiętałeś nic z tego, czegoś się u mnie uczył?
Fernand zrobił ruch znużenia i lekceważenia.
— Aj, panie Froment, żeby tak wszystko pamiętać, toby głowa spuchła... Ja tam powtarzam panu, co zewsząd słyszę. Mądrzejsi ode mnie przysięgają na to... Zresztą czytałem coś podobnego przedwczoraj w „Małym Beaumontais“. Przecież jak wydrukowane, to musi być prawda.
Marek rozpaczliwie machnął ręką. Po tylu latach pracy, taka ciemnota! Co za łatwa zdobycz dla błędu i kłamstwa ten chłopiec, wierzący w najgłupsze baśnie, nie mający ani swobody umysłu, ani logiki, aby się odnieść krytycznie do bajek swego dziennika. Gruba jego łatwowierność dotknęła nawet Łucyę.
— O, — rzekła, podnosząc głowę — pięć milionów to trochę za wiele.
Była u panny Rouzaire uczennicą mierną, nie otrzymała nawet elementarnego świadectwa, potem jednak obudziła się w niej inteligencya. Uchodziła za bardzo pobożną, panna Rouzaire pyszniła się tą wychowanką, która bez omyłki recytowała długą, wielkotygodniową ewangelię. Od zamążpójścia nie oddawała się bardzo praktykom religijnym, chociaż zachowała fałszywą uległość i nieszczerość kobiet, zdobytych przez kler. Czasem jednak pozwalała sobie mieć własne zdanie.
— Pięć milionów w skrytce — powtórzył Marek — pięć milionów drzemiących w oczekiwaniu biednego Simon’a, toż to szalestwo!.. A co myślicie o nowych dokumentach, o wszystkich dowodach, oskarżających braciszka Gorgiasza.
Ośmielona Łucya rozśmiała się powabnie i zawołała:
— O ten, to prawdziwe ladaco! Może nawet ma dużo na sumieniu, ale nie trzeba go ruszać z powodu religii. Ja także czytałam i dało mi to do myślenia.
— No, — zakończył Fernand — jeżeli po czytaniu trzeba jeszcze myśleć, to nigdy końca nie będzie, lepiej siedzieć sobie spokojnie w swoim kacie.
Marek miał odpowiedzieć, gdy na odgłos kroków odwrócił się i ujrzał ojca Bongard’a, wracającego z pola z żoną i córką, Anielą. Bongard usłyszał słowa syna i zwrócił się do nauczyciela.
— Chłopak ma słuszność, panie Froment. Najlepiej nie łamać sobie głowy nad różnemi historyami... Za moich czasów nie czytaliśmy gazet i nie było nam gorzej. Nieprawdaż, kobieto?
— Z pewnością! — energicznie poparła Bongard’owa.
Aniela uśmiechnęła się sprytnie. Mimo małych zdolności zdobyła była elementarne świadectwo u panny Rouzaire. Tępa, o krótkim nosie twarz dziewczyny, ożywiała się chwilami jakiemś wewnętrznem światłem, dążącem do przebicia grubej materyi Za miesiąc miała poślubić brata swojej bratowej. Augusta Doloir’a, dzielnego chłopca, który, jak ojciec, był mularzem. Marzyła o świetnej przyszłości, o własnem dla niego przedsiębiorstwie, i obiecywała sobie pokierować mężem. Teraz dodała:
— Ja tam wolę coś umieć. Bez nauki nie dochodzi się do niczego. Wszyscy oszukają, okradną... Wczoraj jeszcze mama dałaby blacharzowi o trzy sous więcej, żebym nie była przeczytała rachunku.
Chłopi pokiwali głowami, a Marek zamyślony poszedł dalej. Podwórko folwarku ani na jotę się nie zmieniło od dawnych lat, od dnia aresztowania Simon’a, kiedy Marek tam zaszedł, starając się o przychylne dlań świadectwa. Bongardowie pozostali tak samo pogrążeni w grubej ciemnocie, nieufni, skryci, jak biedne, przykute do ziemi istoty, w wiecznej obawie, że ich pochłoną bogatsi lub silniejsi. Dzieci przedstawiały żywioł nowy, poczynający się wyzwalać i iść za postępem, połowiczne jednak wykształcenie nie dało im dosyć siły i popadały w inny rodzaj przesądów. Poszły przecież nieco naprzód, a każdy krok na długiej drodze ludzkiego postępu, pozwala mieć nadzieję.
W kilka dni potem poszedł Marek do Doloir’a, aby z nim pomówić o leżącym mu na sercu projekcie. Dawniej miał w klasie dwóch starszych synów mularza, Augusta i Karola, ostatnio zaś najmłodszy, Julek świetnie się u niego odznaczał. Zdał w dwunastym roku elementarny egzamin i miał opuścić szkołę. Martwiło to niezmiernie Marka, który marzył, iż go wykształci na nauczyciela, zawsze bowiem troskał się o rekrutowanie dobrego zastępu nauczycielskiego, o którym przyjaciel jego, Salvan, mówił z takim niepokojem.
Przy ulicy Plaisir, w dawnem mieszkaniu po nad szynkiem, zastał samą panie Doloir i Julka. Starsi mężczyźni nie powrócili jeszcze od roboty. Wysłuchała go z miną poważną i nieco tępą. Jako dobra gospodyni dbała jedynie o korzyść rodziny.
— Nie wiem. czy to się da zrobić, panie Froment. Julek jest nam potrzebny, oddamy go zaraz do terminu. Zkąd brać pieniędzy na naukę? Choćby za darmo, a zawsze kosztuje.
Zwracając się zaś do dziecka:
— Prawda, — dodała — że najlepiej wolisz być stolarzem, mój ojciec także był stolarzem.
Julek z błyskiem w oczach ośmielił się wyznać.
— Nie, mamo! Bardzo byłbym kontent, żebym się mógł jeszcze uczyć!
Marek pospieszył mu z pomocą, gdy wszedł Doloir z synami. August razem z nim pracował, a po drodze zaszli po Karola, mającego zajęcie u sąsiedniego ślusarza. Dowiedziawszy się o co idzie, ojciec zaraz stanął po stronie żony, uważanej w rodzinie za tęgą głowę, zachowawczynię i stróża zdrowych tradycyj. Kobieta była wistocie uczciwa i pracowita, ale uparta i egoistka. Mąż jej ulegał, chociaż się przechwalał, że jako żołnierz stał się wolnomyślnym w koszarach.
— Nie, nie, panie Froment, — rzekł — to niemożliwe.
— Zastanówmy się dobrze — mówił cierpliwie Marek. — Ja przygotuję Julka do Szkoły Normalnej. W szkole dostaniemy dla niego stypendyum, nic was to nie będzie kosztowało.
— A żywić przez ten czas? — spytała matka.
— Wyżywienie jednej osoby, gdzie kilka siada do stołu, nie stanowi wielkiego wydatku... Można przecie coś poświęcić, gdy dziecko zapowiada tak świetne nadzieje.
Starsi bracia się rozśmieli, ubawieni niespokojną, a zarazem dumną miną najmłodszego.
— To ty, bębnie — zawołał August — będziesz naszym sławnym człowiekiem! Nie masz co się tak nadymać, my też zdaliśmy elementarny egzamin. Tylko że my mieliśmy tego dosyć, w głowie się nam mąciło od czytania w książkach kupy różnych rzeczy, których końca nie widać... Dalibóg, wolę miesić wapno.
Zwracając się do nauczyciela, dodał wesoło.
— Nadokuczałem panu nieraz, prawda, panie Froment! Na miejscu usiedzieć nie mogłem, pamiętam, że czasem poruszyłem całą klasę. Szczęściem Karol był trochę rozsądniejszy.
— Z pewnością — rzekł rozweselony również Karol — tylko kończyło się zawsze na tem, że szedłem za tobą, nie chcąc uchodzić za osła, lub tchórza.
— O, nie były z nas osły — odparł August — ale co za próżniaki i uparciuchy... Przepraszamy pana teraz serdecznie. I co do mnie, podzielam pańskie zdanie, jeżeli Julek ma zdolności, trzeba go pchać. Cóż u dyabła! należy iść z postępem.
Słowa te ogromnie ucieszyły Marka, poprzestał na nich tymczasem, odkładając na później przekonanie rodziców. Chwilę jeszcze rozmawiał z Augustem, opowiedział mu, że widział jego narzeczoną, Anielę Bongard, osóbkę, która prawdopodobnie da sobie radę w życiu. Widząc, że chłopiec śmieje się z zadowoleniem, postanowił zrobić jeszcze doświadczenie, dowiedzieć się, co ten dawny jego uczeń myśli o zajmującej go nadewszystko sprawie.
— Mąż waszej siostry, Fernand... pamiętacie kiedy byliście razem w szkole...
Obadwaj bracia rozśmieli się razem.
— A, Fernand, toż to była ciasna głowa!
— Otóż właśnie Fernand, z którym mówiłem o tej nieszczęśliwej sprawie Simon’a, wierzy w owe pięć milionów, dane przez żydów; mają one być ukryte i czekają, aż nieszczęśliwiec wyjdzie z więzienia, a tam miejsce jego zajmie jeden z braciszków.
Pani Doloir nagle spoważniała i siedziała nieruchoma i zgarbiona. Doloir zrobił ruch niechętny i rzekł:
— Jeszcze te historye! Żona słusznie mówi, że nie trzeba się tem zajmować.
August jednak zawołał wesoło:
— Wiem, wiem, bajka o skarbie, drukowana w „Małym Beaumontais“. Nie dziwię się, że Fernand przełknął podobne bzdurstwo... Pięć milionów w ziemi, ha! ha! ha!
Zirytowany ojciec nie powstrzymywał się dłużej.
— Skarb? Cóż w tem niepodobnego?.. Zanadtoś mądry, mój chłopcze. Nie wiesz jeszcze, co żydzi potrafią. Znałem w wojsku kaprala, co służył był u żyda bankiera. Widział on, jak co sobotę bankier wysyłał do Niemiec całe beczki złota, wszystko złoto Francyi, jak mówił mój kolega. Jesteśmy sprzedani, to pewna.
— Ależ, papo, — przerwał August z miną zuchowatą — przestali już opowiadać pułkowe historye. I ja byłem przecie w koszarach i wiem, co tam za głupstwa... Przekonasz się sam, Karolu.
August wrócił właśnie ze służby wojskowej, a Karol miał ją zacząć w październiku.
— Rozumie się, że nie trawię takich głupstw, jak te pięć milionów, zakopane pod drzewem i które się odkopie przy blasku księżyca... Swoją drogą, myślę, że dobrze byłoby, żeby zostawiono w spokoju tego Simona i nie nawracano nam głowy jego niewinnością.
Nagłe to zakończenie, niespodziewane dla Marka, który już się cieszył z inteligencyi dawnego ucznia, przykro go zdziwiło.
— Jakto? — zapytał — Jeżeli jest niewinnym, to pomyśl, co za tortura! Nigdy, niczem nie będzie można wynagrodzić mu tej krzywdy.
— Czy niewinny, tego trzeba byłoby dowieść. Próżno czytam ciągle gazety, coraz więcej mąci mi się w głowie.
— Bo czytasz same kłamstwa. Pomyśl tylko: okazało się, że wzór kaligraficzny pochodził ze szkoły braciszków. Oddarty kawałek, znaleziony u ojca Philibina najlepszym jest dowodem. Podpis na wzorze, ręki braciszka Grorgiasza świadczy o grubej pomyłce ekspertów.
— Ja tam tego nie wiem, bo jakże pan chce, żebym czytał wszystko co drukują? Mówię panu; im więcej mi tłomaczą, tem mniej rozumiem. Koniec końców, ponieważ sąd i eksperci uznali kiedyś, że pismo jest skazanego, najprościej byłoby w to wierzyć.
Upierał się, mimo wysiłki Marka zrozpaczonego, że chłopiec, który przez chwilę wydawał mu się inteligentnym, tak jest ograniczony i niezdolny do przyjęcia prawdy.
— Dosyć o tem — rzekła nakoniec pani Doloir ze stanowczością kobiety prostej a ostrożnej. — Przepraszam pana, ale nie życzę sobie, aby pan mówił u nas o tej sprawie. Pan może robić, jak chce, nie mam nic do powiedzenia. Ale my, prości ludzie, najlepiej zrobimy, nie wtrącając się do tego, co do nas nie należy.
— A jednak, proszę pani, gdyby tak pani syna wtrącono niewinnie do więzienia? My właśnie dlatego walczymy, aby nigdy podobna niesprawiedliwość zdarzyć się nie mogła.
— Zapewne, panie Froment. Tylko, że żadnego z moich synów nigdy to nie spotka, bo ja staram się być w zgodzie ze wszystkimi, nawet z księżmi. Bo, widzi pan, księża są bardzo mądrzy. Wolę nie zadzierać z nimi!
Doloir uważał za stosowne przemówić w duchu patryotycznym.
— E, co mi tam księża! Ojczyznę należy bronić, a rząd właśnie poniża ją wobec Anglików.
— Zrób mi przyjemność, mój kochany i nie odzywaj się. Najlepiej zostawić w spokoju i rząd i księży. Starajmy się zawsze na chleb zarobić, to już wiele zrobimy.
Doloir stulił uszy, choć zawsze udawał przed towarzyszami, niewiedzieć zkąd, socyalistę. August i Karol, jakkolwiek z pokolenia więcej wykształconego, przyznawali słuszność matce, gdyż połowiczne, źle przetrawione wykształcenie raczej ich zepsuło, zaszczepiło zwątpienie i egoizm, nie rozwinąwszy ich o tyle, aby uznali prawo solidarności ludzkiej, wedle którego szczęście jednostki zależy od szczęścia ogółu. Julek, żarliwie pragnący nauki, słuchał uważnie, wyczekując, jak się to dla niego skończy.
Zasmucony Marek widział nieużyteczność sporu i skierował się ku wyjściu. Żegnając się, powiedział:
— Jeszcze się zobaczymy, kochana pani, pogadamy i spodziewam się, że nawrócę panią do mego zamiaru wykształcenia Julka na nauczyciela.
— Dobrze, panie Froment, ale niech pan uważa, żeby to nas ani grosza nie kosztowało, bo i tak będą wydatki.
Wróciwszy do siebie, Marek pogrążył się w gorzką zadumę. Równie jak u Bongard’ów, przeżył u Doloir’ów wspomnienie dawnych odwiedzin w dniu aresztowania Simon’a. Nieszczęśni ci ludzie, żyjący w ucisku społecznym, skazani na pracę nad siły, broniący się obojętnością, nie zmienili się w swej ciemnocie, nie chcieli wiedzieć o niczem ze strachu, by nie popaść w większą nędzę. Dzieci ich były z pewnością więcej uświadomione, lecz świadomość ich była mętną, niedostateczną, by stanąć w obronie prawdy. Wobec wrośniętego w ziemię Fernanda Bongard’a, August i Karol Doloir’owie postąpili nieco, zaczynali rozumować, nie wierzyli bezsensownym bajkom, ale ileż drogi muszą jeszcze przebyć ich dzieci, aby się zupełnie wyzwolić! Smutno było myśleć, że postęp szedł tak powoli, trzeba jednak było i tem się zadowolić, by mieć odwagę do ciężkiej pracy nad kształceniem i wychowywaniem dzieci.
Innego dnia Marek spotkał urzędnika Savin’a, z którym miewał kilka razy przykre sprzeczki, podczas, gdy dwaj synowie bliźniaki, tego zgorzkniałego biedaka, Achilles i Filip uczęszczali do szkoły. Savin wówczas był wystraszonym narzędziem Kongregacyi, a chociaż udawał niezależnego, surowego i pochmurnego republikanina, drżał zawsze z obawy gniewu swych zwierzchników i czuł się obowiązanym służyć Kościołowi przez politykę. Przytem zdarzyły się dwa wypadki, które ostatecznie zalały mu serce goryczą. Najprzód córka jego, owa ładna Hortensya, wzorowa uczennica, której gorącą pobożnością panna Rouzaire się szczyciła, w gruncie rozkosznie przewrotna i przedwcześnie dojrzała, w szesnastym roku oddała się jakiemuś parobkowi od mleczarza. Zrozpaczony i upokorzony ojciec, widząc, że jest w ciąży, musiał ją wydać za tego prostaka, on, który licząc na jej piękność, marzył iż poślubi syna którego ze zwierzchników. Później zadała mu zatrutą, wiecznie krwawiącą ranę zdrada żony, słodkiej, tkliwej Małgosi, którą gwałtem wysyłał do kościoła i spowiedzi, gdyż w chorobliwej zazdrości uważał, że religia jest jedynym hamulcem na przewrotność kobiecą. Narzucił jej na spowiednika, przeora Kapucynów, ojca Teodozego, czarnego mnicha, marzenie wszystkich dewotek. Nie wiedziano dokładnie, co zaszło, chodziły jednak wieści o złapaniu na gorącym uczynku, o tem, jak mąż poszedłszy wieczorem po żonę do kaplicy, znalazł ją w ciemnym kącie, w objęciach spowiednika, z którym się zawzięcie całowali. Szarpany między wściekłością i strachem, nie zrobił skandalu, tem więcej jednak cierpiał, że wierną mu dawniej żonę, przez głupią zazdrość, sam popchnął do błędu. Dodawano, że mścił się okrutnie nad nieszczęsną, dom na piekło zmieniając.
Obecnie przez nienawiść do księży i mnichów, sam garnął się do Marka. Wychodził właśnie z biura z miną gorzką i ogłupioną przez robotę podobną do wykonywanej przez starego, maszynowego konia; ujrzawszy Marka ożywił się trochę.
— A, rad jestem, że pana spotykam, panie Froment... Proszę, zajdź pan ze mną do domu. Mam zmartwienie z tym próżniakiem Filipinem, a pan jedynie mógłbyś do niego przemówić.
— Chętnie — odrzekł Marek, rad zawsze zbierać obserwacye.
W ponurem mieszkanku, przy ulicy Fauche, zastali panię Savin ładną mimo jeszcze czterdziestu czterech lat, zajętą wykończaniem paciorkowych kwiatów, które musiała zaraz odnieść. Od czasu swego nieszczęścia, Savin nie ukrywał się z tem, że żona pracuje jak prosta robotnica, uważając zapewne, iż w ten sposób pokutuje za winę. Dawniej dumnym był, gdy wychodziła z nim, jak dama w pięknym kapeluszu, teraz znosił, że w roboczym fartuchu zarabiała na życie. Sam zresztą również się zaniedbywał, nie zawsze nosił tużurek. Od progu zaraz krzyknął.
— Znowu zawaliłaś cały pokój! Gdzież posadzę pana Froment?
Łagodna, nieśmiała, zarumieniła się i pospieszyła sprzątać pudełka i kłębki.
— Ależ, mój drogi, potrzebuję do roboty miejsca. Nie oczekiwałam cię tak wcześnie.
— Wiem, wiem. Ty nigdy mię nie oczekujesz.
Słowa te, mogące stanowić okrutną aluzyę, dopełniły jej zmieszania. Wybaczyć nie mógł, że znalazł ją w objęciach pięknego samca, kiedy on był marny, znękany pracą bez wyjścia w ciasnem biurze. Jako człowiek chorowity, gderliwy, zawistny wściekał się, czytając w jasnych oczach żony usprawiedliwienie wobec pokuty, na jaką ją wystawił, dając możność porównania między sobą, a kwitnącym zuchem, z którym ją zbliżył. Pani Savin spuściła głowę nad robotą.
— Proszę siadać, panie Froment — rzekł Savin. — Mówiłem panu, że ten oto duży chłopak doprowadza mię do rozpaczy. Ma blisko dwadzieścia dwa lata, probował już dwóch czy trzech rzemiosł i potrafi tylko patrzeć, jak matka pracuje i wybierać dla niej paciorki.
Filip siedział w kącie milczący i obojętny. Pani Savin ukradkiem rzuciła synowi czułe spojrzenie, na które odpowiedział słabym uśmiechem, jakby chcąc ja pocieszyć. Czuć było, że się rozumieją i podzielają swoje cierpienia. Dawny ponury, tchórzliwy i kłamliwy uczeń był teraz bladym i chorowitym chłopcem, do niczego nie miał energii, krył się pod skrzydłami dobroci matki, która wyglądała raczej na smutną i współczującą siostrę.
— Dlaczegoś mię pan nie posłuchał? — rzekł Marek. — Można było zrobić z niego nauczyciela.
— A co to, to nie! Wolę go mieć na karku... Cóż to za zawód, napychać sobie głowę naukami do dwudziestu lat, aby potem zarabiać jakieś sześćdziesiąt kilka franków na miesiąc, a do stu dojechać po dziesięciu latach służby?.. Teraz nikt już nie chce być nauczycielem, prości chłopi wolą tłuc kamienie przy drodze!
Marek nie odpowiedział wprost.
—Zdawało mi się, że skłoniłem pana co do Leona. Więc nie przeznaczasz go pan na nauczyciela?
— Na honor, nie! Umieściłem go u fabrykanta sztucznych nawozów. Ma ledwie szesnaście lat i już zarabia dwadzieścia franków... Podziękuje mi kiedyś za to.
Marek żałował, że się tak stało. Znał Leona w powijakach jeszcze, potem od lat sześciu do trzynastu miał go jako ucznia. Chłopiec dużo był inteligentniejszy od starszych braci i dobrze rokował nadzieje. Pani Savin martwiła się zapewne, że dziecko musiało przerwać nauki gdyż wzniosła piękne oczy i nieśmiało rzuciła smutne spojrzenie na Marka.
— Cóż pan mi radzi? — zaczął Savin. — Przedewszystkiem, proszę, niech pan zawstydzi tego próżniaka, że dnie spędza na niczem. Może pana posłucha, jako swego nauczyciela.
W tej chwili wszedł Achilles, wracając z biura komornika. Zaczął, mając lat piętnaście, używany do posyłek, przebywał już od lat siedmiu, a jeszcze nie zarabiał na swoje utrzymanie, bledszy jeszcze i mizerniejszy od brata, bez zarostu, wyglądał na wyrostka i przypominał dawnego podstępnego i tchórzliwego ucznia, co dla uniknięcia kary gotów był zdradzić każdego kolegę. Zdziwił się, widząc nauczyciela i, przywitawszy go, zaraz złośliwie objawił nowinę:
— Nie wiem, co może być w „Małym Beaumontais“, ale u pań Milhomme wydzierają sobie numery. Pewnie znowu coś o tej wstrętnej sprawie.
Marek znał artykuł, było to bezczelnie kłamliwe sprostowanie braciszka Gorgiasza. Skorzystał jednak ze sposobności, by wybadać chłopców.
— Napróżno — odrzekł — „Mały Beaumontais“ wymyśla, historye zakopanych milionów i podaje zaprzeczenia faktów dowiedzionych, niewinność Simon’a wszyscy zaczynają uznawać.
Bracia bliźniaki zlekka wzruszyli ramionami. Achilles odpowiedział przeciągając.
— Zakopane miljony mogą imponować tylko głupcom; zresztą zbyt wiele kłamią, to widoczne. Ale, co u licha, nam do tego?!
— Jakto, co do tego? — spytał zdumiony nauczyciel.
— No tak, co może nas obchodzić ta cała sprawa, którą nas nudzą od tak dawna.
Marek zaczął się zapalać.
— Żal mi was, moje chłopcy. Czy uznajecie niewinność Simon’a.
— No, tak. Nie wszystko to tam jasne, ale czytając uważnie, wydaje się, że jednak może jest niewinny.
— I wobec tego nie oburzacie się, że siedzi w więzieniu?
— Zapewne, że to wcale nie zabawne dla niego. Ale nie on jeden jest niewinnie karany! Niech go sobie uwolnią, nie mam nic przeciwko temu. Zresztą dosyć się ma osobistych przykrości, po co sobie życie zatruwać cudzemi nieszczęściami.
Filip przemówił cicho:
— Nie zajmuję się historyą, gdyż zbyt wiele sprawia mi przykrości. Gdyby się miało władzę, obowiązkiem byłoby działać. Ale jeżeli nie można zaradzić, czy nie lepiej nic nie wiedzieć i siedzieć spokojnie?
Próżno Marek powstał przeciw temu nizkiemu egoizmowi, który uważał za najgorszą dezercyę. Protest wszystkich, nawet najbiedniejszych, najsłabszych stanowi wielki głos, nieprzepartą wolę ludu. Nikt nie ma prawa usuwać się od obowiązku, jeden czyn może czasem zmienić postać rzeczy. Nieprawdą jest wreszcie, że w tej walce chodzi o interesy jednostki, członkowie całego narodu są zainteresowani, każdy, występując w obronie cudzej wolności, ochrania zarazem swoją. Przytem co za wyborna sposobność za jednym zamachem wykonać robotę całego wieku powolnego postępu społecznego i politycznego. Z jednej strony wszystkie potęgi wstecznictwa, złączone przeciw niewinnemu w celu podtrzymania starego rusztowania katolicyzmu i monarchii; z drugiej — wszystkie siły przyszłości, umysły żądne wolności i wiedzy, z czterech stron świata przybyłe w imię prawdy i sprawiedliwości. Ci ostatni powinni zrobić wysiłek, by powalić pierwszych i zagrzebać ich pod spruchniałemi szczątkami starego, spękanego rusztowania. Sprawa ma szersze ramy: nie jest wypadkiem jednego nieszczęśliwca, niesłusznie skazanego. On staje się wcieleniem męki całej ludzkości, którą wyrwać należy z wiekowych kajdan. Uwolnienie Simona, to oswobodzenie Francyi w pochodzie ku godności i szczęściu.
Marek zamilkł nagle, widząc, że Achilles i Filip patrzą na niego osłupiali, mrużąc blade oczy.
— Co pan opowiada, panie Froment? Jeżeli pan w sprawie widzi tyle rzeczy, my nie możemy nadążyć za panem. Nie rozumiemy.
Śmiejąc się drwiąco, ruszając ramionami, Sarin słuchał dotąd, nie przerywał. Nakoniec wybuchnął, zwrócony ku nauczycielowi:
— Wszystko to głupstwa, za przeproszeniem pana. Niewinność Simona to rzecz bardzo wątpliwa! Nie kryję, że pozostałem przy dawnem zdaniu i nie chcę nic czytać; dałbym się raczej zabić, niż zmusić do przełknięcia jednego wiersza ze śmiecia, które się drukuje. A chwalić Boga, nie mówię tego z miłości dla księży! Wstrętne bydło, niech ich zaraza wydusi! Tylko religia jest religią. To tak jak wojsko, co jest krwią Francyi, Jestem republikaninem, francmasonem, nawet socyalistą, w dobrem znaczeniu tego słowa, przedewszystkiem jednak jestem Francuzem, nie chcę, aby naruszano to, co stanowi wielkość mojej ojczyzny. Simon jest winny, wszystko za tem przemawia: uczucie ogółu, dowody, przedstawione w sądzie, wyrok, obrzydliwe intrygi prowadzone przez żydów dawniej i teraz aby go uwolnić. Gdyby zaś cudem jakim nie był winny, byłoby to nieszczęściem dla kraju. Musi bezwarunkowo być winnym.
Przed takiem upartem zaślepieniem Marek zrezygnował. Miał już odejść, gdy nadeszła Hortensya z siedmioletnią córeczką Lolą. Nie była to dawna ładna Hortensya, lecz kobieta, przygnębiona troskami ubogiego gospodarstwa. Savin niezbyt dobrze ją przyjmował, gdyż jego pycha małego urzędniczka cierpiała nad tem, że musiał wydać córkę za uwodziciela, prostego mleczarza. Jedynie inteligentna, miła Lola łagodziła gorzki stosunek.
— Dzień dobry dziadzi, dzień dobry babci... Znowu byłam pierwsza z czytania, panna Mazeline dała mi medal.
Była tak rozkoszna, że pani Savin porzuciła robotę i rozradowana wzięła ją pieszcząc na kolana! Dziewczynka zwróciła się do Marka, którego dobrze znała.
— Wie pan, panie Froment, jestem pierwsza. To ładnie być pierwszą?
— Tak, moja pieszczotko, bardzo ładnie. Wiem, że jesteś bardzo grzeczna... Trzeba zawsze słuchać panny Mazeline, bo ona zrobi z ciebie kobietę rozsądną, szczęśliwą i dającą szczęście wszystkim dokoła.
Hortensya siadła zakłopotana, Achilles i Filip spoglądali po sobie, chcąc się wymknąć. Savin mruczał głucho: da wszystkim szczęście, — to byłoby nowością, bo ani babka ani matka wcale jego nie uszczęśliwiły. Jeżeli panna Mazeline dokona cudu i z dziewczyny zrobi istotę porządną i użyteczną, to on sam pójdzie objawić to pannie Rouzaire. Następnie, zły, że żona odmłodzona, wyładniała, śmieje się z dzieckiem, tak szorstko przypomniał jej robotę, że ze łzami w oczach pochyliła głowę nad paciorkami.
Widząc, że Marek wstaje, powrócił do swej troski.
— Nic mi pan nie poradził dla tego próżniaka Filipa... Przez pana Salvan’a, który się przyjaźni z panem Le Barazer’em możeby się udało dostać dla niego jakie miejsce w Prefekturze.
— Rzeczywiście, można sprobować. Pomówię o tem z Salvan’em, przyrzekam panu.
Na ulicy Marek szedł powoli, z głową spuszczoną i rozważał rezultat trzech wizyt u rodziców swoich dawnych wychowańców. Achilles i Filip, synowie urzędnika Savin’a okazywali umysł dojrzalszy i swobodniejszy niż August i Karol, synowie mularza Doloir’a, którzy znowu wolni byli od grubej łatwowierności Fernanda, syna chłopa Bongard’a. U Savin’ów zauważył ślepy upór ojca, który niczego się nie nauczył i niczego nie zapomniał, wciąż drepcząc po tej samej błędnej ścieżce głupoty, podczas kiedy dzieci posunęły się nieco ku rozumowi i logice. Był więc zrobiony krok jeden i Marek musiał się nim zadowolić. Ze smutkiem jednak widział, jak mało się polepszyło po jego piętnastoletnich blisko usiłowaniach. Zadrżał na myśl, ile upartej pracy, poświęcenia, wiary wyłożyć muszą skromni nauczyciele elementarni, zanim biednych, cierpiących, ogłupionych, służalczych i poniżonych zdołają przerobić na ludzi świadomych i wolnych. Trzeba na to całych pokoleń. Nie przestawał myśleć o biednym Simon’ie i bolał, że nie może, jak zdrowego żniwa, zebrać ludu, kochającego prawdę i sprawiedliwość, zdolnego powstać i naprawić dawną krzywdę. Naród jego nie chciał być szlachetnym, wspaniałomyślnym, sprawiedliwym, — a tak był wierzył w niego! Raniło to jego umysł i serce, nie mógł się przyzwyczaić do myśli, że Francya może być tak bezmyślnie fanatyczną. Nagle ujrzał promienne zjawisko, małą Lolę inteligentną i szczęśliwą z pierwszeństwa w klasie. Odzyskał nadzieję. Przyszłość należy do dzieci. Czy te małe, rozkoszne istoty nie mogą stawiać olbrzymich kroków, jeżeli zdrowe i prawe umysły poprowadzą je do światła?
Dochodząc do szkoły, spotkał panię Férou i serce ścisnęło mu się smutkiem. Szła tamtędy; odnosząc robotę. Straciła starszą córkę po długich cierpieniach, raczej z nędzy niż z choroby, a z młodszą mieszkała w ohydnym kącie, gdzie obie zabijały się pracą, nie dającą im nawet dostatecznego pożywienia.
Marek, widząc, że się przemyka ze spuszczonemi oczami, zawstydzona swą nędzą, zatrzymał ją. Dawna tęga, przystojna blondynka o mięsistych ustach i wypukłych, jasnych oczach, zestarzała się przedwcześnie, zgarbiła i wynędzniała.
— Dzień dobry, pani Férou. Jakże tam idzie szycie.
Zmieszana zrazu, odzyskała śmiałość.
— Nigdy dobrze nie idzie. Próżno psujemy sobie oczy, jeżeli czasem dojdziemy we dwie do dwudziestu pięciu sous przez dzień, to wielki majątek!
— A co się stało z prośbą o wsparcie, którą pani podała do Prefektury, jako wdowa po nauczycielu?
— Nie odpowiedziano nam wcale, a jak się sama zdecydowałam pójść, to myślałam, że mię wpakują do kozy. Jakiś wysoki brunet z piękną brodą zapytał mię, czy sobie kpię z łudzi, że śmiem przypominać mego męża, sądzonego sądem wojennym dezertera, anarchistę którego musiano zastrzelić jak wściekłego psa. Tak mnie nastraszył, że uciekłam jak szalona.
Widząc współczucie w oczach Marka, mówiła zupełnie już śmiało:
— Mój Boże, biednego mego męża nazywać wściekłym psem! Pan go znał, jak byliśmy w Moreux. Marzył jedynie o poświęceniu, sprawiedliwości, braterstwie i tylko nędza, prześladowania i krzywdy doprowadziły go do szaleństwa... Opuszczając mię ostatecznie, powiedział: „Francya jest krajem straconym, wtrąconym przez księży w zgniliznę, zatrutym przez haniebne dzienniki, pogrążonym w takie błoto nieuctwa i łatwowierności, że nigdy się z tego nie wydobędzie...“ Widzi pan, miał słuszność.
— Nie, nie, pani Férou. Nie trzeba nigdy wątpić o swoim kraju.
Uniosła się.
— A ja panu mówię, że miał słuszność!.. Nie ma pan chyba oczu? Czy to nie hańba, co się dzieje w Moreux? Ten Chagnat, księża kreatura, wysila się, aby ogłupiać dzieci! Od lat już żaden nie zdał elementarnego egzaminu. A Jauffre, co nastąpił po panu w Jouville? Ten także dobrze pracuje ku zadowoleniu księdza Cognasse! Jeżeli tak dalej pójdzie, to można się spodziewać, że w przeciągu niespełna lat dziesięciu Francya oduczy się czytać i pisać!
Wyprostowała się i prorokowała, uniesiona nienawiścią i oburzeniem zgniecionej niesprawiedliwością społeczną kobiety.
— Słyszy pan, panie Froment, to zgubiony kraj, po którym nie można się spodziewać nic dobrego ani sprawiedliwego, który zejdzie do rzędu narodów umarłych, a na ciele jego siędzie katolicyzm jak zgnilizna i robactwo!
Wzburzona tą sceną, drżąca od długiej mowy, uciekła z miną niespokojną do przybytku cierpienia, gdzie na nią czekała blada milcząca córka.
Marek stał chwilę ogłuszony, zdawało mu się, że słyszy samego Férou. Tak, to był głos Férou z grobu podnoszący swój pesymizm, dziki protest zgnębionego pracownika! Po za przesadą urazy, dużo w nim było prawdy: Chagnat ogłupiał wioskę Moreaux, Jauffre pod ograniczonym i upartym kierunkiem księdza Cognasse prowadził dzieło zniszczenia w Jouville, wrząc głuchym gniewem, że mimo długich i wielkich zasług nie zrobiono go jeszcze dyrektorem w Beaumont. W całym zresztą kraju ważne dzieło elementarnego nauczania nie lepiej się miało. Prawie wszystkie szkoły w Beaumont zostawały w rękach nauczycieli i nauczycielek nieśmiałych, myślących jedynie o awansie i oszczędzających Kościół. Dewocka gorliwość panny Rouzaire ogromne miała powodzenie. Doutrequin, republikanin starej daty, który pod wpływem trosk patryotycznych poszedł do reakcyi, miał zawsze wielkie wpływy i cytowany był jako przykład młodym. Jakim sposobem mogli młodzi nauczyciele wierzyć w niewinność Simona i pracować nad upadkiem szkół księżych, jeżeli człowiek tej miary, bojownik z 1870 roku, przyjaciel założyciela Republiki, stawał po stronie kongregacyj w imię zagrożonej przez żydów ojczyzny? Na jedną taką pannę Mazeline, wytrwale pracującą w kierunku postępowym, na jednego Mignot’a, przykładem nawróconego i zyskanego dla walki o dobro, — iluż było tchórzów i zdrajców i jak powoli nauczyciele elementarni dochodzili do swobody umysłu, szlachetności i poświęcenia, pomimo posiłków, co rok przybywających ze Szkoły Normalnej! A jednak Salwan tam pracował nad odrodzeniem z wiarą gorącą, w przekonaniu, że jedynie skromny nauczyciel wybawi kraj od wyniszczenia klerykalnego, wówczas jednak, gdy sam się wyzwoli i zdolnym będzie wpajać uczniom prawdę i sprawiedliwość, Salvan zwykł był mawiać: wartość elementarnego nauczyciela stanowi o wartości narodu. Postęp dla tego idzie tak zwolna, że robota kształcenia dobrych wychowawców musi się rozkładać na pokolenia, jak z drugiej strony kilku pokoleń uczniów trzeba było na to, aby otrzymać naród sprawiedliwy, wolny od błędu i kłamstwa. Tak więc niefortunne wywiady i krzyk rozpaczy, grzmiący z mogiły Férou, obudziły w Marku gorączkę walki i zdwoiły jego wysiłki. Od niejakiego czasu zajmował się przeważnie instytucyami pozaszkolnemi, dążącemi do utrzymania stosunków między nauczycielami i dawnymi uczniami, których wedle prawa odbierano im, gdy kończyli lat trzynaście. Wszędzie się tworzyły towarzystwa Przyjacielskie, myślano, aby pojedyncze połączyć w związek towarzystw okręgowy, departamentalny, wreszcie utworzyć jeden związek na całą Francyę. Były jeszcze stowarzyszenia Opieki, Wzajemnej pomocy, Emerytalne i Dobroczynności. Najbardziej jednak pożądanemi dla celu, do którego dążył Marek, były wieczorne kursy dla dorosłych, przy szkołach gminnych. Panna Mazeline dała pierwsza przykład, uwieńczony ogromnem powodzeniem, urządzając w niektóre wieczory lekcye kucharstwa, hygieny domowej, doglądania chorych, przeznaczone dla dorosłych dawnych jej uczennic. Wobec napływu słuchaczek, poświęciła niedziele i miała poobiednie lekcye dla tych, co nie rozporządzały wieczorami. Wyznawała, iż jest niezmiernie szczęśliwą, że wpoiwszy w swoje dziewczynki o ile możności najwięcej prawdy, może im dopomódz, aby były dobremi żonami i matkami, rozsiewającemi wkoło siebie wesołość, zdrowie i szczęście. Za jej przykładem Marek otwierał szkołę trzy razy na tydzień wieczorem, zwołując dawnych uczniów i starał się dopełnić ich wykształcenie w praktycznych kwestyach życia. Rzucał w młode umysły pełną garścią dobre nasienie, licząc, że dostatecznie będzie wynagrodzony za trud, jeżeli chociaż jedno na sto ziarno wyrośnie i wyda owoc. Nadewszystko zajmował się rzadkimi uczniami, których zdołał pociągnąć do zawodu nauczycielskiego. Zatrzymywał ich najdłużej, przygotowywał do egzaminu do Szkoły Normalnej, oddawał się im całkowicie. Tym chłopcom poświęcał niedzielne popołudnia, z których się cieszył, jak z najweselszej zabawy.
Do zwycięztw zaliczał, iż zdołał przekonać panią Doloir, która pozwoliła mu nadal uczyć Julka, aby mógł wstąpić do Szkoły Normalnej. Był już tam jeden z dawnych uczniów, drogi jego sercu Sebastyan Milhomme, którego matka, pani Aleksandrowa znowu zajęła w sklepie miejsce obok bratowej, pani Edwardowej, odkąd kwestya niewinności Simon’a podniosła opinię szkoły świeckiej. Trzymała się jednak nieco na uboczu, aby nie odstraszać zawsze przemożnej klienteli klerykalnej. Drugi rok już był w Szkole i stał się również ulubieńcem Salvan’a, który z rozkoszą liczył na niego, jako na posła dobrego słowa po wsiach odległych. Ostatnich wakacyj Marek miał przyjemność powierzyć staremu przyjacielowi drugiego ucznia, Józefa Simon’a, syna niewinnej ofiary, który pomimo niemiłych przeszkód, postanowił być nauczycielem, aby zwyciężyć na tem polu, na którem jego nieszczęśliwy ojciec tak tragicznie walczył. Sebastyan i Józef spotkali się w Szkole, ożywieni jednakową wiarą i gorliwością i węzeł dawnego koleżeństwa w ścisłą zawiązali przyjaźń. Mając wolne popołudnie, z największą przyjemnością przybiegali obydwaj do Maillebois, aby się zobaczyć z dawnym nauczycielem.
Wśród zwolna płynących zdarzeń Marek czekał ciągle, miotany nadzieją lub rozpaczą. Próżno spodziewał się, że Genowefa uświadomiona, uleczona moralnie — powróci; obecnie jedyną pociechą jego, stałą nadzieją była spokojna wytrwałość Ludwini. Przychodziła do niego, wedle obietnicy co niedziela i czwartek, zawsze wesoła i pełna słodkiej energii. Gdy sama nie mówiła, nie śmiał jej wypytywać o matkę; nie chciała zapewne poruszać smutnego tematu, nie mając dobrych do oznajmienia nowin. Miała już blizko szesnaście lat, z wiekiem coraz lepiej rozumiała ranę, od której wszystko troje cierpieli i pragnęła niezmiernie stać się pojednawczynią i lekarką, doprowadzić do zgody ukochanych rodziców. Niekiedy, widząc w oczach ojca bolesny niepokój, mówiła o okrutnem położeniu, nad którem, milcząc, cierpieli.
— Mama nie jest jeszcze zdrowa, trzeba ją bardzo oszczędzać, nie śmiem z nią mówić jak z przyjaciółką. Nie tracę jednak nadziei; są chwile, kiedy mnie bierze w objęcia i mocno ściska ze łzami w oczach. Prawda, że czasem znów jest ostra i niesprawiedliwa, mówi, że jej nie kocham, skarży się, że nikt nigdy jej nie — kochał... Widzi tatuś, trzeba jej okazywać wiele dobroci, bo musi strasznie cierpieć, myśląc, że nigdy nie zadowoli swojej potrzeby kochania.
Marek wołał w uniesieniu:
— Czemuż nie powróci? Ja kocham ją śmiertelnie i gdyby ona mnie kochała, moglibyśmy być tak szczęśliwi!
Łagodnie, ruchem pełnym pieszczoty i smutku, Ludwinia kładła mu na usta rękę.
— Nie, nie! ojcze, nie mówmy o tem. Źle zrobiłam, żem zaczęła, to powiększa nasze cierpienia... Trzeba czekać... Teraz jestem z mamą i muszę ją kiedyś przekonać, że my tylko oboje ją kochamy. Usłucha mnie wtedy i wrócimy.
Innym razem przychodziła do ojca z błyszczącemi oczami i stanowczą miną, jak po stoczonej walce. Zgadywał, mówił jej.
— Miałaś znów przeprawę z babką.
— Aha, poznaje tatuś! Znowu mnie rano trzymała całą godzinę, zawstydzając i grożąc z powodu pierwszej komunii. Mówi do mnie jak do najostatniejszej, przepowiada mi najokropniejsze męczarnie w piekle, zdumiewa się i oburza na mój niepojęty, jak mówi, upór.
Marek rozjaśniał czoło pocieszony. Tak bardzo się był lękał, że jego dziecko ustąpi jak inne dziewczynki, szczęśliwy był zatem, widząc w niej wytrwałość i rozum, nawet gdy nie miała jego poparcia. Potem ogarniało go wzruszenie: wyobrażał sobie, jak żyła wśród różnych napaści, łajań i scen, które jej ciągle urządzano.
— Ileż trzeba ci odwagi, moje maleństwo! Muszą ci sprawiać przykrość te ciągłe kłótnie.
— O, nie kłótnie, tatusiu! Zbyt wiele okazuję szacunku babci, aby się z nią kłócić. Ona się gniewa i piorunuje nieustannie, a ja słucham z miną, pełną szacunku i nie pozwalam sobie na żadną uwagę. A kiedy powtórzy ze trzy razy swoje kazanie, wtedy odpowiadam łagodnie: „Trudno, babciu, obiecałam tatusiowi, że poczekam do dwudziestu lat, zanim postanowię czy przystąpić czy nie do pierwszej komunii i dotrzymam bo przysięgłam. Rozumie tatuś, zawsze powtarzam to zdanie, umiem je napamięć i nie zmieniam ani słowa. To mój puklerz. Czasem żal mi tej biednej babki, tak wpada we wściekłość i trzaska mi drzwiami przed nosem, jak tylko zacznę moj frazes.
W głębi serca cierpiała nad tą ciągłą wojną, ale widząc radość ojca, pieszczotliwie brała go za szyję.
— Niech tatuś będzie spokojny, jestem nieodrodną córką tatusia. Nikt, nigdy mnie nie skłoni do zrobienia czegoś, czego postanowiłam nie robić.
Musiała również stoczyć walkę o to, aby uczyć się dalej, gdyż postanowiła niezmiennie być nauczycielką. Szczęściem miała po swojej stronie matkę, która popierała jej zamiary wobec niepewnego jutra, zaniepokojona tem, że babka Duparque trwoni fortunkę na religijne instytucye. Od czasu jak Ludwinia zamieszkała z matką, babka, dla dokuczania Markowi, zażądała od nich, aby płaciły za utrzymanie, co mocno obciążało szczupłą pensyę Marka. Spodziewała się może, iż odmówi, zrobi awanturę, czego tak pragnęli jej tajemni doradcy! Marek jednak, zadawalając się sam byle czem, przystał natychmiast, rad być ojcem i podporą rodziny. Posiłek, który spożywał z Mignot’em stał się niesłychanie skromnym. Nie cierpiał przecież nad tem, wystarczało mu, że Genowefę wzruszyła jego bezinteresowność i że z tego powodu popierała zamiar Ludwini zostania nauczycielką, dla zapewnienia sobie niezależnej przyszłości. Ludwinia otrzymała już dyplom elementarnego nauczania i pracowała z panną Mazeline, przygotowując dyplom wyższy, co znowu stało się powodem niemiłych zajść z babką Duparque, zirytowaną na tę modę pchania nauk do głowy dziewczynom, dla których dostateczną jest znajomość katechizmu. Ponieważ zaś Ludwinia zawsze odpowiadała jej z respektem „tak, babciu... zapewne, babciu...“ wpadała w srogi gniew i atakowała Genowefę, która stawiała jej opór.
Słysząc to, Marek wyraził zdziwienie.
— To mama sprzecza się z babką? — spytał.
— O, tak, tatusiu. Kilka razy nawet. I mama nie zadaje sobie tyle trudu, co ja. Unosi się, krzyczy, a potem idzie się dąsać do swego pokoju, jak dawniej robiła u nas.
Słuchał, nie śmiąc wyrazić radości i nadziei, co się w nim budziła.
— A czy pani Bertliereau wtrąca się do sprzeczek?
— E, babcia Berthereau nigdy nic nie mówi. Myślę, że jest po naszej stronie, ale ze strachu nie śmie nas podtrzymywać. Wygląda na bardzo smutną i chorą.
Znowu jednak płynęły miesiące, a nadzieje Marka się nie spełniały. Rzadko i ostrożnie wypytywał córkę, gdyż nie chciał z niej robić szpiega, donoszącego mu o tem, co się dzieje w ponurym domku przy Placu Kapucynów. Czasem nie mówiła nic przez tygodnie całe, a on popadał w beznadziejny niepokój. Pocieszał się tylko miłemi godzinami spędzanemi dwa razy na tydzień z córką. Często dwaj uczniowie Szkoły Normalnej, Józef Simon i Sebastyan Milhomme przybywali z Beaumont koło godziny trzeciej i zostawali w Maillebois do szóstej, z przyjemnością spotykając się z dawną towarzyszką, Ludwinią, równie jak oni pełną młodocianego zapału i wiary. Wesołe lub poważne ich rozmowy ożywiały na długo samotne mieszkanie nauczyciela. Marek niezmiernie lubił te zebrania; czasem prosił Józefa, aby przyprowadził z sobą siostrę, Sarę, od Lehman’ów, do których zawsze chodził na przywitanie. Zapraszał również przez Sebastyana panię Aleksandrową. Pragnął gromadzić około siebie wszystkich porządnych ludzi, wszystkie siły przyszłości. W przyjacielskich tych zgromadzeniach, odzywały, przybierając charakter poważny i czuły, dawne sympatye między Sebastyanem i Sarą, Józefem i Ludwinią, Marek zaś uśmiechnięty, ufny w zwycięztwo tych bojowników jutra, pozwalał działać naturze i dobroczynnej miłości.
Przewlekanie czynności Sądu Kasacyjnego zaczynało już doprowadzać do rozpaczy Marka i Dawida, gdy nagle otrzymali od Delbos’a list, zawiadamiający, że ma dla nich ważną nowinę. Natychmiast udali się do niego. Wielką nowiną, mającą sprawić w Beaumont piorunujące wrażenie, było to, że Jacquin, budowniczy dyecezyi, prezydujący przysięgłych, którzy skazali Simon’a, po długiej, okrutnej walce, zdecydował się oczyścić swoje sumienie. Człowiek ten, pobożny, uczęszczający do spowiedzi i komunii, miał wiarę skrupulatną i głęboką uczciwość, która spowodowała, iż zaczął się niepokoić o swoje zbawienie, zapytując siebie, czy ma prawo taić dłużej prawdę bez narażenia się na potępienie wieczne. Mówiono, że zwykły jego spowiednik nie śmiał wypowiedzieć się w danym wypadku i poradził mu zwrócić się do ojca Crabot’a. To było przyczyną, że architekt tak długo taił prawdę, gdyż ojciec Jezuita w imię politycznych interesów Kościoła zabraniał mu mówić. Jacquin jednak właśnie przez niepokój chrześcijanina, przez głęboką wiarę w Chrystusa, który zstąpił na ziemię, aby zapewnić tryumf prawdy i sprawiedliwości, nie mógł dłużej utrzymać strasznej tajemnicy. Prawda, której posiadanie paliło go dzisiaj, był to dokument, okazany przez prezydującego przysięgłym, a zatajony przed obrońcą i oskarżonym. Wezwany do sali obrad, aby objaśnić przysięgłych co do zastosowania kary, prezydujący pokazał im, otrzymany po zamknięciu rozpraw, sławny ów list Simon’a do przyjaciela z przypiskiem, podcyfrowanym podobnie jak wzór kaligraficzny. Do tego to dokumentu czynił aluzyę ojciec Philibin w głośnem zeznaniu, kiedy zawołał, że na własne oczy widział dowód winy Simon’a, lecz związany tajemnicą spowiedzi, więcej powiedzieć nie może. Obecnie dowiedziono, że list był w istocie pisma Simon’a, lecz przypisek i cyfry stanowiły fałszerstwo bezczelne i tak niezręczne, że dziecka oszukaćby nie mogło.
Dawid i Marek zastali Delbos’a tryumfującego.
— No, nie mówiłem wam? Już i bezprawna komunikacya dowiedziona! Jacquin napisał do Prezesa Sądu Kasacyjnego, wyznając prawdę i prosząc o przesłuchanie... Wiedziałem, że list Simon’a jest w aktach, wiedziałem, że Gragnon nie śmiałby go zniszczyć! Przewąchałem fałsz, czułem rękę strasznego ojca Philibin’a... A, ten ciężki, pospolity człowiek, przy rozpatrywaniu sprawy, okazuje się prawdziwym geniuszem podstępu i zuchwalstwa. Widzicie, nie dość mu było oderwać pieczęć na wzorze kaligraficznym, sfałszował jeszcze list Simon’a i tak pokierował, aby zdecydować przysięgłych w ostatniej chwili. Fałszerstwo bowiem jest z pewnością jego dziełem.
Dawid, tak często zawodzony, lękał się jeszcze.
— Czy jednak jesteś pan zupełnie pewnym, że ten Jacquin, architekt dyecezyi, zależny od księży, w wyznaniach swoich dojdzie do ostatka?
— Jestem przekonany... Nie znasz pan Jacquin’a. Nie zależy od księży. Jest to jeden z rzadkich chrześcian, zależnych jedynie od swego sumienia. Opowiadano mi rzeczy nadzwyczajne o jego rozmowach z ojcem Crabot’em. Jezuita zaczął bardzo zgóry, chcąc go zmiażdżyć w imię swego despotycznego Boga, który odpuszcza, a nawet uświęca najgorsze czyny, kiedy idzie o dobro Kościoła. Jacquin odpowiadał mu również w imię Boga, lecz swego Boga dobroci i sprawiedliwości, Boga niewinnych i prawych, który nie uznaje błędu, kłamstwa i zbrodni. Chciałbym być obecnym przy tej wspaniałej walce między człowiekiem wierzącym i agentem politycznym upadającej hierarchii. I, dodawano, że w końcu jezuita się upokorzył i na klęczkach go prosił, nie zdołał go jednak odwrócić od spełnienia obowiązków.
— Zapewne; nie utrzymuję, że dostrzegł zaraz swój obowiązek. Najprzód, przez całe lata nie wiedział, że zakomunikowanie listu przysięgłym było nieprawne. Większość przysięgłych nie ma wyobrażenia o prawach i spuszcza się we wszystkiem na wyższych urzędników sądowych. Następnie, choć nosił się z wyrzutami sumienia, wahał się widocznie z obawy skandalu. Nie zrozumiemy nigdy walk i niepokojów tego człowieka, który pod grozą potępienia przystępował do spowiedzi i komunii. Zapewniam was jednak, że od chwili, jak się upewnił, że dokument był fałszywy, nie wahał się wcale, postanowił mówić, choćby to miało pociągnąć za sobą zawalenie się katedry świętego Maxencyusza, w przekonaniu, że służy swemu Bogu.
Następnie, z radością człowieka, co po długich wysiłkach, zbliża się do celu, Delbos streścił położenie.
— Według mego zdania, rewizya jest postanowioną. Mamy dwa nowe fakty, których się domyślałem, ale których trudno było dowieść. Po pierwsze: wzór kaligraficzny pochodzi od braciszków i podpis nie jest Simon’a. Po drugie: prezydujący Gragnon nieprawnie zakomunikował przysięgłym dokument, który się okazał fałszywym. W tych warunkach niepodobieństwo, aby wyrok nie był skasowany przez Sąd.
Dawid i Marek odeszli promieniejący. W Beaumont powstał straszny harmider, gdy się dowiedziano o liście Jacquin’a, jego wyznaniu i zamiarze świadczenia. Prezes Gragnon, na którego uwaga powszechna była zwrócona, zamknął się w domu, nie przyjmował dziennikarzy, drapował się w wyniosłe milczenie. Mówiono, że nie błyska dobroduszną ironią wielkiego łowcy i amatora kobiet, że znękany jest wobec katastrofy, która mu groziła w chwili otrzymania emerytury i krzyża komandora. Żona jego, piękna pani Gragnon, przekroczywszy wiek czytania wierszy w towarzystwie młodych oficerów generała Jarousse’a, dokonała spóźnionego nawrócenia męża, przedstawiając mu korzyści pobożnej starości.
Chodził z nią do kościoła, spowiadał się, komunikował, słowem stał się gorącym katolikiem, co tłomaczyło namiętną gorliwość ojca Crabot’a z jaką przeszkadzał Jacquin’owi do oczyszczenia sumienia. Jezuita starał się nadewszystko wynagrodzić wiernego tej miary co Gragnon, dumę Kościoła. Całe zresztą sądownictwo broniło dawnego wyroku, jako swego dzieła, prawie arcydzieła, którego nie wolno było tknąć pod grozą obrazy ojczyzny. Pod pięknym pozorem oburzenia drżał niski strach, strach podły, wstrętny, strach przed więzieniem, przed żandarmami, nakładającymi ciężką łapę na wspaniałe, zdobne gronostajami, czerwone lub czarne togi.
Były prokurator, piękny Raul de la Bissonniere został przeniesiony do sąsiedniego miasta Morneay, gdzie truł się ostatecznie tem, że mimo giętkości wobec różnych ministeryów, nie może dosięgnąć Paryża. Sędzia śledczy Daix awansował również, lecz nie opuścił miasta. Żona jego, zawsze ambitna i żądna przepychu, dręczyła go po dawnemu, lecz rozchodziły się wieści, że Daix wymyka się z pod jej despotycznej władzy i podobnie jak Jacquin, dręczony wyrzutami sumienia, ma zamiar wyznać, jako niegdyś nikczemnie jej uległ i, wobec braku dowodów, nie wydał rozkazu umorzenia sprawy. W ten sposób cały Trybunał był w rozstroju, szarpany prądami gniewu i strachu przed kataklizmem, co znieść może spróchniałą budowę sprawiedliwości ludzkiej.
Polityczny świat w Beaumont niemniej był wzburzony i przerażony. Deputowany Lemarrois, mer miasta, czuł, że się nie ostoi na stanowisku radykalnego republikanina, że okropna katastrofa zniesie ustalone partye i wyrzuci na widownie żywe siły ludu. Salon inteligentnej pani Lemarrois, zawsze pełen gości, zwrócił się znowu w kierunku wstecznictwa. Widywano tam często deputowanego Marcilly, niegdyś przedstawiciela inteilgentnej młodzieży, nadzieję myślącej Francyi. Obecnie, unieruchomiony ciągłą obawą stracenia mandatu, popadł w rodzaj paraliżu politycznego, nie wiedząc zupełnie, gdzie leży jego korzyść osobista. Bywał tam również generał Jarousse, którego nicość moralna stała się zaczepną, odkąd nie myślano o żadnym zamachu Stanu. Zahukany był ostatecznie przez małą, czarną żonę, tak już wyschłą, że stała się cnotliwą. Niekiedy ukazywał się także prefekt Hennebise z żoną, oboje spokojni, pragnący żyć ze wszystkimi w zgodzie, gdyż takiem było życzenie rządu: żadnych awantur, uśmiechy i uprzejmość. Obawiano się niepomyślnych wyborów w departamencie, rozgorączkowanym wznowieniem sprawy Simon’a. Marcilly, a nawet Lemarrois, nie uwiadamiając się wzajemnie, postanowili przyłączyć się cichaczem do kolegów z reakcyi, którym przewodniczył Hektor de Sangleboeuf, aby zmiażdżyć kandydatów socyalistycznych. Chodziło im głównie o Delbos’a, gdyż powodzenie jego było pewnem, jeżeli wygra sprawę niewinnego męczennika. Ztąd świat polityczny zaniepokoił się również, dowiedziawszy się o wystąpieniu Jacquin’a, które rewizyę procesu czyniło nieuniknioną. Simoniści tryumfowali, antysimoniści byli chwilowo przybici. W Alejach Jaffres, promenadzie wielkiego świata, o niczem innem nie mówiono. Próżno „Mały Beaumontais“, dla zadowolenia swej klienteli, pisał co rano, że rewizya odrzuconą zostanie przez dwie trzecie głosów, nie uspakajało to rozpaczy przyjaciół Kościoła, bo obliczenia, którym się namiętnie oddawano po domach, wprost przeciwny dawały rezultat.
W wyższem ciele nauczycielskiem panowała dyskretna radość. Wszyscy byli przekonanymi Simonistami, lecz doznali byli tyle razy zawodu, że nie śmieli się cieszyć. Rektor Forbes myślał z uczuciem ulgi o chwili, kiedy będzie wybawiony od kwestyi nauczyciela z Maillebois, tego Marka Froment, z powodu którego ciągle znosił napaści od partyi wsteczników. Pomimo, iż postanowił nie mieszać się do niczego i zdać wszystko na inspektora akademii Le Barazer’a, z tym ostatnim jednak zmuszonym był roztrząsać potrzebę załatwienia kwestyi. Samemu Le Barazer’owi przebrało się już cierpliwości i przewidywał, że przyjdzie czas, kiedy jego mądra polityka zmusi go do poświęcenia Marka. Zwierzył się z tem Salvan’owi, który się mocno zmartwił. Wesoło też i radośnie przyjął Marka, przynoszącego mu wielką nowinę o pewności rewizyi. Uściskał go i zawiadomił o blizkiem niebezpieczeństwie, które mogło zażegnać jedynie pomyślne postanowienie Sądu.
— Moje drogie dziecko, gdyby rewizya nie przyszła do skutku, dostałbyś napewno dymisyę, gdyż zadaleko się posunąłeś i cała reakcya żąda twej głowy,.. Ach, jakże rad jestem, że wyjdziesz zwycięzko ty i szkoła świecka.
— A szkoła bardzo tego potrzebuje, bo strasznie mało zdobyła gruntu na błędzie i ciemnocie, pomimo osobistych usiłowań pana, aby ją obdarzać dobrymi nauczycielami.
Salvan zrobił zwykły giest niezachwianej nadziei.
— Zapewne, że trzeba kilku pokoleń, ale to nic nie znaczy: idziemy, zatem dojdziemy.
Co jednak najwięcej przekonywało Marka, że zaczyna zwyciężać, to zachowanie się inspektora elementarnego, pięknego Mauraisin’a, który, zobaczywszy go wychodzącego od Salvan’a, rzucił się ku niemu.
— Ach, kochany panie Froment, jakże rad jestem że pana spotykam! Tak mało jest sposobności widywania się po za obowiązkami służby!
Od wznowienia sprawy, Mauraisin’a pożerał śmiertelny niepokój. Odnaleziony wzór kaligraficzny, rożek oddarty przez ojca Philibin’a, fałsz nowo odkryty przejęły go obawą, iż poszedł złą drogą. Dotychczas otwarcie stawał po stronie antysimonistów w przekonaniu, że księża potrafią się zawsze wykręcić. Jeżeli jednak przegrają partyę, jakże on się z tego wydobędzie? Tracił głowę na myśl, że sprzymierzeńcy jego mogą nie być górą.
Nachylił się ku Markowi i szeptał mu do ucha, mimo że nikt nie przechodził ulicą:
— Wie kochany pan, że ja nigdy nie wątpiłem o niewinności Simon’a. W gruncie pewny byłem, tylko, nieprawdaż? my ludzie publiczni, musimy być tak ostrożnymi
Oddawna już Mauraisin czyhał na następstwo po Salvan’ie. Gdyby Simoniści mieli tryumfować, warto było skarbić sobie ich łaskę w wigilię zwycięztwa. Że jednak nie było ono zupełnie pewnem, lepiej było nie afiszować się w ich towarzystwie. Opuścił też wkrótce Marka, szepcąc mu na pożegnanie:
— Zwycięztwo Simon’a będzie naszem ogólnem zwycięztwem.
Za powrotem zauważył Marek zmianę w Maillebois. Spotkał dawnego mera Darras’a, który nie poprzestał, jak zwykle, na szybkim ukłonie, lecz zatrzymał go wśród ulicy i z dziesięć minut głośno, wesoło z nim rozmawiał. Darras od pierwszej chwili był simonistą, ale od czasu jak z żalem musiał ustąpić z merostwa przed klerykałem Philis’em i płonął nadzieją wyrugowania go na swoją korzyść, schował sztandar do kieszeni, stał się niemym, dyplomatyzował i szczelnie zamykał drzwi, zanim powiedział, co myśli. Jeżeli więc w biały dzień zapomniał się do tego stopnia, musiał wierzyć w blizkie uniewinnienie Simon’a. A że właśnie w tej chwili Philis spiesznie przechodził trotoarem z głową spuszczoną i skośnem spojrzeniem, rozśmieszony Darras rzucił Markowi porozumiewawcze spojrzenie i rzekł głośno:
— Hę? kochany panie Froment, co jednym sprawia przyjemność, gryzie innych. Co mnie dziś, jutro tobie.
Znać było w istocie wielki przewrót wśród publiczności. W ciągu kilku następnych tygodni Marek stwierdzał wzrastające codziennie powodzenie sprawy, której bronił. Najważniejszą miarą zdobytego terenu był list barona Nathan’a, bawiącego w la Dèsirade u zięcia, Hektora de Sangleboeuf, w którym prosił Marka o przybycie w celu pomówienia o nagrodzie, jaką chciał ustanowić dla szkoły świeckiej. Marek poczuł pretekst. Dwa czy trzy razy baron dawał po sto franków, które rozdawano najlepszym uczniom na książeczki kasy oszczędności. Zdziwiony i zaciekawiony Marek udał się do la Dèsirade.
Nie był tam od czasu, kiedy towarzyszył był Dawidowi, pragnącemu zwrócić uwagę wszechpotężnego barona na sprawę swego oskarżonego i uwięzionego brata. Pamiętał najdrobniejsze szczegóły tej wizyty, sposób, w jaki żyd u szczytu powodzenia, król finansowy, teść hrabiego Sangleboeufa pozbył się żyda biednego, przybitego powszechną nienawiścią. La Dèsirade stała się jeszcze wspanialszą i piękniejszą; milion wydano na nowe tarasy i fontanny, które placowi przed pałacem iście pański nadawały wygląd. Wśród wód szumiących i roju pląsających nimf doszedł do ganku, gdzie w liberyi zielonej ze złotem czekali dwaj lokaje. Jeden z nich zaprowadził Marka do saloniku, prosząc, by zaczekał. Marek, zostawszy na, chwilę sam, usłyszał niewyraźne głosy, dochodzące zapewne z sąsiedniego pokoju. Potem hałas dwojga drzwi, cisza i ukazanie się barona Nathan’a z wyciągniętą ręką.
— Proszę mi wybaczyć, kochany panie Froment, że pana trudziłem, wiem jednak, jak pan jest oddany swym uczniom, a właśnie chciałem podwoić sumę, jaką w ostatnich latach dawałem panu dla nich. Zna pan moje szerokie ideje, moje pragnienie nagradzania zasługi, gdziekolwiek się ukaże, bez względu na kwestye polityczne i religijne... Tak, tak, nie czynię żadnej różnicy między szkołami zakonnemi i świeckiemi, chodzi mi o Francyę.
Mówił w ten sposób dalej, a Marek patrzył na jego krótką, zgarbioną postać, żółtą twarz i duży nos na kształt dziobu drapieżnego ptaka. Doszło do jego wiadomości, że baron zbogacił się niedawno kradzieżą stu milionów w jakiejś aferze kolonialnej i kolosalną tą zdobyczą podzielił się z bankiem katolickim. Stał się zagorzałym wstecznikiem, gdyż w miarę jak gromadził miliony, uczuwał konieczność księży i wojska, aby bronili jego dóbr źle nabytych. Nie dość mu było, że przez córkę wszedł do starożytnej rodziny Sangleboeufów, lecz wypierając się swej rasy, afiszował zajadły antysemityzm, był monarchistą, militarystą, wielbicielem odwiecznych prześladowców żydostwa. Marek podziwiał w baronie mieszaninę pychy z niezmiernego majątku i wrodzonej pokory, wiecznego strachu przed prześladowaniem, strachu od którego bladły mu oczy, pilnujące drzwi, jak gdyby wobec najmniejszego niebezpieczeństwa gotów był pod stół się schować.
— Postanowione zatem — dodał baron po rozmaitych, tendencyjnie zawikłanych objaśnieniach — że rozporządzać pan będzie temi dwustu frankami wedle swego uznania, gdyż mam całkowite zaufanie do rozsądku pana.
Posłuchanie zdawało się skończone. Marek podziękował, ale jeszcze nie zrozumiał. Nawet polityczna potrzeba utrzymania dobrych ze wszystkimi stosunków, ani chęć znajdowania się w towarzystwie zwycięzców, jeżeli simoniści otrzymają przewagę, nie tłomaczyły tego wezwania zaszczytnego a bezużytecznego, tego zbyt dobrego przyjęcia w la Dèsirade. Odchodził już, gdy zagadka się wyjaśniła.
Baron Nathan, odprowadziwszy Marka do drzwi salonu, zatrzymał go z przebiegłym uśmiechem, jakby pod wpływem nagłego natchnienia.
— Kochany panie muszę popełnić niedyskrecyę... Gdy zawiadomiono mię o przybyciu pana, byłem z osobą, z bardzo poważną osobistością, która zawołała: „A, pan Froment, pragnąłbym bardzo chwilę z nim pomówić!“ Prawdziwy krzyk serca, upewniam pana.
Zamilkł i chwilę czekał zapytania Marka. Gdy jednak Marek się nie odzywał, rozśmiał się, w żart obracając.
— Byłby pan bardzo zdziwiony, gdybym powiedział nazwisko osoby.
Widząc jednak, że wciąż milczy przezornie, zawołał:
— Ojciec Crabot! Cóż, nie spodziewał się pan tego... Tak, ojciec Crabot, który przypadkiem był tu na śniadaniu. Wie pan, że zaszczyca moją córkę sympatyą i częstemi wizytami. Ojciec Crabot zatem wyraził chęć pomówienia z panem. Chociaż odmiennych od pana przekonań, jest to człowiek wielkiej zasługi. Dlaczego miałbyś pan odmawiać zobaczenia się z nim?
Marek, zrozumiawszy nakoniec, zaciekawiony, odparł spokojnie:
— Ależ nie odmawiam zobaczenia ojca Crabot’a. Jeżeli ma coś do powiedzenia, wysłucham go z ochotą.
— Wybornie! wybornie! — zawołał baron zachwycony powodzeniem swej dyplomacyi — zaraz go uprzedzę.
Znowu dwoje drzwi otworzyło się z kolei i niewyraźne głosy doszły do saloniku. Potem milczenie. Marek czekał dość długo. Zbliżywszy się do okna, ujrzał wychodzące na taras osoby, których głosy był słyszał. Poznał Hektora de Sangleboeuf i jego żonę, zawsze piękną Leę w towarzystwie najlepszej przyjaciółki, margrabiny de Boise, która, mimo pięćdziesięciu siedmiu lat, była jeszcze piękną ruiną. Następnie ukazał się baron Nathan, a w oszklonych drzwiach salonu rysowała się wysoka sylweta ojca Crabot’a, rozmawiającego z gospodarzami domu, uszczęśliwionymi, że mogą mu ustąpić miejsca, aby przyjmował gościa jak u siebie. Margrabina zdawała się mocno ubawiona tą historyą. Zamieszkała już na stałe w zamku, chociaż postanowiła sobie, że się usunie, skończywszy lat pięćdziesiąt, nie chcąc przez kokieteryę i życzliwość narzucać Hektorowi zbyt starej kochanki. Utrzymywano jednak, że jest zachwycająca, dlaczegóż więc miała przestać uszczęśliwiać młodą parę, Hektora, którego rozsądnie ożeniła, zamiast go wiązać ze swoją nędzą, Leę, której stała się najlepszą przyjaciółką, zastępując ją w obowiązkach zbyt ciężkich dla kobiety z temperamentem ospałym, kochającej tylko siebie? Więc chociaż czas płynął, szczęście stale gościło w la Dèsirade, w otoczeniu przepychu, akompaniamencie delikatnego uśmiechu i pobożnych błogosławieństw ojca Crabot’a.
Z giestów, z ruchu głowy zrozumiał Marek, że okrutny Sangleboeuf o grubej, rudej twarzy i wązkiem, ograniczonem czole, zżymał się na dyplomacyę, na zaszczyt, robiony anarchicznemu belfrowi, którego raczono przyjmować i wchodzić z nim w rozmowę. Chociaż za pięknych czasów swego kirasyerstwa nigdy się nie bił, nie przestawał mówić, iż cały świat wyciąć należy szablą. A margrabina, która go wykierowała na deputowanego, próżno, na wyraźny rozkaz papieża, starała się skłonić do pogodzenia się z republiką; zawsze pozostał malkontentem, wpadał w gniew w imię sztandaru i lubował się w wojskowych anegdotach. Ileż błędów popełniłby bez tej dobrej margrabiny! Była to jedna okoliczność więcej, którą usprawiedliwiała wobec siebie brak siły, aby go opuścić. Tym razem również musiała się wmieszać, łagodnie go pociągnęła i drobnemi kroczkami poszła ku parkowi miedzy mężem i żoną, wesoła i macierzyńska dla obojga.
Baron Nathan, żywo wrócił do salonu, zamknął oszklone drzwi i poszedł po Marka.
— Bądź pan łaskaw za mną, kochany panie Froment.
Poprowadził go przez salę bilardową, a potem otwierając drzwi do salonu, wpuścił Marka, a sam się usunął, rad z roli, którą odegrywał, gnąc kark w postawie, w której pokora rasy przebijała się pod próżnością finansowego mocarza.
— Proszę wejść, czekają na pana.
Sam nie wszedł, zniknął, zamknąwszy cicho drzwi, a Marek znalazł się wobec ojca Crabot’a, który w długiej, czarnej sukni stał pośrodku wspaniałej czerwonej ze złotem komnaty. Zapanowało milczenie.
Jezuita, odznaczający się szlachetną powierzchownością i pięknem, światowem ułożeniem, zdał się Markowi postarzałym: osiwiał, a twarz miał zniszczoną strasznemi troskami, które od niejakiego czasu burzą obijały się o jego głowę. Głos jednak zachował dawne pieszczotliwe, ujmujące dźwięki.
— Ponieważ okoliczności sprowadziły nas jednocześnie do tego gościnnego domu, wybaczy mi pan, że zażądałem rozmowy, której pragnąłem oddawna. Znam zasługi pana i umiem oddać cześć wszelkim przekonaniom, o ile są szczere, prawe i odważne, Mówił długo, obsypywał pochwałami przeciwnika, chcąc go ogłuszyć i zdobyć. Metoda jednak była zbyt znana, zbyt dziecinna, to też Marek, skłoniwszy się przez grzeczność, czekał z miną obojętną, starając się ukryć ciekawość, tem żywszą, iż wiedział, że taki człowiek musiał mieć ważne powody, jeżeli się zdecydował na podobną rozmowę.
— Jakże to godne pożałowania — zawołał nakoniec ojciec Crabot, — że nieszczęśliwe okoliczności dzielą godne siebie inteligencye! Są ofiary naszych waśni prawdziwie zasługujące na współczucie. Ot, naprzykład prezes Gragnon...
Nagle zatrzymał się, spostrzegłszy żywe poruszenie, którego nauczyciel nie mógł powstrzymać.
— Wymieniam jego, bo go znam dobrze. Jest moim penitentem i przyjacielem. Trudno spotkać szlachetniejszą duszę, bardziej prawe, większe serce. Wie pan w jak strasznem znajduje się położeniu, oskarżają go o fałsz — toż to ruina całej karyery sądowniczej. Sypiać nie może, dręczy się, obudziłby w panu litość, gdybyś widział jego agonię.
Teraz Marek zrozumiał. Chciano ocalić Gragnon’a, bo Kościół byłby poniżony przez upadek swego wszechpotężnego dotąd syna.
— Rozumiem jego troskę — odpowiedział wreszcie Marek — cierpi jednak za własną winę. Sadownik powinien znad prawo; nieprawna komunikacya, przez którą zawinił, okropną była w skutkach.
— Ależ zapewniam pana, że postąpił całkiem naiwnie! — zawołał jezuita. — List otrzymany w ostatniej chwili, wydawał mu się nieważnym. Trzymał go w ręku, idąc na wezwanie przysięgłych do sali obrad i sam nawet nie wie, jakim sposobem go pokazał.
Marek wzruszył zlekka ramionami.
— Niech więc to opowie nowym sędziom, jeżeli będzie rewizya procesu... Nie rozumiem dobrze, dla czego pan udaje się do mnie. Nic zaradzić nie mogę.
— O, niech pan tego nie mówi! Pod skromnymi pozorami jest pan człowiekiem wpływowym. Dlatego pomyślałem udać się do pana. W całej sprawie pan byłeś wolą myślącą i działającą. Jesteś pan przyjacielem rodziny Simon’a, zrobią, co pan im poradzi; czy nie zechce pan oszczędzić nieszczęśliwego, którego zguba nie jest konieczną?
Składał ręce i błagał z takim ogniem, że Marek ponownie popadł w zdumienie, czemu przypisać ten rozpaczliwy krok, natarczywość do tego stopnia niezręczną i niepolityczną. Czyżby jezuita sprawę, której bronił, uważał za straconą? czy miał specyalne wiadomości, że rewizya została postanowiona? Zrezygnował się i wyrzekał się dawnych swych pionków, zbyt dziś skompromitowanych. Biedny braciszek Fulgenty był to umysł mętny, chwiejny, a skutki jego działalności wprost zgubne. Nieszczęśliwy ojciec Philibin był niezawodnie pełnym wiary duchownym, lecz w charakterze miał niedostatki, na przykład rozpaczliwy brak zmysłu moralnego. Co zaś do zabójczego braciszka Gorgiasza — tego potępiał kompletnie: była to istota awanturnicza, stracona, prawdziwy wrzód Kościoła. Jeżeli ojciec Crabot nie głosił jeszcze niewinności Simon’a, niedalekim był przecież od przypisywania braciszkowi Gorgiaszowi wszelkich możliwych zbrodni.
— Widzi kochany pan, że się nie łudzę, lecz są inni ludzie, względem których byłoby doprawdy okrucieństwem kazać im pokutować za proste pomyłki. Pomóż nam pan ich ocalić, a my pana wynagrodzimy, przestając walczyć z panem na innych punktach.
Nigdy nie odczuł Marek mocniej swojej siły, siły prawdy. Przeciągał rozmowę, wywoływał dyskusyę, aby sobie wyrobić wyraźne przekonanie o wartości ojca Crabot’a. Zdziwienie Marka granic nie miało, gdy w miarę posuwania się w rozmowę przenikał przeciwnika. Taką nadzwyczajną nędzę argumentacyi, tak wyraźną niezręczność mógł mieć tylko człowiek próżny, przywykły do ślepego posłuszeństwa. Więc to był ten głęboki dyplomata, który wszystkich trzymał w grozie swym przebiegłym rozumem, którego rękę chciano widzieć we wszystkich ważnych wypadkach?! W przykrem tem, marnie przygotowanem spotkaniu przedstawił się jako ubogi, stropiony umysł, bez powodu zbytecznie się odkrywający, niezdolny do obrony swej wiary wobec zwyczajnie rozsądnego i logicznego przeciwnika. Miernota, poprostu miernota z pokostem światowych zalet, którego blask zwodził zdaleka. Rzeczywista jego siła leżała jedynie w głupocie trzody, w uległości, z jaką wierni gięli się przez niezaprzeczalną bezwzględnością jego twierdzeń. Wobec mierności człowieka zrozumiał Marek, że ma przed sobą zwykłego jezuitę na pokaz, przeznaczonego na to, by błyszczał i zachwycał, ale że po za nim inni, na przykład ojciec Poirier, prowincyał z Rozan, o którym nie mówiono wcale, kierowali wszystkiem z głębi swej kryjówki z głęboką, choć niepopularną mądrością.
Ojciec Crabot miał jednak tyle przebiegłości, iż spostrzegł, że wchodzi na fałszywą drogę i usiłował ile możności odzyskać grunt utracony. Rozmowa skończyła się na chłodnych uprzejmościach ze stron obu. W tej chwili baron Nathan, który musiał podsłuchiwać pode drzwiami, ukazał się ze skwaszoną miną, pragnąc jak najprędzej pozbyć się belfra, tak głupiego, że nie dostrzegł własnego interesu. Odprowadził go na ganek i patrzał za odchodzącym. Idąc przez ogród pomiędzy szumiącemi fontannami i marmurowemi nimfami, ujrzał Marek zdala, wśród drzew i krzewów margrabinę de Boise, jak czule uśmiechnięta, między przyjacielem Hektorem i przyjaciółką Leą przechadzała się zwolna.
Wieczorem tegoż dnia poszedł Marek na ulicę Tron do Lehmanów, gdzie naznaczył spotkanie Dawidowi. Zastał tam szaloną radość. Odebrano bowiem depeszę od jakiegoś przyjaciela z Paryża, który donosił, że Sąd Kasacyjny wydał nareszcie jednogłośnie wyrok, unieważniający wyrok sądu w Beaumont i odsyłający Simon’a przed sąd w Rozan. Dla Marka było to wyjaśnieniem i mniejszą mu się wydała niedorzeczność ojca Crabot’a. Widocznie dobrze powiadomiony, znał już nowinę i, wobec postanowionej rewizyi, chciał ocalić, co było możliwem do ocalenia. U Lechmanów płakano z radości: kończyło się długie nieszczęście! Józef i Sara ściskali zapamiętale Rachelę, postarzałą i wyczerpaną małżonkę i matkę. Wszyscy byli odurzeni blizkim powrotem opłakanego i długo oczekiwanego męża i ojca. Zapominano o obelgach i męczarniach, gdyż uniewinnienie było pewnem, ani w Maillebois ani w Beaumont nikt o tem nie wątpił. Dawid i Marek, dwaj pracownicy w dobrej sprawie, serdecznie wzruszeni, uściskali się gorąco.
Nazajutrz jednak powstały niepokoje. Simon tak niebezpiecznie zachorował w więzieniu, że przez długi czas niemożliwością byłoby sprowadzić go do Francyi. Długie miesiące upłynąć muszą zanim rozprawy nowego procesu będą mogły się zacząć w Rozan. W ten sposób niesprawiedliwość skorzysta, aby odżyć i znowu się krzewić w kłamstwie i nędznej ciemnocie tłumu.




III.

W ciągu roku, który jeszcze upłynął w trosce, niepokoju i walce, Kościół robił największe wysiłki, aby odzyskać swą potęgę. W trudnem, zewsząd zagrożonem położeniu grał rozpaczliwą stawkę, która w razie powodzenia mogła przedłużyć jego panowanie na jeden lub dwa wieki. W tym celu koniecznem było, żeby pozostał nauczycielem i wychowawcą młodzieży francuskiej, żeby utrzymał swą władzę nad dzieckiem i kobietą, nad ciemnotą biednych i maluczkich duchem, aby ich kształtować i urabiać na naród zabobonny, łatwowierny i uległy i łatwo nad nim panować. Dzień, w którym Kościół będzie miał odjęte prawo nauczania, w którym szkoły jego zostaną zamknięte i znikną, będzie początkiem blizkiego końca, nieuniknionego upadku wśród nowego narodu wyzwolonego, wzrosłego po za kłamstwem mnichów, w ideałach rozumu i swobodnej ludzkości. Chwila była ważna. Sprawa Simon’a, oczekiwany powrót i tryumf niewinnego mogły zadać najstraszniejszy cios szkole zakonnej, wywyższając szkołę świecką. Ojciec Crabot, który chciał ocalić prezesa Gragnon’a sam tak się skompromitował, że zniknął z pięknego świata i blady, drżący zamknął się w swej celi. Ojciec Philibin, zagrzebany w jakimś klasztorze w Rzymie, kończył a może skończył życie w pokucie. Braciszek Fulgenty, przeniesiony przez zwierzchników za karę głuchego niezadowolenia, które budził, a w skutek którego ubyła trzecia część uczniów ze szkoły braciszków w Maillebois, leżał ciężko, podobno, chory w odległej prowincyi. Braciszek Gorgiasz nakoniec zemknął w obawie uwięzienia, czując się opuszczonym przez przełożonych, gotowych poświęcić go jako kozła ofiarnego. Ucieczka jego ostatecznie rzuciła trwogę w szeregi obrońców Kościoła, którzy, mimo wielu przyczyn niepokoju, żyli tylko myślą wydania ostatniej, bezlitosnej bitwy, gdy sprawa Simon’a wytoczona zostanie przed sądem w Rozan.
Marek zmartwiony, że stan zdrowia Simon’a nie pozwala go sprowadzić do Francyi, przygotowywał się również do tej bitwy przewidując, że będzie decydującą. Prawie co czwartek dojeżdżał do Beaumont z Dawidem, często sam nawet, aby zaczerpnąć wiadomości. Szedł do Delbos’a, podsuwał mu pomysły, wypytywał go o najmniejsze wypadki tygodnia. Potem zachodził do Salvan’a, który go zawiadamiał o ulegającej ciągłej zmianie opinii miasta. Jednego czwartku, wychodząc ze Szkoły Normalnej, u końca alei des Jaffres, doznał wielkiego wstrząśnienia.
W odludnem miejscu, kędy po godzinie czwartej nikt nie przechodzi, w głębi krzyżujących się dróg, na ławce siedziała Genowefa z miną zgnębioną, zmęczoną i opuszczoną w zimnym cieniu katedry, który mchem pokrywał pnie starych wiązów.
Chwilę stał nieruchomy. Od czasu do czasu widywał Genowefę w Maillebois, lecz zawsze ze wzrokiem w dal utkwionym szła w towarzystwie pani Duparque na jakieś nabożeństwo. Tym razem nikt ich nie dzielił, stali oko w oko, w zupełnej samotności. Ona go także spostrzegła i patrzyła nań oczami; których zdawał się dostrzegać wielkie cierpienie i bezwiedną prośbę o ratunek. Zbliżył się, nieśmiało usiadł na ławce, zdala od niej, jakby się lękał, że ją rozgniewa i zmusi do ucieczki.
Cisza panowa-ła dokoła. Było to w czerwcu, słońce na czystem niebie skłaniało się ku hory zontowi, rzucając na liście złote strzały. Wieczorne podmuchy ochładzały upał. Marek wciąż patrzył na żonę w milczeniu, ze wzruszeniem widząc, że schudła, zbladła, jak po ciężkiej chorobie, w której piękność jej stała się bardziej subtelną. Dawna jej twarz, otoczona pięknymi jasnymi włosami, z wielkimi, namiętnymi lecz wesołymi oczyma, zeszczuplała i przybrała wyraz palącego niepokoju, dręczącego, niczem niezaspokojonego pragnienia. Nagle powieki jej drgnęły i dwie łzy, które starała się powstrzymać, spłynęły po policzkach. Widząc to zaczął mówić spokojnie, jak gdyby się rozstali wczoraj.
— Nasz mały zdrów?
Nie odpowiedziała zaraz, bojąc się zapewne zdradzić duszące ją wzruszenie. Czteroletni ich chłopczyk nie był już na wsi. Odebrała go od mamki i, mimo gderania babki, sama go wychowywała.
— Doskonale się miewa — odpowiedziała z lekkiem drżeniem w głosie, mimo że się starała również okazać obojętny spokój.
— A z Ludwini jesteś zadowolona?
— Tak. Wprawdzie nie zawsze robi, czego pragnę — ty pozostałeś panem jej umysłu — ale jest rozsądna, dobra, pracuje; nie mogę się na nią uskarżać.
Wzmianka o przyczynie ich rozstania, o komunii córki, sprowadziła kłopotliwe milczenie. Była to jednak uraza z dniem każdym słabnąca, gdyż dziewczynka wzięła na siebie całą odpowiedzialność, spokojnie oczekując dwudziestu lat, zanim zadecyduje, czy ma spełnić ten akt wiary. Słodką stanowczością tak znużyła matkę, że mówiąc o tem miała giest zniechęcenia, jak gdyby chodziło o długo oczekiwane szczęście, w które przestała wierzyć.
Po chwili ośmielił się zapytać.
— A ty moja droga? Byłaś tak chora, jak się czujesz teraz?
Wzruszyła beznadziejnie ramionami i znów powstrzymała łzy.
— O, ja! oddawna nie wiem sama, jak się mam. Co tam! muszę żyć, skoro Bóg daje mi siły potemu.
Tak był wzruszony, tak przejęty miłością i litością wobec jej cierpienia, że wyrwał mu się okrzyk niepokoju.
— Genowefo, moja Genowefo, co cię boli? co cię dręczy? Powiedz mi! O, gdybym mógł cię pocieszyć, uzdrowić!
Cofnęła się, widząc, że się do niej przysunął.
— Nie, nie! Nic wspólnego niema pomiędzy nami, nie możesz mi pomódz, mój przyjacielu, gdyż należymy do dwóch różnych światów... Ach, gdybym ci opowiedziała! Ale po co? Nie zrozumiesz.
Opowiedziała jednak. Wyznała swoją mękę, niepokój, z dniem każdym rosnący; mówiła krótkiemi, goraczkowemi zdaniami, nie spostrzegając nawet, że się spowiada, gdyż naszła na nią rozpaczliwa chwila, w której serce otwiera się i wylewa. Opowiedziała, jak po południu wyrwała się z Maillebois i bez wiedzy pani Duparque przybyła wyspowiadać się przed sławnym misyonarzem, ojcem Atanazym, którego rady i wielka pobożność rewolucyonizowały wszystkie dewotki w Beaumont. Był w mieście przejazdem, a zapewniano, że już dokonał massę cudownych uzdrowień kobiecych dusz niezadowolonych, dręczonych pragnieniem Jezusa. Błogosławieństwo jego i modlitwa wracały im spokój aniołów. Genowefa właśnie wyszła z kościoła, gdzie dwie godziny spędziła na modlitwie, wyznawszy na spowiedzi świętemu zakonnikowi swoje niezaspokojone pragnienie boskiego szczęścia. Ojciec Atanazy poprzestał na daniu jej rozgrzeszenia z tego, co nazywał zbytnią dumą i namiętnością ludzka i jako pokutę kazał jej zajmować się biednymi i chorymi. Próżno potem korzyła się i unicestwiała w najciemniejszym, najpustszym kacie kaplicy katedralnej, nie czuła zadowolenia ni spokoju, płonęła ciągle potrzebą całkowitego oddania się Bogu, a nie znajdywała szczęścia ukojenia ciała ani duszy?
Marek zaczął się domyślać prawdy i zadrżał nadzieją, mimo że go martwił widok znękanej żony. Widocznie ani ksiądz Quandieu, ani nawet ojciec Teodozy nie zdołali zaspokoić jej gwałtownej potrzeby kochania. Znała miłość, kochała zapewne zawsze mężczyznę, męża, z którym była rozłączona, a który ją ubóstwiał. Blady obraz, dający mistyczne rozkosze, pozostawiał w niej niezadowolenie i rozdrażnienie. Obecnie przez dumę tylko była upartą katoliczką, odprawiała coraz trudniejsze praktyki religijne, jak silne środki odurzające, aby uśpić gorycz i bunt zwiększających się coraz rozczarowań. Wszystko zapowiadało zbudzenie się w niej matki; odebrała małego Klemensa i sama się nim zajmowała, Ludwinię uważała za swoją pociechę i ulegała jej czułej dyplomacyi, dążącej do uzdrowienia jej i doprowadzenia zwolna do ojca i męża. Dobrym też znakiem było jej niezadowolenie ze strasznej babki i domku przy Placu Kapucynów, gdzie życie w zimnie ciszy i cieniu stawało się nieznośnem. Kryzys doprowadził ją do ostatecznej próby; udała się do wszechmocnego misyonarza, ponieważ ani ksiądz Quandieu, ani ojciec Teodozy nie zdołali jej dać Jezusa, pokryjomu przybiegła do cudownego spowiednika, a ten dał jej jako lekarstwo całkiem dziecinną pokutę.
— Droga moja — zawołał Marek, w uniesieniu tracąc wszelką ostrożność — brakuje ci domowego ogniska, które tak kochałaś, — dlatego jesteś niespokojna i udręczona! Zbyt wiele cierpisz, wróć, wróć do mnie, błagam!
Zacięła się w dumie i odparła:
— Nie, nie! nigdy do ciebie nie wrócę... Nie jestem nieszczęśliwa, to nieprawda. Ponoszę karę za to, że cię kochałam, że należałam do ciebie, że podzielałam twoje zbrodnie. Gdy się skarżę, babka słusznie mi to przypomina. Okupuję za ciebie piekło, we mnie Bóg karze ciebie, twoja to trucizna pali mię nieubłaganie.
— Moje biedne dziecko, mówisz rzeczy potworne. Doprowadzają cię tam do obłąkania. Jeżeli prawdą jest, że rzuciłem w twą duszę nowe ziarno, to ono właśnie zapewni kiedyś nasze szczęście. Zanadto byliśmy sobie blizcy, powrócisz zatem, nasze dzieci cię sprowadzą. Rzekoma trucizna, o której mówi niemądra babka, to nasza miłość, która nurtuje ci serce i która mi ciebie wróci!
— Nigdy!.. Bóg rzuciłby gromy na nas oboje. Wypędziłeś mię z domu swemi bluźnierstwami. Gdybyś mię kochał, nie odebrałbyś mi córki, zabraniając jej przystąpić do pierwszej komunii. Jak możesz żądać bym powróciła do bezbożnego domu, gdzieby mi niewolno było modlić się nawet?.. Ach, co za nędza, nikt mnie nie kocha i niebo nie chce się otworzyć przede mną!
Wybuchnęła płaczem. Marek zrozpaczony jej cierpieniem, uczuł, że próżnem byłoby męczyć ją dłużej. Godzina nie nadeszła. Nastało milczenie, zdała tylko w alejach słychać było głosy bawiących się dzieci.
Podczas żywej rozmowy zbliżyli się ku sobie na ławce. Siedzieli teraz zamyśleni z oczami utkwionemi w blaski zachodu. Marek przemówił pierwszy.
— Myślę, że nie uwierzyłaś, moja droga, w obrzydliwości, któremi pewni ludzie chcieli mię oczernić z powodu mego braterskiego stosunku z panną Mazeline
— O, nie! — odparła żywo — znam ją i ciebie. Nie myśl, że stałam się tak głupią, aby wierzyć we wszystko, co mi opowiadają.
Zmieszała się zlekka i dodała:
— Tak samo ze mną. Wiem, że zaliczono mię do trzody, z której ojciec Teodozy miał sobie stworzyć rodzaj miłosnej świty. Po pierwsze nie wierzę w tę świtę, — ojciec Teodozy może zanadto, jak na zakonnika, zadowolony z siebie, ale sądzę, że ma szczerą wiarę. Następnie, umiałabym się obronić, myślę, że nie wątpisz o tem.
Mimo głębokiego smutku, Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu. Widoczne zmieszanie Genowefy dało mu do zrozumienia, że ze strony zakonnika było jakieś nieudane pokuszenie, tłomaczace gorycz jej i zmianę spowiednika.
— Z pewnością nie wątpię — odpowiedział. — Ja również ciebie znam, wiem, że niezdolną jesteś do brudu. Nie obawiałem się dla ciebie ojca Teodozego, chociaż znam męża, który go złapał na miłosnej rozmowie z żoną... Żałuję tylko, że dano ci złą radę porzucenia poczciwego księdza Quandieu i oddania się w ręce pięknego mnicha.
Przelotny rumieniec Genowefy potwierdził jego domysły. Ojciec Crabot, z głęboką znajomością kobiety młodej i żądnej uczucia, poradził pani Duparque, aby usunęła wnuczę z pod wpływu księdza Quandieu i oddała ją ojcu Teodozemu. Zrobiono to pod pozorem, że stary, zbyt pobłażliwy proboszcz niewystarczającym był dla duszy egzaltowanej, potrzebującej energicznego kierownictwa. Piękny kapucyn miał dość władzy i wpływu, aby odegrać delikatną rolę zastępcy bóstwa i skłonić do adorowania go tę młodą kobietę, wykorzeniając z niej miłość dla męża, której była oddaną. Doktorowie Kościoła wiedzą, że tylko miłością zabija się miłość; osoba, która kocha, nigdy całkowicie nie należy do kościoła. Powrót Genowefy na drogę grzechu był nieunikniony, jeżeliby nie przestała kochać męża, lub nie zwróciła miłości gdzieindziej. Ojciec Teodozy jednak, jako słaby psycholog, pomylił się w sądzie o tej namiętnej a prawej penitentce i musiał popełnić jakąś brutalność. Przyspieszył w ten sposób kryzys, wywołał obrzydzenie i bunt istoty zbolałej, która nie odzyskawszy jeszcze zdrowego rozsądku, widziała przecież walącą się w gruzy mistyczną piękność Boga swego dzieciństwa.
Szczęśliwy z odkrycia nowego symptomatu przychodzenia do zdrowia, Marek spytał nieco złośliwie:
— Więc ojciec Teodozy nie jest już twoim spowiednikiem?
Zwróciła na niego jasne spojrzenie i odrzekła wyraźnie:
— Nie, ojciec Teodozy nie był dla mnie odpowiednim; powróciłam do księdza Quandieu który, jak słusznie utrzymuje babka, nie jest dość gorliwy, ale za to tak dobry, że często mię uspakaja.
Zamyśliła się chwilę. Potem wyrwało się jej półgłosem nowe wyznanie.
— Poczciwy człowiek, ani wie, o ile powiększył udręczenie w którem żyję, odkąd zrobił mi zwierzenie co do tej wstrętnej sprawy...
Urwała, ale Marek, palony ciekawością spytał.
— Sprawy Simon’a?.. Ksiądz Quandieu wierzy w niewinność Simon’a, prawda.
Spuściła oczy w milczeniu. Potem rzekła cicho.
— Tak, wierzy w jego niewinność, powiedział mi to w wielkiej tajemnicy w kościele, u stóp krzyża, wobec słuchającego nas Chrystusa.
— A ty, Genowefo, czy wierzysz teraz w niewinność Simon’a?
— Nie, nie wierzę, nie mogę uwierzyć. Powinieneś pamiętać, że nie byłabym cię opuściła, gdybym myślała, że jest niewinnym, gdyż jego niewinność byłaby dowodem plugawej zbrodniczości obrońców Boga, a ty broniąc jego, obwiniałeś Boga o błąd i kłamstwo.
Marek pamiętał dobrze. Pamiętał, jak przyniósłszy mu wiadomość o postanowionej rewizyi, na widok jego radości, wpadła w gniew, jak wołała, że niema prawdy i sprawiedliwości po za religią, jak nakoniec opuściła dom, gdzie znieważono jej wiarę katolicką. Dziś widząc, że jest zachwianą, gorąco zapragnął ją przekonać, bo czuł, że w chwili, kiedy potrzeba sprawiedliwości, w całym tryumfie prawdy narzuci się jej umysłowi, — zdobędzie ją dla siebie.
— Genowefo, moja droga Genowefo, ty taka prawa, szczera, posiadająca inteligencyę tak jasną, gdy legendy dzieciństwa jej nie zaćmiewają, — niepodobna, abyś wierzyła w podobnie grube kłamstwa. Staraj się poznać sprawę, czytaj dokumenty.
— Upewniam cię, mój drogi, że znam wszystko, wszystko czytałam.
— Czytałaś ogłoszone akty badań Sądu Kasacyjnego.
— Rozumie się; czytałam wszystko w „Małym Beaumontais“. Wiesz, że babka co rano kupuje ten dziennik.
Marek gwałtownym giestem wyraził wstręt i oburzenie.
— A to śliczne wiadomości masz, moje kochanie! Obrzydliwe pismo, o którem mówisz, jest rynsztokiem pełnym brudów i kłamstw ku ogólnemu zatruciu. Fałszują tam dokumenty, zmieniają cytaty i głupiemi bajkami napychają łatwowierne umysły maluczkich i pokornego serca... Ty, równie jak wielu porządnych ludzi, jesteś zatruta!
Musiała poczuć, że w istocie zbyt tam wiele było głupstw i bezczelności, gdyż zmieszana spuściła oczy.
— Posłuchaj — mówił Marek — pozwól mi przysłać sobie kompletne wydanie badań i przyrzecz mi, że je przeczytasz uważnie i bezstronnie.
Podniosła żywo głowę.
— Nie, nie, nie przysyłaj nic, nie chcę.
— Dlaczego?
— Nie potrzeba. Nie potrzebuję nic czytać.
Patrzał na nią ze smutnem zniechęceniem.
— Powiedz, że nie chcesz czytać.
— Mój Boże! jeżeli wolisz to niech będzie, że nie chcę nic czytać... Po co? jak mówi babka. Nie trzeba nigdy ufać swemu rozumowi.
— Nie chcesz nic czytać, bo się boisz być przekonaną, bo wątpisz we wczorajsze pewniki.
Machnęła ręką ze znużeniem, z jakąś gorzką niedbałością.
— I masz ciągle na myśli opinię księdza Quandieu i ze strachem pytasz siebie, jak może świątobliwy ksiądz wierzyć w niewinność tego człowieka, bo gdybyś ty ją uznała, musiałabyś wyklinać te lata błędu, w czasie których nas i siebie dręczyłaś.
Nie poruszyła się, zdawało się, że nie chce nawet słuchać. Utkwiła oczy w ziemię, a po chwili mówiła zwolna:
— Nie szukaj przyjemności w powiększaniu mego smutku. Nasze życie jest złamane, wszystko skończone; uważałabym się za bardziej winną, gdybym wróciła do ciebie. A ty, czy znalazłbyś ulgę, gdybyś myślał, że się pomyliłam, że nie znajduję u babki spokoju i wiary, do których uciekłam? Moje cierpienie nie wyleczyłoby twego.
Było to zupełne prawie wyznanie: ukryty żal ucieczki, niespokojna wątpliwość, w którą popadła. Uczuł to i zawołał:
— Jeżeli jesteś nieszczęśliwa, powiedz otwarcie i wracaj! Zabierz dzieci, dom gotów na wasze przyjęcie. Coby to była za radość, co za szczęście!
Wstała i odrzekła monotonnym głosem upartej, ślepej i głuchej penitentki.
— Nie jestem szczęśliwą, jestem ukarana i wytrzymam karę do końca. A ty, jeżeli masz trochę nade mną litości, zostań tu, nie idź za mną, a jak mię kiedy spotkasz, odwróć głowę, bo wszystko umarło, wszystko musi być umarłem między nami.
Odeszła w blaskach zachodu w dal pustej alei. Ciemno ubrana, szczupła, wysoka tworzyła ciemną sylwetkę, a z całej jej piękności widać tylko było przepyszne jasne włosy, które błyszczały w promieniach słońca. Posłuszny jej rozkazowi, siedział Marek nieruchomie i patrzał za nią, w nadziei ostatniego pożegnania. Nie odwróciła się jednak, zniknęła za drzewami, które drżały od wieczornego wiatru.
Kiedy nareszcie Marek podniósł się ociężale z ławki, ze zdziwieniem ujrzał przed sobą radośnie uśmiechniętego Salvan’a.
— A, złapałem kochanków na schadzce w samotnym kąciku! Oddawna was spostrzegłem, ale się przyczaiłem, nie chcąc przeszkadzać... Dlatego to, mruku jakiś, tak krótko byłeś dziś u mnie!
Marek smutnie pokiwał głową i poszedł ze starcem.
— Spotkanie było przypadkowe i rozdarło mi serce.
Opowiedział spotkanie i długą rozmowę, po której był bardziej zbolały, bardziej pewny, że zerwanie jest ostatecznem. Salvan nie mógł nigdy sobie darować, że przyczynił się do tego związku, tak namiętnego i szczęśliwego, który tak źle się skończył. Oskarżał się, że działał nieostrożnie łącząc wolną myśl z Kościołem. Słuchał więc uważnie, a choć się nie uśmiechał, miał zadowoloną minę.
— To wszystko nie jest tak bardzo złe — rzekł nakoniec. — Nie spodziewałeś się przecie, że nasza biedna Genowefa rzuci się tobie na szyję, błagając, abyś ją zabrał. Kobieta, która się oddała Bogu zbyt wiele ma dumy, aby wyznać rozczarowanie, w którem ją pogrąża, nie odpowiadając jej uczuciu. Według mnie przechodzi ona niemniej straszny kryzys, który może ci ją lada chwila powrócić... Prawda uderzy w nią jak piorun. Ma zbyt wiele rozumu, aby nie uznać sprawiedliwości.
Ożywiony rozmową, znowu się rozweselił.
— Nigdy ci nie opowiadałem moich pertraktacyj z panią Duparque w ostatnich latach. Ponieważ nie doprowadziły do niczego, nie było się czem chwalić... Otóż, kiedy żona twoja popełniła to szaleństwo, sądziłem, że mam obowiązek upamiętać ją, jako przyjaciel jej ojca i dawny jej opiekun. Te tytuły otwarły mi naturalnie zamknięty zwykle dom przy Placu Kapucynów. Wyobrażasz sobie jednak, w jak haniebny sposób przyjęła mnie straszna babka. Nie zostawiała mię ani na chwilę samego z Genowefą i każde moje słowo, nakłaniające do zgody, przerywała przekleństwem, rzucanem pod twoim adresem. Wypowiedziałem jednak wszystko, co należało... Biedne dziecko nie było, co prawda, wstanie mnie zrozumieć. Okropna rzecz, jakie spustoszenie egzaltacya religijna robi w mózgu kobiety, w którym krzewi się wychowanie katolickie. Genowefa zdawała się zdrowa, zrównoważona, a dość było tej nieszczęśliwej sprawy Simon’a, aby powstał najzupełniejszy zamęt w jej głowie. Nie chciała mię nawet słuchać i opowiadała szaleństwa, zdolne zadziwić najspokojniejszy umysł. Koniec końców zostałem pobity. Nie wyrzucono mię właściwie za drzwi, ale po dwu pokuszeniach musiałem wyrzec się nadziei wprowadzenia trochę logiki do tego waryackiego domu, gdzie jedynie smutna pani Berthereau wydaje się mieć nieco zdrowego rozsądku i mocno cierpi z tego powodu.
Marek nie mógł się rozchmurzyć.
— Widzi pan, że wszystko stracone. Nie można oświecić ludzi, którzy upierają się siedzieć w ciemności.
— Dlaczego?.. Ja, co prawda, nie mogę się już na nic przydać. Nie mogę probować, gdyż zatknęłyby sobie oczy i uszy, aby nie widzieć i nie słyszeć. Ale masz tam możnego pomocnika, najlepszego adwokata, najsubtelniejszego dyplomatę, najzręczniejszego kapitana i najsławniejszego zwycięzcę.
Śmiał się, zapalał.
— Rozumie się, mówię o Ludwini, którą kocham i podziwiam, jak cud rozumu i wdzięku... Wiesz, że stanowcze i łagodne postępowanie tego dziecka, od dwunastego roku jej życia, jest po prostu bohaterstwem. Nie znam wyższego i bardziej wzruszającego przykładu. Okazała przedwczesny rozsądek i odwagę, jakich próżnoby szukać u jej rówieśnic. Jaki daje ci dowód szacunku i przywiązania, spokojnie odmawiając żądaniu matki, dlatego, że tobie przyrzekła nie iść do spowiedzi i komunii zanim nie skończy dwudziestu lat! Dziś, gdy zdobyła prawo dotrzymania obietnicy, trzeba widzieć, jak wdzięcznie i poważnie manewruje, aby zdobyć dom tak dla niej nieprzyjazny, jak nuży nawet gniew babki. Najcudowniejszą jest przecież w czułej pracy nad matką, którą otacza czynnem uwielbieniem, jak wracającą do zdrowia istotę, której trzeba wzmacniać siły fizyczne i moralne, aby mogła rozpocząć życie normalne. O tobie mówi jej rzadko, ale przyzwyczaja ją do życia w twojej atmosferze, w twojej myśli, w twojej miłości. Jest drugim tobą, na chwilę nie przestaje pracować nad powrotem małżonki i matki, nawiązując pieszczotliwemi rękoma zerwany węzeł. Jeżeli żona wróci do ciebie, przyjacielu, to dziecko ci ją przyprowadzi, wszechmocne dziecko, zdrowie i pokój domowego ogniska.
Marek słuchał wzruszony i znowu nadzieja odżywała w jego sercu.
— Gdybyż to było prawdą! Ale Genowefa bardzo jeszcze chora.
— Pozostaw starania twojej małej lekarce, jej poranny pocałunek daje matce życie... Genowefa się dręczy, bo życie walczy w niej ze śmiertelną chorobą, w której o mało jej nie utraciłeś. Skoro tylko dobra jej natura przemoże potworną głupotę mistyczną, znajdzie się wraz z dziećmi w twoich objęciach... No, odwagi, przyjacielu! Jak Simon’a oddasz rodzinie, strasznem byłoby, żeby zwycięztwo prawdy i sprawiedliwości nie zapewniło twego osobistego szczęścia!
Zamienili braterski uścisk ręki i pocieszony nieco Marek powrócił do Maillebois, gdzie zaraz nazajutrz wpadł w ogień walki. W Maillebois bowiem wrzała burza namiętności klerykalnych, gdyż Kościół robił największe wysiłki, aby ocalić i wywyższyć nauczanie religijne. Ucieczka braciszka Gorgiasza wywarła fatalne wrażenie i powtórzyły się wielkie dnie sprawy Simon’a. Nie było domu, w którymby nie prowadzono sporów w przedmiocie możliwej winy tego okropnego braciszka, którego postać przybierała niezwykłe rozmiary.
Przed zniknięciem braciszek Gorgiasz ze spokojną bezczelnością napisał do „Małego Beaumontais“ list, w którym tłomaczył, że wydany wrogom przez nikczemne odstępstwo swoich zwierzchników, usuwa się w bezpieczne miejsce, aby mógł się bronić swobodnie, w swoim czasie i wedle swojej woli. Najważniejszym szczegółem listu było nowe wyjaśnienie obecności sławnego wzoru kaligraficznego u Zefiryna. Zawsze uważał za bezsensowną skomplikowaną historyę fałszerstwa, wymyśloną przez przełożonych, którzy pragnęli, aby nie przypuszczano nawet, że wzór mógł pochodzić ze szkoły braciszków. Według niego, głupiem było zaprzeczać tego pochodzenia, jak dziecinnem byłoby wypierać się autentyczności podpisu. Wszyscy w świecie biegli mogli sobie poznawać w podpisie rękę Simon’a, był on niemniej, dla uczciwych ludzi, własnem pismem jego, braciszka Gorgiasza. Pod naciskiem jednak bezwzględnej woli zwierzchników, którzy grozili, że pozostawią go własnym siłom, jeżeli nie uzna ich tłomaczenia, zrezygnował był i wyparł się swojej wersyi. Obecnie zaś powracał do niej, uważając tłomaczenie starszyzny za śmieszne i nierozumne, odkąd mianowicie znaleziono u ojca Philibina oddarty rożek z pieczęcią. Zbyt głupiem było zaprawdę utrzymywać, jak to uparcie czyniło zgromadzenie, że Simon wydostał pieczęć, lub sfabrykował podobną, aby zgubić braciszków ze współzawodniczącej szkoły. Opuszczony i potępiony przez swoich, którzy go uważali za osobistość kompromitującą, oswobadzał się z pod ich wpływu i starał się ich zrobić zależnymi od siebie, wyznając część prawdy. Nowe jego tłomaczenie, wstrząsające dla czytelników „Małego Beaumontais“, było następujące: wzór pochodził istotnie ze szkoły braciszków, ale wyniósł go ztamtąd Zefiryn, jak, mimo zakazu, wyniósł drugi podobny Wiktor Milhomme i że w ten sposób Simon znalazł go na stole w pokoju ofiary w noc obrzydliwego zamachu.
W dwa tygodnie potem dziennik wydrukował nowy list braciszka Grorgiasza. Schronił się we Włoszech, nie dawał dokładnego adresu, ale obiecywał stanąć jako świadek w procesie w Rozan, jeżeli będzie miał urzędowe zapewnienie, że nie pokuszą się na jego wolność. Simon’a nazywał dalej plugawym żydem i mówił, iż ma przygniatający dowód jego winy, lecz że przedstawi go tylko w sądzie kryminalnym. Co mu nie przeszkadzało wyrażać się o swoich przełożonych, zwłaszcza o ojcu Crabot w sposób zaczepny i obelżywy, z gorzką gwałtownością dawnego sprzymierzeńca, obecnie poświęconego i odrzuconego. Historyę fałszywej pieczęci znowu mianował idyotyczną. Co za marne kłamstwo, kiedy można było doskonale powiedzieć prawdę! Byli głupi i podli, szczególniej podli, bo czyż to nie najostatniejsza podłość opuścić jego, wiernego sługę boskiego, poświęciwszy przedtem bohaterskiego ojca Philibina i nieszczęśliwego braciszka Fulgentego! Dla tego ostatniego miał słowa pobłażliwej wzgardy: biedak bzikowaty, próżny, którego się pozbyto, pod pozorem choroby, wysyłając gdzieś daleko, pozwoliwszy mu przedtem porządnie się skompromitować. Ojca Philibina zwał swoim przyjacielem, wysławiał go jako bohatera obowiązku zakonnego, biernie posłusznego w rękach zwierzchników, którzy go używali do najgorszych spraw, a złamali, gdy trzeba mu było zamknąć usta. Przedstawiał tego bohatera, konającego w klasztorze w Apeninach, jako męczennika za wiarę, jak żarliwi antysimoniści przedstawili go na świętych obrazkach z aureolą i palmą męczeńską. To dało mu pochop do wychwalania samego siebie, co czynił z niezwykłą gwałtownością, z pięknem zuchwalstwem bezczelności. Był po prostu wspaniały w tej mieszaninie szczerości i kłamstwa, energii i fałszu tak, że gdyby los był zrządził inaczej, ten nikczemny szubrawiec mógł był stać się istotnie wielkim człowiekiem. Był, jak dotąd łaskawie uznawali jego przełożeni, wzorem zakonnika, posiadającym wiarę mocną, wyłączną i wojowniczą, przyznającym Kościołowi panowanie w niebie i na ziemi, uznającym się za żołnierza, który w obronie Kościoła mógł sobie pozwolić na wszystko. Istniał dla niego Bóg, zwierzchnicy i on; zdawszy ze swych czynów rachunek Bogu i zwierzchnikom, nie dbał o nikogo. Jeżeli jednak uznał zwierzchników za niegodnych, nie liczył się z nimi. Pozostawał wtedy sam wobec Boga, Bóg i on. W dniu zatem, w którym się wyspowiadał i otrzymał rozgrzeszenie, uważał się za istotę wyjątkową, czystą, stojącą po za prawami ludzkiemi, nie obowiązaną do odpowiedzialności przed nikim. Zasadnicza prawda religii katolickiej uzależnia swoich duchownych jedynie od władzy boskiej; taki ojciec Crabot okazał światowe tchórzowstwo, przejmując się głupią sprawiedliwością ludzką i idyotyczną opinią mass.
W drugim tym liście braciszek Gorgiasz, ze zwykłym sobie spokojnym bezwstydem wyznawał, że i jemu zdarzało się grzeszyć. Ciężko bił się w piersi, wołał że jest wilkiem i wieprzem, z pokorą tarzał się w pyle u stóp swego Boga. Poczem uspokojony, pozbywszy się ciężaru, dalej święcie służył Kościołowi, aż do chwili, kiedy błoto, z którego był stworzon, popychało go w nieczystość i wymagało nowego rozgrzeszenia. Tylko że on, jako prawy katolik, miał odwagę wyznania, siłę do pokuty, kiedy dygnitarze duchowieństwa, przeorowie zakonów, na których tak gorzko się skarżył, byli kłamcy i tchórze, drżeli wobec swych błędów, ukrywali je obłudnie, zrzucali na innych, obawiając się następstw i sądów ludzkich. Z początku w namiętnych tych napadach widać było tylko gniew za to, że, użyty jako powolne narzędzie, został później brutalnie odrzucony. Wiązał swoją sprawę ze sprawą ojca Philibina i braciszka Fulgentego, których uważał, równie jak siebie za ofiary najpotworniejszej i najgłupszej niewdzięczności. Od niejakiegoś przecie czasu głuche, niewyraźne pogróżki mieszały się z żalami. On, jako dobry chrześcijanin, płacił zawsze za swe winy, lecz byli inni, którzy mieli obowiązek pokutą publiczną opłacić swoje zbrodnie. Dlaczego nie czynili tego? Napewno spadnie na nich kara, gdy znużą cierpliwość Boga, który zeszłe mściciela i sędziego, a ten ogłosi ich ukryte, bezkarne zbrodnie! Robił widocznie aluzye do ojca Crabot’a, miał na myśli, rozmaicie opowiadaną, tajemniczą historyę milionowego spadku hrabiny Quederille, wspaniałej posiadłości Valmarie, gdzie później założono kolegium jezuickie. Zaczęto sobie przypominać szczegóły: jasnowłosa hrabina, od wielu lat sławna z rozpusty, wspaniała jeszcze, mimo lat sześćdziesięciu, popadła w nadzwyczajną dewocyę; ojciec Philibin, młodziutki wówczas, objął miejsce nauczyciela wnuka jej, Gastona, dziewięcioletniego chłopca, ostatniego z Quedeville’ów, którego rodzice zginęli tragiczną śmiercią w czasie pożaru; ojciec Crabot, świeżo nawrócony pod wpływem cierpienia miłosnego, wprowadzony został do zamku jako spowiednik, potem zwolna jako kierownik, przyjaciel, a jak utrzymywano, kochanek zawsze pięknej hrabiny; nakoniec wypadek, straszna śmierć małego Gastona, który utonął w czasie przechadzki z nauczycielem, śmierć, dająca hrabinie możność zapisać majątek i dobra ojcu Crabot’owi, za pomocą fideikomisu, którego się podjął jakiś klerykalny bankier z Beaumont, ustanowiony ogólnym spadkobiercą, z obowiązkiem przetworzenia zamku i parku na średni zakład naukowy zakonny. Przypomniano sobie również, że mały Gaston miał towarzysza zabaw, syna kłusownika, którego hrabina mianowała leśniczym. Chłopiec, imieniem Jerzy Plumet, protegowany później i kierowany przez jezuitów z Volmarie, był to, ni mniej ni więcej, tylko braciszek Gorgiasz we własnej osobie. Ostre słowa i groźna postawa tego ostatniego rozbudziły odległą przeszłość w pamięci ludzkiej, odnawiając dawne podejrzenie, iż trup leżał między marnym synem leśniczego i potężnymi zakonnikami, panującymi nad okolicą. Czyż to nie objaśniało ich ciągłej opieki, zuchwałego sposobu, w jaki go pokryli i przymierza, które z nim zawarli w najniebezpieczniejszej przygodzie? Chodziło im przedewszystkiem o ocalenie swego wpływu, następnie zrobili wszystko, aby obronić strasznego braciszka, a jeżeli ostatecznie go potępili, to jedynie przez niemożność bronienia go dłużej. Może zresztą braciszek Gorgiasz starał się straszyć ich tylko, aby wyłudzić, co się da jeszcze. A pewnem było, że napędzał im strachu, bo tracili głowy wobec listów i artykułów tego przeraźliwego gaduły, gotowego zawsze bić się w piersi, ogłaszając winy swoje i cudze. Mimo też pozornego opuszczenia, w jakiem go zostawiali, domyślać się było łatwo cichej a potężnej opieki, którą go otaczali, jak łatwo było napewno wskazać chwile, kiedy mu posyłali słowa otuchy i zasiłki pieniężne, wedle nagłego jego milczenia, trwającego niekiedy po kilka tygodni.
Wyznania i pogróżki braciszka Gorgiasza sprawiały straszne zamieszanie w obozie klerykalnym. Była to profanacya świątyni, tajemnice ołtarza, rzucane na pastwę niezdrowej ciekawości bezbożnych. Wiele jednak osób pozostało mu wiernymi, zachwycano się jego nieprzejednanym katolicyzmem, który z Bogiem tylko się liczył, nie chcąc uznawać tak zwanych praw społeczeństwa ludzkiego. Przyjmowano bez zastrzeżeń jego tłomaczenie, że wzór kaligraficzny, pochodzący ze szkoły braciszków i podpisany przez braciszka Gorgiasza, przyniesiony został przez Zefiryna, a użyty w szatańskim celu przez Simon’a. Wersya ta była prawdopodobniejsza i tłomaczyła ojca Philibina, który, straciwszy głowę, oderwał kawałek papieru z pieczęcią, uniesiony ślepą miłością dla świętej matki, Kościoła. Większość, co prawda, wierni przyjaciele ojca Crabot’a, wszyscy prawie księża i zakonnicy upierali się przy objaśnieniu pierwotnem, przejrzanem i poprawionem: Simon miał położyć fałszywy podpis i fałszywą pieczęć. Było to waryactwem, ale czytelnicy „Małego Beaumontais“ roznamiętniali się coraz więcej, jakby uszczęśliwieni nowym wynalazkiem fałszywej pieczęci, który dodawał jedno nieprawdopodobieństwo więcej do całej historyi. Dziennik co rano niewzruszenie głosił, że są materyalne dowody sfałszowania pieczęci i że ponowne skazanie Simon’a przez Sąd Kryminalny w Rozan nie pozostawia najmniejszej wątpliwości. Całe prawomyślne towarzystwo, jak zmówione udawało, iż wierzy w niezawodne zwycięztwo szkoły braciszków, skoro tylko bezbożni przeciwnicy braciszka Gorgiasza zostaną zgnębieni. Szkoła zakonna wielce potrzebowała tego zwycięztwa, gdyż znowu utraciła dwóch uczniów i głuche niepowodzenie ją podkopywało od czasu przykrych odkryć i wyznań. Ostateczne tylko zgniecenie Simon’a, powrót do więzienia, mogły jej dawny blask przywrócić, po raz drugi rujnując szkołę świecką. Za ogólną zgodą następca braciszka Fulgentego miał rozkaz trzymać się na uboczu i czekać. Tymczasem zaś, zawsze tryumfujący, nawet na zgliszczach, ojciec Teodozy, przeor Kapucynów, umiejętnie wyzyskiwał położenie, namawiając dewotki, aby dawały małe składki — dwa franki miesięcznie — świętemu Antoniemu Padewskiemu, prosząc go o utrzymanie w Maillebois szkoły dobrych braciszków.
Najważniejszym wypadkiem było kazanie księdza Quandieu, proboszcza parafii świętego Marcina, w którem wypowiedział swą boleść i oburzenie. Ksiądz Quandieu przez długi czas uchodził za ukrytego simonistę i powiadano, że po za nim stoi biskup Bergerot, jak ojciec Crabot stał po za kapucynami i braciszkami. W ten sposób zakonnicy i księża świeccy występowali przeciw sobie jak dwa wojska, zawsze gotowe do boju; księża bronili się od pożarcia przez mnichów, od zabrania sobie dochodów i zmonopolizowania ceremonij religijnych. Tym razem, jak zawsze zresztą słuszność była po stronie księży, właściwszych, sprawiedliwszych i bardziej ludzkich przedstawicieli religii Chrystusa. Przypomniano sobie, że później, słuchając rady biskupa, zwyciężonego i zmuszonego, pod grozą utraty dyecezyi uledz fali przesądów, ksiądz Quandieu musiał dla zgody i zadośćuczynienia być obecnym, z rozpaczą w sercu, przy bałwochwalczej ceremonii w kaplicy kapucynów. Od tego czasu usunął się i zamknął w spełnianiu jedynie swoich obowiązków; chrzcił, spowiadał, żenił i grzebał swoich parafian, jak akuratny urzędnik, nie dający poznać pod maską zawodowej dobroduszności, goryczy swego serca i rozpaczy umysłu. Wskutek jednak fatalnych wypadków odkrycia kłamstwa i fałszerstwa ojca Philibina, zniknięcia skompromitowanego braciszka Fulgentego, ucieczki i prawie wyraźnych wyznań braciszka Gorgiasza, bunt podniósł się w duszy proboszcza z Maillebois i utwierdził w nim pewność niewinność Simon’a. Przez ścisłą karność, byłby może jeszcze zmilczał, gdyby nie proboszcz z Jouville, ohydny ksiądz Cognasse, który w jednem ze swych kazań, robił wyraźne aluzye, zaznaczając, iż na czele sąsiedniej parafii stoi ksiądz odstępca, zaprzedany żydom, zdrajca Boga i ojczyzny. W księdzu Quandieu zawrzał ogień chrześcijanina, nie mógł powstrzymać dłużej oburzenia na widok, że ci, których zwał kupczącymi w świątyni, zdradzają i krzyżują po raz wtóry Jezusa, Jezusa prawdy i sprawiedliwości. Zaraz w następną niedzielę mówił z ambony o ludziach szkodliwych, którzy zabijają Kościół, wchodząc w przymierze ze sprawcami najohydniejszych zbrodni. Łatwo sobie wyobrazić zgorszenie i szalone wzburzenie w świecie klerykalnym, i tak już niespokojnym o rezultat sprawy Simon’a. Co za najgorsza, utrzymywano, że biskup Bergerot znowu popiera księdza Quandieu, mocno zdecydowany nie dopuścić tym razem, aby sekty fanatyzmu i nienawiści gubiły religię katolicką.
Wśród tak rozhulanych namiętności zaczęły się nakoniec rozprawy nowego procesu przed Sądem Kryminalnym w Rozan. Sprowadzono do Francyi Simon’a, bardzo jeszcze słabego, nie zupełnie wyleczonego z wyniszczającej febry, która o rok prawie opóźniła jego przybycie. Podczas podróży morskiej obawiano się, że nie dojedzie żywym. W obawie zamieszek, gwałtów i obelg zatajono miejsce wylądowania i przewieziono go do Rozan nocą, przez uboczne, nieznane nikomu drogi. Później osadzono w więzieniu, sąsiadującem z sądem, tak że miał do przejścia tylko szerokość ulicy, aby stanąć przed sędziami, a tak był ściśle strzeżony, tak chroniony, jak jakaś osobistość niebezpieczna i ważna, z którą się wiązał los całego narodu.
Najpierw pozwolono się z nim zobaczyć żonie jego, Racheli, wstrząśniętej spotkaniem po tylu strasznych latach. Dzieci zostawiła w Maillebois, u Lehmanów. Jakiż wzruszający uścisk zamienili! Biedna kobieta wyszła spłakana, tak się zmienił, wychudł, osiwiał. Wydał się jej dziwnym, o niczem nie wiedział, o rewizyi swego procesu dowiedział się z krótkiego zawiadomienia Sądu Kasacyjnego. Rewizya nie zdziwiła go wcale, od tylu lat żył w przeświadczeniu, że kiedyś nastąpi, iż mimo strasznych mąk, żył, zwyciężywszy śmierć siłą niewinności. Chciał żyć i żył, aby zobaczyć dzieci i oddać im nieskalane nazwisko. Jakież jednak czarne udręczenia umysłu przebył, rozmyślając nieustanie nad zagadką swego wyroku i nie mogąc jej rozwiązać! Nie wiedział nic pewnego, dopiero brat jego, Dawid i adwokat Delbos, którzy pospieszyli do niego, opowiedzieli mu całą potworną historyę, okropną wojnę, wywołaną przez jego sprawę i toczącą się od lat wielu między dwoma wiecznie wrogiemi obozami, między despotami broniącymi zgniłej budowli przeszłości i wolnomyślnymi, dążącymi do przyszłości. Zrozumiał i zapragnął pozostać w cieniu, uważając osobiste cierpienia za skromny wypadek, o tyle ważny, iż dał powód do wspaniałego ruchu sprawiedliwości, użytecznego dla całej ludzkości. Niechętnie zresztą mówił o swoich udręczęniach; mniej cierpiał od swych towarzyszy morderców i złodziejów, niż od dozorców, dzikich bydląt, z sadyzmem lubujących się w bezkarnem torturowaniu i zabijaniu. Gdyby nie posiadał odporności właściwej jego rasie i zimnego temperamentu myśliciela, sto razy mógłby zginąć od rewolweru dozorcy. Mówił o tem spokojnie i naiwnie się dziwił, słysząc o nadzwyczajnych powikłaniach strasznego dramatu, którego był ofiarą.
Marek, który podał się jako świadek, otrzymał urlop i przybył do Rozan na kilka dni przed procesem. Zastał Dawida i Delbos’a przygotowujących się do walki ostatecznej. Zazwyczaj spokojny Dawid zadziwił go zdenerwowaniem i stroskaną twarzą. Delbos, mimo właściwej mu wesołej brawury, zdawał się równie zakłopotany. Była to dla niego bardzo ważna sprawa, w której stawiał na kartę swoją karyerę adwokata i rosnącą popularność socyalistycznego kandydata do przyszłych wyborów. Jeżeli sprawę wygra, na pewno pobije Lemarrois w Beaumont. Rozmaite jednak niepokojące symptomy wyłaniały się co godzina, tak że i Marek, który przyjechał z najlepszą nadzieją, zaczynał się obawiać nowego środowiska w Rozan. Wszędzie, nawet w Maillebois ludzie ze zdrowym rozsądkiem nie wątpili o uniewinnieniu Simon’a. Nawet kreatury ojca Crabot’a nie taiły w zaufaniu o ile ich gra jest niepewną. Z Paryża przybywały jak najlepsze wiadomości; ministrowie pewni byli sprawiedliwego rozwiązania i zasypiali uspokojeni wiadomościami o Sądzie i przysięgłych, dostarczanemi przez agentów. W Rozan przecież powietrze było jakieś dziwne, woń kłamstwa i zdrady wiała po ulicach i przenikała do głębi dusz. Niegdyś stolica prowincyi, w upadku dawnej wielkości, zachowała wiarę monarchiczną i religijną, oraz zastarzały fanatyzm zanikłej oddawna przeszłości. Grunt to był wyborny dla jezuitów, wysilali się zatem, aby odnieść stanowcze zwycięstwo i zachować prawo nauczania, dające im władzę nad przyszłością. W razie uniewinnienia Simon’a tryumfować będzie szkoła świecka, a wolna myśl zagarnie dziecko, wyswabadzając je od błędu, zbrojąc prawdą, czyniąc z niego obywatela przyszłego państwa pokoju i braterstwa. Jeżeli zaś Simon będzie powtórnie skazany, to szkoła braciszków ocalona odzyska siłę ciemnego ucisku, pogrąży dziecko na jakie dwa wieki w nieświadomość, przesądy i podłą niewolę u władzy społecznej starego porządku katolickiego i państwowego. Nigdy lepiej nie uczuł Marek interesu, jaki miał Rzym w wygraniu tej bitwy, nigdy nie odgadł wyraźniej, we wszystkich szczegółach nieskończonej i potwornej sprawy, tego Rzymu papieskiego, upartego w marzeniu o panowaniu nad światem, jak tu na bruku Rozan’u, gdzie widział, jak szeptał intrygował, zdobywał.
Delbos i Dawid zalecali mu wielką ostrożność. Sami strzeżeni byli przez agentów policyjnych w obawie jakiej zasadzki. Nazajutrz po przybyciu spostrzegł Marek wokoło siebie jakieś tajemnicze postacie. Nie był-że następcą Simon’a, nauczycielem świeckim, wyraźnym wrogiem Kościoła, nie trzebaż było się go pozbyć, aby zapewnić sobie zwycięztwo? Głucha nienawiść, którą czuł wkoło siebie, groza tajemnego zamachu, aż nadto wyraźnie wskazywały gdzie centr walki, jakimi są przeciwnicy, ludzie uprawiający ślepy gwałt, ci, co przez wieki, palili i zabijali w szalonem pragnieniu zatrzymania ludzkości w pochodzie. Zdawał sobie sprawę z przestrachu, ciążącego nad miastem; domy miały ponury wygląd, okiennice zamknięte jak w czasie zarazy. Rozan, zwykle mało ożywione w lecie, wyglądało jak pustkowie. Mimo palącego słońca przechodnie się spieszyli a kupcy siedzieli w sklepach, z okien badając ulicę, jakby w obawie rzezi. Zwłaszcza wybór przysięgłych przygnębił drżącą ludność; wymieniano nazwiska przysięgłych, smutnie kiwając głowami, było widocznem nieszczęściem mieć w rodzinie przysięgłego. Tu drobni kapitaliści, przemysłowcy, kupcy odznaczali się pobożnością, gdyż jawne okazywanie braku religii stanowiło hańbę i przynosiło szkodę w interesach. Łatwo sobie przedstawić, jaką presyę wywierały na mężczyzn matki i żony pod wodzą proboszczów, księży i niezliczonych mnichów, zapełniających sześć parafij i trzydzieści klasztorów z wiecznie bijącymi dzwonami. W Beaumont Kościół musiał z niejaką ostrożnością prowadzić swoją głuchą robotę, tam bowiem stare mieszczaństwo zarażone było wolteryanizmem, a przedmieście — rewolucyą. Ale w Rozan, w starem, uśpionem mieście, mającem jedynie dewocką tradycyą, księża działali otwarcie. Żony robotników chodziły na mszę, mieszczanki należały do pobożnych stowarzyszeń, wszystkie zatem wystąpiły do krucyaty, żadna nie odmówiła swej pomocy w pognębieniu szatana. Na tydzień przed zaczęciem procesu całe miasto zmieniło się w plac boju, w każdym domu walczono za dobrą sprawę, nieszczęśliwi przysięgli zamykali się, nie śmieli wychodzić na ulicę, gdyż nieznajomi ludzie ich zaczepiali, straszyli spojrzeniem lub słowami, rzucanemi w przelocie, grożąc, iż będą ukarani osobiście lub w interesach, jeżeli nie okażą się dobrymi katolikami, skazując ponownie żyda.
Marek więcej jeszcze się zaniepokoił, gdy zebrał wiadomości o radcy Guybarand, prezydującym w sądzie i o prokuratorze Pacart. Pierwszy był wychowańcem jezuitów z Valmarie, im zawdzięczał szybkie awanse i z ich ręki dostał za żonę pannę garbatą, bardzo pobożną i bardzo bogatą. Drugi, niegdyś demagog, zlekka skompromitowany w karcianej sprawie, stał się zawziętym antysemitą i przystał do klerykałów, spodziewając się otrzymać przez nich miejsce w Paryżu. Jemu to najwięcej niedowierzał Marek, widząc, jak antysimoniści udawali obawę o jego zachowanie, jak gdyby lękali się powrotu do rewolucyjnej przeszłości. Wychwalając kryształowe sumienie i piękną duszę Guybarand’a, o prokuratorze Pacart mówili z zastrzeżeniami, rzucali pół słówka, uważali iż nie jest dosyć antysemitą, pragnąc zapewne zostawić mu bohaterską rolę uczciwego człowieka, uderzonego prawdą w dniu, w którym zażąda głowy Simon’a. Chodzili po mieście z desperackiemi minami, powtarzając, iż nie mają za sobą Pacart’a i to właśnie obudziło podejrzenie Marka, wiedział bowiem z dobrego źródła o sprzedajności tego indywiduum, zdecydowanego na wszelki handel, byle wysokiem stanowiskiem podreparować nadszarpnięty honor. Zresztą w Rozan najgorętsza, najbardziej zabójcza walka zdawała się toczyć pod ziemią. Nie było tu, jak podczas pierwszego procesu w Beaumont takiego salonu, jak u pięknej pani Lemarrois, gdzie się spotykali miły deputowany Marcilly, ostrożny prefekt Hennebise, ambitny generał Jarousse, profesorowie, sądownictwo, traktujący sprawę prawie lekko, przy akompaniamencie damskich uśmiechów. Nie było tu również liberalnego prałata, jak biskup Bergerot, który w obawie iż Kościół zatonie w powodzi nizkich przesądów, trzymał nieco na wodzy kongregacye. Walka tym razem stała się zaciekłą, morderczą w głębi strasznych ciemności, kędy kroczą wielkie zbrodnie społeczne i wrzała pod ponurym spokojem obumarłego miasta, na powierzchnię występując w postaci mętów i głuchego strachu, który jak w zadżumionem mieście, wiał po ulicach. Niepokój Marka pochodził właśnie ztąd, że nie spotykał głośnych starć między simonistami i antysimonistami, że patrzał na zbrodnicze przygotowania do tajemnego zabójstwa, którego wybranemi i fatalnemi narzędziami byli Pacart i Guybarand.
Co wieczór Dawid i Delbos, otoczeni gorącymi przyjaciółmi, zbierali się u Marka w dużym pokoju, który najął przy odludnej ulicy. Była to święta falanga w miniaturze; każdy przynosił nowiny, pomysły, odwagę. Broniono się przeciw rozpaczy, rozchodzono się z nowemi siłami do nowych zapasów. Wszyscy wiedzieli, że w sąsiedniej ulicy, u szwagra byłego prezesa, Gradnona, odbywały się narady wrogiej bandy. Gragnon, wezwany na świadka przez obronę, zamieszkał tam i przyjmował wojujących antysimonistów miejscowych, oraz nawałę sutann i habitów, które z nastaniem nocy, wsuwały się cichaczem do domu. Mówiono, że ojciec Crabot dwa razy tam nocował, poczem powrócił do Valmarie, gdzie zamknął się na pokucie z całą ostentacyą pokory. Podejrzane figury włóczyły się po tej pustej dzielnicy, ulice nie przedstawiały bezpieczeństwa. Gdy Dawid i Delbos wychodzili nocą od Marka, przyjaciele gromadą odprowadzali ich do mieszkania. Jednego wieczoru padł strzał, ale policyanci, mimo czujności, nie złapali nikogo. Właściwa jednak broń klerykalna to trujące oszczerstwo, zabójstwo moralne, podle, w cieniu wykonywane. Jako ofiarę wybrano Delbos’a w dniu rozpoczęcia procesu. Numer „Małego Beaumontais“ z owego rana, zawierał szkaradne oskarżenie, obciążone kłamstwami, starą odwieczną historyę o ojcu adwokata. Obwiniano w niej ojca Delbos’a, który był pozłotnikiem w sąsiedztwie pałacu biskupiego w Beaumont, o kradzież świętych kielichów, które mu dano do naprawy. W istocie złotnika okradła kobieta, której nie chciał wydać; zwrócił koszta naczyń, nie zrobiono mu przeto procesu i sprawa pozostała nie wyjaśniona. Czytając wstrętny dziennik, widziało się, dokąd dojść mogą ludzie, uniesieni nienawiścią i podłością. Smutną przygodę ojca, dawno pogrzebaną i zapomnianą, rzucono teraz w twarz synowi z obfitością fałszywych szczegółów, okropnych kłamstw, w sposób brudny i obelżywy. Gwałciciel grobów, morderczy potwarca widocznie otrzymał dokument z własnych rąk ojca Crabot’a, któremu dostały się od jakiegoś klasztornego archiwisty. Spodziewano się tym nieoczekiwanym ciosem uderzyć Delbos’a w samo serce, zabić go moralnie, zgubić jako adwokata, tak, słowem, zgnębić, aby przy obronie Simon’a nie miał siły do przemawiania, ani władzy imponowania słuchaczom.
Proces rozpoczął się w poniedziałek, w upalny dzień lipcowy. Obrona powołała licznych świadków, oprócz Gragnon’a, którego miano skonfrontować z Jacquin’em prezesem przysięgłych z dawnego procesu. Na liście świadków zamieszczeni byli: Mignot, panna Rouzaire, sędzia śledczy Daix, Mauraisin, Salvan, Sebastyan i Wiktor Milhomme’owie, Polydor Sanquet, dzieci Bongardów, Doloir’ów i Savin’ów. Wezwano również ojca Crabot’a, ojca Philibin’a, braciszka Fulgentego i braciszka Gorgiasza, wiadomo jednak było że trzej ostatni się nie stawią. Prokurator Pacart ze swej strony ograniczył się na powołaniu świadków oskarżenia z pierwszego procesu. Ulice miasta Rozan, na dzień przed procesem ożywiły się wreszcie falą świadków i ciekawych, którzy przybywali każdym pociągiem. W około Trybunału tłum stał od szóstej rano, podniecony chęcią ujrzenia Simon’a. Sprowadzono jednak znaczną siłę wojskową, opróżniono ulicę i Simon przeszedł pomiędzy tak gęstymi szeregami żołnierzy, iż nie można było dostrzedz jego twarzy. Proces zaczął się o ósmej rano, dla uniknięcia upału i dusznych posiedzeń.
Sala nie była podobna do sali posiedzeń w Beaumont, nowej, błyszczącej złotem i oświetlonej dużemi oknami. Sąd w Rozan mieścił się w dawnym zamku feodalnym, a sala posiedzeń była długa, wazka i nizka, wykładana starym dębem i słabo oświetlona głębokiemi oknami. Wyglądała jak czarna kaplica, gdzie Inkwizycya wydawała wyroki. Dam wpuszczono niewiele, a wszystkie były ciemno ubrane. Wszystkie prawie ławki zajęli świadkowie, zacieśniając i tak już niewielkie miejsce dla publiczności. Słuchacze, duszący się od siódmej godziny, milczeli nieruchomi, oczy tylko im błyszczały. Namiętności przycichły, zdawało się, że chodzi o podziemną egzekucję, o zgniecenie, dokonane zdala od światła w jak najgłębszej ciszy.
Marek, zaledwie siadłszy na ławce świadków, uczuł straszny niepokój, przeczucie nieszczęścia, jak gdyby mury miały się zwalić na głowy obecnych. Widział, że wszystkie oczy ku nim się zwróciły, Dawid mianowicie budził wielką ciekawość. Nagle doznał nowego wrażenia: wszedł Delbos blady, lecz zdecydowany pod złemi spojrzeniami większości, która dopatrywała rany, zadanej podłym artykułem dziennika. Ale adwokat, zakuty w zbroję wzgardy i waleczności stał długo, okazując twarz pogodną i energiczną. Wówczas Marek zaczął się przyglądać przysięgłym, usiłując wyczytać, jakim ludziom przypadło ważne zadanie naprawienia niesprawiedliwości. Były to nikłe twarze drobnych kupców, mieszczan, jakiś aptekarz, weterynarz, dwóch dymisyonowanych kapitanów. Na wszystkich tych twarzach widniał ponury niepokój, chęć ukrycia wewnętrznego pomieszania. Nosili z sobą niezadowolenie z kłopotów, które im zatruwały życie, odkąd wybrani zostali na przysięgłych. Niektórzy mieli blade oblicza kropidlarzy, wygolonych, świętoszkowatych zakrystyanów; inni, przeciwnie, otyli, czerwoni, wyglądali, jakby wypili podwójną dozę wódki dla dodania sobie animuszu. Po za nimi czuć było stare miasto klerykalne i wojskowe, klasztory i koszary i dreszcz przechodził na myśl, że dzieło wielkiej sprawiedliwości poruczone zostało ludziom z inteligencyą i sumieniem zduszonemi i spaczonemi przez środowisko.
Naraz przebiegło po sali westchnienie i Marek doznał najpotężniejszego w życiu wrażenia. Dotąd niewidział Simon’a, teraz spostrzegł go stojącego w ławie oskarżonych po za Delbos’em. Straszne zjawisko! Wychudły, zgarbiony, zmalały, o twarzy zniszczonej i nagiej prawie czaszce, zrzadka pokrytej siwymi włosami. Więc ten człowiek na pół żywy, ta nędzna ruina, to był dawny jego towarzysz, tak żywy i subtelny! Simon nie posiadał nigdy przymiotów zewnętrznych: głos miał słaby, ruchy suche, ale w duszy nosił gorejące ognisko wiary i młodości. Takąż to istotę złamaną i rozbitą oddawało wygnanie, taką szmatę człowieka, w którego twarzy błyszczały tylko płomienne oczy, resztki energii i niepokonanej odwagi! Po tych oczach jedynie można go było poznać, one tłomaczyły jego długą siłę oporu, jego ostateczne zwycięztwo, które zawdzięczał światowi czystej idei, chimery, w którym zawsze przebywał. Wejrzenia całej publiczności zwróciły się na niego, ale on nie czuł ich nawet, patrzył, nie widząc, z roztargnioną miną człowieka, żyjącego abstrakcyą. Nagle uśmiechnął się z bezgraniczną czułością, ujrzawszy Dawida, a Marek poczuł, że ten drży całem ciałem.
O kwadrans na dziewiątą woźny zaanonsował i wszedł Sąd. Publiczność na chwilę wstała, potem zajęła miejsca. Marek, przypominając sobie słuchaczy w Beaumont krzyczących, szumnych, dziwił się ciężkiemu spokojowi, który tu panował, a pod którym czuł te same okrutne, przyczajone w cieniu namiętności, nieme pożądanie mordu. Zaledwie na widok ofiary ozwało się głuche szemranie, które scichło przy wejściu Sądu. W porównaniu z dawnym prezesem, szorstkim i jowialnym Gragnon’em, prezes Gruybarand zadziwiał wykwintną grzecznością, okrągłemi giestami i uprzejmą mową. Był to człowiek mały, zlekka tracący zapachem zakrystyi, uśmiechnięty i słodki, którego jednak szare oczy miały chłód i ostrość stali. Niemniej uderzającą była różnica między dawnym prokuratorem, świetnym Raulem de la Bisonniére i prokuratorem obecnym. Pacart był długi, suchy, cienki, o twarzy żółtej, jakby spalonej pragnieniem zatarcia wątpliwej przeszłości, za pomocą szybkiego wywyższenia. Po obu stronach prezydującego siedzieli dwaj asesorowie, niewyraźne postacie z obojętnemi minami ludzi nieużytecznych i nieodpowiedzialnych. Zająwszy miejsce, prokurator rozłożył przed sobą olbrzymie akta i suchym metodycznym ruchem przewracał kartki.
Po pierwszych formalnościach, zatwierdzeniu przysięgłych, pisarz zaczął wywoływać świadków, którzy po kolei opuszczali salę. Marek wyszedł za innymi. Prezes Guybarand prowadził bez pośpiechu badanie Simon’a. Stawiał pytania monotonnym głosem, w którym czuć się dawało zimno ostrza, kierowanego dokładnie, z zabójczą zręcznością. Badanie, trwające bez końca, zatrzymujące się na najmniejszych szczegółach dawnej sprawy, z naciskiem powracające do oskarżenia, umorzonego przez wywiady Sądu Kasacyjnego, — było zupełną niespodzianką. Oczekiwano oczyszczenia gruntu, prostego przejrzenia pytań, postawionych przez najwyższą instytucyę sądową, tymczasem widocznem się stało, że Sąd Kryminalny w Rozan nie uważał za właściwe brać pod uwagę dowody, uznane przez Sąd Kasacyjny, a prezes, korzystający z nieograniczonej władzy, rozpoczynał na nowo, od samego początku sprawę Simon’a. Wkrótce, ze stawionych pytań, łatwo było zrozumieć, że nie odrzucono niczego z pierwszego aktu oskarżenia: Simon wrócił koleją; w Maillebois był o dwadzieścia minut przed jedenastą; poszedł do Zefiryna, który się układał do snu, zgwałcił go i udusił w przystępie potwornego szaleństwa. W tem miejscu występowała nowa wersya, wywołana znalezionym u ojca Philibina kawałkiem papieru z pieczęcią szkoły braciszków, a mianowicie oskarżono obecnie Simon’a, że wydostał ze szkoły wzór, kazał zrobić fałszywą pieczęć i sam podpisał cyfry braciszka Gorgiasza. Powtarzała się ta dziecinna historya, której bezsensowność odczuł braciszek Gorgiasz, uznając prawdziwość wzoru i podpisu. Nic zatem nie usunięto z pierwszego oskarżenia, obciążono jeszcze takowe nowem grubem zmyśleniem i pozostawano ciągle na podstawie sławnego raportu panów Badoche i Trabut, którzy pomimo wyraźnego wyznania braciszka Gorgiasza, upierali się przy pierwotnych wnioskach. Prokurator Pacart, nie pozostawiając żadnej wątpliwości co do swego stanowiska w sprawie, pozwolił sobie na wtrącenie się i zażądał, aby obwiniony wytłomaczył pewne szczegóły zaprzeczenia swego w kwestyi sfabrykowania fałszywej pieczęci.
Podczas długiego badania zachowanie się Simon’a uważane było powszechnie za opłakane. Przedstawiono go sobie, nawet wśród jego przyjaciół jako sprawiedliwego z piorunami w ręku, wychodzącego w postaci mściciela z grobu, gdzie niecne ręce żywcem go zamurowały. Ponieważ zaś odpowiadał spokojnie głosem łagodnym, bez oczekiwanych wybuchów, sprawił ogólnie wielki zawód, a wrogowie utrzymywali, iż nie zapiera się nawet swej zbrodni, wypisanej jasno na brzydkiego jego twarzy. Raz tylko uniósł się na chwilę, gdy prezes wypytywał go o fałszywą pieczęć, o której słyszał po raz pierwszy. W tym względzie zresztą nie dostarczono żadnych dowodów; opowiadano niejasno, że jakiś nieznany robotnik zwierzył się żonie, iż robił pokryjomu dziwną robotę dla nauczyciela z Maillebois. Na gwałtowny wybuch Simon’a prezes przestał nalegać, tem bardziej, że Delbos się zerwał, gotów wywołać skandal. Prokurator tylko dodał, że jakkolwiek nie odnaleziono robotnika, zastrzega sobie niemniej, że uznaje fakt za mocno prawdopodobny. Kiedy wieczorem Dawid opowiadał to pierwsze posiedzenie, Marek, przeczuwając nową nikczemną robotę, doznał wielkiego bólu w sercu na myśl, że przygotowuje się najcięższa ze zbrodni. Nie dziwił się zachowaniu Simon’a, wiedział, że ufał przedewszystkiem w swą niewinność i niezdolny był do okazywania wzruszeń. Zdawał sobie jednak doskonale sprawę ze złego wrażenia, jakie to musiało zrobić, a z zimnej i zaczepnej postawy prezesa, ze znaczenia, które nadawał zupełnie błahym, wyczerpanym kwestyom, z rozpaczą widział prawie pewność ponownego skazania. Dawid, przed którym nie ukrywał niepokoju, z trudem powstrzymał łzy, gdyż i on wyszedł z Trybunału ze strasznemi przeczuciami.
Następne dnie jednak, całkowicie przeznaczone na przesłuchiwanie świadków, wróciły im nieco nadziei, czy złudzeń, wprowadzając ich w ogień walki. Dawni świadkowie oskarżenia zeznawali pierwsi; byli to urzędnicy kolei i celnicy, którzy wzajemnie sobie przeczyli w świadczeniu, czy Simon powrócił do Maillebois pociągiem, przychodzącym o wpół do jedenastej, czy też przyszedł piechotą. Marek chcąc jaknajwcześniej wejść na salę, prosił Delbos’a, żeby go wezwał najpierwszego; opowiedział o znalezieniu ciała biednego Zefiryna, poczem usiadł obok Dawida w ciasnej przestrzeni, wyznaczonej dla świadków. W ten sposób był obecnym przy pierwszej kwestyi, podniesionej przez adwokata, dzielnie panującego nad sobą, mimo niesmaku, co go dławił. Powstał, żądając obecności ojca Philibina i braciszków Fulgentego i Gorgiasza, prawnie zawezwanych. Prezes dał mu krótkie wyjaśnienie: wezwania nie mogły dojść do rąk ojca Philibina, ani braciszka Gorgiasza, gdyż prawdopodobnie byli po za granicami Francyi i nie znano ich adresów. Co się tyczy braciszka Fulgentego, leżał ciężko chory, na co przysłał świadectwo lekarskie. Delbos domagał się i wyrobił to, że przysięgły lekarz zostanie wysłany, aby zbadać braciszka Fulgentego. Następnie, nie chciał poprzestać na liście, wezwanego również ojca Crabot’a, w którym jezuita tłomaczył swą nieobecność pracami: obowiązkami stanu i zupełną nieznajomością sprawy. Delbos zdobył znowu to, że, mimo kwaśnej uwagi prokuratora, postanowiono nalegać na rektora z Valmarie. Pierwsze to starcie rozdrażniło przeciwników i odtąd prezes i adwokat w ciągłej byli wojnie. Dnia tego posłuchanie skończyło się wzruszającem zeznaniem Mignot’a. Zawsze cierpka i stanowcza panna Rouzaire skończyła właśnie swoje zeznanie, powtarzając, iż jest pewną, że o godzinie dwadzieścia minut przed jedenastą słyszała Simon’a wchodzącego do pokoju Zefiryna i głosy obydwóch; zeznanie to już w pierwszym procesie mocno zaciężyło na obwinionym. Lecz po niej stanął przed kratkami Mignot i tonem pełnym wzruszenia i szczerości odwołał pierwotne swoje zeznanie, zaświadczył, iż nic nie słyszał i że jest obecnie przekonany o niewinności Simona, na co dawał najmocniejsze dowody. Powołano po raz drugi pannę Rouzaire, której konfrontacya z Mignot’em była iście dramatyczną. Straciła kompletnie grunt pod nogami, splątała się w obliczaniu godzin i nie wiedziała, co odpowiedzieć na wykazaną niemożebność, aby słyszała, co się działo u Zefiryna. Marek poparł słowa Mignot’a i na chwilę spotkał się u kratek z inspektorem elementarnym Mauraisin’em, który, wezwany aby powiedział swoje zdanie o obwinionym i świadkach, myśląc, że się sianem wykręci, zaczął przesadnie wychwalać zasługi panny Rouzaire, nie mówiąc jednak nie przeciw Mignot’owi, Markowi, ani nawet Simon’owi, gdyż ciągle nie był pewny, jak się sprawa skończy.
Dwa następne posłuchania były jeszcze pomyślniejsze dla obrony. Kwestya badań przy drzwiach zamkniętych, która tak podniecała publiczność w pierwszym procesie, nie była nawet poruszona, gdyż prezes nie śmiał jej postawić. Publicznie więc badał dawnych uczniów Simon’a, dziś dorosłych i żonatych. Fernand Bongard, August i Karol Doloir’owie, Achilles i Filip Savin’owie stawali kolejno i mówili, co pamiętali, niewiele, ale rzeczy raczej przychylne dla obwinionego. W ten sposób runęła obrzydliwa bajka, stworzona dzięki tajemnym badaniom, wedle której uczniowie mieli podawać szczegóły tak plugawe, że nie można było brudzić niemi uszu publiki, wśród której znajdowały się kobiety. Najciekawszemi były zeznania Sebastyana i Wiktora Milhomme’ów. Dwudziestodwuletni Sebastyan wzruszonym głosem opowiedział swoje dziecinne kłamstwo, niepokój matki, fałszywe świadectwo, które tak ciężko odpokutowali, nosząc się przedtem długo z wyrzutami sumienia. Przypomniał fakty, wyznał, że widział wzór kaligraficzny w rękach Wiktora, wzór ten potem zniknął, został odnaleziony i okazany przez jego matkę w chwili, gdy myślała, iż jest ukaraną za czyn niegodny. Wiktor, dla zadowolenia matki, pragnącej ocalić swój sklep, udał zupełny brak pamięci. Zapewne, musiał przynieść wzór skoro znaleziono u niego, lecz nic nie pamiętał i nie nie miał do powiedzenia. Jeszcze jeden z dawnych uczniów szkoły braciszków, Polidor Sanquet, siostrzeniec starej służącej pani Duparque, stanął przed kratkami. Delbos zadawał mu szczegółowe pytania co do tego, jak go odprowadzał braciszek Gorgiasz w nocy zbrodni, co się zdarzyło w drodze, co mówiono, która była godzina. Wezwanie tego świadka doradził adwokatowi Marek, przekonany, że dawny ponury nicpoń, obecnie podejrzany próżniak, służący w jakimś klasztorze w Beaumont, musiał napewno wiedzieć część prawdy. Delbos z trudem wydobył z niego wymijające odpowiedzi, którym towarzyszyły wejrzenia złośliwe, zaraz przyćmione udaną głupotą. Czyż można co pamiętać po tylu latach? Wymówka była zbyt wygodna. Prokurator dawał znaki niespokojnej niecierpliwości, a publiczność, nie pojmując nalegania adwokata na tak nieciekawego świadka, czuła przecież jakby podmuch niewidzialnej, przeczuwanej prawdy.
Następne posiedzenie przyniosło wzruszenie nowe. Zaczęło się nieskończonemi dyskusyami dwóch biegłych, panów Badoche i Trybut, którzy, wbrew samemu braciszkowi Gorgiaszowi, upierali się nie uznawać w podpisie jego cyfr F. G., lecz widzieli splątane E. S., nieczytelne, co prawda. Przez trzy godziny gromadzili argumenty, wylewali obfitość dowodzeń, na zimno miotali się w obłędzie. Co dziwniejsza, prezes pozwalał im mówić i słuchał z widoczną przychylnością, prokurator zaś, pozornie zajęty notatkami, nalegał na niektóre szczegóły, jak gdyby oskarżenie po dawnemu opierało się na świadectwie biegłych. Wobec tej komedyi, publiczność, nawet część jej rozsądna, zaczynała powątpiewać: czemu nie? to tak trudno orzec podobieństwo pisma! Pod koniec posiedzenia zaszedł wypadek, który trwał ledwie dziesięć minut, lecz wzburzył umysły wszystkich. Przed kratkami ukazał się, czarno ubrany, były sędzia śledczy, Daix, wezwany przez obronę. Liczył zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, a wyglądał na siedemdziesiąt, tak był wyschły, zgarbiony, osiwiały z wychudłą twarzą. Stracił właśnie swoją okrutną żonę. ambitną, brzydką i zalotną, która, jak opowiadano, zatruwała mu życie, widząc, że nic nie może ich wydobyć z mierności, w jakiej żyli, nawet skazanie żyda Simona’, skazanie, którego pragnęła i na które tyle liczyła. Po jej śmierci zatem Daix, człowiek nieśmiały i niepewny, lecz akuratny w pełnieniu obowiązków i w gruncie uczciwy, dręczony wyrzutami sumienia za czyn, którego się był, gwoli domowego spokoju, dopuścił, przychodził oczyścić sumienie. Nie mówił wprost o tem wszystkiem, nie wyznał nawet, że, gdy miał sprawę w swych rękach, powinna była być, dla braku dowodów umorzoną. Prosił tylko Delbos’a o przesłuchanie, a gdy ten spytał go o obecne zdanie o sprawie, odpowiedział wyraźnie, że badania Sądu Kasacyjnego zburzyły dawny jego akt oskarżenia i że, według niego, Simon jest niewinny. Poczem odszedł wśród niemego zdumienia publiczności. Zjawienie się tego człowieka w żałobie, wyznanie, uczynione głosem powolnym i smutnym, wzruszyło wszystkie serca.
Wieczorem dnia togo w wielkim pokoju Marka, gdzie się zbierano na narady, Delbos i Dawid głośno objawiali radość, prawie pewni ostatecznego powodzenia, gdyż zeznanie Daix’a wywarło widocznie mocne wrażenie na przysięgłych. Marek jeden nie pozbył się troski. Opowiedział im o krążących wieściach, jakoby prezes Gragnon bardzo czynnie prowadził podziemne roboty od przybycia do Rozan. Marek wiedział, że jednocześnie z zebraniami u niego, w sąsiedniej ulicy, u Gragnon’a, co wieczór naradzano się sekretnie. Układano tam z pewnością sposób postępowania, wymyślano odpowiedzi, przeszkody, przygotowywano zwłaszcza świadectwa, ukute wedle rezultatów ostatniego posiedzenia. Jeżeli posłuchanie okazało się niepomyślnem dla oskarżenia, nazajutrz napewno występowała jakaś niespodzianka, obciążająca obwinionego. Widziano znowu ojca Crabot’a, wślizgającego się chyłkiem do Gragnon’a. Kilka osób poznało wychodzącego ztamtąd Polidora. Inni natknęli się późno na ulicy na mężczyznę i kobietę, niezmiernie podobnych do Mauraisin’a i do panny Rouzaire. Najgorszą jednak była tajemnicza presya, którą wywierano na przysięgłych, należących do klerykalnego obozu. Gragnon zanadto był przebiegłym, aby ich ściągać do siebie, lub bezpośrednio się z nimi porozumiewać, lecz mówiono, że nasyłał im ludzi, którzy okazywali niezbity dowód winy Simona’. Tajemniczego tego dowodu sam nie chciał publikować, chyba doprowadzony do ostateczności przez obronę. Marek niepokoił się nowem szalbierstwem, które przeczuwał i zapowiadał, że po ciosie, zadanym oskarżeniu przez Daix’a, trzeba było oczekiwać niespodzianej zaczepki, owego piorunu, schowanego w kieszeni Gragnon’a.
W istocie posłuchanie dnia następnego było jednym z najważniejszych, z najbardziej roznamiętniających. Z kolei przyszedł ulżyć sumieniu prezydujący dawnych przysięgłych, Jacquin. Opowiedział poprostu, jak prezes Gragnon, wezwany przez przysięgłych dla objaśnienia o zastosowaniu kary, wszedł wzruszony, z listem w ręku i pokazał im ów list, pisany przez Simon’a z dopiskiem podcyfrowanym inicyałami zupełnie podobnemi do znajdujących się na wzorze kaligraficznym. Wówczas niektórzy z biegłych, wahający się do tej chwili, zostali przekonani o winie oskarżonego. On także przestał wątpić, a nawet rad był, że zdobył spokój sumienia. Nie wiedział wtedy, iż przeczytanie owego listu było nieprawnem. Później dręczył się aż do chwili, gdy wiadomość o tem, że dopisek i inicyały uznane zostały za fałszywe, skłoniła go do naprawienia po chrześcijańsku mimowolnej nawet winy. Ostatni szczegół, który dodał spokojnym głosem, rzucił dreszcz na salę. „Jezus — mówił — sam nakazał mi to wyznać, gdy raz, dręczony wyrzutami sumienia, klęczałem w ciemnej kaplicy świętego Makseucyusza“. Wprowadzony po nim Gragnon chciał początkowo traktować cały wypadek lekceważąco, dawnym obyczajem nieco brutalnego i despotycznego prezesa. Otyły, choć przybladły ze strachu, ukrywał niepokój pod lekkością hulaki. Utrzymywał, iż nie przypomina sobie dokładnie błahych szczegółów. Zdaje mu się, że w istocie wszedł do sali obrad przysięgłych z dopiero co otrzymanym listem w ręku. Był bardzo wzruszony i pod wpływem wzruszenia właśnie pokazał list, gdyż, pragnąc jedynie wyświetlić prawdę, nie zdawał sobie sprawy ze swego czynu. Nigdy, ani na chwilę nie żałował swego postępku, pewien był bowiem prawdziwości dopisku i cyfr; zresztą i teraz, według niego, pozostawało dowieść iż były fałszywe. Ponieważ nakoniec stanowczo oskarżał Jacquin’a, że on przeczytał głośno list przysięgłym, powołano tegoż ponownie i rozpoczęła się między nimi bardzo żywa sprzeczka. Gragnon’owi udało się złapać architekta na pomyłce czy zapomnieniu co do odczytania na głos listu. Tryumfował naturalnie, a większość obecnych słuchaczy wrzasnęła na uczciwego człowieka, podejrzewając go, iż się zaprzedał żydom. Próżno Delbos parę razy się wmieszał, starał się podrażnić Gragnon’a, zedrzeć z niego maskę i doprowadzić do wybuchu, do okazania nareszcie owego piorunującego dowodu. Lecz były prezes, doskonale nad sobą panujący, rad był, że, rzucając podejrzenie na prawdomówność przeciwnika, uniknął doraźnego niebezpieczeństwa i poprzestał na wymijających odpowiedziach. Zauważono, iż jeden z przysięgłych postawił mu niezrozumiałe dla nikogo zapytanie, czy nie wiedział o jakim innym wybiegu Simon’a, dla nadania wzorowi kaligraficznemu pozoru zupełnej prawdziwości? Na co zagadkowo odpowiedział, że tymczasowo poprzestaje na poprzedniem oświadczeniu, nie chcąc przechodzić do innej kategoryi faktów, jakkolwiek najpewniejszych. Słowem dzień, który się zapowiadał jako ostatecznie zwalający oskarżenie, skończył się dla tegoż pomyślnie. Wieczorem u Marka rozpaczano.
Przez kilka jeszcze posiedzeń wlokły się zeznania świadków. Lekarz, wysłany dla zbadania stanu zdrowia braciszka Fulgentego, powrócił z raportem, iż poważna choroba nie pozwala mu na przybycie. Ojciec Crabot również zdołał uniknąć stawania przed sądem, podając za powód nieobecności nagły wypadek, wywichnięcie nogi. Próżno Delbos postawił wniosek przesłuchania go przez wysadzoną komisyę: prezes Guybarand, tak flegmatyczny w początku, teraz śpieszył niesłychanie, z wyraźną chęcią skończenia co najprzędzej. Brutalizował nawet Simon’a, obchodził się z nim jak ze skazanym, uzuchwalony spokojną postawą obwinionego, który słuchał świadków z pełną zdumienia ciekawością, jakby mu opowiadali przygody kogoś obcego. Dwa czy trzy razy omało się nie uniósł wobec zbyt kłamliwych świadectw, najczęściej jednak uśmiechał się i wzruszał ramionami. Wreszcie zabrał głos prokurator Pacart. Wysoki, chudy, sztywny w ruchach, starał się, by wymowa jego była nie ozdobna, lecz ściśle matematyczna. Zadanie jego nie było łatwem po decyzyi Sądu Kasacyjnego, wybrał jednak taktykę bardzo prostą: nie liczył się z nim wcale, nie uczynił najmniejszej wzmianki o długich badaniach, które doprowadziły do odesłania sprawy przed nowy Sąd Kryminalny. Najspokojniej rozpatrzył dawny akt oskarżenia, oparł się na raporcie dwóch biegłych, wywnioskował winę, przyjmując tylko nową wersyę, która fałszywy podpis obciążała jeszcze fałszywą pieczęcią. Z powodu tejże pozwolił sobie na pewne zdania i twierdzenia tak bezwzględne, jak gdyby miał dowody najpewniejsze, których tylko nie mógł podać. Braciszek Gorgiasz był, według niego, człowiekiem nieszczęśliwym, może chorym, a z pewnością biednym i o gwałtownych namiętnościach; dziś zaprzedał się żydom, opuszczając Kościół, którego zawsze był synem marnotrawnym i kompromitującym. Zakończył, prosząc przysięgłych, aby nareszcie załatwili się z tą sprawą, zgubną dla moralnego spokoju kraju, żeby powiedzieli, gdzie jest winny, czy między anarchistami i między narodowcami, zaciekłymi w prześladowaniu imienia Boga i ojczyzny, czy też między ludźmi wiary, czci i tradycyi, którzy od wieków pracowali na chwałę Francyi.
Mowa Delbos’a zajęła dwa następne posiedzenia. Nerwowy i zapalony adwokat, z namiętną swobodą, również od początku podjął sprawę. On jednak podjął ją, aby, dzięki argumentom, dostarczonym przez Sąd Kasacyjny, zburzyć wszystkie fakty dawnego aktu oskarżenia. Ani jeden się nie ostał. Dowiódł, iż Simon powrócił do Maillebois piechotą o dwadzieścia minut przed dwunastą, kiedy zbrodnię popełniono na godzinę przedtem; dowiódł zwłaszcza prawdziwości wzoru kaligraficznego, opatrzonego pieczęcią szkoły braciszków i podpisem braciszka Gorgiasza, na co nie trzeba było nawet wyznania tego ostatniego, gdyż kontrexpertyzy zrujnowały przedziwny raport panów Badoche i Trabut. Rozebrał nową wersyę o fabrykacyi fałszywej pieczęci. Nie było żadnego dowodu, niemniej jednak nastawa! na to, czując, że pod twierdzeniami i półsłówkami kryje się nowa, wstrętna niegodziwość. Powiadano, że jakaś kobieta słyszała od jakiegoś robotnika niejasną historyę robienia pieczęci dla nauczyciela z Maillebois. Gdzie jest ta kobieta? co robi? Ponieważ nikt nie mógł, czy nie chciał odpowiedzieć, adwokat miał prawo wywnioskować, że opowieść była jednem z licznych a bezsensownych kłamstw, które „Mały Beaumontais“ w świat puszczał. Odtworzył całą zbrodnię: braciszek Gorgiasz, odprowadziwszy Polidora, przechodzi koło otwartego okna od pokoju Zefiryna, zatrzymuje się, rozmawia, wskakuje do pokoju i ulega obłędowi rui i mordu wobec biednego kaleki różowego i uśmiechniętego jak jasnowłosy aniołek. Tu jednak — wyzwał Delbos — istnieje luka w odtworzeniu straszliwej sceny. Zkąd braciszek Gorgiasz miał wzór kaligraficzny? Miał bowiem słuszność kpić, zapytując, czy było we zwyczaju przechadzać się po nocy ze wzorami kaligraficznemi w kieszeni. „Mały Beaumontais“ mógł się tam doskonale znajdować i z kieszeni właśnie wziął go braciszek Gorgiasz, aby zapchać nim usta ofiary. Wzór musiał być tam również, ale jakim sposobem? Adwokat domyślał się prawdy i dlatego tak szczegółowo badał Polidora, aby się jej dowiedzieć, nie mógł jednak nic wydobyć z jego fałszywej głupoty. Cóż jednak znaczyło, że ten punkt pozostawał ciemnym? Czyż przeto wina braciszka Gorgiasza nie była oślepiająco jasna? Jego rzekome alibi opierało się na sieci fałszywych świadectw. Wszystko dowodziło jego winy: ucieczka, pół-wyznania, zbrodnicze wysiłki, których się dopuszczono, aby go ocalić, rozproszenie jego wspólników, z których ojciec Philibin zakopał się w jakimś klasztorze włoskim, braciszek Fulgenty w dali złożony wygodną chorobą, a ojciec Crabot pielęgnujący opatrznościowy wywieli nogi. Czyż nie dla ocalenia braciszka Gorgiasza prezes Gragnon nieprawnie dopuścił się zakomunikowania fałszywego listu, czego dowodzi zeznanie budowniczego Jacqui’a? W nagromadzeniu wszelkich innych, już ta jedna zbrodnia wystarcza, aby otworzyć najbardziej uprzedzone oczy. Przedstawił następnie straszne cierpienia Simon’a w więzieniu, piętnaście lat, które spędził na wygnaniu wśród najokropniejszych męczarni fizycznych i moralnych, wołając ciągle, iż jest niewinnym. Na zakończenie dodał, że przyłącza się do życzenia, wyrażonego przez prokuratora, aby jak najprędzej załatwić lecz załatwić ku chwale Francyi, czyniąc sprawiedliwość, gdyż jeżeli w niewinnego nowy cios uderzy, będzie to dla kraju hańba i pociągnie nieobliczalne nieszczęścia w przyszłości.
Odpowiedzi nie było, rozprawy zostały zamknięte i przysięgli poszli zaraz do sali obrad. Była godzina jedenasta rano, gorące lipcowe słońce, mimo spuszczonych rolet, strasznie nagrzewało salę. Oczekiwanie trwało niecałą godzinę; niespokojna, lecz niema publiczność nie przypominała niczem wzburzonych i gwałtownych słuchaczy w Beaumont. Nieruchome, jak ołów ciężkie powietrze zdawało się spadać z pułapu sali. Nikt się nie odzywał, tylko kiedy niekiedy simoniści i antysimoniści spoglądali po sobie zukosa. Sala wyglądała jak żałobny pokój, w którym rozstrzygał się los życia lub śmierci, troska o przyszłość całego narodu. Nakoniec ukazali się przysięgli; prezes ich, mały, siwy, pozłotnik miejscowy, protegowany przez duchowieństwo, stanął pośrodku. Przenikliwy głos jego rozchodził się wszędzie. Odpowiedź w kwestyi winy, była tak, większością głosów; jednogłośnie zaś przysięgli przyznawali okoliczności łagodzące. Niegdyś w Beaumont jednogłośność była za uznaniem winy, zaś za okolicznościami łagodzącemi — słaba większość. Prezes Guybarand, pospiesznie załatwiwszy formalności, ogłosił wyrok: 10 lat więzienia i wyszedł, a za nim prokurator, który się skłonił jakby na podziękowanie przysięgłym.
Marek spojrzał na Simon’a i dostrzegł na nieruchomej jego twarzy słaby jedynie uśmiech, niby bolesne skrzywienie list. Delbos zaciskał z wściekłością pięści. Dawid dnia tego nie wszedł do sali, na podwórzu z niepokojem oczekiwał końca. Piorun uderzył! Na Marka wionęła taka okropność, iż czuł, jak śmiertelne zimno mrozi mu krew w żyłach. Stała się najwyższa niesprawiedliwość, w którą prawe umysły nie mogły uwierzyć, zbrodnia nad zbrodniami, rano jeszcze nieprzypuszczalna, niedostępna rozumowi, obecnie będąca potworną rzeczywistością. W Beaumont wydawano okrzyki drapieżnej radości kannibalów, rzucających się na krwawą pastwę; tu — na sali, pełnej przecież zażartych antysimonistów, panowała przerażająca, przenikająca mrozem do szpiku kości cisza. Głuchy szmer przebiegł tylko jak długi dreszcz. Wszyscy wychodzili powoli, cicho, spokojnie, jak czarna fala ludzi w żałobie, zdławionych wzruszeniem, tkniętych strachem. Na podwórzu ujrzał Marek łkającego Dawida.
Zwyciężył zatem Kościół, szkoła braciszków odżyje, a świecka szkoła stanie się nanowo przedpieklem, jaskinią szatana, gdzie kalają się dusze i ciała dzieci.. Rozpaczliwy, olbrzymi wysiłek zakonów i całego prawie duchowieństwa dokonał opóźnienia porażki, pewnej jednak w przyszłości. Przez długie jeszcze lata młode pokolenia będą rosły ogłupione błędami, przegniłe od kłamstwa. Pochód ludzkości w przyszłość znowu zostanie powstrzymany aż do chwili, gdy, niepowstrzymanie dążąca naprzód wolna myśl wyzwoli naród przez oświatę, która jedynie uczyni go zdolnym do prawdy i sprawiedliwości.
Na drugi dzień Marek powróciwszy do Maillebois wieczorem, zmęczony, z rozdartem sercem, znalazł list od Genowefy, zawierający wyrazy: „Czytałam całą sprawę, śledziłam za procesem. Popełniono najpotworniejszą zbrodnię. Simon jest niewinny.




IV.

Nazajutrz był czwartek, Marek, przespawszy się nieco, wstawał zgnębiony i rozgoryczony strasznemi dniami w Rozan, gdy przybiegła doń Ludwinia. Dowiedziała się była o jego powrocie i wymknęła się na chwilę z zamkniętego domu pani Duparque. Rzuciła się wzruszona w jego objęcia.
— O, ojcze, jak musisz być zmartwiony! Szczęśliwa jestem, że mogę cię nareszcie uściskać.
Jako dorosła już panienka, Ludwinia powiadomiona była dokładnie o sprawie Simon’a i całkowicie podzielała wiarę i żądzę sprawiedliwości uwielbianego swego ojca i nauczyciela, którego głęboki rozum był jej kierownikiem. W okrzyku jej czuć było rozpacz i bunt, wywołane potwornym wyrokiem sądu w Rozan.
Patrząc na nią, trzymając ją w objęciach, przypomniał sobie Marek list Genowefy, który się niemało przyczynił do jego bezsenności.
— Czy wiesz, że matka pisała do mnie, że trzyma teraz z nami?
— Wiem, ojczulku wiem... Mówiła mi. A gdyby tatuś wiedział co to były za sprzeczki z babką, kiedy zobaczyła, że mama wszystko czyta, że przynosi dokumenty, które nigdy nie postały w domu, że sama wychodzi co rano kupować sprawozdania z nowego procesu... Babka chciała wszystko palić, a mama po całych dniach zamykała się u siebie... Ja także wszystko czytałam, mama mi pozwoliła. Ach, cóż to za straszna historya, tatusiu! Biedny, niewinny człowiek dręczony przez tylu wstrętnych ludzi! Gdyby to było możliwe, kochałabym tatusia jeszcze więcej za to, że go lubił i bronił.
Ściskała go znowu z zapałem. Marek, mimo ciężkiego zmartwienia, uśmiechał się, jak gdyby rozkoszny balsam łagodził ogień jego żywej rany. Uśmiechał się do obrazu żony i córki czytających, znających prawdę, powracających do niego.
— Jej drogi list — mówił półgłosem — był mi taką pociechą, dał tyle nadziei! Czyż to możliwe, aby taka radość przyszła po tylu zmartwieniach!
Nagle zaniepokojony, pytał Ludwini:
— Więc mama mówiła z tobą o mnie? Czy rozumie, czy żałuje naszych udręczeń? Zawsze myślałem, że jak pozna prawdę, powróci do mnie.
Dziewczynka położyła ładnie palec na jego ustach i odpowiedziała z uśmiechem:
— Niech mnie tatuś nie zmusza do mówienia tego, czego jeszcze mówić nie mogę. Kłamałabym, dając zbyt dobre wiadomości. Nasze sprawy stoją dobrze, to wszystko... Niech tatuś jeszcze będzie cierpliwy, ufa swojej córce, która usiłuje być tak dobrą i kochającą jak sam tatuś.
Potem opowiedziała niepokojące wieści o stanie zdrowia pani Berthereau. Od lat już wielu miała chorobę serca, którą ostatnie wypadki nagle pogorszyły. Nieustanne obecnie wybuchy gniewu pani Duparque, nagłe burze, od których drżał ciemny, ponury dom, wstrząsały ciągle chorą, powodując dreszcze i duszność, które z trudnością można było uspokoić. Żeby zatem uniknąć nerwowego strachu, w który popadała, przestała schodzić do saloniku. Dnie całe spędzała, leżąc w swoim pokoju na szezlongu, od rana do wieczora trzymała zwrócone na pusty Plac Kapucynów swoje biedne, smutne oczy, opłakujące od tylu lat stracone szczęście.
— Niezabawne u nas wcale — dodała Ludwinia. — Mama w swoim pokoju, babcia Berthereau w swoim, a babka Duparque wchodzi na górę, schodzi, trzaska drzwiami i kłóci się z Pelagią, jeżeli nie ma kogo łajać... Nie skarżę się jednak: zamykam się również i pracuję. Wie tatuś, mama się zgadza, za pół roku staję do egzaminu do Szkoły Normalnej i mam nadzieję, że zdam.
W tej chwili nadszedł Sebastyan Milhomme. Mając wolny dzień przyszedł przywitać dawnego nauczyciela po powrocie z Rozan. Wkrótce ukazali się Józef i Sara, którzy pragnęli podziękować Markowi za jego usiłowania i bezowocne, niestety, bohaterstwo, w imieniu swojem, oraz matki i Lehman’ów, których nowy wyrok zgnębił ostatecznie. Opowiadali, co za straszny cios uderzył w nędzny sklep przy ulicy du Trou, kiedy w wilię Dawid zatelegrafował straszną nowinę. Pani Simonowa wolała czekać rezultatu w domu z rodzicami i dziećmi i uciekła z klerykalnego miasta, w którem zresztą szczupłe fundusze nie pozwoliły jej przebywać. Od czasu niesprawiedliwego wyroku rodzina znów była we łzach, nie wiedzieli, co dalej będzie, oczekując na Dawida, który został przy bracie, aby się zastanowić, jak wypadki postąpić każą.
Zaszła wzruszająca scena między czworgiem młodych ludzi, którzy, zawarłszy znajomość w szkole, widywali się w domu Marka i pokochali się wzajemnie. Józef i Sara z oczami pełnemi łez, zmęczouemi w gorączce i bezsenności przepędzonej nocy, zaczęli płakać nanowo, mówiąc o ojcu. Wówczas Sebastyan w nieprzepartym wybuchu serca ucałował Sarę, a Ludwinia wzięła obie ręce Józefa, płakała z nim razem i, pragnąc go pocieszyć mówiła mu o swem dla niego uczuciu. Ona miała lat siedemnaście on — dwadzieścia... Sebastyan kończył dwadzieścia jeden; Sara miała lat osiemnaście. — Marka, na widok ich młodości, inteligencyi i dobroci, ogarnęło wzruszenie. Przyszła mu myśl, która raz mu już zaświeciła wobec ich dziecinnych igraszek. Może są oni przeznaczeni stworzyć dwie pary, kiełkujące na przyszłe szczęśliwe żniwo, może szerokiem sercem i wolna, inteligencyą podejmą pracę dla przyszłości?
Odwiedziny córki i przyniesiona przez nią nadzieja były dla Marka słodkiem źródłem pociechy i pokrzepienia w gorzkim smutku. Niedługo to trwało. Zaraz potem opanowało go zgnębienie wobec zatrutego i zhańbionego kraju. Możliwem więc było, że spełniono zbrodnię nad zbrodniami i Francya nie powstała! Dawniej już, podczas długiej walki o rewizyę, nie poznawał w niej szlachetnej, wspaniałomyślnej, sprawiedliwej oswobodzicielki, którą tak gorąco i namiętnie ukochał. Nigdy jednak nie przypuszczał, że upadnie tak nizko, że stanie się Francya głuchą, twardą, uśpioną i podłą, która wylęga się w hańbie i niesprawiedliwości. Iluż lat trzeba i pokoleń, aby ją zbudzić z obrzydliwego snu? Poddał się chwilowo rozpaczy, sądził, że ojczyzna zginęła, słyszał przekleństwa zagrobowe Férou: upadły kraj, przegniły pod wpływem księży, zatruty przez plugawe dzienniki, pogrążony w takiem błocie ciemnoty i łatwowierności, że nigdy się z niego nie wydobędzie. Nazajutrz po potwornym wyroku, wydanym w Rozan, przypuszczał, że przebudzenie jest możliwe, gdyż, pod powiewem grozy widział oburzenie prawych sumień i zdrowych rozumów. Nic się jednak nie poruszyło, najodważniejsi zagrzebywali się po kątach i dzięki głupocie i tchórzostwu ogółu, spełniła się najwyższa ohyda.
Na mieście zobaczył Marek Darras’a o twarzy zmienionej rozpaczą, gdyż znowu wymknęło mu się merostwo, pozostałe przy tryumfującym klerykale Philis’ie. Zwłaszcza jednak spotkanie dawnych uczniów, Fernanda Bongard’a, Augusta i Karola Doloir’ów oraz Achillesa i Filipa Savin’ów zmartwiło go mocno, okazując mu ostatecznie, jak mało zdołał im wszczepić poczucia sprawiedliwości społecznej i cywilnej odwagi. Fernand wzruszał ramionami i o niczem wiedzieć nie chciał. August i Karol znowu wątpili o niewinności Simona. Dwaj bliźniacy, Achilles i Filip przekonani byli wprawdzie o jego niewinności, ale przecież sami we dwóch nie mogli robić rewolucyi, a zresztą jeden żyd więcej, jeden mniej, to rzecz całkiem nieważna. Nad miastem panował terror; każdy prędko wracał do domu, zdecydowany nie kompromitować się dłużej. Gorzej jeszcze działo się w Beaumont, dokąd się udał Marek w szalonej nadziei obudzenia sumienia ludzi wpływowych,, aby się pokusili o zniesienie zbrodniczego wyroku. Lemarrois. którego zaczepił, uważał go za waryata. Odpowiedział mu wyraźnie i, mimo zwykłej uprzejmości, prawie brutalnie, że obecnie sprawa jest ostatecznie skończona i szaleństwem byłoby znowu ją rozpoczynać, gdyż kraj cały był nią zmordowany, zgorączkowany, chory. Jako grunt polityczny stała się wstrętną i na przyszłych wyborach respublika na pewnoby upadła, gdyby dano klerykalnemu wstecznictwu sposobność znowu wyzyskiwania sprawy. Przyszłe wybory! — oto najwyższy argument. Hasłem było największą niesprawiedliwość pogrzebać w większem jeszcze, niż po pierwszym procesie, milczeniu. Deputowani, senatorowie, prefekt Hennebise wszystkie urzędy i korporacye, nie zmawiając się, zgnębione, pogrążyły się w pełne przerażenia milczenie, wobec dwa razy skazanego niewinnego człowieka, którego imienia nawet nie wymawiano, aby nie wywołać widma sprawy. Dawni republikanie, byli wolteryanie jak Lemarrois, dokonywali zwrotu ku Kościołowi w przekonaniu, że będą potrzebowali jego pomocy w walce z wzrastającym socyalizmem, który ich przerażał, grożąc usunięciem posiadającej burżuazyi z oddawna uzurpowanego stanowiska. Lemarrois z przyjemnością, naturalnie, widział, że Delbos, przeciwnik jego przy wyborach, mający za każdym razem coraz więcej socyalistycznych głosów, został w Rozan pobity, dotknięty uderzeniem piorunu. Nikczemne milczenie deputowanego w znacznej części spowodowane było chęcią pozostawienia własnemu złemu losowi skompromitowanych bohaterów. Wśród tej ruiny sumień i charakterów jeden Marcilly zachował zwykły miły uśmiech i zupełną swobodę obejścia; piastował już niegdyś godność ministra oświaty w gabinecie radykalnym, obecnie pewnym był, iż posiędzie to samo stanowisko w gabinecie umiarkowanym; tak mocno liczył na niepokonaną siłę swojej giętkości i uprzejmości dla wszystkich, że jeden tylko przyjął Marka grzecznie, robił mu wielkie nadzieje, nie dając żadnych wyraźnych obietnic.
Zakon tryumfował zuchwale. Doznawał niezmiernej ulgi na myśl, że ojciec Crabot i jego wspólnicy i pionkowie wyszli ze sprawy bezkarnie. Były prezes Gragnon wydał wielki obiad i wieczór, na którym tłoczyli się sądownicy, urzędnicy a nawet ciało nauczycielskie. Na twarzach jaśniały uśmiechy, zamieniono uściski rąk, wszyscy szczęśliwi byli, że żyją po uniknięciu wielkiego niebezpieczeństwa. „Mały Beaumontais“ od czasu procesu codziennie głosił chwałę dzielnego wojska, Boga i ojczyzny. Nagle zamilkł, z kolei pogrążył się w ciszy, otrzymawszy zapewne rozkaz z góry. Jeszcze nie minął odgłos zwycięztwa, a już wszyscy zaczynali czuć porażkę moralną, powracała trwoga przed jutrem i chęć rozerwania umysłów. Przysięgli wyznali, że wyrok na Simona wydany został większością jednego głosu. Wychodząc zaś z posiedzenia wszyscy podpisali prośbę o ułaskawienie. Nie mogli wyraźniej wyznać śmiertelnego kłopotu, okrutnej konieczności potwierdzenia dawnego wyroku, wydanego w Beaumont, chociaż nie wątpili o niewinności oskarżonego. Niewinność jego rzucała się w oczy przez to właśnie nadzwyczajne postąpienie przysięgłych, którzy z niezrozumiałą sprzecznością karali i przebaczali zarazem. Ułaskawienie narzucało się z tak nieubłaganą koniecznością, iż nikt się nie zdziwił, gdy w kilka dni potem zostało podpisane. „Mały Beaumontais“ uważał za stosowne zelżyć po raz ostatni „wstrętnego żyda“, ale i on również wydał westchnienie ulgi, gdy poczuł się nakoniec uwolnionym od swojej ohydnej roli. Ułaskawienie było powodem ostatniej bolesnej walki sumiemienia dla Dawida. Brat jego był wyczerpany, pożerany gorączką, w stanie takiego wycieńczenia fizycznego i moralnego, że powróciłby do więzienia, aby tam wkrótce umrzeć. W domu żona i dzieci we łzach oczekiwały, spodziewały się go ocalić czułością i pieczą. A jednak Dawid początkowo chciał odrzucić ułaskawienie, naradzał się z Markiem, z Delbos’em, ze wszystkimi bohaterskimi obrońcami niewinnego, rozumiejąc, że chociaż ułaskawienie nie odbiera Simon’owi prawa dowiedzenia kiedyś niewinności, z ich ręki jednak wytrąca najpotężniejszą broń: łzy i okrzyk buntu świata całego. Wszyscy przecież, z rozdartem sercem, ulegli i Dawid przyjął ułaskawienie. Marek i Delbos doskonale rozumieli, że sprawa Simona, przestając ranić sprawiedliwość i wspaniałomyślność tłumów, była skończona i Zakon miał słuszność tryumfować.
Los Simon’a został rozstrzygnięty. Ponieważ niepodobna było sprowadzić go do Maillebois, postanowiono, że pani Simon pozostanie tam, u Lehmanów przez czas jakiś z dziećmi, które do wakacyj musiały jeszcze uczęszczać do sąsiedniej Szkoły Normalnej. Dawid znów się poświęcił dla brata. Miał zresztą oddawna cały plan gotowy: odstąpi kopalnię żwiru i piasku i wzamian kupi w odludnej dolinie w Pyrenejach kopalnię marmuru, która przedstawiała doskonały i pewny interes; zabierze tam Simon’a, przypuszczając go do współki, a górskie powietrze i życie czynne niebawem przywrócą mu zdrowie. Jak tylko się tam osiedlą, pani Simon przyjedzie do męża, a dzieci spędzą z ojcem resztę wakacyj. Plan wypełniony został z niezmierną dokładnością i szybkością. Porwano rozstrojonego jeszcze Simona, opuścił Rozan, a żywa dusza nie wiedziała o jego wyjeździe. Podróżował nieznany i zniknął z Dawidem w odległej, otoczonej wysokiemi górami, dolinie. Z dzienników dopiero się dowiedziano, że rodzina pojechała się z nim połączyć. Od tej chwili wspomnienie jego zbladło i powoli zapomniano o nim zupełnie.
W dniu, kiedy rodzina Simon’ów zebrała się nakoniec razem w spokoju i miłości, Marek, wezwany pilnym listem przez Salvan’a, udał się do Szkoły Normalnej. Przywitawszy się, zaraz o nich mówić poczęli, przedstawiali sobie wzruszającą i rzewną scenę, odgrywającą się zdala, na przeciwnym krańcu Francyi.
— Musi to nam być nagrodą, — rzekł Salvan. — Nie mogliśmy ze sprawy wyciągnąć doraźnej korzyści społecznej, kontentujmy się przynajmniej tem, że przyczyniliśmy się do ich szczęścia, że oddaliśmy tego cichego męczennika żonie i dzieciom.
— Od samego rana o tem myślę — odpowiedział Marek. — Widzę ich uspokojonych i szczęśliwych pod błękitnem niebem. Co za radość dla biednego człowieka, od tak dawna skutego łańcuchem, módz swobodnie chodzić, wdychać świeżość źródeł i czysty zapach drzew i kwiatów. Dla żony i dla tych poczciwych dzieci to ziszczenie długiego marzenia: mają go nakoniec, pielęgnują, oprowadzają, jak przychodzące do zdrowia dziecko i patrzą, jak się odradza!.. Ma pan słuszność, to jedyna nasza nagroda.
Zamilkł, a po chwili z tajną goryczą szermierza, niepocieszonego, że mu się broń w ręku złamała, dodał:
— Rola nasza skończona... Ułaskawienie było, naturalnie, nieuniknione, lecz nam odebrało siłę działania... Teraz musimy tylko oczekiwać zbiorów dobrego ziarna, któreśmy posieli, jeżeli zechce wyrosnąć na twardym gruncie, któremu je powierzyliśmy.
— O, niewątp, że wyrośnie, przyjacielu! — zawołał Salvan. — Nie należy nigdy wątpić o biednym, wielkim naszym kraju. Może się mylić, może być oszukiwanym, powróci przecież ostatecznie do rozumu i prawdy. Cieszmy się naszem dziełem, gdyż jest brzemienne bliską przyszłością.
Zamilkł na chwilę, potem dodał zatroskany.
— A jednak w gruncie myślę jak ty, że zwycięztwo nasze nie jest blizkiem. Czasy obecne sa rzeczywiście wstrętne, nigdy jeszcze nie przeżywaliśmy chwili groźniejszej i bardziej niepewnej. Dlatego prosiłem cię właśnie o przybycie, że chciałem pomówić o ciężkiem położeniu, w jakiem się znajdujemy.
Mówił Markowi, czego się był dowiedział Od czasu wyroku w Rozan wszyscy znani simoniści, wszyscy porządni ludzie, skompromitowani w sprawie, byli wydani na zemstę Zakonu i nienawiść samolubnego i podłego tłumu. Opłacają drogo na osobach i majątkach zbrodnię popierania prawdy i sprawiedliwości.
— Ozy wiesz, że Delbos’owi nie kłaniają się w Trybunale; odebrano mu połowę spraw, gdyż klienci uważają go za zbyt kompromitującego. Musi na nowo zdobywać praktykę, a co najgorsza, przepadnie z pewnością na przyszłych wyborach, gdyż i w partyi socyalistycznej z powodu sprawy nastąpił rozłam... Co do mnie, prawdopodobnie, wylecę.
Marek przerwał mu głosem zdziwionymi o burzonym:
— Pan? pan!
— Tak, tak, mój przyjacielu, ja... Nie jest ci tajnem, że Mauraisin oddawna pożąda dyrektorstwa tej szkoły. Zawsze manewrował, aby mię wysadzić i zająć moje miejsce. Przymierze jego z Kościołem to mądra taktyka, aby w razie zwycięztwa Kościół narzucił go władzy szkolnej. Tylko po ankiecie Sądu Kasacyjnego miał trochę strachu i przebąkiwał, że zawsze uważa Simon’a za niewinnego. Teraz jednak Simon znowu skazany, wiec Mauraisin ujada wraz z kliką klerykalną, pewny że tym razem zmusi Le Barazer’a, aby mię poświęcił pod naciskiem całego zwycięzkiego wstecznictwa... Bardzobym się dziwił, gdyby mię tu pozostawiono do początku roku szkolnego w Październiku.
Marek nie mógł się uspokoić.
— Jakto! pan tak użyteczny elementarnemu nauczaniu, pan, który oddałeś tak wielkie usługi, dostarczając szkołom świeckim cały legion nauczycieli światłych i wolnych od dogmatyzmu. Jest to, jak słusznie pan utrzymujesz, kwestya życia lub śmierci, rozesłanie po wszystkich wsiach misyonarzy wolnej myśli, którzyby zwracali umysły do rozumu i jedności w całej Francyi, zbawiając ją od kłamstwa odwiecznego, od łatwowierności pokornej trzody i nieśli prawdę cierpiącym i maluczkim. Jutrzejsza Francya tyle będzie warta, ile wartości przedstawiać będą jej elementarni nauczyciele. A pan byłbyś zmuszonym odejść przed ukończeniem swego dzieła, kiedy tyle jeszcze pozostaje do zrobienia? Nie, nie! to niepodobna; Le Barazer, chociaż się nie wypowiada wyraźnie, w gruncie jest z nami i nigdy nie popełni tak złego czynu.
Salran uśmiechał się smutnie.
— Po pierwsze niema ludzi niezbędnych, a powtóre, gdy mnie zabraknie, powstaną inni i dalej prowadzić będą rozpoczęte dzieło. Mauraisin może przyjść na moje miejsce, przekonany jestem, że nie wyrządzi wielkiej szkody, bo albo nie pozostanie na niem, albo będzie zmuszony iść moim śladem. Widzisz, mój drogi, są sprawy, które, raz w bieg puszczone, muszą się dokonywać siłą rozwoju ludzkiego, bez pomocy pojedynczych jednostek... Zresztą możnaby myśleć, że nie znasz Le Barazer’a. Bądź pewny, że my osobiście nie wchodzimy w rachuby jego mądrej dyplomacyi republikańskiej. Był z nami — to pewna; byłby jeszcze i teraz, gdybyśmy byli zwyciężyli. Dziś jednak porażka nasza wprawia go w śmiertelny kłopot. W głębi duszy jedno tylko ma pragnienie: ocalić swoje dzieło, nauczanie świeckie i obowiązkowe, którego był jednym z twórców w bohaterskich czasach naszej biednej respubliki, tak opieszałej w dojściu do wieku rozumu. Ponieważ więc Kościół chwilowo odzyskał potęgę i grozi zniszczeniem jego dziełu, zgodzi się na poniesienie koniecznych ofiar, zwlekając, wyczekując chwili, aż z kolei on będzie mógł rozkazywać. Taki już jest, nie przerobimy go.
Dalej wyliczał wszystkie wpływy i siły, które działały na Le Barazer’a i ciążyły na nim. Rektor Forbes, uczony, obojętny na wszystko, pragnący jedynie spokoju, obawiając się trudności z ministrem, wyraźnie kazał mu zadowolić wymagania deputowanych z opozycyi. Deputowani owi, na czele których Hektor de Sangleboeuf odznaczał się gwałtownością, robili wszelkie starania i wysiłki, aby otrzymać dymisye znanych simonistów, służących w szkole i urzędzie. Deputowani zaś republikańscy, nawet radykał Lemarrois, ani drgnęli, przystawali na hekatombę, byle tylko schlebić opinii publicznej i jak najmniej stracić wyborców. Profesorowie i nauczyciele szli obecnie za przykładem prowizora Depinvilliers, chodzili w niedzielę na mszę z żonami i córkami. W liceach panował ksiądz prefekt, praktyki religijne stały się obowiązującemi, a każdy uczeń, który się od nich usuwał, był źle notowany i tak prześladowany, że pozostawało mu tylko opuścić zakład. Ręka ojca Crabot a zawisła nad niemi z władza reakcyjną, której dowody dawała w rządzeniu kolegium w Valmarie. Dla dowiedzenia wzrastającego zuchwalstwa Zakonu wystarczał ten jeden fakt, że kolegium w Valmarie zaludniono profesorami jezuitami, kiedy dotychczas, aby obejść prawo, przebierano ich za księży świeckich.
— Otóż więc — kończył Salvan — dzięki nowemu wyrokowi Simona, rozporządzają się absolutnie i wszystko się im udaje wobec tchórzostwa i głupoty ogółu. My zaś napewno zostaniemy zmieceni, aby zrobić miejsce ich protegowanym... Już się mówi o powierzeniu najlepszej szkoły w Beaumont pannie Rouzaire. Jauffre, nauczyciel z Jonville, będzie zamianowany tutaj, gdyż zagroził, że się zwróci przeciw księdzu Cognasse, jeżeli będą zwlekali z wynagrodzeniem jego zasług. Nakoniec Doutrequin, wczorajszy republikanin, który wskutek aberacyi patryotycznej sprzymierzył się z Kościołem, otrzymał dwie szkoły na przedmieściu dla dwóch swoich synów, do dogmatu posuwających nacyonalizm i antysemityzm. W ten sposób znów jesteśmy w pełni kryzysu reakcyi, ostatniego, mam nadzieję, zanim nadejdzie chwila, kiedy kraj wyrzuci truciznę, od której umiera... Jeżeli mnie nie pozostawią, to, rozumiesz przyjacielu, że i ty wylecisz ze mną.
Marek spojrzał nań z uśmiechem; domyślił się po co był tak śpiesznie zawezwany.
— Jestem więc skazany?
— Obawiam się, że tym razem na pewno i wolałem zaraz cię uprzedzić... Niema jeszcze oficyalnego, naturalnie. Le Barazer milczy, udaje, że wyczekuje chwili, nie mówiąc o swoich zamiarach. Nie wyobrazisz sobie jednak napaści, jakich jest celem, z twego mianowicie powodu twojej to egzekucyi wymagają, twojej natychmiastowej dymisyi. Wspomniałem o tym głupim drągalu, Hektorze de Sangleboeuf, którego sznurki ciągnie stara margrabina de Boise i rozpacza, że jej pajac tak źle wykonywa ruchy. Trzy razy już wpadał do Prefektury, grożąc Le Barazer’owi, że wniesie interpelacyę do Izby, jeżeli nie porozumie się z prefektem Hennebise, żeby ciebie wyrzucić. Wobec tego niepodobna, mój biedny przyjacielu, aby Le Barazer mógł się dłużej opierać. Nie można nawet mieć mu tego za złe. Przypomnij sobie łagodny upór i sztukę dyplomatyczną, z jakiemi cię podtrzymał przez tyle lat. Zawsze znajdował sposób ratunku, dając jakieś zadośćuczynienie twoim przeciwnikom: prawdziwe arcydzieło inercyi, równowagi niestałej. Teraz jednak koniec temu; nawet nie mówiłem z nim o tobie, wszelkie wstawiennictwo byłoby próżnem. Niech robi, jak chce; dlatego zapewne opóźnia postanowienie, żeby znaleźć jakiś genialny kompromis, bo sam też nie lubi uznać się zwyciężonym i nie wyrzeknie się powodzenia swego dzieła, szkoły świeckiej, obowiązującej, która jedynie może przerobić w przyszłości Francyę.
Marek już się nie uśmiechał, ogarnął go głęboki smutek.
— Będzie to dla mnie okrutne — szepnął. — Pozostawię najlepszą część mego ja w tej skromnej szkole w Maillebois, pomiędzy ukochanymi uczniami, których uważam za własne dzieci. Tu zostawię całe serce i cały umysł. A czem zapełnię złamane życie? Nie jestem zdolny do żadnej innej użytecznej pracy; wziąłem na siebie to posłannictwo, — co za boleść widzieć je przerwane, nieskończone, w chwili kiedy prawda tak bardzo potrzebuje mocnych pomocników!
Teraz Sylvan poweselał. Wziął go za ręce.
— No. no, nie traćmy odwagi. Cóż u dyabła! potrafimy nie siedzieć z założonemi rękami!
Marek pokrzepiony uścisnął go również.
— Masz pan słuszność. Jeżeli spada cios na takiego jak pan człowieka, można z nim razem popaść w niełaskę. Przyszłość do nas należy.
Korzystając ze zwycięztwa, Zakon w Maillebois czynnie się zakrzątnął, aby wyzyskać położenie. Robiono wysiłki na wielką skalę dla przywrócenia szkole braciszków dawnej świetności. Wobec hańby, którą poniosła szkoła świecka, głównem zadaniem było wysławiać cnoty szkoły zakonnej, na której niwie wzrastały jedynie kwiaty niewinności i prostoty. Udało się zdobyć kilka rodzin, szkoła braciszków miała nadzieję posiadać od wakacyj z dziesięciu uczniów więcej. Kapucyni okazywali dużo więcej wyobraźni i zuchwalstwa. Czyż ostatecznie nie sławny święty Antoni Padewski sprawę całą poprowadził i wyprosił wszystko od dobrotliwości boskiej? Fakt był niezaprzeczalny: on sprawił, że wydano powtórny wyrok na Simon’a, dzięki frankowym i dwufrankowym monetom, które pobożne dusze składały do skarbonki świętego z prośbą o stanowcze pognębienie żyda. Był to nowy, jawnie okazany cud jego potęgi, który wpłynął na pomnożenie zewsząd płynących ofiar. Zachęcony tem ojciec Teodozy powziął świetną, genialną myśl wyciągnięcia, za wpływem świętego, nowego żniwa groszaków. Puścił w kurs zdumiewający interes finansowy, zaczął wydawać pięciofrankowe obligacye oparte na hypotece w niebie. Cyrkularze i obwieszczenia zalewały okolicę, tłomacząc dowcipny mechanizm umieszczenia w akcyach rozkoszy niebiańskich. Każda obligacya podzielona była na dziesięć kuponów po 50 centymów, dawanych na rachunek kasy dobrych uczynków, modlitw i mszy świętych; kupony płaciło się na ziemi gotówką, a zwrot kosztów otrzymywano w niebie, w kasie cudownego świętego Antoniego. Ustanowiono premia dla zwabienia nabywców; dwadzieścia obligacyj dawały prawo do kolorowanej figurki świętego, zaś sto — do dorocznej. Prospekt objaśniał, że papierom tym dano nązwę obligacyj świętego Antoniego, ponieważ święty był kasyerem, obowiązanym zwrócić je stokrotnie na tamtym świecie. W zakończeniu umieszczono następujące słowa: „Takie nadprzyrodzone gwarancye czynią z tych papierów prawdziwe, najzupełniej pewne obligacye hypoteczne. Nie może im zagrażać żadna klęska finansowa. Koniec świata, nawet w spełnieniu czasów pozostawi je niemi ruszonemi, a raczej zapewni posiadaczom natychmiastowe używanie składanych procentów.
Interes ten miał niesłychane, rozgłośne powodzenie. Tysiące obligacyj rozprzedano w przeciągu kilku tygodni. Biedniejsze dewotki składały się, dawały po franku i dzieliły się kuponami. Wszystkie cierpiące a łatwowierne dusze ryzykowały pieniądze na tę nową loteryę, której wielki los przedstawiał wypieszczone marzenie: życie wiecznej szczęśliwości. Chodziły słuchy, że oburzony biskup Bergerot ma zamiar zabronić tę bezwstydną spekulacyę, gorszącą rozsądniejszych katolików. Nie ośmielił się jednak, gdyż znajdował się w przykrem położeniu, w jakie wprowadziła go porażka simonistów, o tajemne popieranie których oddawna go oskarżano. Nigdy nie miał dość odwagi, aby się stanowczo opierać potężnemu Zakonowi, gdyż, niepewny swego duchowieństwa, obawiał się wydać Kościół na fale wzburzonych przesądów. Z wiekiem osłabł jeszcze bardziej i umiał tylko na klęczkach błagać swego Boga o przebaczenie za to, że pozwalał kupczącym zalegać świątynię; robił to przecież dla utrzymania takowej, gdyż wierni opuściliby ją zupełnie, gdyby nie mogli handlować w niej duszą. Ale ksiądz Quandieu, proboszcz parafii świętego Marcina, nie mógł znieść tego spokojnie. Drugi wyrok na Simon’e zdruzgotał mu serce, gdyż z rozpaczą widział, jak Kościół był zaślepionym wobec zbrodni. Od dnia zabójstwa przekonany o niewinności Simon’a, nie skrywał rozpaczy na widok kapłanów i wyznawców Chrystusa, Boga dobroci, prawdy i sprawiedliwości, zażartych w dokonaniu dzieła niesprawiedliwości, kłamstwa i dzikości. Przepowiadał, że błąd, ten srogą pociągnie karę, gdyż, zagrożony już kościół, własnemi rękami grób sobie kopał i przyspieszał swój upadek. Dawne jego marzenie o Kościele francuskim, niezależnym i liberalnym, rozwijającym się wraz z wielkim ruchem demokratycznym wieku, stało się nieziszczalnem. Kapucyni ze swej strony czynili mu życie nieznośnem, ich bogata kaplica zabijała parafię i proboszcz widział, jak ukochany kościół świętego Marcina pustoszał i ubożał z dniem każdym. Ofiary i zakupione msze płynęły do kaplicy tryumfującego świętego Antoniego Padewskiego. Ksiądz Quandieu, człowiek obyczajów skromnych i prostych, zadawalał się osobiście swojemi uszczuplonemi dochodami. Najwięcej zaś cierpiał nad tem, że brakło mu na wsparcia dla ubogich, mimo że oddawał im wszystko, co mógł, do ostatniego z pod siebie materaca. Puszczenie w kurs obligacyj hypotecznych dopełniło miary jego zmartwienia, a uniesiony gniewem i zgrozą, zapomniał o chrześcijańskiej rezygnacyi. Zbuntował się przeciw bezwstydnemu wyzyskowi i z kazalnicy wyraził oburzenie kapłana Chrystusowego i ból, z jakim patrzył na brutalny upadek wielkiej idei chrystyanizmu, co świat odnowił i był przez znakomite umysły wzniesiony na najwyższe szczyty czystego ideału. Potem, poszedł z pożegnalną wizytą do dawnego swego protektora i przyjaciela biskupa Bergerot’a. Widząc jednak, że ten niezdolnym jest do dalszej walki i czując, że sam także jest zwyciężony i unieruchomiony, podał się do dymisyi z probostwa u świętego Marcina i zamieszkał w małym domku na przedmieściu, gdzie zamierzał żyć z nędznej renty, zdala od Kościoła, gdyż nie mógł służyć ani jego polityce nienawiści, ani obrzędom grubego zabobonu.
Kapucyni schwycili tę sposobność, aby znowu tryumfować. Ojciec Teodozy uroczyście święcił ucieczkę, jak nazywał, dawnego przeciwnika. Dzięki zręcznym krętactwom, biskup zamianował na probostwo w Maillebois młodego wikarego, karyerowicza, protegowanego ojca Crabot’a i kapucyni powzięli genialną myśl, aby przy pomocy nowego proboszcza urządzić solenną procesyę, któraby przeniosła z kaplicy Kapucynów do kościoła parafialnego wspaniałą, czerwoną ze złotem figurę świętego Antoniego i umieściła ją tam z wielką uroczystością. Miało to przedstawić jaskrawy obraz ostatecznego zwycięztwa, koronę jego i apoteozę; parafia zdobyta i zalana przez Zakon, a wszechwładni są zakonnicy, ustanawiający wszędzie bałwochwalcze ceremonie, któremi spodziewali się ogłupić, wziąć w niewolę Francyę i zrobić z jej ludu ciemną, godną wieków barbarzyństwa trzodę. Jakoż ciepłego wrześniowego dnia odbyła się procesya, w istocie wspaniała, z udziałem licznego okolicznego duchowieństwa i tłumu, który nadbiegł z całego departamentu. Kaplicę oddzielał od kościoła świętego Marcina tylko Plac Kapucynów i mała uliczka, zrobiono zatem wielki krąg, przechodząc przez Plac Respubliki i ulicę Wielką, tak że oprowadzono świętego Antoniego po całem mieście. Mer Philis, otoczony klerykalną większością Rady, postępował za wykolorowaną figurą, niesioną na czerwonym aksamitnym piedestale. Szkołę braciszków wprawiono w ruch, a chociaż czas był wakacyjny, pozbierano dzieci, ubrano je i w ręce wetknięto im gromnice. Z kolei szły Dzieci Najświętszej Maryi Panny, bractwa, pobożne stowarzyszenia, nieskończony zastęp dewotek, nie licząc Sióstr i całych klasztorów, sprowadzonych z Beaumont. Brakło tylko biskupa Bergerot’a, który doniósł że właśnie w wilię dnia tego zachorował, Nigdy jeszcze Maillebois nie było tknięte taką religijną gorączką. Ludzie klękali na chodnikach, mężczyźni płakali, trzy dziewczyny dostały nerwowego ataku i odniesiono je do apteki. Wieczorem błogosławieństwo udzielone przy odgłosie wszystkich dzwonów w kościele świętego Marcina było olśniewające. Teraz nikt nie wątpił, że Maillebois zostało nakoniec odkupione i zyskało przebaczenie. Bóg przez tę wspaniałą ceremonię raczył dozwolić, aby haniebne wspomnienie żyda Simon’a zostało zatarte na zawsze.
Dnia tego Salvan przyjechał do Maillebois odwiedzić panie Berthereau, o zdrowiu której doszły go niepokojące wieści. Właśnie wychodził z domku przy Placu Kapucynów, gdy ujrzał Marka, który, powracając od Lechman’ów zatrzymany został przez nieskończenie długą procesyę. Obydwaj, uścisnąwszy się za ręce, dość długo czekać musieli nieruchomi. Gdy nareszcie przeszedł ostatni mnich za wyzłoconym i wykolorowanym bożkiem, zamienili znaczące spojrzenie i szli razem w milczeniu.
— Szedłem do ciebie — rzekł nakoniec Slvan.
Marek sądził, że przynosi mu wiadomość o podpisanej dymisyi.
— Stało się zatem? — spytał z uśmiechem. — Mogę się pakować.
— Nie, nie, przyjacielu. Le Barazer nie dał jeszcze znaku życia. Nie wiem, co przygotowuje... Ale egzekucya nasza jest pewną, bądź spokojny.
Potem, przestając żarto wad, dodał z nagle zasmucona twarzą:
— Dowiedziałem się, że pani Berthereau ma się bardzo źle i chciałem ją zobaczyć. Ztamtąd właśnie wychodzę z bólem w sercu. Koniec się zbliża.
— Ludwinia mówiła mi o tem wczoraj — odrzekł Marek. — Pragnąłem był, równie jak pan, pospieszyć do umierającej, lecz pani Duparque podobno wyraźnie oświadczyła, iż opuści dom, jeżeli ośmielę się, pod jakimkolwiek pozorem, wejść w jej progi. Wiem, że pani Berthereau życzyłaby sobie mnie widzieć, ale nie wyraża swej chęci, aby przy łożu śmiertelnym nie wywołać jakiego skandalu. Ach, panie drogi, zażartą jest zaprawdę nienawiść dewotki!\
Znów zrobili kilka kroków w milczeniu.
— O, tak, pani Duparque dobrze stróżuje — odparł Salvan, — myślałem nawet, że i mnie wejść, nie pozwoli. Za to jednak nie opuściła mnie ani na chwilę, czuwała nad każdem słowem, które wyrzekłem do chorej i do twojej żony... Czuje się widocznie mniej silną i obawia się jakiejś niespodzianki z powodu nadchodzącej katastrofy.
— Jakto?
— Nie umiem sformułować, ale takie odniosłem wrażenie. Córka jej, pani Bertherau przez śmierć wymknie się z pod jej władzy a wnuczka, Genowefa może także pomyśleć o odzyskaniu wolności. Tego zdaje się obawiać.
Marek przystanął, patrząc mu bacznie w oczy.
— Czy zauważył pan jaki symptom?
— Wyznam, że tak. Postanowiłem nie mówić o tem, gdyż byłbym w rozpaczy, gdybym ci dał złudną nadzieję... Zaszło to z powodu procesyi, tego bałwochwalstwa wśród białego dniu, którego nieszczęsne przedstawienie mieliśmy dopiero co przed oczami. Żona twoja podobno odmówiła stanowczo przyjęcia w niej udziału. Dlatego zastałem panię Duparque w domu, jakkolwiek bardzo chodziło jej o to, aby się ukazać w pierwszym szeregu pobożnych dam, manifestujących swą wiarę. Gdyby jednak, choć na chwilę, oddaliła się z domu, dręczyłaby ją obawa, że jakiś szatan, ty, lub inny złodziej dusz, zakradnie się do domu i porwie jej córkę i wnuczkę. Została zatem, ale możesz sobie wyobrazić z jaką zimną wściekłością w duszy! Oczy jej, jak sztylety nawskroś mię przebijały.
Marek słuchał z natężeniem.
— A, Genowefa nie chciała iść na procesyę! Zrozumiała więc szkodliwość, podłość i głupotę tej manifestacyi? Powraca zatem powoli do dawnego zdrowego rozsądku?
— Zapewne — mówił Salvan. — Najwięcej, sądzę, dotknęły ją te dziwaczne obligacye hypoteczne... Co, mój drogi, czyto nie godne podziwu? Nigdy jeszcze taka bezczelność nie wyzyskiwała tak wielkiej głupoty ludzkiej.
Zwolna obaj szli ku dworcowi, gdzie Salvan miał wsiąść na pociąg, udający się do Beaumont. Pożegnawszy się z Salvan’em, wracał Marek pełen nadziei.
W istocie w domu przy Placu Kapucynów, w ciemnym domku, smutniejszym jeszcze i zimniejszym wobec zbliżającej się żałoby, Genowefa przechodziła nowy kryzys, który całą jej istotę niepokoił i poruszał. Z początku prawda uderzyła w nią jak piorun. Zaczerpnięta z dokumentów pewność niewinności Simon’a była jak straszne światło, przy blasku którego ukazała się jej podłość tych świętobliwych ludzi, których uważała za kierowników serca i sumienia. Żtąd poszło dalej, w umyśle powstały wątpliwości, wiara ją opuszczała, nie mogła już nie dyskutować, nie sądzić, nie poddawać wszystkiego swobodnemu badaniu. Ojciec Teodozy zostawił jej uczucie niesmaku, niejasny wstyd, iż o mało nie popełniła z nim brzydkiego czynu. Potem wydanie obligacyj, ten nizki wyzysk łatwowierności ogółu ostatecznie oburzył ją przeciwko niemu, nagle okazując sprzedajność mnicha. Nietylko w jej oczach zbrukał się charakter zakonnika, lecz i religii, którą przedstawiał, a która tak długo unosiła ją mistycznemi pragnieniami. Miałaż uznać ten niecny handel, to zabobonne bołwochwalstwo, jeżeli miała pozostać praktykującą katoliczką, wierną swojej religii? Przez długi czas poddawała się wierzeniom, tajemnicom, nawet wtedy, gdy jej zdrowy sąd głucho protestował; wszystko przecież ma granice, nie mogła uznać akcyj na niebo, odmówiła pójścia za czerwono-złotym świętym Antonim, którego oprowadzano jak reklamowego manekina, aby pomnożyć ilość podpisów u okienka kasowego. Co jednak najbardziej wzmocniło bunt jej rozumu, to usunięcie się księdza Quandieu, tego łagodnego i ludzkiego spowiednika, do którego była powróciła wskutek podejrzanych zapałów ojca Teodozego. Jeżeli ten człowiek nie miał siły pozostać przy takim Kościele, jaki wytworzyła klerykalna polityka nienawiści i tyranii, ciężko tam było widocznie duszom prawym i uczciwym.
Nigdy jednak nie byłaby Genowefa zmieniła się tak szybko, gdyby pomimo wiedzy, nie przebyła długiego fermentu przygotowawczego. Aby zrozumieć dobrze, trzeba się zastanowić nad całem jej życiem. Podobna do ojca, uczuciowa, namiętna i zmysłowa, zakochała się w Marku, tak go pożądając, iż zgodziła się żyd ze skromnym nauczycielem w zapadłej wiosczynie. Spragniona przytem swobody, znużona w osiemnastu latach ponurem życiem u pani Duparque, zapomniała na chwilę o zasadach pobożnego wychowania i oddała się mężowi z takim młodzieńczym ogniem, że sam mógł uwierzyć, iż ją całkowicie posiada. Chociaż zresztą pozostały mu głuche obawy, nie zważał na nie, gdyż ją uwielbiał i czuł dość siły, aby ją przerobić na obraz i podobieństwo swoje, a upojony szczęściem, podbój moralny odkładał na później. Następnie, gdy nawyk dzieciństwa w niej się odezwał, Marek znowu okazał słabość; nie działał na żonę pod szlachetnym pozorem uszanowania wolności jej sumienia, pozwolił jej spełniać praktyki religijne, chodzić do kościoła i długo tam przesiadywać. Powoli odżywały wspomnienia lat dziecinnych, występowała niewydzielona trucizna i nastąpił kryzys, nieunikniony u kobiet, karmionych błędem i kłamstwem, u niej tym silniejszy, iż widywała się z babką, despotyczną dewotką. Sprawa Simon’a, odłożenie pierwszej komunii Ludwini, przyspieszyły zerwanie między małżonkami. W niej płonęła szalona żądza namiętności nadziemskiej, nadzieja znalezienia w niebie szczęścia boskiego i bezgranicznego, które obiecywano niegdyś jej przedwczesnej zmysłowości. Miłość jej dla Marka przyćmiło marzenie o zachwytach, opiewanych w hymnach, o rozkoszach wyższych, ciągle ją zawodzących. Próżno ją egzaltowano, kłamano przed nią, podbudzano do działania przeciw mężowi, obiecując, że się wzniesie do wyższej prawdy, do doskonałego szczęścia. Ciągłe jej porażki pochodziły ztąd, że porzuciła jedyne możliwe i naturalne szczęście ziemskie, gdyż nie czuła się nigdy zasyconą, żyła w coraz wzrastającej nędzy, bez spokoju ni radości, pomimo iż upornie utrzymywała, że jej chimera ją uszczęśliwia. Obecnie również nie przyznawała się do próżni, jaką w niej pozostawiły długie modlitwy na zimnych płytach kaplic i bezskuteczne komunie, nieustannie zawodzące nadzieję poczucia w ciele swojem i swojej krwi — ciała i krwi boskiej, posiadania go na własność w związku wiecznej radości. Dobra jednak natura zwyciężała z dniem każdym, zwracała ją ku zdrowiu, ku miłości ziemskiej, a dawna trucizna mistycyzmu wydzielała się coraz więcej po każdym zawodzie na religii. Odrzuciła ojca Teodozego, który ja niepokoił, księdza Quandieu uważała za zbyt dobrodusznego i niewystarczającego. W wielkim tumulcie duszy wypełniała jeszcze niektóre obowiązki religijne, ciężkie i gorzkie, aby się ogłuszyć, aby nie rozumieć, że się w niej zbudziła miłość dla Marka, niezwyciężone pragnienie spoczęcie w ramionach małżonka i ojca, w tej jedynie odwiecznej prawdzie; która czyni z mężczyzny i kobiety radosną i zdrową parę. Wówczas to zachodzić zaczęły pomiędzy panią Duparąue i Genowefą coraz częstsze i żywsze kłótnie. Babka czuła, że wnuczka się jej wymyka. Pilnowała jej bacznie, strzegła prawie jak więźnia, ale Genowefa za najmniejszą sprzeczką uciekała, trzaskając drzwiami i zamykała się w swoim pokoju, gdzie przynajmniej mogła pozostać ze swemi myślami; nie dawała też znaku życia, nawet gdy babka biła we drzwi pięścią. Przez dwie niedziele zrzedu siedziała tak zamknięta i mimo błagań, a potem pogróżek, odmówiła pójścia z babką na nieszpory. Pani Duparque w siedemdziesięciu ośmiu latach była niepochamowaną dewotką, wytresowaną przez długie życie do całkowitej podległości księżom. Wychowana przez surową matkę, poślubiła pana Duparque, wyłącznie oddanego handlowi, brutalnego i nie znającego pieszczot; miała uśpione zmysły, które zbudziły się później dopiero. Prowadzili przez blizko dwadzieścia pięć lat, naprzeciw katedry świętego Maxencyusza, sklep nowości, w którym przeważnie kupowali księża i zakony. Mając około lat trzydziestu, mało kochana, z ciałem i sercem niezaspokojonem przez męża, pani Duparque oddała się pobożności, zbyt będąc uczciwą, aby wziąć kochanka. Pochamowała potrzeby zmysłowości, araczej potrafiła je oszukać i zadowolić ceremoniami rełigijnemi, zapachem kudzideł, egzaltowanemi modlitwami i mistycznemi schadzkami z jasnowłosym aniołem ze świętych obrazów. Nie zaznawszy namiętnych uścisków kochanka, mogła uważać za wystarczającą pociechę blizki kontakt z księdzem, mężczyzną, z którym się nie grzeszy, nawet oddychając jego oddechem, nawet powierzając mu tajemnice swego ciała. Pełne namaszczenia ruchy, pieszczotliwe słowa spowiednika napełniały ją błogością, a nawet jego surowość, groźba piekła i strasznych mąk wzbudzały w jej ciele rozkoszne dreszcze. W ślepej wierze, w stosowaniu się ścisłem do najtwardszych przepisów, znajdowała nietylko zadowolenie przytępionych zmysłów, lecz również podporę i autorytet, którego spragniona w niej była odwieczna słabość kobiety. Kościół wie dobrze, iż kobiety nie zdobywa się jedynie za pomocą działania na zmysły, ale także strachem, srogością i traktowaniem jej jak ofiary, która dochodzi do gorzkiego rozsmakowania się w niewolnictwie. Pani Duparque z dzieciństwa przywykła do posłuszeństwa, stała się oddaną córką Kościoła, której nie obdarza się zaufaniem, na którą się piorunuje, wciąga w szeregi i robi z niej powolne narzędzie, za jego pomocą działa się na mężczyznę, aby go z kolei zdobyć. Zostawszy wdową z małą fortunką, osiedliła się w Maillebois, a nie mając w życiu, które stało się nagle próżnem zajęcia, żadnej pracy, żadnego zamiłowania, oddała się ciągle rosnącej dewocyi, zadawalającej chybione życie kobiece, zastępującej wszystkie naturalne rozkosze i szczęście, którego nie zaznała. Szorstkość, z jaką narzucała wnuczce swoją ciasną, zimną religię miała napewno źródło w zazdrości o szczęście w miłości, w nienawiści do pełnego życia kobiety, którego wzbraniała Genowefie, gdyż sama nigdy go nie zakosztowała.
Pomiędzy babką a wnuczką, pomiędzy upartą dewotką a istotą wierzącą blizką wyzwolenia, stała matka, smutna pani Berthereau. Z pozoru była ona również dewotką, zgiętą pod jarzmem przepisów, od urodzenia podległą Kościołowi. Nigdy nie przestała wypełniać obowiązków religijnych, gdyż jej mąż, wolnomyślny Berthereau, przyjaciel Salvan’a, posuwał w uwielbieniu dla żony, czułą słabość do tego stopnia, iż sam jej towarzyszył do kościoła. Zaznała jednak miłości, namiętna czułość męża ciągle ją otaczała i przeniknęła tak, że nazawsze pozostała pod jej wpływem. Chociaż więc zmarł przed wielu laty, pani Berthereau zawsze doń należała, żyła jedynie jego wspomnieniem i kończyła istnienie w objęciach ukochanego cienia. Myśl o nim była powodem jej wiecznego milczenia, jej rezygnacyi, gdy zamieszkała z córką, niby w klasztorze, w ponurym domku matki. Nigdy nie myślała wyjść powtórnie zamąż i pozornie stała się, jak pani Duparque, drobiazgowo pobożną. Zawsze ubrana w czerni, twarz miała woskowo bladą i minę zgnębioną pod twardą ręką babki, ciążącą nad całym domem. Niekiedy tylko usta jej składały się w skrzywienie goryczy, lub pokorne oczy przelotnie zabłysły buntem, kiedy wspomnienie męża budziło bezgraniczny żal za zniknionem szczęściem miłości, wśród zimnej pustki pobożnych praktyk, pod któremi powolnie konała. W ostatnich dopiero czasach, wobec strasznych udręczeń Genowefy, wobec walki nieszczęśliwej kobiety, szarpanej między księdzem i mężem, wyszła z bojaźliwej rezygnacyi istoty zmarłej dla świata i wzniosła się do zuchwalstwa oporu przeciwko okrutnej swej matce.
Obecnie, czując nadchodzącą śmierć, osobiście szczęśliwa była z wyzwolenia. Widząc jednak z dniem każdym znikające siły, rozpaczała, iż pozostawia wijącą się w męce Genowefę na łaskę i niełaskę pani Duparque. Co się stanie po jej śmierci, z biednem jej dzieckiem w bezlitosnej niewoli, w tym grobie, w którym tyle wycierpiała? Nie mogła znieść myśli, że zniknie, nie powiedziawszy nic, co mogłoby córkę wyratować, powrócić jej trochę zdrowia i radości. Dręczyło ją to do tego stopnia, że zdobyła się na odwagę i pewnego wieczora, gdy czuła jeszcze dość siły, powoli, cicho przemówiła. Był to ciepły, dżdżysty wieczór wrześniowy.
Noc się zbliżała i pokoik, umeblowany z klasztorną prostotą, ciemnemi orzechowemi meblami, zwolna zalegał blady zmrok. Chora, z powodu duszności, nie mogąca znosić pozycyi leżącej, siedziała wyciągnięta na szezlongu, otoczona poduszkami. Miała zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, lecz długa jej twarz, wyniszczona i smutna i białe włosy nadawały jej pozór osoby bardzo starej, zatartej i wyblakłej przez pustkę życia. Genowefa siedziała obok niej na fotelu, a Ludwinia weszła, niosąc filiżankę mleka, jedynego pokarmu, jaki chora znosiła jeszcze. Ciężka cisza usypiała dom, ostatnie dzwony kaplicy Kapucynów przebrzmiały nad wiecznie pustym placykiem.
— Córko moja — rzekła słabym, powolnym głosem pani Berthereau — ponieważ jesteśmy same, proszę cię, wysłuchaj mnie, bo muszę z tobą pomówić, a trzeba mi się już spieszyć.
Genowefa zdziwiona i niespokojna o chorą, chciała przerwać, lecz wobec stanowczego jej giestu, spytała tylko:
— Czy mama chce mówić ze mną samą? Czy Ludwinia ma odejść?
Przez chwilę pani Berthereau milczała. Zwróciła się ku wysokiej, ładnej dziewczynie, która patrzała na nią smutnemi, szczeremi oczyma. Nakoniec szepnęła:
— Wolę, żeby Ludwinia pozostała. Ma już siedemnaście lat, powinna wiedzieć... Chodź, kochanie, usiądź przy mnie bliziutko.
A kiedy Ludwinia siadła obok na krześle, wzięła ją za rękę.
— Wiem jak jesteś rozsądna i odważna a jeżeli czasem cię ganiłam, zawsze oddawałam sprawiedliwość twojej szczerości... Teraz, w ostatniej mojej godzinie wierzę tylko w dobroć.
Skupiła się w sobie, zwróciła wejrzenie w otwarte okno, na bledniejące niebo, jakby w pożegnaniu słońca widziała całe swoje długie życie smutku i rezygnacyi. Potem długo, z niewymownem współczuciem patrzała na córkę.
— Moja Genowefo, strasznie mi smutno zostawić cię nieszczęśliwą... Nie przecz, słyszę nieraz twój płacz tam nad moją głową, gdy w nocy spać nie możesz. Zgaduję twoją mękę, walkę która tobą szarpie... Cierpisz tak już od lat wielu, a ja nie miałam odwagi przyjść ci z pomocą.
Nagle łzy wezbrały pod powiekami Genowefy. Mowa o jej cierpieniach w tak tragicznej chwili wzruszyła ją do głębi.
— Nie myśl, matko, o mnie. Jedynem mojem cierpieniem będzie utracić ciebie.
— Nie dziecko, każdy z kolei odchodzi z tego świata zadowolony lub zrospaczony stosownie do życia, jakie prowadził. Nie należy jednak, aby ci, co pozostają upierali się cierpieć, bezpłodnie, kiedy mogą jeszcze zaznać szczęścia.
Złożyła ręce, a wznosząc je z ruchem gorącej prośby, dodała:
— Córko moja, błagam cię, nie zostawaj ani chwili w tym domu. Spiesz się, zabierz dzieci i wracaj do męża.
Genowefa nie zdążyła odpowiedzieć, gdy cień wielkiej, czarnej postaci padł na nie. Pani Duparque weszła była cicho do pokoju. Włócząc się ciągle po domu, niepokoiła się zawsze, nie widząc Genowefy i Ludwini, gdyż przypuszczała coś złego. Chowały się, zatem grzeszyły. Nadewszystko zaś nie lubiła, gdy zbyt długo były razem przy pani Berthereau, obawiając się, że mogą mówić o czemś zakazanem. Cichym krokiem weszła na górę, a nastawiając ucha, bez hałasu, otworzyła drzwi, chcąc je złapać na gorącym uczynku.
— Co mówisz, moja córko? — drżąc z gniewu, spytała suchym rozkazującym głosem.
Nagłe te słowa powiększyły bladość chorej i przeraziły Genowefę i Ludwinię, które oczekiwały, co się stanie.
— Co mówisz, moja córko? Czy nie wiesz, że Bóg cię słyszy?
Pani Berthereau oparła głowę na poduszkach i przymknęła oczy, chcąc nabrać odwagi. Tak bardzo pragnęła mówić sam na sam z Genowefą, nie być zmuszoną do sprzeczki z okrutną matką! Przez całe życie unikała starcia, w którem czuła się zawczasu zwyciężoną. Pozostawało jej przecież kilka ledwie godzin, aby być dobrą i odważną, otworzyła więc oczy i ośmieliła się przemówić.
— Chcę, żeby Bóg mię słyszał, matko! Sądzę, iż spełniam obowiązek, mówiąc mojej córce, aby zabrała dzieci i wróciła do męża, bo zdrowie jej i jedyne szczęście są tam, u rodzinnego ogniska, które niebacznie opuściła.
Zrazu pani Duparque gwałtownym giestem chciała jej przerwać przy pierwszych słowach. Potem jednak, czy uderzona majestatem śmierci, której tchnienie napełniało pokój, czy zawstydzona krzykiem serca biednej uciemiężonej istoty, której rozum i serce wyzwalały się w ostatniej godzinie, pozwoliła skończyć umierającej. Zaległo chwilowe bolesne milczenie pośród czterech kobiet, przedstawiających cztery pokolenia.
Wszystkie miały rodzinne podobieństwo; wysokie, o twarzach podłużnych z wyrazistymi nosami. Siedemdziesięcioośmioletnia pani Duparque miała twarde szczęki, twarz pooraną sztywnemi zmarszczkami, zżółkła i wychudłą od ciasnych praktyk religijnych; pani Berthereau, lat pięćdziesięciu sześciu, pełniejsza i giętsza, mimo choroby, zachowała w wybladłej twarzy słodycz zakosztowanej miłości, po której wieczną nosiła żałobę. Z tych dwóch czarnych, surowych kobiet zrodzona Genowefa, wydelikacona dziedzicznością po ojcu, była wesoła, jasnowłosa, czuła i powabna, tak, że mając przeszło lat trzydzieści siedem, jeszcze jaśniała pięknością; ostatnia z pokolenia, Ludwinia, blizko siedemnastoletnia, znów była brunetką ze złotąwym odcieniem Marka, z jego szerokiem czołem i płomienistemi oczyma, w których gorzała namiętność do prawdy. Pod względem moralnym zachodziła również ewolucya: babka była bezwzględną niewolnicą Kościoła, podległą ciałem i umysłem, biernem narzędziem obłędu i przemocy; córka, pobożna i podbita, lecz udręczona i zachwiana wspomnieniem doznanego szczęścia ziemskiego; wnuczka — w pełnej walce, przedstawiała biedne serce i umysł w których katolicyzm staczał ostatnią bitwę, rozdarta między kłamliwą nicością mistycznego wychowania i żywą rzeczywistością miłości małżonki i czułości matki, — zużywała wszystkie siły, aby się wyzwolić; prawnuczka — wyzwolona nareszcie, uniknęła władzy księdza; powróciła do zdrowej natury, do wspaniałej dobroczynności słońca, do swobodnej młodości, do zdrowia.
Pani Berthereau znowu mówiła cichym, wolnym głosem:
— Słuchaj mnie, Genowefo, nie zostawaj tu dłużej. Jak mnie nie stanie, uchodź ztąd, uchodź prędko... Moje nieszczęścia zaczęły się ze śmiercią twego ojca. Uwielbiał mnie. Jedyne chwile, w których żyłam, były chwile spędzone przy nim, w jego objęciach. Często wyrzucałam sobie, że nie dość z życia korzystałam, gdyż w głupocie mojej, nie znałam jego wartości i poczułam rozkosz jego wtedy dopiero gdy jako wdowa znalazłam się tu bez promyka miłości, odcięta od świata... Ach, jakież lodowate zimno panuje w tym domu, gdzie godzina za godziną zwolna konałam, nie śmiejąc nawet otworzyć okna, by trochę odetchnąć życiem... Byłam głupia i tchórzliwa!
Pani Duparque stała przez cały czas bez ruchu, nie przerywając. Na okrzyk bolesnego buntu zaprotestowała ruchem.
— Moja córko — rzekła — nie przeszkadzam ci mówić, chociaż jeżeli masz zamiar robić wyznania, najlepiej byłoby sprowadzić ojca Teodozego... Jeżeli nie byłaś całkiem oddana Bogu, po co schroniłaś się u mnie? Wiedziałaś, że tu znajdziesz jedynie Boga.
— Wyspowiadałam się już i nie umrę bez ostatniego namaszczenia, gdyż całkowicie należę do Boga; nie mogę teraz należeć do nikogo innego... Cierpiałam okrutnie nad stratą mego męża, lecz nigdy nie żałowałam, żem tu zamieszkała. Gdzież pójść miałam? Nie miałam innego schronienia, zanadto przywiązaną byłam do religii, aby kusić się o szukanie szczęścia gdzieindziej. Przeżyłam życie, jakie mi było przeznaczone... Ale teraz cierpi moja córka, a ona jest wolna, ma męża, który ją uwielbia; nie chcę, by przeżyła moją smutną historyę w pustce, od której ja konałam. Usłuchasz mię, córko, usłuchasz, prawda?
I z giestem czułem błagania wyciągnęła woskowe ręce, a Genowefa padła przy niej na kolana, tak wzruszona tem bolesnem przebudzeniem miłości w godzinie śmierci, że obfite łzy popłynęły po jej twarzy.
— Mamo, mamo. błagam, nie dręcz się mojem cierpieniem. Rozdzierasz mi serce tą ciągłą myślą o mnie, kiedy my cię otaczamy z jedyną myślą dania ci odrobiny radości, tobie, co chcesz odejść tak zrozpaczona.
Pani Berthereau popadała w coraz większe podniecenie. Wzięła w obie ręce głowę córki i patrzała w jej oczy.
— Nie, nie, słuchaj mnie jeszcze... Zanim cię opuszczę, jedynej mogę zakosztować radości, muszę unieść z sobą pewność, że ty nie rozpoczniesz mojej męki i bezpłodnego poświęcenia. Daj mi tę ostatnią pociechę, nie pozwól mi odejść bez wyraźnej obietnicy... Słuchaj! powtarzać ci to będę, dopóki sił mi starczy do mówienia. Uciekaj z tego domu kłamstwa i śmierci, wracaj do siebie, do męża. Oddaj mu dzieci, kochajcie się całem jestestwem. Tam jest życie, prawda i szczęście... Błagam cię, córko, przyrzeknij mi, przy, sięgnij, że spełnisz moje ostatnie życzenie!
Ponieważ zaś Genowefa znękana, dusząc się od łkania, nie odpowiadała, zwróciła się do Ludwini, która również wzruszona klęczała z drugiej strony.
— Pomóż mi, moja dobra wnuczko. Znam twoje myśli. Widziałam dobrze twoją pracę, twoje usiłowania, aby sprowadzić matkę do domu. Jesteś dobroczynną wróżką, rozsądnem dzieckiem, które stara się zapewnić trochę spokoju wszystkim... Twoja matka musi mi przyrzec, prawda? Powiedz jej, niech mi sprawi te ogromną radość, niech obieca, że będzie szczęśliwą!
Ludwinia chwyciła ręce smutnej kobiety i całowała je, jąkając przez łzy.
— Babciu, babciu, jaka jesteś dobra, jak ja cię kocham!.. Mama zapamięta twoją ostatnią wolę. Namyśli się i postąpi wedle swego serca, niech babcia będzie spokojna.
Pani Duparque wyprostowana nie ruszyła się z miejsca. W zlodowaciałej, pomarszczonej twarzy żyły oczy, w których ześrodkował się cały gniew, gdy zadawała sobie gwałt, by nie brutalizować umierającej. Nakoniec wybuchła głucho:
— Milczcie wszystkie trzy! Jesteście nędzne bezbożnice, zbuntowane przeciw Bogu i ognie piekielne was skarżą... Milczcie, ani słowa więcej! Nie jest-żem już tu panią, najstarszą z was? Ciebie, córko, chcę wierzyć, obłąkała choroba; ty wnuczko, masz w sobie szatana, wybaczam ci, że nie mogłaś, mimo pokuty, wygnać go zupełnie; tobie zaś prawnuczko, mam nadzieję przeszkodzić, abyś nie poszła na zatracenie, kiedy wolno mi będzie cię karcić... Milczcie wy, które nie istniałybyście beze mnie! Ja tu rozkazuję i popełnicie jeszcze jeden grzech śmiertelny więcej, jeżeli będziecie nieposłuszne!
Zdawała się wyższą, mówiła z rozkazującymi ruchami w imię swego Boga gniewu i pomsty. Córka jej jednak, czując, iż blizka śmierci wyzwoli ją zupełnie, mówiła pomimo zakazu:
— Przeszło dwadzieścia lat słucham ciebie, matko; przeszło dwadzieścia lat milczę i, gdyby nie to, że nadeszła moja ostatnia godzina, byłabym może tak podła, że milczałabym jeszcze... To za wiele. Wszystko, co mię męczyło, wszystko, czego nie powiedziałam, dusiłoby mię w ziemi. Nie mogę tego zabrać z sobą. Zduszony mój krzyk wyszedłby może nawet z pod ziemi... Zaklinam cię, córko, przyrzecz mi, przyrzecz!
Nieprzytomna z gniewu pani Duparque szorstko zawołała:
— Genowefo, ja, twoja babka, zabraniam ci mówić!
Ludwinia, widząc, iż matka wije się w strasznej walce i łka z twarzą wciśniętą w kołdrę umierającej, pozwoliła sobie odpowiedzieć, z miną stanowczą, choć pełną uszanowania.
— Babuniu, trzeba być dobrą dla chorej babci. Mama także jest cierpiąca, okrucieństwem byłoby dręczyć ją jeszcze... Czyż każdy nie powinien postępować wedle swego sumienia?
Wówczas Genowefa, rozczulona słodka odwagą córki, nie dopuszczając do słowa panię Duparque, podniosła głowę i ściskając gwałtownie chorą:
— Matko — wołała — matko, spocznij w pokoju, nie chcę, byś z mego powodu uniosła gorycz... Przyrzekam ci pamiętać twoje życzenie, przyrzekam ci zrobić wszystko, co mi doradzi miłość moja dla ciebie... Tak, tylko dobroć, tylko miłość jest jedyną prawdą.
A gdy pani Bertherau wyczerpana, lecz promieniejąca boskim uśmiechem przyciskała córkę do piersi, pani Duparque poruszyła się groźnie. Zmrok zapadł zupełnie, pokój oświetlony był tylko odblaskiem czystego nieba, na którem wschodziły pierwsze gwiazdy, przez otwarte okno płynęła głęboko cisza z pustego placu, gdzie dźwięczał tylko śmiech dziecięcy. W tym wielkim spokoju, wobec tchnienia blizkiej śmierci, uparta, ślepa i głucha babka zawołała:
— Nie jesteście mi niczem! ani moją córką, ani wnuczką, ani prawnuczką! Popychacie się wzajemnie ku potępieniu wiecznemu. Idźcie! Idźcie! Bóg się was wyrzekł i ja się was wyrzekam!
Wyszła, trzaskając głośno drzwiami. W przyćmionym pokoju została umierająca matka, złączona uściskiem z córką i wnuczką. Długo, wszystkie trzy wylewały łzy, w których ból mieszał się z rozkoszą.
W dwa dni później pani Berthereau umarła po katolicku, otrzymawszy, wedle życzenia, ostatnie namaszczenie. W kościele zauważono surowy wyraz twarzy pani Duparque, ubranej w grubą żałobę. Towarzyszyła jej tylko Ludwinia, Genowefa bowiem musiała się położyć do łóżka wskutek nerwowego ataku, po którym nic nie słyszała, ani widziała. Przez trzy dni jeszcze leżała odwrócona do ściany, nie chcąc odpowiadać nikomu, nawet córce. Musiała strasznie cierpieć, gdyż ciężko wzdychała, a głuche łkania wstrząsały jej ciałem. Gdy przychodziła babka i upierała się siedzieć przy niej godzinami, moralizując ją, wykazując konieczność uśmierzenia gniewu boskiego, ataki stawały się tak gwałtownemi, że dochodziło do krzyków i konwulsyj. Wówczas Ludwinia chcąc szarpanej ostateczną walką matce oszczędzić powiększenia udręczeń, zamknęła drzwi od jej pokoju na klucz i stała na straży, nie puszczając nikogo.
Czwartego dnia nastąpiło przesilenie. Jedna tylko Pelagia wchodziła do pokoju dla obsługi. Miała już lat sześćdziesiąt, była chuda, sucha, z ponurą twarzą o dużym nosie i grubych ustach. Z wiekiem stała się nieznośna, mruczała ciągle niechętnie i tyranizowała nawet swoją okrutną panię, rozpędzając robotnice, które jej najmowano do pomocy. Pani Duparque trzymała ją jak stare narzędzie, które zawsze musiała mieć pod ręką, nie wyobrażała sobie życia bez tej istoty, tej niewolnicy, będącej prawą jej ręką w panowaniu nad wszystkiem, co ją otaczało. Zrobiła z niej szpiega i wykonawcę swej woli, lecz wzamian musiała znosić jej złe humory, kłopoty i smutki, których służąca była powodem.
Rano, czwartego dnia Pelagia, która poszła była na górę sprzątnąć po śniadaniu, wbiegła zadyszana do pani.
— Czy pani wie, co się dzieje na górze?.. One się pakują.
— Matka i córka?
— Tak, proszę pani. I wcale się nie kryją, córka chodzi do swego pokoju i przynosi naręcza bielizny... Jeżeli pani chce iść, drzwi są na oścież otwarte.
Bez słowa odpowiedzi, jak skamieniała, poszła pani Duparque na górę. Zobaczyła wistocie Genowefę i Ludwinię jak się krzątały, napełniając dwa kufry, gotowe do drogi. Mały sześcioletni Klemens siedział spokojnie na krześle i przyglądał się przygotowaniom. Przy nadejściu babki obie kobiety podniosły spokojnie głowy, nie przerywając roboty.
Po chwili milczenia pani Duparque, zimna i surowa, bez najlżejszej zmiany w twarzy, spytała:
— Masz się więc lepiej, Genowefo?
— Tak, babuniu. Mam jeszcze gorączkę, ale nie wyzdrowieję nigdy, jeżeli pozostanę tu w zamknięciu.
— Postanowiłaś zatem przenieść się, jak widzę. Dokąd?
Genowefa drżąca podniosła głowę. Oczy miała podsiniałe.
— Idę tam, dokąd pójść przyrzekłam matce. Od czterech dni walczę i umieram.
Nastało milczenie.
— Zdawało mi się, że obietnica nie była formalną, sądziłam, że chodziło ci o danie jej pociechy... Wracasz więc do tego człowieka. Doprawdy mało musisz mieć dumy.
— A, duma! Wiem, oddawna już trzyma mię babka wmawianiem dumy... Dosyć miałam tej dumy, kiedy całemi nocami płakałam, nie chcąc przyznać, że błądzę... Zrozumiałam głupotę tej dumy, co mię uczyniła nieszczęśliwą.
— Nieszczęsna, ani modlitwy, ani pokuta nie wybawiły cię od trucizny? Bo trucizna znowu się w tobie burzy i wyda cię na karę wieczną, jeżeli popadniesz w obrzydliwy grzech.
— O jakiej truciźnie mówisz, babko? Mój mąż mnie kocha i ja, mimo usiłowań, kocham go zawsze: czy to jest trucizną?.. Walczyłam przez pięć lat, chciałam oddać się cała Bogu, dlaczegóż Bóg nie chciał zapełnić strasznej pustki mojej istoty, którą starałam się opróżnić, aby go przyjąć jako jedynego pana? Religia ani nie zastąpiła mi szczęścia małżeńskiego, ani miłości macierzyńskiej; jeżeli więc dziś powracam do miłości i szczęścia to dla tego, że zawaliło się niebo, w którem znalazłam tylko zawód i kłamstwo.
— Bluźnisz, moja droga i poniesiesz za to najsroższą karę... Przypuszczasz, iż trucizna, która cię trawi nie jest dziełem szatana, może więc pochodzi od Boga?! Wiara cię opuszcza, jesteś na drodze przeczenia i zguby.
— Prawda, oddawna już, z dniem każdym, przestawałam wierzyć. Nie śmiałam wyznać przed samą sobą, ale wśród goryczy moich cierpień zachodziła powolna praca, która rujnowała wierzenia mojego dziecięctwa i młodości... Czy to nie dziwne? Całe te chimeryczne lata dziecinne, cała pobożna młodość z cudownemi tajemnicami, z wystawnemi ceremoniami, z gorącem pożądaniem Jezusa zbudziły się we mnie, gdy tu uciekłam. Ale gdy mogłam się swobodnie pogrążyć w głębie tajemnic, kiedy wśród kwiatów i pienia chciałam się oddać kościołowi, marzenia te powoli bladły, stawały się złudnemi marami, któremi nie zadawalało się nic w mojej żywej istocie... Trucizna — to owo pierwotne wychowanie, błąd, w którym wzrastałam, przy obudzeniu którego tyle cierpiałam, a z którego wyleczę się wtedy dopiero, kiedy zły zaczyn wydzieli się całkowicie... Czy się wyleczę? Tyle walczyć trzeba...
Pani Duparque panowała nad sobą, rozumiejąc, że gwałtowność sprowadzi zerwanie między nią i dwiema kobietami, będącemi jedyną jej rodziną wraz z chłopczykiem, który słuchał, nie rozumiejąc. Pokusiła się o ostatnią prośbę, zwracając się do Ludwini.
— Ty, biedne dziecko, najwięcej godną jesteś pożałowania. Drżę, gdy myślę, w jaką otchłań obrzydliwości się rzucasz. Gdybyś była przystąpiła do pierwszej komunii, uniknęłybyśmy wszystkich tych nieszczęść. Bóg karze nas za to, że nie umiałyśmy zwyciężyć twego grzesznego oporu. Jeszcze czas. Pomyśl, jakie łaski zleje nieskończone miłosierdzie boskie na dom cały z chwilą, kiedy ustąpisz, kiedy zbliżysz się do świętego stołu, jako pokorna służebnica Jezusa!
Dzieweczka odpowiedziała łagodnie:
— Po co wracać do tego, babuniu? Zna babunia uroczystą obietnicę, którą dałam ojcu. Odpowiedź moja jest niezmienną: mając lat dwadzieścia, postanowię, zobaczę, czy będę miała wiarę.
— Ależ, uparta nędznico, jeżeli powrócisz do tego człowieka, który zgubił was obie, odpowiedź twoją można przewidzieć zawczasu, pozostaniesz bez wiary, bez religii, jak bydlę!
Wobec przyzwoitego milczenia córki i matki; które, nie chcąc przeciągać przykrej i bezpłodnej sprzeczki, zabrały się znów do pakowania, pani Duparque wyraziła ostateczne życzenie.
— Jeżeli jesteście obie zdecydowane odejść, zostawcie mi przynajmniej chłopczyka, zostawcie Klemensa. Stanie się okupem waszego szaleństwa, wychowam go w miłości Boga, zrobię z niego świętego kapłana i nie pozostanę samotną, we dwoje będziemy się modlić, aby gniew boski oszczędził was w strasznym dniu sądu ostatecznego.
Genowefa wyprostowała się z żywością.
— Mam zostawić Klemansa? Ależ on jest najgłówniejszą przyczyną mego odjazdu. Nie wiem, jak go wychowywać, oddam go ojcu, porozumiemy się i postaramy się zrobić zeń człowieka... Nie, nie! zabieram syna!
Ludwinia podeszła do babki z czułością i uszanowaniem.
— Dlaczego babunia mówi! że pozostanie samotna? Nie chcemy opuścić babuni, będziemy przychodziły często, co dzień, jeżeli babunia pozwoli. Będziemy babunię kochały i postaramy się, aby babunia była szczęśliwą.
Dłużej pani Duparque nie mogła się powstrzymać. Fala gniewu, tak długo powstrzymywana, wystąpiła z granic i wybuchła we wściekłych słowach.
— Dosyć! milczcie, nie chcę nic słyszeć! Macie słuszność, pakujcie się prędko i wynoście się, wynoście się wszystko troje, wypędzam was!.. Idźcie do tego zbója, do potępieńca, co jadem pluł na Boga i jego kapłanów, pragnąc ocalić plugawego, podwójnie skazanego żyda!
— Simon jest niewinny — krzyknęła również uniesiona Genowefa, — a ci, co wydali na niego wyrok, s ąkłamcami i fałszerzami!
— Wiem, ta sprawa cię zgubiła i rozdziela nas obecnie. Jeżeli wierzysz, że ten żyd jest niewinny, nie możesz wierzyć w Boga. Twoja głupia sprawiedliwość jest zaprzeczeniem władzy boskiej... Dlatego wszystko między nami skończone. Idź, idź prędko razem z dziećmi. Nie plamcie tego domu, nie ściągajcie nań gromów. Wy jesteście jedyną przyczyną cierpień, które na nas spadły... I niech nigdy nie postanie noga wasza, wypędzani was, wypędzam na zawsze. Opuściwszy progi mego domu, nie przychodźcie nigdy stukać do jego drzwi, — nie otworzą się przed wami. Nie mam dzieci, jestem sama, żyć będę i umierać sama.
Stara ta, blisko osiemdziesięcioletnia kobieta, z dziką energią wyprostowała swą wysoką postać, głos miała grzmiący i rozkazujące ruchy. Przeklinała, karała, zmiatała z oblicza ziemi, na wzór swego Boga gniewu i śmierci. Zeszła równym, bezlitośnym krokiem i zamknęła się w swoim pokoju, czekając, aż ją opuszczą ostatnie istoty, z jej krwi zrodzone.
Właśnie dnia tego Salvan przyszedł do Marka, którego zastał w klasie zalanej jasnem, wrześniowem słońcem. Lekcye miały się rozpocząć za dziesięć dni, a chociaż nauczyciel codziennie oczekiwał dymisyi, przeglądał jednak kajety i notatki, przygotowując się do nowego roku szkolnego. Spojrzawszy na poważnie uśmiechniętą twarz dyrektora Szkoły Normalnej, zrozumiał natychmiast, z czem przychodzi.
— Tym razem już napewno?
— No, tak, przyjacielu... Le Barazer dał do podpisania nowe zmiany... Jauffre opuszcza Jouville i przybywa do Beaumont, piękny awans; klerykał Chagnat przechodzi z le Moreux do Dherbecourt, co jest skandaliczne dla takiego bydlaka... Co do ranie, podano mię poprostu do emerytury, dla zrobienia miejsca Mauraisin’owi, który tryumfuje... A ty, mój drogi...
— Ja mam dymisyę.
— Nie, popadasz tylko w niełaskę. Posyłają cię do Jouville, na miejsce Jauffre’a, a pomocnik twój, Mignot, również skompromitowany, idzie do le Moreux, zająć stanowisko Chagnot’a.
Zdumiony Marek krzyknął radośnie:
— Co za szczęście!
Salvan, który umyślnie przyszedł, aby mu jak najprędzej przynieść nowinę, śmiał się dobrotliwie.
— Otóż masz politykę Le Barazer’a! To właśnie przygotowywał, zyskując wedle swego zwyczaju, na czasie. Zdołał zadowolić krwiożerczego Sangleboeufa i całe wstecznictwo departamentu, powołując Mauraisin’a na moje miejsce i dając awanse Jauffre’owi i Chagnat’owi. To pozwoliło mu utrzymać ciebie i Mignot’a, których niby gani, ale się nie całkowicie wypiera. Oprócz tego, pozostawił tu pannę Mazeline, a na twoje miejsce zamianował Joulic’a, jednego z moich najlepszych uczniów, inteligencyę najbardziej wyzwoloną, najzdrowszy umysł; w ten sposób Maillebois, Jouville i le Moreux będą miały wybornych pracowników, zapalonych do swego posłannictwa... Trudno, mówię ci, że nic nie zmieni Le Barazer’a, trzeba go przyjąć, jakim jest i cieszyć się jeszcze z jego połowicznej działalności.
— Co za szczęście! — powtórzył Marek. — Największem dla mnie zmartwieniem byłoby opuścić nauczycielstwo. Od samego rana bolało mię serce na myśl o kończących się wakacyach. Gdziebym się podział? co robił? Zapewne, że smutno mi będzie porzucić dzieci, które lubię. Pocieszam się wszakże myślą, że tam zastanę inne, które także pokocham. A cóż mię może obchodzić, że szkoła jest nędzna, jeżeli w niej mogę się oddać zadaniu mego życia, mogę rzucać posiew, który dać musi przyszłe żniwo prawdy i sprawiedliwości!.. Wrócę do Jouville z największą ochotą, z nową nadzieją!\
Wesoło przechadzał się po obszernej, jasnej, słonecznej klasie, jak gdyby na nowo obejmował posłannictwo nauczycielskie, wyrzeczenie się którego tyleby go kosztowało! Z ruchem młodzieńczej radości rzucił się Salvan’owi na szyję i serdecznie go ucałował. W tej chwili właśnie Mignot, który, pewnym będąc dymisyi, od dni kilku poszukiwał miejsca, wszedł zrozpaczony z powodu nowej odmowy w sąsiedniej fabryce. Dowiedziawszy się, że jest naznaczony do le Moreux, również wpadł w zachwyt.
— Le Moreux, le Moreux, toć to istna dzicz.
Nic nie szkodzi, postaramy się ich trochę ucywilizować i nie rozstaniemy się, będziemy ledwie o cztery kilometry od siebie. To mnie najwięcej cieszy.
Tymczasem Marek się uspokoił, a po chwili zbudził się w nim ból i zachmurzył mu oczy. Nastało milczenie, wszyscy poczuli dreszcz niespełnionych nadziei, ran zawsze żywych wśród wielu ruin. Jakże ciężka będzie jeszcze walka, ile łez się przeleje, zanim szczęście powróci! Milczeli, a Salvan, stojąc u dużego okna, wychodzącego na plac, marzył smutnie o swojej niemocy dania szczęścia innym...
— A, — rzekł nagle — oczekujesz kogoś?
— Jakto, oczekuję? — odrzekł Marek.
— No, tak, zajeżdża wózek z kuframi.
Na odgłos otwierających się drzwi wszyscy się odwrócili. Weszła Genowefa z Ludwinia i małym Klemensem. Zdziwienie i wzruszenie odjęło wszystkim mowę. Marek drżał. Genowefa przemówiła nareszcie przerywanym głosem;
— Mój dobry Marku, przyprowadzam ci syna. Oddaję ci go, jest twoim, naszym. Postarajmy się zrobić z niego człowieka.
Chłopczyk wyciągnął rączki, a wzruszony ojciec porwał go w ramiona i ściskał, podczas gdy matka, małżonka dodała:
— I sama z nim wracam, mój Marku. Mówiłeś mi, że oddam ci syna, że powrócę... Najpierw zwyciężyła mię Prawda. Następnie to, coś ty zasiał w moją duszę, zaczęło zapewne kiełkować i nie unoszę się teraz dumą, jestem tu, bo kocham cię zawsze... Próżno szukałam innego szczęścia, twoja miłość żyje we mnie jedynie, Po za nami i naszemi dziećmi znalazłam tylko szaleństwo i nędzę... Weź mnie, mój dobry Marku, oddaję się tobie, jak ty mi jesteś oddany.
Zbliżyła się zwolna i już miała zarzucić ręce na szyję męża, gdy dał się słyszeć wesoły głos Ludwini.
— A ja, tatusiu, a ja? Mnie się też coś należy... Proszę nie zapominać o mnie.
— O, tak, dużo się należy, naszej pieszczotce! — zawołała Genowefa. — Tyle pracowała nad tem szczęściem, z taką dobrocią i zręcznością!
Pociagneła Ludwinie w ramiona i objęła razem ją i Marka, który tulił do piersi Klemensa. Wszyscy czworo byli nakoniec razem, złączeni węzłem ciała i przywiązania, mający jedno serce i jeden oddech.
Wielką, pustą w nieobecności dzieci, klasę przebiegł dreszcz głębokiej ludzkiej radości, tak zdrowej i płodnej. Salvan i Mignot, owładnięci wzruszeniem, mieli łzy w oczach.
Nareszcie Marek zdołał przemówić, a serce cisnęło mu się na usta.
— Droga żono, powracasz do mnie, jesteś zatem uzdrowiona. Wiedziałem, że oddajesz się coraz cięższym praktykom religijnym, jak się zażywa narkotyki w coraz silniejszych dozach, aby uśpić naturę; lecz dobra twoja natura zdołała wydzielić truciznę, gdy znowu poczułaś się małżonką i matką... Tak, masz słuszność, miłość cię wyzwoliła, zdobyta jesteś na błędzie i śmierci, od których społeczeństwo kona od osiemnastu wieków.
Genowefa zadrżała, zmieszana, niespokojna.
— Nie, nie, mój dobry Marku, nie mów tego! Kto wie, czy jestem uzdrowiona? Nigdy zapewne nie wyleczę się zupełnie... Ludwinia nasza będzie dopiero całkowicie wyzwolona. We mnie, czuję to, znamię jest niezmazane, ciągle drżeć będę, by nie popaść w mistyczne marzenia... Wracam tu, oddaję się tobie, bo chcę się schronić w twoich objęciach, chcę, żebyś dokończył zaczęte dzieło. Przyjmij mnie, ucz, staraj się, żeby nas nigdy nic nierozłączyło.
Uścisnęli się mocno. Było wielkie zadanie do spełnienia; odebrać kobietę dewocyi, dać jej obok męża prawdziwe miejsce matki i towarzyszki, gdyż jedynie wyzwolona kobieta może wyzwolić mężczyznę. Jej niewola jest niewolą mężczyzny.
Nagle, nieobecna od chwili Ludwinia, otworzyła drzwi, a prowadząc uśmiechniętą i zadyszaną pannę Mazeline, zawołała:
— Mamo, pani musi też dzielić naszą radość. Żeby mama wiedziała, jak pani mnie kochała, jaka była dobra i pomocna dla nas!
Genowefa podeszła i czule uściskała i nauczycielkę.
— Wiem... Dziękuję drogiej pani za wszystko, co pani dla nas zrobiła przez czas naszych długich zmartwień.
Dobra panna Mazeline śmiała się ze łzami w oczach.
— E, proszę mi nie dziękować! Ja to jestem wdzięczna kochanej pani za radość, jaką nam wszystkim dziś przynosi.
Salvan i Mignot śmieli się także. Ściskano sobie ręce. Wszyscy mówili razem. Salvan objaśniał nauczycielkę o zmianach, co słysząc Genowefa krzyknęła radośnie:
— Jakto, wracamy do Jouville? naprawdę?.. Ach, Jouville, zapadły, śliczny kącik, gdzieśmy się kochali, gdzie zaczęliśmy żyć tacy szczęśliwi! Jakaż to dobra przepowiednia, wrócić tam, aby rozpocząć nowe życie miłości i spokoju!.. Maillebois mię niepokoiło, Jouville budzi we mnie nadzieję. . Odwaga, wiara w przyszłość natchnęły Marka wspaniałym zapałem.
— Miłość weszła w nasze progi, jesteśmy wszechmocnymi. Próżno kłamstwo, niesprawiedliwość i zbrodnia tryumfują dzisiaj, jutro — naszem będzie zwycięztwo wieczne.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.


Część czwarta.

I.

W Październiku Marek objął z radosną pogodą dawne skromne miejsce elementarnego nauczyciela w Jouville. W duszy jego zapanował wielki spokój, a odwaga i nadzieja zajęły miejsce znużenia i zniechęcenia, pod któremi upadał z powodu potwornego wyroku, wydanego w Rozan.
Nigdy nie można doścignąć całkowitego ideału; Marek wyrzucał sobie prawie, iż marzył był o pełnym tryumfie i apoteozie. Zycie ludzkie nie zna wspaniałych rzutów i teatralnych rozwiązań. Chimerą było wierzyć, iż miliony ust całego ludu ogłoszą sprawiedliwość, przedstawiać sobie powrót niewinnego wśród wielkiego, narodowego święta, łączącego naród cały w jeden bratni związek. Każdy najdrobniejszy, najprawowitszy postęp musiał być zdobyty wiekami walki, każdy krok naprzód, stawiany przez ludzkość, wymagał potoków krwi i łez, całopalnych ofiar, ginących dla szczęścia przyszłych pokoleń. W tej zatem wiecznej walce przeciw wrogim siłom, nierozsądnem jest spodziewać się stanowczego zwycięztwa, jakiegoś nadzwyczajnego wypadku, spełniającego nagle wszystkie marzenia o bratniej sprawiedliwej ludzkości.
Zaczął jednak zdawać sobie sprawę, że zrobiono nowy, duży krok na twardej, ciernistej drodze postępu. Wśród bitwy, pod obelgami i ranami, trudno spostrzedz, ile zdobyto gruntu. Mimo porażki uszło się kawał drogi i cel się zbliżył. Drugi wyrok na Simon’a w Rozan zdawał się straszliwą klęską, a mimo to zwycięztwo moralne jego obrońców okazało się ogromnem i w dobre skutki obfitem. Swobodne umysły i szlachetne serca się grupowały, solidarność ludzka rozszerzyła się po krańce świata, spadł posiew prawdy i sprawiedliwości, który musi kiedyś wydać plon, gdyby nawet ziarno miało przeleżeć w ziemi przez długie zimy. Wstecznictwo z największym trudem, za pomocą kłamstw i zbrodni, ocaliło, na jakiś czas jeszcze, przegniły szkielet budynku przeszłości. Niemniej pękał on na wszystkie strony, cios straszny, jaki mu zadano, zrysował go od góry do dołu, a ciosy przyszłości dokonają go i powalą w kupę ohydnych gruzów.
Żałował tylko, że nie może z tej nadzwyczajnej sprawy Simon’a zrobić cudownego wykładu poglądowego, któryby błyskawicą oświecił naród cały. Nigdy już zapewne nie zajdzie wypadek tak skończony, w którymby się okazały: koalizya wszystkich władz, wszelkiej tyranii, złączonych w związek ku zgnieceniu biednego, niewinnego człowieka, gdyż uznanie niewinności jego zagrażało przymierzu wyzyskiwania, zawartemu przez możnych tego świata. Jawna zbrodniczość księdza, wojskowego, urzędnika i ministra, gromadzących, dla oszukania ludu, najdziwaczniejszy zbiór podłości, złapanych na gorącym uczynku kłamstwa i zabójstwa, godnych zatopienia w oceanie błota; nakoniec podział kraju na dwa obozy, na społeczeństwo stare, zgrzybiałe, skazane na zatracenie i na młode, na społeczeństwo przyszłości, wyzwolone, dążące ku prawdzie, sprawiedliwości i pokojowi. Uznanie niewinności Simon’a byłoby śmiertelnym ciosem dla reakcyjnej przeszłości, a świtaniem błogiej przyszłości dla najbardziej uprzedzonych oczu. W żadnej epoce dziejów rewolucyjny topór nie spadłby z większą siłą na stary, spruchniały gmach społeczny. Niepokonany prąd uniósłby naród ku państwu przyszłości. Sprawa Simon’a, w przeciągu kilku miesięcy zrobiłaby więcej dla wyzwolenia ludu i panowania sprawiedliwości, niż sto lat gorącego politykowania. Ból na widok tego, że okoliczności rozbiły, zdruzgotały w ich ręku wspaniałe dzieło, miał pozostać na wieki w sercu walczących bojowników. Zycie płynęło, trzeba było walczyć jeszcze, walczyć nieustannie. Postawiono krok jeden, należało iść dalej. Dzień po dniu. w rzeczywistości, często gorzkiej i ciemnej, obowiązkiem było dawać znowu krew i łzy, aby zdobywać ziemię piędź za piędzią, bez nadziei oglądania zwycięzstwa. Marek podjął tę ofiarę, wyrzekłszy się nadziei, że niewinność Simon’a uznaną będzie prawnie, ostatecznie i zwycięzko przez naród cały. Czuł niemożliwość podjęcia sprawy wśród namiętności chwili, pewnym będąc, że rozbudzi ona straszliwe walki i skończy się nowem pognębieniem żyda, dzięki fałszywym świadectwom, tchórzostwu i podłości całego prawie ogółu. Może dopiero po śmierci osób interesowanych, przy zmianie partyj politycznych, w innym nastroju chwili, rząd ośmieli się wysadzić Sąd Kasacyjny, aby wymazać z dziejów tę wstrętną kartę. Dawid i Simon, zakopani w swojem ustroniu w Pyreneach, sami byli tegoż zdania; wypatrywali zbiegu okoliczności, jakiegoś szczęśliwego zdarzenia, lecz ręce mieli związane położeniem, koniecznością czekania, aby nie wywoływać nowych, niebezpiecznych i bezpłodnych katastrof. W przymusowem tem oczekiwaniu Marek powrócił do swego posłannictwa, do jedynego dzieła, w którem pokładał pewność, do nauczania maluczkich i nieświadomych, aby przez wykształcenie wieść ku prawdzie, jedynie zdolnej uczynić naród sprawiedliwym. Naukom swoim zawdzięczał nieco widocznego postępu; wnuki obecnych dzieci zdobędą przez wykształcenie więcej sprawiedliwości, a wnuki wnuków będą może o tyle wyzwolone z błędów, o tyle sprawiedliwe, że naprawią zbrodnię, chwałą otaczając imię niewinnego. Osięgnął pogodę ducha, pogodził się z myślą, iż trzeba całych pokoleń, aby Francyę wydobyć z odrętwienia, uwolnić od trucizny, którą ją napojono, że trzeba odnowionej krwi w żyłach, aby się stała Francya jego marzenia, szlachetną, wolną i sprawiedliwą.
Prawda! Prawda! Nigdy jeszcze nie kochał jej tak namiętnie. Dawniej również potrzebował jej jak powietrza, którem się oddycha, nie mógł żyć bez niej, doznawał cierpienia, nieznośnego bólu, gdy jej nie posiadał. Obecnie, kiedy ją był widział tak wściekle zwalczaną, zaprzeczaną, pogrzebaną w głębi kłamstwa, jak umarłego, co się zbudzić nie może, wierzył w nią mocniej jeszcze, czuł ją w sposób niezwalczony, zdolny był świat zburzyć, gdyby ją chciano pogrzebać w ziemi. Postępowała bez chwili spoczynku, szła ku świetlanemu celowi i nic jej powstrzymać nie zdoła. Z ironiczną wzgardą wzruszał ramionami, widząc, jak winowajcy myślą, że zburzyli prawdę, że depcą ją pod nogami, że nie istnieje. Nadejdzie chwila, a prawda zajaśnieje, rozbije ich w puch spokojna i pełna blasku. Ta właśnie pewność posiadania zawsze żywej i, chociażby po wielu wiekach zwycięzkiej prawdy, dała mu spokojną siłę do pracy i do pogodnego oczekiwania, bodajby za grobem, pewnego zwycięztwa.
Oprócz tego straszny obraz sprawy Simon’a umocnił jego przekonania i rozszerzył jego wiarę. Dawniej już potępiał burżuazyę, tę klasę wyczerpaną przez nadużycie przywłaszczonej, ukradzionej w dniu podziału, władzy, klasę niegdyś liberalną, która się stała wsteczniczą, porzucając wolnomyślność dla najniższego klerykalizmu, gdy poczuła, że kler jest naturalnym sojusznikiem jej rabunków i dostatków. Obecnie widział jej czyny, widział, jak podłą była i kłamliwą, słabą i despotyczną, odmawiającą sprawiedliwości niewinnemu, zdecydowaną na wszelkie zbrodnie, byleby nie wypuście z rąk swoich milionów, przerażoną wobec budzącego się i domagającego swojej części ludu. Uważając zaś ją za bardziej zgniłą i umierającą niż była wistocie, skazywał ją na szybki zanik, jeżeli naród cały nie ma umrzeć od nieuleczalnej zarazy. Zbawienie jedyne widział w ludzie, w tej nowej sile, w niewyczerpanem źródle ludzi pracy i energii. Czuł, jak młoda ludzkość ciągle wzbiera, wnosząc w życie społeczne bezgraniczną potęgę dla zbliżenia się do ideału prawdy, sprawiedliwości i szczęścia. Przekonania te umacniały go w pracy nad wybranem posłannictwem, skromnem na pozór zadaniem nauczyciela wiejskiego, które wistocie jest nowożytnem apostolstwem, wielkiem dziełem, z którego zrodzi się społeczeństwo jutra. Niema wznioślejszego przedsięwzięcia, jak pokonać błędy, zastąpić je naukową prawdą i wszechludzkim pokojem, opartym na uświadomieniu i solidarności. Francya przyszłości wschodziła po wsiach, po najskromniejszych siołach, — tam należało działać i zwyciężać.
Marek też natychmiast zabrał się do pracy. Trzeba było naprawić zło, któremu Jauffre pozwolił się rozkrzewić, zdając Jouville na samowolę proboszcza Cognasse’a. W pierwszych dniach jednak pogodzone i na nowo zakochane małżeństwo oddawało się radości, odnajdując się w dawnem swem gniazdku. Od lat szesnastu nic się tam nie zmieniło, ta sama mała szkoła z ciasnem mieszkankiem i ogródkiem. Wybielono i wyczyszczono wszystko, dzięki zabiegom Genowefy. Rozglądając się po domu, niestrudzenie budziła dawne wspomnienia i uśmiechnięta, szczęśliwa, ciągle wołała Marka.
— Chodź zobaczyć tablicę użytecznych owadów, którą zawiesiłeś w klasie. Ta sama... Patrz! i wieszadła te same, które przybiłam na kapelusze dla dzieci... A tu, w szafie formy kryształów, zrobione przez ciebie z drzewa.
Przybiegał na wezwanie i cieszyli się oboje. Potem znowu on ją wołał.
— Przyjdź, przyjdź prędko!.. Widzisz, w alkowie na ścianie datę wyskrobaną scyzorykiem? Pamiętasz? wypisałem ją w dzień urodzenia Ludwini.. A przypominasz sobie tę szczelinę na suficie? Leżąc, patrzyliśmy na nią i żartowaliśmy, że gwiazdy tędy na nas patrzą i szlą nam uśmiechy.
W ogródku nowe wspomnienia, nowe wykrzykniki.
— Patrz, stare drzewo figowe nic się nie zmieniło, jakbyśmy je wczoraj zostawili... Tu, gdzie teraz szczaw rośnie, mieliśmy grządkę poziomek, trzeba będzie znów je zasadzić.. Pompa nowa, co za szczęście! Z tą będzie można przynajmniej podlewać ogród... Ławka, nasza ławka pod dzikiem winem! Siadajmy na niej i pocałujmy się, jak dawniej. Jeden mocny uścisk dzisiaj, za wszystkie wczorajsze!
Wzruszeni do łez, siedzieli chwilę w objęciach, zażywając odnalezionego szczęścia. To przyjazne otoczenie, gdzie nie doznali żadnego smutku, napełniało ich odwagą. Wszystko ich łączyło i obiecywało zwycięztwo.
Niedługo po osiedleniu rodzina musiała się rozłączyć. Ludwinia została przyjęta do Szkoły Normalnej w Fontenay i zaraz się tam udała. Przez zamiłowanie i przez uwielbienie dla ojca pragnęła zostać, jak on, prostą nauczycielką wiejską. Pozostawszy z małym Klemensem, Marek i Genowefa, zasmuceni nieobecnością córki, stali się nierozłącznymi, aby mniej czuć pustkę po odjeździe Ludwini. Zajmowali się dużo Klemensem, z czułością obserwując budzącą się inteligencyę chłopczyny. Marek namówił Genowefę, aby objęła szkołę dziewcząt, uprosiwszy Salvan’a, aby wyrobił u Le Barazer’a nominacyę dla żony. Genowefa, po wyjściu z klasztornej pensyi zdała na wyższy patent i na świadectwo nauczycielskie i dawniej, gdy mąż objął posadę w Jouville, dlatego tylko nie wzięła szkoły dziewcząt, że na stanowisku nauczycielki zastała pannę Mazeline. I Obecnie jednak tranzlokacya Jauffre’a i jego żony opróżniła oba miejsca i administracya z chęcią powierzyła posady nauczyciela i nauczycielki małżeństwu Froment. Marek widział wiele korzyści w tem położeniu rzeczy, mianowicie jednozgodny kierunek w obu szkołach, pewność posiadania oddanej sobie współpracownicy, która, zamiast mu przeszkadzać, wspomoże go w pochodzie naprzód. Przy tem, chociaż nic go obecnie nie tworzyło w Genowefie, rad był doskonałemu środkowi zajęcia umysłu, zmuszenia jej do odzyskania zdrowego rozsądku, uczynienia ją wychowawczynią dziewczątek, przyszłych żon i matek. Uważał, nakoniec, że nie bardziej nie mogło ich zbliżyć, połączyć na zawsze, jak wiara i czułość przy wspólnej pracy nauczania maluczkich, z których zrodzić się miało szczęście przyszłości. Gdy nadeszła nominacya Genowefy, uradowali się niezmiernie, czując w sobie jedno serce i umysł jeden.
W jakimże stanie upadku i niedoli znalazł Marek swój ukochany Jouville! Przypominali sobie pierwsze walki nauczyciela przeciw strasznemu księdzu Cognasse i zwycięztwo Marka, któremu udało się przeciągnąć na swoją stronę mera Martineau. Był to chłop bogaty, niewykształcony lecz rozsądny i miał wrodzoną, rasową nienawiść do księdza, kusiciela kobiet i, wygodnie żyjące z religii indywiduum. We dwóch zaczęli wprowadzać zmiany w gminie: nauczyciel nie śpiewał na chórze, nie dzwonił na mszę, nie prowadzał uczniów na katechizm, mer zaś wraz z radą porzucili, oswobodzoną od władzy Kościoła, Szkołę. W krótkim czasie przez działanie na dzieci i rodziny, przez wpływy w merostwie, gdzie był sekretarzem, Marek doprowadził wieś do pomyślności, a sam zyskał należne sobie, naczelne stanowisko. Gdy jednak przeniósł się do Maillebois, Martineau, wpadłszy w ręce Jauffre’a, kreatury Zgromadzenia, poddał się, niezdolny do działania, gdy nie czuł przy sobie silnej podpory. Przez chłopską ostrożność nie wyrażał nigdy swego zdania i trzymał na przemianę to z nauczycielem, to z proboszczem, stosownie do tego, który był w danej chwili silniejszym. Zresztą Jauffre, dbając tylko o awans, usunął się od wszystkiego, śpiewał w kościele, dzwonił, spowiadał się, a proboszcz Cognasse tymczasem rozpanoszył się w gminie, zawładnął radą i merem, ku tajemnej radości pięknej pani Martineau, która, nie będąc właściwie dewotką, lubiła w dnie świąteczne wystawiać nowe stroje w kościele. Nigdy jawniejszą nie stała się prawda, że szkoła tyle warta, co nauczyciel, a gmina — co szkoła. W niespełna kilka lat rodząca się pomyślność, krok naprzód postawiony dzięki staraniom Marka, przepadła doszczętnie; Jouville cofnął się, życie społeczne popadło w odrętwienie od czasu jak Jauffre wydał mera i cała gminę zwycięzkiemu proboszczowi.
Trwało to lat szesnaście i doprowadziło do klęski. Upadek moralny i umysłowy niechybnie pociąga za sobą nędzę materyalną. Każdy kraj, w którym Kościół panuje bezwględnie, jest krajem martwym. Nieuctwo, przesąd i gruba łatwowierność pogrążają ludzi w całkowitą niemoc. Po co chcieć czego, działać, iść naprzód, skoro się jest w ręku Boga jako zabawka, zależna od jego woli? Bóg rządzi, Bóg myśli o wszystkiem. Skutek takiej religii, głoszącej nicość ludzką i ziemską, — to głupota, bezwładność, spuszczanie się na wolę Opatrzności, to grunt uprawiany wedle starej rutyny, ludzie oddani lenistwu i doprowadzeni do głodu. Jauffre pozwalał napychać głowy swych uczniów katechizmem i historyą świętą. Wieśniacy każde nowe ulepszenie uważali za podejrzane. Nic nie umiano i niczego uczyć się nie chciano. Pola nie dawały urodzajów, a zbiory przepadały z braku inteligentnych zabiegów. Wszystkie zresztą wysiłki uważano za zbyteczne, za bezpłodne; wieś biedniała i pustoszała pod wszechmocną potęgą słońca, boga życia zapoznanego i zelżonego. Mianowicie zaś od chwili gdy proboszcz Cognasse wymógł na słabym merze poświęcenie gminy Sercu Jezusowemu, ruina powiększała się szybko. Wspaniałą była ceremonia, gdy nauczyciel niósł chorągiew narodową z wychaftowanem krwawem sercem, wszystkie władze paradowały w galowych ubiorach, sutanny zleciały się z całej okolicy, a rozradowane chłopaki świąteczne przywdziały szaty. Ale do dziś dnia wieśniacy nie widzieli jeszcze łask owego Symbolu, któremu się oddali; wyczekiwali cudownych zbiorów, ochrony od gradu, zesłania, wedle potrzeby, deszczu lub pogody. Doczekali się tego, że tępa senność zawisła nad gminą, zeszło na nich powolne konanie fanatycznie wierzących, którzy stracili wszelką wolę i raczej umrą z głodu, niż się poruszą do czynu, na Boga zdając utrzymanie życia.
W pierwszych czasach pobytu Marek, przechadzając się z Genowefą, wpadł w rozpacz na widok opuszczenia i niedbalstwa, pól źle uprawnych i dróg nie do przebycia. Jednego razu poszli dalej i dotarli do le Moreux, gdzie zastali Mignot’a, obejmującego w posiadanie smutną szkołę i, równie jak oni, zmartwionego nędzą, w jaką popadła okolica.
— Nie macie pojęcia, drodzy państwo, jakie spustoszenia porobił tu ten ohydny Cognasse! W Jouville’u powstrzymywał się jeszcze, ale w tym zapadłym kącie, gdzie chłopi są zbyt skąpi, aby utrzymywać własnego proboszcza, wpadł jak burza, straszył, niszczył wszystko. Od czasu jak ten istny zakrystyan Chagnat pokornie mu służył, panowali tu razem, odsuwając mera Saleur’a. Ten zaś grubas, dbający tylko o to, aby być zawsze wybranym, zrzucał wszelkie sprawy gminy na sekretarza, dawał mu się nawet prowadzić do kościoła, aby tam zabłysnąć dostatkiem zbogaconego handlarza bydła, bo w gruncie nie lubi nawet księży... Rozumiem dobrze mękę nieszczęśliwego, tragicznego Férou, pojmuję jego roztrój i wyskok szaleństwa, który zeń zrobił męczennika.
Marek wyraził ze drżeniem, jak go prześladuje smutne wspomnienie tego nieszczęśliwca, zabitego zdala od kraju.
— Wchodząc — dodał — do tej biednej szkoły, miałem go jak żywego, przed oczami. Wiecznie głodny, z nędznem uposażeniem dla siebie, żony i córek, konał tu z niedostatku i z poczucia samotności. Był sam jeden inteligentny i wykształcony wśród sytych głupców, co nim pogardzali i zarazem bali się jak nieznanej, poniżającej ich siły... To tłomaczy dostatecznie wpływ, jaki wywierał Chagnat na mera, pragnącego w sennej błogości zaspakajać wszystkie swoje zachcianki.
— Cała gmina tego tylko pożąda — odparł Mignot. — Niema tu biednych, każdy rolnik zadawalnia się chlebem, który zbiera, nie przez rozsądek, lecz przez rodzaj samolubstwa, nieświadomość i próżniactwo. Kłótnie ich z proboszczem wypływają ztąd, iż go oskarżają o brak względów, o odmawianie im nabożeństw i mszy, do których mają prawo. Dzięki Chagnot’owi doszli do niejakiego porozumienia, ale od tego czasu, co się tu wyprawia na cześć świętego Antoniego Padewskiego, przechodzi wszelkie pojęcie... Skutki są, rozumie się, opłakane; w szkole zastałem brudy, jak w stajni; możnaby pomyśleć, że państwo Chagnat mieścili tu wszystkie zwierzęta z okolicy. Musiałem, wziąwszy do pomocy babę, wszystko to wyskrobać i wyszorować.
Genowefa stała z zamyślonemi oczami, pogrążona we wspomnieniach.
— Biedny Férou! Nie zawsze byłam dobrą dla niego i jego rodziny; żałuję bardzo. W jaki sposób naprawić tyle złego, tyle cierpień? Jesteśmy słabi i jeszcze nieliczni. Chwilami tracę nadzieję.
Nagle, jak zbudzona, uśmiechnęła się i przytuliła do męża.
— Nie, nie, mój dobry Marku, nie łaj mnie, choć zasłużyłam. Zostaw mi czas, abym się stała, jak ty, bez strachu i zarzutu... Weźmiemy się do pracy i ufam, że zwyciężymy.
Wszyscy troje rozweselili się nieco, a Mignot, który ich odprowadzał, rozmawiając, doszedł prawie do Jouville’u. Tam przy drodze stał duży, kwadratowy budynek, rodzaj fabryki, filia Dobrego Pasterza z Beaumont, obiecana gminie za ofiarowanie się Sercu Jezusowemu i oddawna działająca. Wielki świat klerykalny rozpowiadał o nadzwyczajnej pomyślności, jaką wniesie podobny zakład, dostarczając zajęcie wszystkim córkom wieśniaków i czyniąc z nich zręczne robotnice. Ztąd wywiąże się większa moralność, gdyż leniwe i rozpustne dziewczęta poprawią się, a przy ruchu interesów powstanie w okolicy prawdziwy przemysł. Dobry Pasterz wyrabiał specyalnie dla wielkich magazynów Paryża spódnice, majtki i koszule damskie, całą bieliznę najdelikatniejszą i najozdobniejszą. Pod kierunkiem dziesięciu zakonnic było tam dwieście robotnic, które od rana do nocy psuły sobie oczy nad eleganckimi strojami, przeznaczonymi na dziwne festyny, o których z gorączką może marzyły biedne dziewczęta... Dwieście robotnic miejscowych były nieznaczną częścią smutnych, wyzyskiwanych wyrobnic, gdyż Zakon miał swoje zakłady po całej Francyi; blizko pięćdziesiąt tysięcy mało płatnych, źle żywionych i poniewieranych robotnic pracowało tam, przynosząc miliony Zakonowi. W Jouville prędko nastąpiło zniechęcenie, żadna z pięknych obietnic się nie ziściła, zakład stał się przepaścią, w której ginęły najlepsze siły okolicy. Zabierano z folwarków pracownice, wieśniacy nie mogli utrzymać w domu córek, pociągniętych marzeniem bawienia się w panny, zajęte lekką domową robotą. Prędko zresztą żałowały, gdyż ciężką była pańszczyzna: długie godziny spędzane bez ruchu, wyczerpanie nad żmudną robotą, pusty żołądek, głowa ciężka, niedostatek snu i brak opału w zimie. Były to poprostu galery, gdzie pod pozorem miłosiernego dzieła, instytucyi zbawiennej dla dobrych obyczajów, odbywał się wyzysk kobiety, której łamano ciało, ogłupiano umysł, zamieniano ją na juczne bydlę, przynoszące jak najwięcej pieniędzy.
Zdarzały się, mianowicie w Jouville, okropne skandale. Jedna dziewczyna zmarła prawie z głodu i zimna, inna zwaryowała, inną znów, po wielu latach zabijającej pracy, wyrzucono bez grosza, ta się zbuntowała i groziła zakonnicom głośnym procesem.
Marek zatrzymał się patrząc na ogromną fabrykę, cichą jak więzienie, martwą jak klasztor, gdzie tyle młodych istot się marnowało, gdzie nic nie zwiastowało pracy szczęśliwej i płodnej.
— Jeszcze jedna siła księży — mówił — to naginanie się do wymagań czasu, dla pobicia nas — pożyczanie od nas broni. Kościół staje się obecnie fabrykantem, kupcem; niema przedmiotu codziennego użytku, któregoby nie wyrabiał i nie sprzedawał, aż do strojów i likierów. Liczne zakony są to stowarzyszenia przemysłowe, produkujące po zniżonej cenie, dzięki darmowej prawie pracy i robiące przez to nieuczciwą konkurencyę drobnym przemysłowcom, nie mogącym wytrzymać walki. Zarobione miliony wpadają do czarnej kasy, podsycają wydaną nam wyniszczającą wojnę, powiększają posiadane już przez Zakony majątki i dają im przerażającą siłę.
Genowefa i Mignot słuchali w milczeniu. W pełnej niepokoju ciszy zachodzące słońce oblało krwawym blaskiem ponury, zamknięty dom Dobrego Pasterza.
— Dobrze! teraz ja zaczynam tracić nadzieję — zawołał wesoło Marek. — Że są jeszcze bardzo potężni, to prawda. Ale my mamy książkę, małą książeczkę elementarnego nauczania, która głosi prawdę i dojdzie do tego, że zwycięży ich odwieczne kłamstwa... Nasza niezwyciężona siła, Mignot, jest w książce. Próżno zrujnowali tu wszystko, cofnęli ludzi wstecz i zniszczyli trochę dobrego, cośmy wprowadzili; wystarczy, abyśmy się zabrali do szerzenia postępu przez naukę, a odzyskawszy stracony czas, pójdziemy w nieskończoną przyszłość aż do Państwa jedności i pokoju. Więzienie Dobrego Pasterza runie jak wszystkie więzienia, ich symbole podzielą los starożytnych wierzeń i innych fetyszów zmarłych religij... Słuchaj, Mignot, każdy uczeń, któremu wyłożysz prawdę jest jednym obywałem więcej dla czynienia sprawiedliwości. Do dzieła! do dzieła! zwycięztwo pewne, mimo cierpień i przeszkód na drodze!
Piękny ten okrzyk wiary i wiecznej nadziei zabrzmiał swobodnie w wiejskiej ciszy, o spokojnym zachodzie słońca, zapowiadającym jasną pogodę. Mignot powrócił do swego zadania w le Moreux, a Marek i Genowefa poszli prowadzić swoje w Jouville’u.
Zadanie ciężkie, wymagające woli i cierpliwości, gdyż należało zwyciężać rozumem, wyrwać mera Martineau, radę i całą gminę z upartych rąk proboszcza, zdecydowanego nie ustępować. Kiedy ukazała się nominacya nowego nauczyciela, ksiądz Cognasse, zamiast wyrazić gniew i obawę wobec groźnego przeciwnika, którego mu przysyłano, ograniczył się na pogardliwem ruszeniu ramionami. Zaczął wszędzie opowiadać, że ten człowiek pokonany, miernota, popadł w niełaskę, wyzuty z honoru od czasu wspólnictwa w sprawie Simona, nie pozostanie i pół roku w Jouville, gdzie zwierzchnicy wysłali go na dokończenie, nie chcąc go odrazu wypędzić. W głębi nie musiał być zupełnie spokojnym, gdyż znał tego cichego a silnego człowieka, nade wszystko uwielbiającego prawdę. Najlepszym dowodem, iż czuł niebezpieczeństwo, była ostrożność i zimna krew. do których się zmuszał, hamowanie zwykłych wybuchów uniesienia. Nadzwyczajnym zjawiskiem był ksiądz Cognasse dyplomatyzujący i spokojny, samemu Bogu pozostawiający zdruzgotanie wroga. Ze zaś służąca jego Palmira, nie miała siły naśladować jego niemej wzgardy, publicznie ją wyłajał za to, że opowiadała, jako Marek ukradł był w Maillebois hostye, aby je wobec uczniów znieważać. Nie było dowiedzionem ani to, ani historya, którą opowiadano, że Marek miał wypożyczonego z piekła dyabła, co wychodził na zawołanie ze ściany i pomagał mu wykładać lekcye. Na osobności przecież proboszcz i służąca zgadzali się doskonale, oboje chciwi i skąpi, on łowiący jak najwięcej mszy, ona utrzymująca rachunki i zła gdy nie dosyć wpływało pieniędzy. Mimo pozornego spokoju ksiądz Cognasse prowadził przeciw Markowi głuchą, trującą walkę, nie wahał się przed wymyślaniem najgorszych wieści, mogących zaszkodzić nauczycielowi i szkole, pragnąc znowu bezpodzielnie panować nad gminą i doprowadzić do tego, aby kościół parafialny był ogniskiem życia i jedyną władzą religijną i świecką.
Marek ze swej strony postępował tak, jakby kościół wcale nie istniał. Dla odbicia Martineau i przyciągnięcia ku sobie rady i gminy używał broni jedynej: głosił prawdę, a rozum zwyciężał powoli bezsensowne dogmaty. On pragnął, aby właśnie szkoła stała się ogniskiem, wspólnym domem gminy, z któregoby płynęło braterstwo, siła i rozkosz życia, z któregoby wyszło sprawiedliwe i szczęśliwe społeczeństwo jutra. Ograniczał się zatem ściśle do roli nauczyciela i wychowawcy, pewien zwycięztwa prawdy i dobra wówczas gdy przerobi ludzi, gdy przysposobi serca i umysły, aby rozumiały i chciały. Wiara jego i usiłowania do tego zmierzały celu. W merostwie, gdzie objął obowiązki sekretarza, zadawalniał się nieznacznem doradzaniem merowi, uszczęśliwionemu z jego powrotu. Martineau miał już scenę z żoną z powodu mszy śpiewanej, którą ksiądz Cognasse zniósł, gdy zabrakło Chagnat’a do śpiewania na chórze. We wsi oddawna trwał spór o zegar kościelny, który nie chodził, a nikt nie chciał ponieść kosztów naprawy. Pierwszy czyn, z którego zrozumiano, że coś się zmieniło w Jouville, była uchwała rady, aby wyłożyć 300 franków na kupno i umieszczenie nowego zegara na frontonie merostwa. Uważano to za rzecz bardzo śmiałą, pochwalano jednak i cieszono się, że będzie wiadoma godzina dokładna, jakiej nigdy nie wskazywał stary grat kościelny... Żartowano nawet: teraz nie kościół będzie rozporządzał czasem, lecz merostwo. Marek nie tryumfował z powodu drobnostek, gdyż wiedział, że lata muszą upłynąć, zanim odzyska grunt utracony. Co dnia zaznaczał drobny postęp, siał cierpliwie dla przyszłości, pewny że będzie miał po swojej stronie wczorajszych tchórzów i egoistów, chłopów, którzy już przestawali wierzyć a których zupełnie zdobędzie dla prawdy, skoro się przekonają, że jest ona jedynem źródłem zdrowia, pomyślności i pokoju.
Odtąd popłynęły dla Marka i Genowefy lata obfite w pracę i szczęście. On mianowicie nie był nigdy silniejszym i odważniejszym. Odzyskane przywiązanie żony, ich związek obecnie tak ścisły, że stanowili jedno serce i jeden umysł, dał mu nową potęgę, zgodę między życiem i posłannictwem. Dawniej tyle cierpiał, gdy pragnął głosić prawdę innym, a nie mógł do niej nawrócić towarzyszki życia, uwielbianej żony, matki swoich dzieci; czuł się poniżonym i sparaliżowanym w pracy nad wykorzenianiem błędu u innych, kiedy przez słabość lub nieumiejętność zezwalał na błąd u siebie. Teraz posiadał niezwyciężoną siłę i władzę, jaką daje przykład i urzeczywistnienie w domowem ognisku szczęścia doskonałej zgody i wspólnej wiary. Jakiejże zdrowej doznawali radości, jak sporo szła praca, gdy mąż i żona tej samej sprawie oddawali się razem, lecz swobodnie i stosownie do swego usposobienia! Gdy czasem Genowefa miewała chwile zniechęcenia, Marek pozostawiał ją własnym myślom i zatarciu śladów przeszłości. Zwykle wieczorami, gdy dziewczęta i chłopcy poszli do domów, nauczyciel i nauczycielka schodzili się w ciasnem mieszkaniu i rozmawiali o powierzonych im dzieciach, opowiadając sobie o całodziennej pracy i układając program jutrzejszy zgodnie lecz nie jednakowo. Uczuciowa Genowefa mniej zawierzała książkom, a głównie starała się uczynić dziewczynki szczeremi i szczęśliwemi, wyzwalając je zdawnego służebnictwa, wiodąc przez rozum do miłości. Lękała się, że zbytnie obcowanie z książką uczyni z nich istoty zarozumiałe i nietowarzyskie. Marek szedł dalej, chętnie karmiłby zarówno dziewczęta jak chłopców temi samemi naukami, na życie zdając wskazanie społecznej roli, odpowiedniej dla każdej płci. Ulubionem ich marzeniem było kierować szkołą mieszaną jak szkoła Mignot’a w le Moreux, gdzie dwustu mieszkańców dostarczało zaledwie tuzin chłopców i tyleż dziewczynek. W Jouville, liczącym osiemset dusz, nauczyciel miał około trzydziestu uczniów, nauczycielka równą liczbę uczennic. Co za śliczna byłaby szkoła, gdyby mogli te dzieci połączyć: Marek byłby dyrektorem, a Genowefa nauczycielką! Wypiastowali pomysł nie rozdzielania dziewcząt od chłopców i oddania ich pod kierunek małżeństwa, ojca i matki, którzyby wychowywali całą gromadkę, jak własną rodzinę. Widzieli w tem niesłychane korzyści: racyonalny pogląd na życie, wyborne współzawodnictwo, wpływ na szczerość i łagodność obyczajów. Wprowadzenie do szkoły żony jako pomocnicy męża uważali za pomysł, płodny w najlepsze skutki. Ich klasy naprzykład rozdzielała tylko ściana; uważali to za bezsensowne i z rozkoszą byliby ją zwalili, aby mieć cały młody światek razem, jedną szkołę, do której by on wnosił pierwiastek męzkości, ona — tkliwość kobiecą. Jakże owocną byłaby praca nad temi małżeństwami przyszłości, gdyby się jej oddało starsze małżeństwo, złączone miłością ciała i ducha!
Marek spełniał swoje powołanie tak samo, jak to czynił przez piętnaście lat w Maillebois. Tu klasa była raniej liczna i środki słabsze. Przyjemnie mu jednak było działać niby w rodzinie, zacieśniony wpływ jego stawał się przez to bezpośredniejszy i nieustanny. Co znaczyła mała ilość uczniów, jakieś trzydzieści chłopców, których kierował na ludzi! Dostatecznie byłoby, aby we wszystkich małych gminach całej Fracyi nauczyciele szli za jego przykładem, aby dwudziestu chociaż ludzi rozumnych i sprawiedliwych dali narodowi, a stałby się cały wyzwolonym i sprawiedliwym, — obrońcą wolności powszechnej. Wielkiem szczęściem dla Marka była zupełna prawie swoboda, jaką mu zostawiał nowy inspektor elementarny, Mauroy, przyjaciel Le Barazer’a, który mu powierzył to stanowisko, opatrzywszy go specyalnemi, tajnemi poleceniami. Gmina była niewielka, bez zwracania więc uwagi mógł Marek postępować wedle swojej woli i stosować swoje metodę bez przeszkód. Zaraz zatem pousuwał wszelkie emblematy zewnętrzne, wszelkie obrazki, książki i kajety, gdzie była przedstawiona apoteoza sił nadprzyrodzonych, lub gdzie wojna, rzeź i pożar dawane były jako ideał potęgi i piękna. Uważał za zbrodnię zatruwać w ten sposób umysł dziecka, niepokoić na zawsze rozum jego wiarą w cuda, stawiać w pierwszym rzędzie jego obowiązków jako człowieka i patryoty przemoc, mord i rabunek. Nauki podobne mogły wydać społeczeństwo głupców. zdolnych do nagłej wściekłości, do niesprawiedliwości i nędzy. Jego marzeniem było stawiać przed oczy uczniów jedynie obrazy pracy i pokoju, przedstawiać rządzący światem najwyższy rozum, sprawiedliwość prowadzącą do braterstwa; wykazać, iż dawne gwałty wieków wojowniczych są potępione i ustępują miejsca solidarnemu porozumieniu wszystkich ludów dla osiągnięcia szczęścia. Uwolniwszy szkołę od tych trujących fermentów przeszłości, główny położył nacisk na lekcye moralności obywatelskiej, starając się z każdego dziecka zrobić obywatela, znającego dobrze kraj, zdolnego służyć mu i kochać go, nie wyłączając przecież z ludzkości. Francya powinna marzyć o podbiciu świata nie bronią, lecz niepokonaną mocą idei, wolnością, prawdą i sprawiedliwością tak potężną, iż wyzwoli wszystkie narody i osięgnie najwyższą chwałę założenia wielkiej federacyi ludów wolnych i braterskich.
Co do reszty usiłowań Marek stosował się do programu, uchylając się, gdy go uważał za zbyt obciążony. Długoletnie doświadczenie przekonało go, że nic nie znaczyło umieć, jeżeli się nie rozumiało i nie mogło zastosować nabytych wiadomości. Nie wyłączając zatem książki, będącej zawsze podstawą, słowom pisanem, najwięcej czasu poświęcał objaśnieniom ustnym, żywej, życiowej nauce. Wówczas wrodzony dar jego nauczycielski dokazywał cudów, jak gdyby wszelkie cierpienia i wałki przebyte, burza, w której postarzał, zbliżyły go do maluczkich, radowały, iż może obcować z ich młodą inteligencyą, świeżą i chciwą wiedzy. Nigdy tak wesoło nie igrał z dziećmi, nigdy nie stosował się do nich tak zupełnie. Zdawał się starszym ich bratem, który zapomniał nawet liter, aby mieć przyjemność uczyć się nanowo, powtarzając je po kolei z sześcioletnimi bębnami. Tak samo postępował przy nauce gramatyki, historyi i geografii; udawał, że robi nowe odkrycia, szukał i cieszył się gdy, dzięki pomocy uczniów, znajdował. Chłopcy też palili się do lekcyi, jak do najprzyjemniej zabawy, a nauczyciela uwielbiali jak najlepszego kolegę. Z dziećmi wszystko zrobić można ciepłem i uczuciem, dosyć jest kochać je, by rozumiały i słuchały. Starał się również, aby widziały to, czego się uczą, na polach objaśniał im roboty około ziemi, prowadził je do stolarzów, ślusarzów i malarzów, chcąc dać im dokładne pojęcie o rzemiosłach ręcznych. Gimnastyka, według niego, powinna była łączyć się z zabawą, rekreacyę zatem poświęcał ćwiczeniom ciała. Stał się sędzią swoich uczniów, prosił ich, aby mu przedstawiali swoje drobne zatargi i z nadzwyczajną bacznością wydawał wyroki, zawsze nieodwołalne, przez obie strony przyjęte. Nietylko bowiem wierzył w dobroczynny wpływ prawdy na młode mózgi, był także przekonany o potrzebie sprawiedliwości, aby je zadowolić i umocnić. Przez prawdę i sprawiedliwość do miłości. Dziecko, któremu się nigdy nie kłamie i z którem postępuje się sprawiedliwie, wyrasta na człowieka uczuciowego, rozsądnego, inteligentnego i zdrowego. Z wielką uwagą czuwał nad książkami, które, stosownie do programu, musiał dawać uczniom, wiedział bowiem, jak nawet najlepsze, nawet pisane z uczciwym zamiarem, pełne są odwiecznych kłamstw i wielkich, uświęconych historyą, niesprawiedliwości. Jeżeli bał się słów i zdań, których znaczenie nie byłoby jasnem dla jego małych chłopców, jeżeli wysilał się, aby je tłomaczyć słowami prostemi i zrozumiałemi, o ileż więcej obawiał się niebezpiecznych legend, błędów, które się stały artykułami wiary, wstrętnych nauk, dawanych w imię kłamliwych wierzeń i fałszywego patryotyzmu. Między książkami, pisanemi dla szkół zakonnych przez księży i książkami, redagowanemi przez profosorów dla szkół świeckich, często nie ma żadnej różnicy: umyślne błędy pierwszych, bywają mimowolnie, bez zmiany powtarzane w drugich. Jakże Marek nie miał dokładać największego starania, aby je oczyścić, objaśnić wykładem ustnym, on, którego głównem usiłowaniem było zgnieść nauczanie zakonne, źródło wszelkiego kłamstwa i nędzy.
Przez cztery lata Marek i Genowefa pracowali potężnie a skromnie. W ciasnym swoim zakresie, po cichu starali się pracować jak najowocniej. Pokolenia dzieci następowały po sobie, a oni, obserwując, myśleli, że dość byłoby pięćdziesięciu lat dla odnowienia społeczeństwa, gdyby każde dziecko, stając się człowiekiem, wnosiło w życie coraz więcej prawdy i sprawiedliwości. Praca lat czterech była, naturalnie, nieznaczna, z pociechą jednak już widzieli oznaki dobrej przyszłości kiełkującej w żyznej, dzielnie obsiewanej ziemi.
Salvan, otrzymawszy emeryturę, osiedlił się w Jouville, w domku odziedziczonym po jakimś krewniaku. Żył tam jak mędrzec, zadawalając się drobnym dochodem, wystarczającym na życie i hodowlę kwiatów. W ogrodzie jego, w altanie z pnączów i róż, stał kamienny stół, około którego Salvan lubił gromadzić niedzielami przyjaciół i dawnych uczniów ze Szkoły Normalnej, na gawędkę i piękne marzenia. Jak patryarcha uśmiechał się do młodych prowadzących, zdawna przygotowaną przez niego, pracę odrodzenia. Marek zjawiał się tam co niedziela i rad był niezmiernie, gdy spotkał Joulic’a, swego następcę w Maillebois, który mu opowiadał o jego ukochanej dawnej szkole. Joulic, wysoki, szczupły blondyn, łagodny i energiczny, był synem małego urzędnika, nauczycielstwu poświęcił się o tyle z zamiłowania, o ile pragnąc uniknąć ogłupiającego życia biurowego, w którem się męczył jego ojciec.
Był on jednym z najlepszych uczniów Salvan’a i wniósł do elementarnego nauczania umysł wolny od wszelkich bezsensownych dogmatów i metodę doświadczalną. Doskonałe mu się powodziło w Maillebois, dzięki zręczności i spokojnej energii, z jaką rozplątywał, zastawiane nań przez Zakon sidła. Ożenił się był właśnie z córką pewnego nauczyciela, jasnowłosą, słodką istotą, która napełniła szkołę wesołością i pokojem.
Jednej niedzieli Marek zastał już Joulic’a rozmawiającego w altanie z Salvan’em. Ujrzawszy go, uradowali się obadwaj.
— Witaj, witaj, przyjacielu! — wołał Salvan. — Oto właśnie opowiada mi Joulic, że szkoła braciszków znowu straciła uczniów. Mówią, żeśmy pobici a my, pracując w skupieniu, widzimy nasz wpływ rosnący z każdym rokiem.
— W istocie — potwierdził młody nauczyciel — doskonale idzie w Maillebois, które wydawało się mieściną przegniłą od klerykalizmu. Braciszek Joachim, następca braciszka Fulgentego, jest to człowiek bardzo zręczny, o tyle giętki i ostrożny o ile tamten był szorstki i dziwaczny. Nie może jednak zwalczyć nieufności rodzin, głuchego uprzedzenia opinii przeciwko szkołom zakonnym, gdzie nauki wykładane są miernie, a obyczaje panują niepokojące. Próżno powtórnie skazano Simon’a, potworny cień Gorgiasza powraca do szkoły, którą shańbił i tych nawet, co go zaciekle bronili, zbrodnia jego ciągle prześladuje. A ja odziedziczam każde, stracone przez zakonników, dziecko.
Marek siadł w wonnej altanie. Śmiejąc się, dziękował koledze.
— Nie wyobrażasz sobie, jaką mi sprawiasz przyjemność, mój dobry Joulic’u. Zmuszony do opuszczenia Maillebois, zostawiłem tam kawał serca. Z goryczą myślałem, że porzucam nagle przerwaną moją pracę lat piętnastu i drżałem o to, co się z nią stanie. Cieszę się, jak gdybyś mi opowiadał o mojem oddalonem dziecku, które wzrasta w siłę i piękność... Nie wspominasz tylko, że ty jesteś autorem tego dzieła, prowadzonego odważnie, rozszerzonego i utrwalonego. Dawno pozbyłem się troski, wiedząc, w jakich jest rękach moja dawna szkoła; jeżeli Maillebois pozbywa się potrochu trucizny, jeżeli siła prawdy wprowadza zwolna panowanie sprawiedliwości, to dzięki temu, że uczniowie, wychodzący z twoich rąk, stają się ludźmi rozumnymi i uczciwymi... Spytaj mistrza Salvan’a, co myśli o tobie.
Ruchem ręki Jeulic powstrzymał pochwały.
— Nie, nie; jestem zwyczajną jednostką w świętej wojnie, jestem tem, czem mię zrobiono, cała więc zasługa jest po stronie naszego mistrza... Zresztą nie jestem samotny w Maillebois; mam w pannie Mazeline najcenniejszą pomoc, rzekłbym nawet najsilniejszą podporę. Często mię pociesza i dodaje odwagi. Nie macie pojęcia, ile energii moralnej kryje w duszy ta słodka i rozsądna istota. Jej zawdzięczamy najznaczniejszą część naszego powodzenia, ona to bowiem przemieniła rodziny, za pomocą dobrych żon i matek, które wyszły z jej szkoły... Wielka to siła, kobieta, gdy jest wcieleniem prawdy, sprawiedliwości i miłości.
W tej chwili nadszedł Mignot. Lekko zrobił piechotą cztery kilometry, oddzielające le Moreux od Jouville. Zebrania niedzielne uważał za najrozkoszniejszy wypoczynek. Usłyszał słowa Joulic’a i zawołał:
— Ach, panna Mazaline! Czy wiecie, że chciałem się z nią ożenić? Nigdy nikomu o tem nie wspominałem, ale teraz mogę powiedzieć... Mimo że nie jest ładną, marzyłem wciąż o niej w Maillebois, widząc, jak jest dobra, rozumna, godna uwielbienia. Raz nakoniec wyznałem jej mój zamiar. Trzeba było widzieć, jak się stała poważna, ale uśmiechnięta i taka braterska! Wytłomaczyła mi swoje położenie. Mówiła, że jest za stara, — miała trzydzieści pięć lat, tyle co ja, — że uczennice zastępują jej rodzinę, że oddawna już wyrzekła się myśli o życiu osobistem. Zdaje mi się jednak, że moja propozycya poruszyła w głębi jej serca jakiś żal dawny, jakąś przeszłość bolesną... Zresztą jesteśmy zawsze w przyjaźni, a ja postanowiłem zostać starym kawalerem, co często jest mi nie na rękę w le Moreux z powodu moich uczennic, małych kobietek, któreby kobieta lepiej wychowywać potrafiła.
Następnie on także opowiedział dobre nowiny o stanie umysłów w swojej gminie. Gruba skorupa przesądów i ciemnoty, którym poprzednik jego Chagnat pozwolił się nagromadzić, zaczynała znikać. Mer gminy, Saleur miał był wielkie kłopoty z synem, Honoryuszem, wychowanym w liceum w Beaumont, gdzie ksiądz prefekt okarmiał go religią więcej niż w seminaryum, a która miała ten skutek, że gdy dostał miejsce dyrektora w jakimś małym banku katolickim w Paryżu, zrobił tam krach i o mało nie wszedł w zatarg z policyą. Seleur, żyjący z kapitału, były hodowca bydła, który nigdy nie był wielbicielem księży, wściekał się obecnie na czarną bandę, jak ich nazywał, jej przypisując upadek syna, przynoszący hańbę zbogaconemu chłopu. Stawał też po stronie Mignot’a w każdym sporze z księdzem Cognasse’m, pociągając za sobą radę i grożąc, że zaprzestaną wszyscy bywać w kościele, jeżeli proboszcz będzie się z nimi obchodził jak z zawojowaną trzodą. Nigdy dotąd le Moreux, zapadły, cichy kącik, nie stanął tak otworem na nowe prądy. Pochodziło to w znacznej części ztąd, że od kilku lat starano się poprawić i podnieść stanowisko nauczycieli. Ustawicznie się nimi zajmowano, prawa polepszały warunki ich życia, najniższe pensye wynosiły obecnie tysiąc dwieście franków bez odtrącania na emeryturę. Skutki niebawem się okazały. Niegdyś Férou popadł w pogardę u chłopów, gdyż był źle płacony, obdarty i wynędzniały w porównaniu z księdzem Cognasse, wypasionym na pensyi i podarkach, szanowanym i wzbudzającym obawę. Obecnie Mignot, mogący żyć dostatnio, urósł w ich oczach i zajął, należne sobie, pierwsze miejsce. W odwiecznej walce między Kościołem a Szkołą nowy prąd popychał ludność na stronę Szkoły, której zwycięztwo zdawało się być stanowczem i trwałem.
— Chłopi są jeszcze bardzo ciemni — dodał Mignot. — Trudno sobie wyobrazić kąt bardziej zastygły w rutynie i ospalstwie. Mają ziemię, nigdy im nie brakuje chleba i daliby się chętnie skubać jak dawniej, tak się boją nowości niewiadomego jutra. A z tem wszystkiem zaszła pewna zmiana, widzę to z ukłonów, jakie mi składają i z coraz ważniejszej roli, jaką gra szkoła... Nie dalej jak dziś rano, gdy ksiądz Cognasse przybył dla odprawienia mszy, zastał w kościele akuratnie trzy kobiety i jednego chłopaka. Odchodząc, trzasnął drzwiami zakrystyi i groził, że już nie przyjedzie. Po co ma napróżno fatygować Pana Boga i siebie?
Marek się roześmiał.
— Wiem, — rzekł — że znowu, zaczyna się złościć w le Moreux. Tu wstrzymuje się jeszcze, próbuje walczyć niezmierną giętkością dyplomatyczną, mianowicie względem kobiet; mistrzowie jego objawili mu zapewne ten pewnik, że nie jest zwyciężonym ten, co ma za sobą kobiety. Mówiono mi, że bywa często w Valmarie i widuje się z ojcem Crabot’em, w głębokiem schronieniu, w którem się zagrzebał; ztamtąd to z pewnością przynosi namaszczenie i pieszczotliwość dla kobiet, zadziwiające u takiego grubianina. Przepadnie, jak znowu da się unieść złości... Zresztą w Jouville wszystko dobrze idzie. Co rok zdobywamy trochę gruntu, gmina odzyskuje pomyślność i zdrowie. Chłopi, naprzykład, nie pozwalają córkom pracować u Dobrego Pasterza od czasu ostatnich skandalów. Rada zaś, z merem Martineau na czele, nieskończenie żałuje przystępu słabości, który ksiądz Cognasse i Jauffre wyzyskali, aby wyłudzić u nich zgodę na poświęcenie gminy Sercu Jezusowemu. Szukam sposobności zatarcia tego złego wspomnienia i mam nadzieję, że znajdę.
Milczeli chwilę napawając się prześliczną pogodą. Salvan, dotychczas ciekawie słuchający zakończył ze zwykłą pogodną i wesołą miną:
— Wszystko, co mówicie, niezmiernie jest pocieszające. Oto Maillebois, Jouville i le Moreux kroczą ku lepszej przyszłości, o którą walczyliśmy tak ciężko. Myślano, że zostaniemy zwyciężeni i wytrzebieni doszczętnie, przez miesiące całe sami byliśmy jak martwi, aż oto nastąpiło przebudzenie; ziarno żyło w ziemi i jak tylko wzięliśmy się po cichu do pracy, dobry posiew wzeszedł i zakwitł. Teraz nic już nie powstrzyma przyszłych żniw. Jesteśmy bowiem prawdą, a nic nie zdoła zniszczyć ani powstrzymać jej rozwoju. W Beaumont rzeczywiście sprawy nie idą dobrze. Synowie Doutrequin’a, owego republikanina bohaterskich czasów, który popadł w klerykalną reakcyę, ciągle awansują a panna Rouzaire w dalszym ciągu zajmuje dziewczynki historyą świętą katechizmem. A jednak duch miasta zmienia się zwolna. Mauraisin’owi nie udaje się w Szkole Normalnej. Opowiadali mi ze śmiechem uczniowie, że mój cień tam się błąka i paraliżuje go głuchym strachem. Rozmach, nadany ku zupełnemu wyzwoleniu nauczyciela, był zbyt silny, Mauraisin nie był w stanie go powstrzymać; mam nadzieję zresztą, że wkrótce będziemy oswobodzeni od tego pana... Uważajcie przytem, że za Maillebois, Jouville i le Moreux idą inne gminy, prawie wszystkie, gdzie nauczyciel zwycięża proboszcza a szkoła świecka zdobywa należne stanowisko na ruinach szkoły zakonnej. W Dherbecourt, w Juilleroy, w Rouville, w Bordes rozum tryumfuje, a prawda i sprawiedliwość zwolna rozszerzają zabory. Ogólny to, a niepokonany prąd który wynosi Francyę na stanowisko oswobodzicielki!
— Twoje to dzieło, mistrzu! — zawołał namiętnie Marek. We wszystkich wymienionych gminach pańscy uczniowie są nauczycielami. Obecny tu Joulic reformuje Maillebois, bo pan mu dałeś swoją wiedzę i wiarę. Wszyscy inni są dziećmi pańskiego serca i umysłu, misyonarzami przez pana posłanymi w głąb wsi, by głosić nową ewangielię prawdy i sprawiedliwości. A jeżeli nakoniec naród się zbudzi, dojdzie do godności ludzkiej, stanie się demokracyą uczciwą, wolną i zdrową, to dzięki temu, że pokolenie uczniów pańskich zajmuje stanowiska nauczycieli, kształci dzieci, robi z nich obywateli. Pan jesteś prawdziwie dobrym robotnikiem. Nie ma postępu bez wiedzy i rozumu!
Joulic i Mignot przywtórzyli mu z zapałem.
— Tak, tak! pan jesteś ojcem, a my wszyscy twoje dzieci. Lud będzie tem, czem go zrobi nauczyciel, a nauczyciel o tyle jest wart, o ile dobrze wychowują go Szkoły normalne.
Głęboko wzruszony Salvan zaprzeczał ze zwykła skromna dobrodusznością.
— Moje dzieci, tacy jak ja ludzie są wszędzie i wszędzie się ukażą, skoro będą mieli swobodę działania. Le Barazer bardzo mi był pomocnym, zatrzymując mię tak długo na stanowisku i nie krępując zbytecznie mojej swobody. Co ja robiłem, nawet Mauraisin jest prawie zmuszony robić, bo prąd rozwoju go unosi; raz zaczęta praca nie może się zatrzymać. Zobaczycie sami, że następca Mauraisin’a zrodzi nauczycieli jeszcze bardziej postępowych, niż ci, co wyszli z moich rąk... Jest jeszcze jedna rzecz, co mię zachwyca, a o której nie wspominacie, to fakt, że napływ do Szkół Normalnych jest obecnie znacznie liczniejszy. Niegdyś ogromnie się niepokoiłem, widząc poniżenie i brak ufności, jakiem piętnowano zawód nauczyciela, mało płatny i nie wzbudzający szacunku. Odkąd jednak pensye zostały podwyższone, odkąd uważa się za zaszczyt być najniższym nawet członkiem stanu nauczycielskiego, kandydaci napływają zewsząd, można wybierać i złożyć doskonałą kolekcyę!.. Jeżeli nawet oddałem jakieś usługi, bądźcie przekonani, że jestem wynagrodzony po nad spodziewanie, widząc moje zamiary zrealizowane i postępujące. Teraz chcę być tylko widzem, oklaskującym waszą pracę, a sam tak jestem szczęśliwy w cichem ustroniu tego ogrodu, że pragnę żyć tu zapomniany przez wszystkich, oprócz was, moje dzieci...
Powszechne wzruszenie zapanowało wkoło kamiennego stołu, w wonnej różanej altanie. Piękny, zieleniejący ogród i wieś cała słały kojącą ciszę.
Od czasu zamieszkania rodziców w Jonville, Ludwinia co rok spędzała z nimi wakacye. Po ukończeniu ukochanej swej Szkoły Normalnej w Fontenay, gdzie rozwinął się jej umysł i rozjaśniła inteligencya, z rozkoszą zażywała dwumiesięcznego wypoczynku w ścisłem obcowaniu z rodzicami i bratem. Klemens kończył dziesięć lat i uczył się w szkole ojca, gdyż Marek chciał aby odebrał wychowanie pierwotne, jakie pragnąłby dać wszystkim dzieciom bez różnicy stanu, a na niem dopiero oprzeć, wedle zdolności, ogólne, bezpłatne wykształcenie wyższe. Później, jeżeli syn okaże zamiłowanie, marzył o umieszczeniu go po prostu w Szkole Normalnej w Beaumont. gdyż przez długie lata jeszcze zbawienie wychodzić będzie ze skromnych szkół wiejskich. Ludwinia pokładała najwyższą ambicyę w tem, aby zostać dobrą nauczycielką elementarną. Zaraz też po ukończeniu szkoły w Fontenay z wyższym patentem i dyplomem nauczycielki, uszczęśliwiona była że ją zamianowano młodszą nauczycielką w Maillebois, w szkole dawnej, ukochanej nauczycielki, panny Mazeline.
Ludwinia miała dziewiętnaście lat. Miejsce w Maillebois wyrobił jej u Le Barazer’a Salvan i fakt ten przeszedł niespostrzeżenie. Czasy mocno się zmieniły, minęła już epoka szaleństwa, kiedy samo imię Simon’a lub Fromont’a wywoływało burzę. Le Barazer ośmielony, w pół roku potem dał na pomocnika Joulic’owi Józefa, syna Simon’a. Józef, wyszedłszy przed dwoma laty ze Szkoły Normalnej w Beaumont z doskonałemi stopniami, posłany był do Dherbecourt. Obecnie awans był nieznaczny, trzeba było jednak odwagi, aby go umieścić w szkole w Maillebois, gdzie obecność syna była początkiem rehabilitacyi ojca. Z początku sarkano, Zakon starał się podburzać rodziców, lecz wkrótce nowy nauczyciel skromny, łagodny, a energiczny z dziećmi, powszechnie się podobał. Faktem, najdobitniej przekonywającym o zaszłych zmianach, była wewnętrzna rewolucya w sklepie materyałów piśmiennych pań Milhomme. Pewnego pięknego poranku, główna patronka, pani Edwardowa, ustąpiła miejsca pani Aleksandrowej i zniknęła w głębi mieszkania, gdzie przez tyle lat przebywała jej bratowa. Pani Aleksandrowa stanęła za kontuarem i obsługiwała klientelę. Zmiana łatwo była zrozumiałą: klientela się zmieniła odkąd szkoła świecka zwyciężyła szkołę zakonną, a pani Edwardowa, przedewszystkiem dobra handlarka, dbająca jedynie o to, aby mieć jak najwięcej kupujących, posiadała dosyć energii, by, dla uratowania kasy, ustąpić miejsce bratowej. W ten sposób obecność pani Aleksandrowej w sklepie Milhomme, stała się dla wszystkich pewną oznaką ciężkiego niedomagania szkoły braciszków. Biedna pani Edwardowa miała zmartwienie z powodu syna, Wiktora, który wyszedłszy ze szkoły braciszków i dobiwszy się stopnia sierżanta, zaplątał się w jakąś brzydką awanturę. Pani Aleksandrowa przeciwnie mogła się szczycić swoim synem, Sebastyanem, uczniem Simon’a i Marka, towarzyszem Józefa w Szkole Normalnej w Beaumont, który od trzech lat był pomocnikiem nauczyciela w Rouville. Cała ta gromadka młodych: Sebastyan, Józef, Ludwinia, wyrósłszy razem, rozpoczęli życie czynu, wnosząc szerokie poglądy, dobroć i inteligencyę, dojrzałą w cierpieniu i prowadzili dzieło, o które tak gorzko walczyło starsze pokolenie.
Rok jeszcze upłynął, Ludwinia skończyła dwadzieścia lat. Co niedziela udawała się do Jouville i spędzała cały dzień z rodzicami. Często zastawała tam wiernych przyjaciół Józefa i Sebastyana, przybyłych w odwiedziny do dawnych swych nauczycieli, Marka i Salvan’a. Niekiedy towarzyszyła bratu Sara, aby przepędzie dzień na świeżem powietrzu, w gronie drogich przyjaciół. Od trzech lat mieszkała z dziadkami, starymi Lebmanami, gdzie prowadziła zakład krawiecki tak czynnie i zręcznie, iż zdołała przywrócić trochę pomyślności do nędznego sklepu przy ulicy du Trou. Dawna klientela powróciła, przytem Sara pracowała dla wielkich magazynów paryskich, wzięła więc do pomocy robotnice, z któremi zawiązała rodzaj grupy współdzielczej. Pani Lehmanowa umarła, a stary Lehman, mający siedemdziesiąt pięć lat, martwił się najwięcej tem, że późny wiek nie pozwoli mu doczekać rehabilitacyi Simon’a. Co rok jeździł na kilka dni do ustronia w Pyreneach, nacieszył się z Rachelą, uściskał Simon’a i Dawida i wracał rad, że widział ich pracujących w spokojnej samotności, zasmucony jednak, bo czuł, że nie ma dla nich szczęścia, dopóki potworny wyrok Rozański nie będzie zniesiony. Próżno Sara namawiała go, aby pozostał z nimi, upierał się nie opuszczać sklepu, utrzymując, że może jeszcze być pożytecznym do dozoru pracowni. W istocie, obecność jego pozwalała dziewczynie wypocząć trochę, gdy czuła się zmęczoną po wycieczce z bratem do Jouville.
Nowe zbliżenie młodych, wesoło spędzane niedziele, doprowadziły do skutku przewidziane małżeństwa. Od czasu wspólnych zabaw dziecięcych dwie piękne pary ciągle się spotykały i wiązały coraz czulszem uczuciem. Najprzód postanowiono związek Sebastyana z Sarą, który nie zdziwił nikogo. Zauważono tylko, że jeżeli młody Milhomme poślubia córkę Simon’a z pozwoleniem matki, a mianowicie ciotki, jest to nową wskazówką nastania nowych czasów. Gdy jednak dowiedziano się, że małżeństwo to odłożono na kilka miesięcy, aby odbyło się razem z drugiem, Ludwini i Józefa, Maillebois zaczęło się gorączkować. Chodziło tu bowiem o syna skazanego i córkę najbardziej bohaterskiego jego obrońcy, syna, który był młodszym nauczycielem w szkole, gdzie ojciec padł pogromiony, córkę — pomocnicę w szkole panny Mazeline, dawnej jej nauczycielki. Kwesty a wikłała się tem jeszcze, że nie wiedziano, jak pani Duparque, prababka Ludwini, przyjmie wiadomość o podobnym związku. Sielanka dwojga narzeczonych, sąsiadowanie w klasach, wesołe schadzki w niedziele w biednej szkole w Jouvillle, wszystkie dawne bolesne walki i przeszłe bohaterstwa, które ci młodzi uosabiali, wzruszyły serca i skłoniły je do pokoju. Nie ustała tylko ciekawość, czy Ludwinię przyjmie prababka, która od trzech lat nie opuszczała domku przy Placu Kapucynów. Małżeństwa odłożono jeszcze na miesiąc w oczekiwaniu decyzyi pani Duparque.
Ludwinia mimo lat dwudziestu nie przystąpiła do pierwszej komunii i postanowiono, że obie pary nie wezmą ślubu kościelnego. Ludwinia próżno pisała do pani Duparque, próżno błagała, aby jej otworzyła drzwi swego domu, — nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Drzwi te nie otwarły się nigdy przed Genowefą i jej dziećmi od chwili, jak wyszli ztamtąd, by powrócić do męża i ojca. Od pięciu blisko lat prababka dotrzymała tego, co okrutnie była przysięgła, że nie będzie znała żadnej rodziny, że żyć będzie w zamknięciu, samotna z swym Bogiem. Genowefa pokusiła się kilka razy o zbliżenie, cierpiąc na myśl o biednej, przeszło osiemdziesięcioletniej kobiecie, żyjącej w ciemności i milczeniu. Za każdym razem natknęła się na dziki upór. Ludwinia przecież pragnęła jeszcze sprobować, gdyż bolała, że nie będzie miała przy sobie wszystkich swoich w godzinie szczęścia.
Pewnego wieczoru, o zapadającym zmroku zadzwoniła do domku, pogrążonego w zupełnym cieniu. Zdziwiła się, nie słysząc żadnego dźwięku; przecięto zapewne drut od dzwonka. Ośmieliła się zapukać zlekka, potem mocno. Doszedł nakoniec do jej ucha jakiś szmer, odsunięto zapewne deseczkę od iście klasztornego lufcika.
— Czy to wy, Pelagio?.. — spytała Ludwinia. — Odpowiedzcie mi, proszę.
Musiała nastawić ucha, przysuwając je cło otworu, aby posłyszeć zmieniony, głuchy głos służącej.
— Proszę odejść, proszę odejść! Pani kazała, żeby panienka natychmiast odeszła.
— Nie, Pelagio, nie odejdę. Proszę powiedzieć babuni, że nie odejdę od drzwi, dopóki sama nie przyjdzie dać mi odpowiedź.
Stała dziesięć minut, kwadrans. Pukała od czasu do czasu bez szorstkości, lecz z czułem, poważnem naleganiem. Nagle lufcik otworzył się gwałtownie i zagrzmiał głos surowy, straszny, podziemny.
— Po co przychodzisz?.. Pisałaś mi o nowej ohydzie, o tem małżeństwie, które mię przyprawi o śmierć ze wstydu!.. Po co o tem mówić? Czyż ty możesz iść zamąż? Czy odbyłaś pierwszą komunię? Nie? prawda? Zakpiłaś sobie ze mnie, mówiłaś, że przystąpisz do pierwszej komunii jak będziesz miała dwadzieścia lat, a teraz postanowiłaś zapewne, że się obejdziesz bez tego... Idź sobie! dla ciebie jestem umarła!
Poruszona, drżąca, jak gdyby podmuch śmierci w twarz jej wionął, Ludwinia zdążyła zawołać:
— Poczekam jeszcze, babuniu, powrócę za miesiąc!
Lufcik zamknął się z trzaskiem, a ciemny, niemy domek zniknął wśród czarnej nocy.
Od pięciu lat pani Duparque z dniem każdym więcej zrywała stosunki ze światem. Po śmierci pani Berthereau i odejściu Genowefy wyparła się tylko rodziny, lecz przyjmowała z otwartemi ramionami pobożne przyjaciółki, oraz znajomych księży i zakonników. Nowy proboszcz parafii świętego Marcina, ksiądz Coquard był duchownym surowym, a ponura wiara jego, groźby ogni piekielnych, rozpalonych wideł i wrzącego oleju podobały się pani Duparque. Co dzień rano spotykano ją idącą do kościoła parafialnego, lub do Kapucynów, wszędzie słowem, gdzie się odbywało nabożeństwo. Zwolna wychodziła coraz rzadziej, i aż nakoniec nie stawiała kroku za próg domu, pogrążona w ciemności i ciszy, jakby za życia pogrzebana. Okiennice, które wieczorem i rano otwierano i zamykano, pewnego dnia pozostały zamknięte i dom stał ślepy, umarły, nie przepuszczając promienia światła ani tchu życia. Możnaby było przypuścić, że jest niezamieszkany, opuszczony, gdyby wieczorem nie wsuwały się tam cichaczem sutanny i habity. Ksiądz Coquard, ojciec Teodozy, a nawet czasem ojciec Crabot składali pani Duparque przyjacielskie wizyty. Drobne dziedzictwo, jakieś dwa czy trzy tysiące franków które zapisała w połowie na kolegium w Valmarie, a w połowie na kaplicę Kapucynów, nie usprawiedliwiało dostatecznie wierności jej duchownych przyjaciół; znając jej nieugięty, drapieżny despotyzm, wywierany na najznakomitsze osobistości, bali się przypuszczalnie jakiego mistycznego szaleństwa. Mówiono, że otrzymała pozwolenie na słuchanie mszy i komunikowanie u siebie, dlatego zapewne przestała wychodzić, skoro mocą swej pobożności zmusiła samego Boga do przychodzenia do niej, aby jej oszczędzić kłopotu udawania się do jego przybytku. Widok ulic, ludzi, tego wstrętnego wieku, w którym kościół konał, był dla niej taką męką, że kazała pozabijać okiennice, zalepić wszystkie szpary okien, aby nie dochodziły do niej najmniejszy szmer, najsłabsze światło.
Nadszedł ostatni kryzys. Dnie całe spędzała na modłach. Nie dość jej było, że zerwała z całą bezbożną i potępioną rodziną, bała się, czy jej własne zbawienie jest pewnem, czy nie była w czemkolwiek odpowiedzialną za zgubę swoich najbliższych. Świętokradzki bunt pani Bethereau na łożu śmierci prześladował ją i napełniał obawą, że córka jej jest w czyśćcu, a może nawet w piekle. Dalej ostateczny upadek Genowefy, zwyciężonej przez szatana, popchniętej w błąd i jego obrzydliwości; nakoniec Ludwinia, poganka, ateuszka, która odepchnęła boskie ciało Jezusa. Obiedwie ciałem i duszą należały do szatana; za spokój duszy zmarłej kazała odprawiać msze, palić gromnice, lecz te dwie żyjące pozostawały zemście Boga gniewu i kary. Niepokój przecież i obawa dochodziły do ostateczności; zapytywała siebie, dlaczego Bóg dotykał ją w jej rodzinie, usiłowała widzieć w tem straszną próbę, z której świętość jej wyjdzie w pełnym blasku i tryumfie. Zamknięcie się, odgrodzenie od świata, życie spędzane na modlitwie i spełnianiu praktyk religijnych uważała za niezbędne odkupienie, za które zostanie wynagrodzoną wiecznemi rozkoszami. Pokutowała za potworny grzech swego rodu, za kobiety winne wolnomyślności, które w trzech pokoleniach odszczepiły się od kościoła i popadły w szaleństwo wiary w solidarność ludzką. Pragnąc okupić apostazyę przeklętego potomstwa, dziką dumę pokładała w upokorzeniu, w życiu dla Boga jedynie, a czując obrzydzenie dla swej niegodnej płci, zabijała w sobie resztki kobiecości. Stała się tak zapalczywa, ponura i twarda, że zniechęciła tych nawet kilku księży zakonników, którzy ją łączyli z żywym światem. Czuła, że kościół jest na schyłku, słyszała katolicyzm pękający pod naciskiem dyabelskiego wieku, od którego się usunęła, aby protestować przeciwko zwycięztwu szatana i protestowała swoją nieobecnością. Jej pokuta, jej, tak zwane przez nią, męczeństwo, doda może siły żołnierzom Chrystusowym. Pragnęła, aby byli, jak ona, tak żarliwi, energiczni i fanatyczni, nie odstępujący od surowości dogmatów, niosący ogień i miecz wśród niewiernych, aby pomagali Tępicielowi w odzyskaniu ludu za pomocą piorunów. Nic ją zadowolić nie mogło; uważała, że ojciec Crabot, ojciec Teodozy, nawet ponury ksiądz Coquard są zbyt umiarkowani. Oskarżała ich, że wchodzą w układy z przeklętym duchem światowym, że przyczyniają się do zguby Kościoła, przyprawiając Boga wedle gustu epoki. Dyktowała im ich obowiązki, namawiała do prowadzenia wojny otwartej i gwałtownej, a głowa jej, rozpłomieniona samotnością, nienasycona mimo ostrych pokut, gorzała i bredziła. Ojca Crabota najprędzej znużyła ta dziwna penitentka, w późnej starości tak surowa dla siebie, budząca niepokój postawą zrozpaczonej prorokini, a nieprzejednanym katolicyzmem potępiająca długie wysiłki jego zakonu, aby ucywilizować Boga stosów i pogromów. Przychodził coraz rzadziej, nareszcie przestał bywać, uważając zapewne, ze spodziewana część dziedzictwa dla Valmarie, nie warta była narażania się na niebezpieczeństwa obcowania z tą wiecznie miotana przez burze duszą. W kilka miesięcy potem z kolei zniknął ksiądz Coquard, nie przez nizką bojaźń kompromitacyi, lecz że każda jego rozmowa ze staruszką stawała się straszną walką. Będąc, jak ona, despotycznym i szorstkim, starał się zachować przewagę kapłana, rozgniewał się zatem, widząc zmienione role, gdyż pani Duparque w imię Boga piorunowała i gromiła jego bezczynność, on zaś wyglądał jak zwykły grzesznik, złapany na gorącym uczynku. W ostatnim roku widziano tylko ojca Teodozego, jak się przemykał do niemego, zaryglowanego domku przy Placu Kapucynów.
Ojciec Teodozy nie gardził zapewne fortunką pani Duparque, gdyż ciężkie nastały czasy dla świętego Antoniego Padewskiego. Próżno puszczał w świat nowe prospekty, skarbonki nie napełniały się pieniędzmi jak za szczęśliwych czasów, kiedy powziął genialną myśl zniewolenia biskupa Bergerot, aby poświęcił relikwiarz z kością świętego. Wówczas loterya na cudy gorączkowała tłumy, wszyscy chorzy, leniwi, biedni marzyli, że za franka otrzymają szczęśliwość w niebie. Obecnie, gdy prawda i wiedza rozpowszechniły się nieco za pomocą szkoły, zabrakło klientów, gdyż zrozumiano ohydę nizkiego handlu, prowadzonego przez Kapucynów. Następnie ojciec Teodozy miał drugą szczęśliwą myśl wypuszczenia owych obligacyj hypotecznych i złapał na nie dusze cierpiących, i pokornych, chciwych szczęścia chociażby za grobem, ponieważ ten świat był im okrutny. Znowu więc pieniądze łatwowiernych, drobne oszczędności biedaków napływały dla zdobycia spokoju tam, w święcie nieznanym. Nareszcie, wobec wzrastającej niewiary, ojciec Teodozy wymyślił coś nowego. Były to ogródki niebiańskie, oddzielone i osobiste, wiecznie kwitnące dla błogosławionych. Te rozkoszne kąciki, pełne róż i lilij najlepszego gatunku, ocienione były wspaniałemi drzewami i zroszone szczególnie czystami i swieżemi źródłami. Zawsze dzięki opiece świętego Antoniego Padewskiego można je było wynajmować zawczasu na całą wieczność, co jednak, naturalnie, kosztowało drogo, jeżeli zadano czegoś obszernego i wygodnego. Były bowiem ogródki na rozmaite ceny, stosownie do piękności, wygody, blizkiego sąsiedztwa z aniołami i panem Bogiem. Dwie stare damy zapisały były majątki Kapucynom z warunkiem, aby cudowny Święty zachował dla nich najlepsze z rozporządzalnych ogródków; jedna żądała czegoś w guście starego parku francuzkiego, druga wolała romantyczne ustronie z labiryntami i kaskadami. Mówiono, że pani Duparque wybrała złotą grotę, wykutą w lazurowej skale i otoczoną mirtami i oleandrami.
Jeden zatem tylko ojciec Teodozy ją odwiedzał znosząc złe humory, wracając gdy go wypędzała, wściekła na jego obojętność i rezygnacyę wobec nieprzyjaciół Kościoła. W końcu dała mu klucz od domu, aby mógł wchodzić wedle upodobania, nie narażając się na czekanie pode drzwiami, gdyż biedna Pelagia ogłuchła i często nie słyszała dzwonka. Wówczas to właśnie dwie pustelnice przecięły drut do dzwonka; po co zachowywać węzeł ze światem zewnętrznym? Jedyna przyjmowana osoba miała klucz, środek ten zatem oszczędzi im nieprzyjemności słyszenia ostrego dźwięku dzwonka, na który nie chciały odpowiadać. Pelagia, ogłupiona ciasną pobożnością, stała się równie dziką i dziwaczną jak jej pani. Nie zatrzymywała się na pogadankę w sklepach, przemykała się jak cień pod murami domów. Następnie wychodziła po żywność tylko dwa razy na tydzień, gdyż obie z panią zadawalały się iście pustelniczą strawą, jadły suchy chleb i trochę jarzyny. Nakoniec urządziła się tak, że kilku kupców przynosiło im w sobotę skromne zapasy i zostawiało w koszyku u drzwi; w następną sobotę stał tamże pusty koszyk z pieniędzmi, owiniętemi w stary dziennik. Stara Pelagia miała ciężkie zmartwienie, siostrzeniec jej, Polidor, który służył w klasztorze w Beaumont, robił jej sceny, aby mu dawała pieniądze. Tak się go bała, że nie śmiała mu nie otwierać, wiedząc, że jeżeli go nie wpuści, gotów rozbić dom kopaniem i poruszyć całą dzielnicę krzykami. Gdy wchodził drżała jeszcze więcej, gdyż czuła, że na wszystko się odważy, jeżeli mu nie da dziesięciu franków. Od wielu lat marzyła, że użyje na okupienie szczęśliwości w niebie wszystkie swoje oszczędności, jakieś dziesięć tysięcy franków, grosz do grosza zbierane. Dotychczas jednak starannie ukryty skarb trzymała w sienniku, gdyż nie mogła się zdecydować jak go najlepiej, najskuteczniej umieścić: czy zakupić na wieczne czasy msze za spokój swej duszy, czy zapewnić sobie mały kącik przy wspaniałym ogrodzie pani. Stało się przewidywane nieszczęście; raz wieczorem, gdy musiała wpuścić Polidora, ten nie zamordował jej wprawdzie, lecz porozbijał wszystkie sprzęty, wypatroszył siennik i uciekł z całym majątkiem, a pobita Pelagia upadła przy łóżku i jęczała z rozpaczy, że rozbójnik z jej rodziny pochodzący porwał błagosławione pieniądze, które święty Antoni Padewski miał zamienić na szczęśliwość wieczna. Czyż ma być potępioną, dlatego że cudowna loterya stała się nieprzystępną dla niej? W dwa dni potem umarła; ojciec Teodozy znalazł jej zimne już ciało w nagiem, brudnem poddaszu, dokąd wszedł, niespokojny, że jej nigdzie nie widzi. Sam musiał o wszystkiem myśleć, zadeklarować zejście, urządzić pogrzeb i zająć się tem jak będzie żyła jedyna mieszkanka martwego, zamkniętego domku, bez żywego ducha coby jej doglądał i służył.
Od kilku tygodni, nie mogąc się utrzymać na nogach, pani Duparque nie wstawała z łóżka. Nie leżała jednak, siedziała wyprostowana, z surową, pociętą głębokiemi zmarszczkami twarzą, z zaciętemi ustami i dużym, ostrym nosem. Wyschła, z kołatającym się ledwie oddechem, despotycznie jeszcze chciała panować w pustym, czarnym, cichym domu, z którego wypędziła rodzinę i gdzie umarło zwierzę domowe, jedyna istota, którą znosiła. Gdy ojciec Teodozy, wróciwszy z pogrzebu Pelagii, probował z nią mówić, dowiedzieć się, co zamierza, jak będzie żyła, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nalegał zakłopotany, proponował przysłać zakonnicę, przedstawiał, że nie może usłużyć sobie, ponieważ nie jest w stanie podnieść się z łóżka. Rozgniewała się, sarkała, jak śmiertelnie zranione zwierzę, które nie chce, by mu zakłócono spokój. Rzucała niejasne słowa: wszyscy podli, zdrajcy względem Boga, rozpustnicy, uciekają z kościoła, by sklepienie nie runęło im na głowy. Ojciec Teodozy, rozdrażniony nakoniec odszedł, zamierzając zobaczyć nazajutrz, czy się upamiętała.
Noc i dzień przeszły, przeor Kapucynów przyszedł po dwudziestu czterech godzinach o zmierzchu. Przez całą noc i cały dzień pani Duparque była sama, zupełnie sama, w głębi ciemnego pokoju, z zamkniętemi okiennicami, z zatarasowanemi drzwiami i oknami, bez promienia światła, bez najlżejszego szmeru zzewnątrz. Od wielu lat tego pragnęła, przecięła związek krwi z rodziną, usunęła się od świata, wyklinając wstrętne społeczeństwo w którem panował grzech. Oddawszy się całkiem Kościołowi, mimo że była tylko niegodną niewiastą, pozwalała sobie potępiać księży bez wojowniczej wiary, zakonników bez bohaterskiej odwagi, uważając wszystkich za światowców i rozpustników. Wypędziła wszystkich po kolei i została sam na sam z Bogiem, ze swoim Bogiem nieubłaganym i zaciętym, ponującym w absolucie swej mściwej i niszczącej potęgi. Światło zgasło, życie zgasło i w tym ponurym, zimnym, szczelnie zamkniętym grobie, była tylko osiemdziesięcioletnia kobieta, która siedziała na łóżku wyprostowana, wpatrzona w ciemność i oczekująca, aby zazdrosny Bóg ją zabrał, dając duszom obojętnym przykład prawdziwie pobożnej śmierci. Kiedy wieczorem przyszedł ojciec Teodozy, ze zdumieniem spostrzegł, iż nie może otworzyć drzwi. Klucz jednak kręcił się w zamku, widocznie zasunięto rygle. Kto mógł to zrobić? nikogo w domu nie było, a chora nie mogła wstawać. Probował jeszcze otworzyć — napróżno. Przeląkł się, a nie chcąc na siebie brać odpowiedzialności, pobiegł do merostwa opowiedzieć o wypadku. Posłano niezwłocznie do panny Mazeline, aby zawiadomiła Ludwinię i zastano tam Marka i Genowefę, którzy zaniepokojeni ostatniemi wiadomościami o babce, przybyli z Jouville.
Co dalej zaszło, było iście tragiczne. Cała rodzina udała się na Plac Kapucynów. Ponieważ drzwi nie ustępowały, zawołano ślusarza, który oświadczył że nie może nic zrobić, gdyż z pewnością zamknięto zatrzask. Musiano sprowadzić mularza i ten młotem wysadził drzwi z zawiasów. Niemy dom huczał za każdem uderzeniem jak zamurowany grób. Kiedy wyważono nareszcie drzwi, Marek z Genowefą a za nimi Ludwinia weszli ze śmiertelnym dreszczem do rodzinnego domu, z którego ich usunięto. Panowała tam taka wilgoć, że z trudnością zapalono świecę. Na górze ujrzano na łóżku w postawie siedzącej, opartą na poduszkach panie Duparque martwą, trzymającą w długich, chudych rękach kurczowo zaciśnięty wielki krucyfiks. Zdobyła się z pewnością na najwyższą energię, zrobiła nadludzki wysiłek, aby wstać z łóżka, zejść na dół i zasunąć zatrzask, aby nikt w świecie, nawet ksiądz nie przyszedł zakłócić jej ostatniej rozmowy z Bogiem. Powróciła i umarła. Drżąc, ojciec Teodozy upadł na kolana i jąkał modlitwy. Nie mógł się uspokoić, rozumiejąc, że był to nietylko skon strasznej, surowej starej kobiety, wzniosłej w swej dzikiej, nieprzejednanej wierze, lecz że z nią umiera nietolerancyjna religia przesądów i kłamstwa. Marek zaś, do którego tuliły się przerażone Genowefa i Ludwinia, uczuł jakby powiew wiecznego życia, rodzącego się z tej śmierci.
Po pogrzebie, zajęcie się którym rodzina powierzyła księdzu Coquard, nie znaleziono w szufladach zmarłej ani testamentu, ani żadnych papierów wartościowych. Nie można było oskarżać ojca Teodozego o usunięcie takowych, ponieważ nie był w domu w chwili śmierci. Może jeszcze za życia dała je osobiście jemu lub komu innemu? A może je zniszczyła, aby rodzina nie skorzystała z tych dóbr znikomych? Tajemnica nie została wyjaśniona i nigdy nie znaleziono ani grosza. Pozostał domek, który sprzedano, a Genowefa rozdała otrzymane zań pieniądze ubogim, utrzymując, że z pewnością stosuje się w tem do woli babki.
Wieczorem wróciwszy z pogrzebu, rzuciła się na szyję mężowi i spowiadała się z wylaniem:
— Gdybyś wiedział... Przeszłość mię ciągnęła, odkąd wiedziałam, że babka tam samotna, a tak odważna i wielka w upartej swej wierze. Tak, zapytywałam siebie, czy moje miejsce nie przy niej, czy opuszczając ją, zrobiłam dobrze... Co zrobić! nigdy się nie wyleczę, zawsze w głębi duszy pozostanie trochę dawnej wiary... Ależ, o Boże, co za straszna śmierć! Masz słuszność, mój Marku, że dążysz do życia, że chcesz, aby kobieta wyzwoliła się i była równą mężczyźnie i jego towarzyszką, że pragniesz wszystkiego co dobre, prawdziwe i sprawiedliwe!
W miesiąc później odbyły się dwa śluby cywilne, Ludwinia wyszła zamąż za Józefa, Sara za Sebastyana. Marek widział w tem początek zwycięztwa. Żniwo przyszłości zasiane z takim trudem, wśród obelg i prześladowań, kiełkowało i wzrastało.




II.

Lata płynęły, Marek zawsze pracował nad swojem zadaniem, krzepki mimo lat sześćdziesięciu i, równie jak w początkach wielkiej walki, namiętnie uwielbiający prawdę i sprawiedliwość.
Raz, kiedy był w Beaumont u Delbos’a, adwokat zawołał nagle:
— Ale, miałom szczególniejsze spotkanie... Kilka dni temu wracałem wieczorem do domu, gdy w Alei Jaffres ujrzałem przed sobą strasznie nędznego i wymizerowanego mężczyznę w pańskim wieku... Kiedyśmy doszli do rogu ulicy Gambetty, przy świetle padającem z cukierni, poznałem naszego Gorgiasza.
— Jakto, naszego Gorgiasza?
— No, tak! braciszka Gorgiasza, tylko już nie w habicie, lecz w starym, zatłuszczonym surducie, przemykającego się chyłkiem pod murami, jak stary, zagłodzony wilk... Zapewne wrócił potajemnie, siedzi gdzieś w ciemnym kącie i stara się straszyć i wyzyskiwać swoich dawnych wspólników.
Zdziwiony Marek powątpiewał.
— E, musiał się pan pomylić. Gorgiasz zanadto dba o swoją skórę, aby się narażać na galery w razie gdyby się nam udało odkryć nowy fakt, któryby dał możność skasowania wyroku Rozańskiego.
— Mylisz się przyjacielu — oświadczył Delbos. — Nasz ptaszek nie ma się czego obawiać, w rzeczach zbrodni dochodzenie publiczne ulega przedawnieniu po dziesięciu latach, tak że zabójca Zefiryna może się spokojnie przechadzać wśród białego dnia... Może być zresztą, żem się pomylił. Przytem ukazanie się Gorgiasza nie przedstawia dla nas żadnego interesu, bo jesteś pan zapewne tegoż co ja zdania, że nie możemy oczekiwać od niego niczego dobrego ani pożytecznego.
— Bezwarunkowo. Tyle już nakłamał, że jak się odezwie, skłamie znowu... Upragnionej i tak poszukiwanej prawdy nie od niego się dowiemy.
Od czasu do czasu przychodził Marek porozmawiać z Delbos’em o wieczystej sprawie Simon’a, która od tylu lat, jak żrący rak, tkwiła w sercu okolicy. Próżno zaprzeczano, próżno starano się zapomnieć; choroba, jak tajemna trucizna, robiła głuche spustoszenia. Dwa razy do roku Dawid wyrywał się z pustelni w Pyreneach i przyjeżdżał zobaczyć się u Delbos’a z Markiem, bo, mimo ułaskawienia, ani na chwilę nie przestał myśleć o uniewinnieniu brata. Wszyscy trzej mieli najzupełniejszą pewność, że zdołają skasować potworny wyrok, że sprawa skończy się tryumfem niewinnego, lecz teraz, równie jak dawniej, przed pierwszą kasacyą, rozbijali się o niemożliwe do rozwikłania kłamstwa. Po niejakiem wahaniu co do tropu, który śledzić należało, zadecydowali, że prezes Gragnon popełnił nową zbrodnię, którą przeczuwali byli w Rozan, a której teraz byli pewni. Gragnon znowu użył wiadomości, środka nielegalnego zawiadomienia; tylko tym razem nie był to, jak w Beaumont, list Simon’a z fałszywym przypiskiem i cyframi podrobionemi wedle sławnego wzoru kaligraficznego; w Rozan. wystąpiła mniemana spowiedź, napisana przez robotnika użytego do sfabrykowania fałszywej pieczęci dla nauczyciela z Maillebos, a który, umierając w szpitalu, oddał ją zakonnicy. Gragnon nosił z pewnością tę spowiedź po Rozan i o niej to mówił jako o piorunie, który miał rzucić, gdy go doprowadzą do ostateczności. Pokazywał ją osobiście lub przez osoby trzecie niektórym przysięgłym, o tyle nieinteligentnym, o ile pobożnym, zapewniając, że przykroby mu było mieszać do skandalu świętą mniszkę. Przypuszczenie to tłomaczyło wstrętne zachowanie się przysięgłych, potępiających niewinnego; ludzie ci słabo inteligentni i miernie uczciwi, ulegli tajnym argumentom i zostali oszukani równie jak pierwsi przysięgli w Beaumont. Marek i Dawid pamiętali niektóre zadawane przez przysięgłych pytania, które wydały się im pozbawionemi sensu. Rozumieli obecnie, że przysięgli mieli na myśli pokazywany cichaczem straszny dokument, o którym lepiej nie mówić. I wydali wyrok. Na tym nowym fakcie opierał się zatem Delbos, szukał legalnego dowodu tego drugiego zbrodniczego zawiadomienia, jeżeli bowiem zdołałby go okazać, kasacya wyroku nastąpiłaby niezwłocznie. Nie było jednak dowodu trudniejszego do okazania; wszyscy trzej przez lata całe wysilali się, aby go znaleźć. Opowiadano, iż doktór Beauchamps, jak niegdyś budowniczy Jacquin, truł się wyrzutami sumienia, gdyż odkrył, że mniemana spowiedź zmarłego w szpitalu robotnika, była najgrubszym fałszem. Sam nie był klerykałem, miał jednak niezmiernie pobożną żonę, której nie chciał martwić wyjawieniem prawdy. Trzeba więc było czekać.
Z biegiem lat nastrój powszechny stawał się coraz przychylniejszy. Dokonywała się szeroka ewolucya społeczna, dająca owoce, dzięki wolnemu od dogmatów nauczaniu świeckiemu, które zwyciężyło ostatecznie. Cała Francya się odradzała, nowy naród wychodził z tysiącznych szkół gminnych, skromni nauczyciele elementarni dokazali cudu przerobienia narodu i przysposobienia go do przyszłej pracy dla prawdy i sprawiedliwości. Początkiem wszystkiego stała się szkoła; urodzajnym polem szerokiego postępu, była propagatorką każdej nowej reformy, każdego nowego kroku, prowadzącego ku solidarności i pokojowi. Co wydawało się niepodobnem wczoraj, dziś dokonywało się łatwo, wśród ludzi lepszych, wolnych od przesądu i kłamstwa, umiejących rozumieć i chcieć.
Na ostatnich wyborach Delbos pobił nareszcie radykała Lemarrois, który przez długie lata był deputowanym i merem miasta Beaumont. Jako dawny przyjaciel Gambetty był za jego czasów uosobieniem przeciętnego Francuza, wierzył zatem niezachwianie, że nigdy nie utraci swego stanowiska. Od tej jednak epoki zaszły nowe wypadki, burżuazya zdradziła swą rewolucyjną przeszłość i połączyła się z Kościołem, aby nic nie utracić z zagarniętej niegdyś władzy. Pragnęła zachować wszystkie zdobyte przywileje, nie dzielić się ani władzą, ani majątkiem, chociażby przyszło użyć dawnych reakcyjnych środków dla utrzymania w poddaństwie, rozbudzony obecnie i oświecony lud, którego wzbierająca fala napełniała ją przerażeniem. Lemarrois był typowym wzorem republikańskiego burżuaza przeszłości, który, w celu bronienia swojej kasty, mimowolnie popadł w reakcyę i zdyskredytowany, pociągnięty został w przepaść niechybnie otwartą przed burżuazyą, przedwcześnie zgniłą stuletniem kramarstwem i używaniem. Dojście do władzy ludu było nieuniknionem w chwili, gdy posiędzie świadomość swojej potęgi, niespożytych zapasów energii, inteligencyi i woli, drzemiących w jego łonie. Wystarczało, aby szkoła go wyzwoliła, zbudziła z ciężkiego snu ciemnoty, by zajął należne miejsce i odrodził naród. Burżuazya konała, lud zatem z konieczności był Francyą jutra, oswobodzicielką i rozdawczynią sprawiedliwości. Zwiastunem nowego stanu rzeczy był wybór w Beaumont adwokata Simon’a, Delbos’a od tak dawna zwyciężanego, lżonego, mającego zaledwie kilka głosów socyalistów, którzy zwolna stali się przygniatającą większością.
Drugim dowodem dojścia ludu do władzy była całkowita zmiana Marcilly. Niegdyś członek gabinetu radykalnego, następnie z drugim wyrokiem Simon’a wszedł do gabinetu umiarkowanego, obecnie głosił wyznanie wiary gwałtownie socyalistyczne i zdołał znowu utrzymać się na stanowisku, zaprzęgnąwszy się do tryumfalnego wozu Doniosą. Zwycięztwo w departamencie nie było zresztą zupełnem: hrabia Hektor de Sangleboeuf został wybrany jako nieprzejednany wstecznik, dzięki zjawisku, właściwemu czasom niepokoju, kiedy tylko szczere, wyraźne przekonania krańcowe odnoszą zwycięztwo. Z kretesem za to przepadła owa burżuazya niegdyś liberalna, która z egoizmu i strachu stała się konserwatywną, a obecnie wykolejona, przerażona, pozbawiona logiki i siły, była całkowicie dojrzałą do upadku. Klasa wschodząca, wczorajsi wydziedziczeni, mieli z porządku rzeczy zająć jej miejsce, miejsce należne sobie, usunąwszy przedtem nielicznych, upartych obrońców Klerykalizmu.
Wybór Delbos’a był pierwszym głośnym tryumfem jednego z tych wyojczyźnionych, tych zdrajców, co publicznie śmieli głosić niewinność Simona. Po potwornym wyroku Rozańskim wszyscy wybitniejsi simoniści, dotknięci niepopularnością, osobami i majątkami opłacili zbrodnię żądania prawdy i sprawiedliwości. Prześladowania, obelgi, doraźne kary sypały się na nich zewsząd. Delbos stracił wszystkich klientów i nikt nie śmiał powierzyć mu sprawy, Salvan usunięty, Marek w niełasce, posłany do nędznej gminy, a za tymi znanymi, cała masa ludzi płaciła kłopotami, nawet ruiną otwarcie okazaną uczciwość. Cierpiąc od wielu lat w milczeniu nad błędem powszechnym, czując bezpłodność buntu, wzięli się bohatersko do pracy i czekali nieuniknionej chwili wzejścia rozumu i sprawiedliwości. Teraz zdawało się, że chwila owa nadeszła: najczynniejszy w sprawie Delbos pobił przeciwnika Lemarrois, którego tchórzowska polityka zależała na niewypowiadaniu się ani za ani przeciw Simon’owi, w obawie upadku kandydatury. Opinia publiczna zmieniła się zatem, nie byłoż to dowodem wielkiego kroku na przód? Salvan miał także zadośćuczynienie: dyrektorem Szkoły Normalnej został jeden z dawnych jego uczniów na miejsce Mauraisin’a, którego prawie wypędzono, taką okazał niezdolność. Salvan w swoim wonnym ogródku cieszył się nie ze zwycięztwa nad przeciwnikiem, lecz że pracę jego podjął jeden z jego wiernych, dzielnych wychowańców. Le Barazer wreszcie wezwał raz Marka i zaofiarował mu miejsce dyrektora szkoły w Beaumont, czując się na siłach naprawienia dawnej krzywdy. Ze strony inspektora akademii, przezornego dyplomaty propozycya była tak znaczącą, że Marek ogromnej doznał radości; odmówił jednak, nie chcąc porzucać nieskończonego zadania w Jouville. Było jeszcze wiele innych znaków wieszczych. Na miejsce prefekta Hennebise’a przybył człowiek rozumny, energiczny, który niezwłocznie oddalił gospodarza liceum Depinvilliers, pod dyrekcyą którego zakład stał się rodzajem małego seminaryum. Rektor Forbes nawet, chociaż pogrążony w studyach nad historyi starożytną, musiał wystąpić czynnie: usunął księży prefektów, oczyścił klasy z wszelkich emblematów religijnych, umocnił bezwyznaniowość w szkołach średnich i elementarnych. Podany do emerytury jenerał Jarousse, mimo że żona jego miała dom własny, opuścił Beaumont, zrozpaczony nowym porządkiem, panującym w mieście, nie mogąc oraz żyć obok swego następcy republikanina, socyalisty nawet, jak powiadano. Były sędzia śledczy Daix zmarł nędznie, prześladowany wizyami pomimo spóźnionego wyznania, zaś dawny prokurator, Paul de la Bissounière, który doczekał się był pięknego stanowiska w Paryżu, przepadł w jakiejś szachrajskiej sprawie, dla której okazał się zbyt pobłażliwym. Ostatnim pocieszającym faktem było, że byłemu prezesowi nikt się nie kłaniał, że wychudły i wyżółkły przesuwał się z głową spuszczoną, rzucając spojrzenia zpodełba jakby w obawie, że mu ktoś w twarz plunie.
W Maillebois, gdzie Marek często odwiedzał Ludwinię, zajmującą z mężem, Józefem, dawne mieszkanko Mignot’a, dobre skutki świeckiego nauczania, przynoszącego zdrowie i światło, dawały się również odczuwać. Maillebois nie było już tą klerykalną mieściną, gdzie Zakon narzucił jako mera swojego protegowanego, byłego fabrykanta płócien, Philis’a, wdowca żyjącego ze swoją służącą. Niegdyś na dwa tysiące mieszkańców ośmiuset robotników, szarpanych niezgodą, posyłało do rady miejskiej nielicznych republikanów, skazanych tam na bezczynność. Na ostatnich wyborach cała lista republikanów i socyalistów przeszła znaczną większością głosów, tak że przedsiębiorca Darras, po długiem oczekiwaniu odwetu, zwyciężył swego współzawodnika Philis’a i został merem miasta. Radość jego przy objęciu merostwa, z którego księża wypędzili go po procesie Simon’a, tem była większą, iż wchodził tam ze zwartą większością, przy pomocy której można działać otwarcie, bez uciekania się do kompromisów.
Marek spotkał go promieniejącego szczęściem.
— Pamiętam — rzekł — uważałeś mię pan dawniej za niebardzo odważnego. Biedny Simon! byłem pewny jego niewinności, a jednak odmówiłem panu pomocy, gdy przyszedłeś do mnie do merostwa. Cóż pan chcesz? miałem zaledwie większość dwóch głosów, rada miejska ciągle mi się wymykała, najlepszy dowód, że mię przewalili... A, gdybym miał dzisiejszą większość! Teraz my jesteśmy panami, wszystko pójdzie gładko, zapewniam pana!
Marek zapytał z uśmiechem, co się stało z dawnym merem, Philis’em.
— O, biedny Philis miał wielkie zmartwienie, stracił wiadomą panu osobę. Musi zatem mieszkać ze swoją córką Oktawią, strasznie pobożną starą panną. Syn jego Rajmund, oficer marynarki, zawsze nieobecny, nie musi Philis’owi być bardzo wesoło w domu, chyba że się pociesza inaczej, gdyż ma nową służącą, tęgą, świeżą dziewuchę.
Śmiał się głośno. Co do niego, sprzedał przedsiębiorstwo mularskie, zrealizował piękny majątek i pędził resztę życia u boku żony, w przykładnej zgodzie i szczęściu, które zachmurzało jedynie zmartwienie, iż nie mieli dzieci.
— Joulic zatem może być pewny, że nie napotka trudności... Wie pan, z jakim trudem, wśród jakich przeciwności zgotował w szkole dobry grunt, na którym wyrosło nowe miasto i pańscy wyborcy.
— O, — zawołał Darras — pan pierwszy rzuciłeś podwaliny, nigdy nie zapomnę pańskich zasług... Niech pan będzie spokojny, Joulic i panna Mazeline nie doznają żadnych prześladowań, owszem dopomogę im o ile to będzie w mojej mocy, do przyspieszenia ich dzieła, do odrodzenia miasta, które staje się coraz inteligentniejszem i bardziej wyzwolonem... Teraz zresztą córka pana i jej mąż, syn nieszczęśliwego Simon’a, poświęcają się z kolei i pracują nad wyzwoleniem. Pan i rodzina pańska jesteście bohaterskiemi a skromnymi pracownikami, którym wiele mamy do zawdzięczenia.
Rozmawiali jeszcze czas jakiś o odległej epoce, kiedy Marek objął szkołę elementarną w Maillebois w rozpaczliwych okolicznościach, po pierwszym wyroku na Simon’a. Było już temu lat przeszło trzydzieści. Ileż od tego czasu zaszło wypadków, ilu przez szkolne ławki przeszło uczniów, wnoszących w życie nowy duch! Marek wspominał dawnych, pierwszych swoich uczniów. Fernand Bongard, chłopskie dziecko z twardą mózgownicą, ożeniony z Łucya Doloir, dziewczyną inteligentną lecz opchaną pobożnością przez pannę Rouzaire, był ojcem jedenastoletniej Klary, zdolniejszej od ojca, którą panna Mazeline wyzwalała potrochu z klerykalnego jarzma. August Doloir, syn mularza, niesforny i leniwy, miał z żony, Anieli Bongard, upartej i ambitnej, piętnastoletniego syna, Marcelego, który właśnie skończył szkołę z doskonałymi stopniami. Trzeci brat, Julian, który dzięki Markowi, został nauczycielem, jeden z lepszych uczniów Salvan’a, trzymał szkołę w Bordes wraz z żoną. Julią Hochard, pierwszą uczennicą z Fontenay. Była to para dysząca zdrowiem, inteligencyą i wesołością, podniesioną jeszcze przez obecność czteroletniego malca, Edmunda, wielce na swój wiek uczonego, gdyż znał już wszystkie litery. Wspominał Savin’ów, synów małego urzędniczka. Achilles, w szkole podstępny i kłamca, umieszczony u komornika, stępiał jak ojciec w zajęciu biurowem, żonaty był z siostrą jednego z kolegów, Wirginią Deschamps i miał prześliczną córkę Leontynę, która otrzymała w jedenastym roku świadectwo nauk elementarnych i była wielką faworytką panny Mazeline. Drugi z bliźniąt, Filip, długo nie miał żadnego miejsca, a w ciągłych walkach udoskonalił charakter, rządził obecnie wzorowym folwarkiem, nie ożenił się i przypuścił do współki najmłodszego brata, Leona. Ten z zamiłowaniem pracował około roli i ożenił się z chłopką, Rozalią Bonin, a najstarszy ich syn, sześcioletni Piotr zaczął nauki w szkole Joulic’a. Wspomnienie Savin’ów wywołało obraz Hortensyi, owej perły panny Rouzaire, bardzo pobożnej, która w szesnastu latach była uwiedziona i powiła córkę. Lola, jedna z ulubionych uczennic panny Mazeline, poślubiła handlarza drzewem i miała z kolei córkę, która będzie zapewne zupełnie wyzwoloną. Tak pokolenia następowały po pokoleniach, a każde zbliżało się ku światłu, rozumowi, prawdzie i sprawiedliwości i ta ciągła ewolucya, skutek wykształcenia, stanie się podstawą szczęścia przyszłych ludzi.
Najwięcej, naturalnie interesował się Marek rodziną swojej córki, oraz najukochańszym swym uczniem Sebastyanem, który poślubił Sarę. Tego dnia właśnie, rozstawszy się z Darras’em, poszedł do szkoły elementarnej zobaczyć się z córką. Dożywszy lat sześćdziesięciu, a poświęciwszy z nich czterdzieści na nauczanie, panna Mazeline usunęła się również do Jonville, gdzie zamieszkała w skromnym domku, obok pięknego ogrodu Salvan’a. Mogłaby jeszcze być pożyteczną, lecz wzrok jej mocno osłabł, została prawie ślepą; pociechą w jej przymusowej dymisyi było to, że dyrekcyę ukochanej szkoły zdała swej pomocnicy Ludwini, mianowanej dyrektorką na jej miejsce. Joulic’a miano zamiar zrobić dyrektorem w Beaumont, a w ten sposób pomocnik jego, Józef zająłby jego miejsce. Małżeństwo zatem objęłoby tę szkołę w Maillebois, pełną jeszcze wspomnień o Simon’ie i Marku. Syn i córka prowadziliby dalej pracę ojców. Ludwinia miała już trzydzieści dwa lata. Dała mężowi syna Franciszka, obecnie mającego lat dwanaście i uderzająco podobnego do Marka. Wysoki ten chłopiec o jasnych oczach i szorokiem czole, zamierzał także zostać nauczycielem elementarnym.
Był to czwartek i Marek został Ludwinię kończącą kurs gospodarstwa domowego, które wykładała uczennicom raz na tydzień po za lekcyami programowemi. Józef, syn jego i uczniowie poszli na wycieczkę botaniczną i geologiczną na brzegi rzeki Verpille. Towarzystwa Ludwini dotrzymywała Sara, ogromnie przywiązana do bratowej i odwiedzająca ją, ile razy przybywała z Rourille, gdzie mąż jej był dyrektorem. Mieli dziewięcioletnia córkę, Teresę, wdziękiem i pięknością przypominającą babkę Rachelę. Sara przyjeżdżała z Rouville, odległego zaledwie o dziesięć minut koleją, do Maillebois aby czuwać nad pracownią ubrania starego Lehman’a, przy ulicy du Trou. Lehman zestarzał się ogromnie, miał przeszło osiemdziesiąt lat, to też Sara zamierzała sprzedać zakład, gdyż trudno jej było zarządzać nim zdaleka.
Ucałowawszy Ludwinię, Marek uścisnął ręce Sary.
— Jakże się miewa mój wierny Sebastyan? a wasza duża córka? a ty sama, moje dziecko?
— Wszyscy mają się wybornie — odrzekła wesoło. Nawet dziadek, mimo swego wieku krzepki. I ztamtąd mamy dobre wiadomości. Wuj Dawid pisze, że ojcu przeszły zupełnie ataki febry, którym dotąd podlegał.
Marek kiwał głową.
— Tak, tak, rana jest głęboka i niewyleczona; żeby go uzdrowić, trzeba uzyskać rehabilitacyę, tak upragnioną, a tak trudną, do wywalczenia. Jesteśmy jednak na dobrej drodze, nie tracę nadziei, bo zbliżają się czasy chwały... Powtórz Sebastyanowi, że każde dziecko, które wykieruje na człowieka, to jeden więcej pracownik na polu prawdy i sprawiedliwości.
Chwilę jeszcze rozmawiał z córką, opowiadał jej o pannie Mazeline, która żyła w swoim domku w Jouville, samotna wśród ptactwa i kwiatów. Prosił córkę, aby przysłała na całą niedzielę Franusia, gdyż była to największa radość dla babki, mieć wnuka przez cały dzień u siebie.
— Sama także przyjedź i poproś Józefa; pójdziemy odwiedzić naszego Salvan’a; szczęśliwy będzie, widząc całe pokolenie dzielnych nauczycieli, których jest potrochu ojcem. Zabierzemy ze sobą pannę Mazeline. Ty, również, Saro, powinnabyś przyjechać z Sebastyanem i Terenią. Dopiero będzie zupełna radość!.. Przyjedziecie wszyscy, prawda? Zatem do widzenia, do niedzieli.
Uściskał obie młode kobiety i wyszedł spiesznie, chcąc zdążyć na pociąg na szóstą godzinę. O mało jednak się nie spóźnił z powodu dziwnego spotkania. Skręcając z ulicy Wielkiej na aleję, prowadzącą do dworca, ujrzał w klombie bukszpanu dwóch ludzi, żywo rozmawiających. Jeden z nich, mający około lat czterdziestu, o długiej, bladej, tępej twarzy i jasnych brwiach, zwrócił jego uwagę. Gdzieś widział tę fizyonomię, naznaczoną piętnem głupoty i rozpusty? Nagle przypomniał sobie: toż to Polidor, siostrzeniec Pelagii! Nie widział go od jakich lat dwudziestu, wiedział tylko, że wypędzony z klasztoru w Beaumont, gdzie był służył, tułał się bez miejsca, między najgorszą hołotą. Polidor, zauważywszy, a może poznawszy przypatrującego mu się przechodnia, pociągnął szybko towarzysza. Marek, patrząc za odchodzącymi, drgnął ze zdziwienia. Człowiek idący z Polidorem, ubrany w brudny surdut, miał nędzną, niespokojną twarz drapieżnego ptaka. Przecież to braciszek Gorgiasz! Marek przypomniał sobie, co mu opowiadał Delbos, a chcąc się upewnić, usiłował dogonić dwóch mężczyzn, którzy skręcili w boczną uliczkę. Przebiegł ją okiem, lecz nie zobaczył nikogo; Polidor z towarzyszem zniknęli w bramie jednego z podejrzanych domów ulicy. Ogarnęła go wątpliwość: byłże to w istocie Gorgiasz? — nie śmiałby twierdzić, lękając się, że ulega halucynacyi.
W Jouville Marek święcił pełne zwycięztwo. Tam, jak wszędzie, zapanował postęp, dzięki wykształceniu i miłości prawdy. Dosyć było kilku lat, aby naprawić szkody, świadomie popełnione przez nauczyciela Jauffre’a, który wydał gminę w ręce proboszcza Cognasse’a. W miarę jak ze szkoły Marka wychodzili ludzie zdrowi i rozumni, umysłowość całej okolicy się odnawiała, ludność powoli stawała się wolną od kłamstwa i zdolną do myślenia. Nietylko jednak skarby moralne: logika, szczerość, braterstwo — rozwijało się również bogactwo materyalne, gdyż majątek i szczęście kraju zależy jedynie od jego kultury umysłowej i moralności obywatelskiej. Dostatek powrócił do domów czystych i dobrze utrzymanych, pola, dzięki ulepszonej metodzie, pokryły się wspaniałem zbożem, wieś cała pod gorącem słońcem lata, zachwycała oko. Szczęśliwy ten zakątek dążył do gorąco od wieków upragnionego pokoju.
Odzyskany przez Marka mer Martineau działał z nim solidarnie, a za merem cała rada. Zaszedł cały szereg faktów, które przyspieszyły zgodę i porozumienie nauczyciela z władzą, pozwalające postępować szybko po drodze pożądanych reform. Ksiądz Cognasse, ulegając radom słodkiego namaszczenia, wyniesionym z Valmarie, zrazu panował nad sobą, chciał utrzymać kobiety w przekonaniu, że niezwyciężonym jest, kto je ma po swojej stronie. Niezdolny jednak do cierpliwości, popadł w zwykłe napady uniesienia, wściekły, że nawet kobiety usuwały się od niego, tak nieudolnie obchodził się z niemi. Wkrótce doszedł do zupełnej brutalności, jak mściwy zastępca tego Boga, co pustoszy i zabija, w lot zastosowując za najlżejsze przewinienia najstraszniejsze kary wieczne. Raz proboszcz wytargał aż do krwi uszy małego Maulin, który z figlów pociągnął za spódnicę służącą z plebanii, ową sławną Palmirę, nie szczędzącą dzieciom szturchańców i rózgi. Innym znów razem wypoliczkował Kasię za to, że śmiała się w czasie mszy, gdy ksiądz ucierał nos przy ołtarzu. Ostatniej niedzieli nakoniec, widząc, że cała okolica stanowczo wymyka się z pod jego władzy, do tego stopnia się zapomniał, że kopnął merową, panię Martineau, wyobraziwszy sobie, że umyślnie nie dość szybko usunęła mu się z drogi. Przebrało to miarę cierpliwości: Martineau wystosował skargę i powołał przed sąd karny proboszcza, który od tego czasu otwarcie walczył, wściekle się miotając wśród kupy procesów.
Na ukoronowanie swego dzieła Marek żywił zamiar, który nareszcie mógł wprowadzić w wykonanie. W skutek nowych praw zakonnice Dobrego Pasterza, które w pracowni bielizny tak okrutnie wyzyskiwały dwieście robotnic, mrących z przepracowania i głodu, zmuszone były do opuszczenia Jouville, co było wielką ulgą dla okolicy, pozbywającej się w ten sposób bolesnej rany i hańby. Marek skłonił radę miejską, aby nabyła obszerne budynki, sprzedawane z licytacyi. Zamiarem jego było obrócić te wielkie pracownie na Dom gminny, w którym możnaby było powoli, w miarę możności urządzić salę gier i tańców, bibliotekę, muzeum, a nawet bezpłatne łazienki. Marek miał głęboką myśl wznieść naprzeciw kościoła, aby go do zneutralizować, rodzaj pałacu obywatelskiego, gdzieby lud pracujący miał miejsce zebrań i odpoczynku. Przez długi czas kobiety chodziły na mszę, aby pokazać swoje nowe suknie i zobaczyć suknie sąsiadek; teraz zatem jeszcze chętniej będą uczęszczały do wesołego pałacu braterstwa, gdzie oczekiwało ich trochę dobroczynnej rozrywki. Najpierw założona sala gier, była powodem wielkiej ludowej manifestacyi. Chodziło o to, aby okupić i zatrzeć dawne poświęcenie gminy zakonnikom, którego to faktu gorzko żałowali mer i rada, odkąd powrócili do zdrowego zapatrywania się na rzeczy. Martineau, aby zrzucić z siebie winę, ze zwykłą przezornością, oskarżał nauczyciela Jauffre’a, że wydał go w ręce księdza Cognasse’a, zamąciwszy mu głowę różnemi niejasnemi pogróżkami co do Jouville i co do niego samego, jeżeli nie podda się całkowicie Kościołowi, który po wieki wieków będzie potęgą i panem ludzi i majątków. Obecnie Martineau, widząc, że to nieprawda, ponieważ Kościół został zwyciężony, a okolica rosła w pomyślność wmiarę jak się odeń oddalała, gorąco pragnął być po stronie zwycięzców, z prawdziwą chytrością chłopa, co myśli praktycznie, choć niewiele, mówi. Chciał, aby święto było rodzajem odrzeczenia (abjuration), obrzędem, w czasie którego mógłby na czele rady dodać gminę kultowi rozumu i prawdy, aby zapomniano o ceremonii dawnej, kiedy gmina się poświęciła krwawemu fetyszowi obłędu i kłamstwa. Tę to uroczystość właśnie Marek miał doprowadzić do skutku, urządzając pod przewodnictwem mera i rady inauguracyę sali gier i tańców w Domu gminnym, gdzie ludność będzie się odtąd zbierała niedzielami na święta cywilne.
Robiono wielkie przygotowania. Uczniowie Marka i uczennice Genowefy mieli odegrać małą sztukę, tańczyć i śpiewać. Dawniej już zebrano orkiestrę z okolicznej młodzieży. Młode dziewczyny, ubrane w bieli, jak niegdyś dziewice Najświętszej Maryi Panny, odśpiewają kantatę na cześć prac rolnych i rozkoszy życia. Życie bowiem, nadewszystko życie zdrowe i całkowite, przepełnione obowiązkami i radościami, zamierzano świętować, jako powszechne źródło siły i bezpieczeństwa. Potem nastąpi wręczenie wszystkich zebranych gier siły i zręczności: gimnastyki, wyścigów, palanta i innych, młodzieży i dzieciom, które co niedziela będą mogły używać. Miejsca zacienione w ogrodzie przeznaczono dla kobiet, żon i matek, które nabywały w ten sposób salon, gdzie będą mogły się spotykać, wesoło gawędzić i bawić. Na ceremonię inauguracyi przybrano salę zielonością i kwiatami, a cała, wystrojona odświętnie, ludność Jouville, od rana napełniła gwarną wesołością ulice miasta.
Niedzieli tej Mignot, na żądanie Marka, przyprowadził, za zgodą rodziców, swoich uczniów i uczennice z le Moreux, aby także przyjęli udział w uroczystości. Ponieważ dotychczas jeden ksiądz obsługiwał Jouville i le Moreux, jedna też sala gier i tańców służyć mogła dla obydwóch gmin. Właśnie gdy Marek wyszedł na spotkanie Mignot’a przed Kościół, sroga Palmira zamykała go gwałtownie na klucz. Zrana ksiądz Cognasse odprawił mszę przed prawie pustemi ławkami, to też w przystępie wściekłego gniewu dał służącej rozkaz zabarykadowania domu bożego: nikt doń nie wnijdzie, skoro ten lud bezbożny kłania się bałwanom zmysłowości ludzkiej. Sam ukrył się w plebanii, której ogród leżał przy drodze, prowadzącej do Domu gminnego. Nie mylił się: Jouville wyzwalało się od niego.
— Wie pan, że już przez dwie niedziele nie był w le Moreux. Utrzymuje, zresztą słusznie, że nie warto jechać cztery kilometry, aby odprawiać mszę dla dwóch żebraczek i trzech dziewcząt. Wieś cała oburzona na niego od czasu jak gonił i wybił małą Lourard za to, że mu pokazała język. Ma napady szalonej gwałtowności, odkąd się czuje pobitym; aż ja go muszę teraz bronić w obawie, żeby rozsrożona ludność nie zrobiła mu krzywdy.
Mignot śmiał się, a na zapytania Marka opowiadał.
— Tak jest, nawet nasz mer, Saleur, taki ostrożny, bojący się zakłócić swój spokój zbogaconego handlarza bydła, odgrażał się, że mu wytoczy proces i napisze do biskupa. Doprawdy, o ile z początku trudno mi było wydobyć le Moreux. ze skorupy ciemnoty i przesądu, w jaką je zakuł mój poprzednik, klerykał Chagnot, o tyle teraz fakta za mnie działają. Cała ludność jest ze mną, szkoła będzie wkrótce panowała niepodzielnie, a kościół zamknie się całkowicie.
— Myśmy jeszcze do tego nie doszli — rzekł wesoło Marek. — Tu ksiądz Cognasse wytrzyma do ostatniej chwili, dopóki tylko będzie płatny przez Państwo z woli Rzymu. Zawsze myślałem, że małe, zapadłe gminy, jak le Moreux, te mianowicie, gdzie życie jest łatwe, najpierwsze się wyzwolą od księdza, gdyż tam może on zniknąć, w niczem nie naruszając życia społecznego. Nigdy go nie lubiono, pobożność uprawiano coraz mniej, nie wzbudzi żalu, gdy odejdzie, gdyż węzeł obywatelski zawiąże się mocno, powstanie związek ludzki, dostarczający zadowolenia żywotnego i pewnego.
Nadeszła chwila rozpoczęcia obchodu, więc Marek i Mignot skierowali się ku Domowi gminnemu, gdzie zebrali się ich uczniowie. Zastali tam Genowefę w towarzystwie Salvan’a i panny Mazeline, którzy opuścili swoje schronienia, aby uczestniczyć w uroczystości cywilnej, będącej po części ich dziełem, tryumfem długich lat pracy. Obchód był pełen prostoty, braterstwa i wesołości. Władza, t. j. Martineau, przepasany szarfą, na czele rady, objął w posiadanie pałac ludu, w imieniu gminy, którą przedstawiał. Następnie dzieci grały komedyę, śpiewały, otwierając w ten sposób przyszłość użytecznej pracy i błogiego pokoju rękami niewinnemi, zdrowemi i czystemi, wśród ogólnej radości. Wieczna młodość, dzieci zwalą ostatnie przeszkody na drodze do przyszłego państwa doskonałej solidarności. Czego nie może dokonać dziecko dzisiejsze, dokona dziecko jutra. Gdy przebrzmiał, rzucony przez dzieci, okrzyk nadziei, wystąpiła młodzież płci obojej, jako tkliwa obietnica przyszłej płodności. Następnie przyszli ludzie dorośli, gotowe żniwo, małżonkowie i ojcowie, żony i matki, cała fala ludzi w pełni pracy; po za tymi pozostawali tylko starcy, wzruszająca przeszłość, szczęśliwy wieczór życia, jeżeli życie upłynęło uczciwie. Ludzkość przychodziła do samopoznania i dawny ideał boski wprowadzała w życie ziemskie, życie rozumu, prawdy i sprawiedliwości, prowadzące do braterstwa, pokoju i szczęścia. Od tego czasu Jouville miało, jako miejsce zebrań, ten dom wesela i zdrowia, gdzie nie było pogróżek ani kar, gdzie słońce każdy wiek radowało. Tu serce i rozum nie będą łudzone, nie będzie się sprzedawać udziałów w mniemanym raju. Ztąd wyjdą obywatele orzeźwieni, zadowoleni z życia dla samej rozkoszy życia. Cały okrutny bezsens kruszył się przed pełną prostoty wesołością i dobroczynnem światłem.
Tańce przeciągnęły się do wieczora. Piękne wieśniaczki nigdy nie były na podobnej uroczystości. Jaśniała wśród nich rozbawiona twarz merowej, pięknej pani Martineau, która najdłużej pozostała wierną księdzu Cognasse, jakkolwiek oddawna bywała w kościele li-tylko dla pokazania nowych sukien. I dziś miała nową suknię i zachwycona była, że może ją pokazać bez obawy zawalania na wilgotnych płytach kościelnych. Tu zresztą pewna była, że nikt jej nie kopnie, gdy nie dość prędko ustąpi z drogi. Jouville ma nareszcie salon, gdzie można będzie się widywać, gawędzić i po trochu przechwalać.
Uroczystość zakończyła się niespodziewanym wypadkiem. Marek i Genowefa odprowadzili swoją szkołę w towarzystwie Mignot’a z uczniami, Salvan’a i panny Mazeline, wszyscy weseli, rozbawieni i żartujący. W tejże grupie była i pani Martineau z kilku kobietami ze wsi, którym opowiadała, jak się skończył proces wytoczony przez jej męża proboszczowi, z powodu owego kopnięcia. Przed sądem karnym stanęło piętnastu świadków i sędzia, po gwałtownych rozprawach, zasądził księdza Cognasse na dwadzieścia pięć franków kary, co dostatecznie tłomaczyło stan wrzenia, w jakim od dni kilku pozostawał. Gdy, przechodząc koło ogrodu plebanii, podniosła nieco głos, mówiąc, że zasłużył na karę, nagle po nad niskim murem ukazała się głowa księdza Cognasse i zaczęła miotać obelgi.
— A, pyszna, kłamliwa babo, wcisnę ci do gardła twój gadzinowy język, co jadem pluje na Boga!
Jakim sposobem był tam właśnie w tej chwili? Czy z za muru czatował na powracających z uroczystości? Czy przystawił drabinę, z której lepiej było widać? Zobaczywszy panie Martineau w nowej sukni, otoczoną wystrój onemi kobietami, co zaniedbały kościół dla bezbożnej zabawy w domu dyabelskim, do reszty stracił głowę.
— Kobiety wyuzdane, co łzy wyciskacie aniołom, kobiety przeklęte, kraj zatruwające swojemi grzechami, strzeżcie się, strzeżcie! Ja się z wami rozprawię, zanim szatan was porwie!
I doprowadzony do furyi tem, że nie miał za sobą nawet kobiet, tych nędznych kobiet, które Kościół nienawidzi, których się boi, ale które pragnie trzymać, aby przeznie panować, — zaczął wyrywać ze zrujnowanego muru kamienie i rzucać w kobiety z całym rozmachem suchych, czarnych rąk.
— Masz, Maciejowa, co sypiasz ze wszystkimi parobkami swego męża!.. Masz, Durand’owa, coś ukradła siostrze połowę spadku po ojcu!.. A to tobie, Dezyderyo, coś mi nie zapłaciła za trzy msze, odprawione za spokój duszy twego dziecka!.. A ty, Martineau, coś wymusiła wraz z wyrokiem na mnie, wyrok na Pana Boga, masz! jeden kamień! dwa! trzy! czekaj, czekaj! dostaniesz tyle kamieni, ile jest franków w dwudziestu pięciu frankach!
Zrobił się straszny skandal, dwie kobiety zostały zranione, a połowy zabrał się do spisywania protokółu. Wśród obelg i krzyków opamiętał się ksiądz Cognasse. Zrobił groźny giest, jak jego Bóg pomsty, zwiastujący zagładę nowego świata, i zniknął, niby dyabeł w szopce. Zagrażał mu nowy proces, a i tak już upadał pod wzbierającą falą awizacyj.
Następnego czwartku będąc w Maillebois, nabył Marek pewności w kwestyi, która go od jakiegoś czasu prześladowała. Przechodził przez wązki Plac Kapucynów, gdy uwagę jego zwrócił nędznie czarno ubrany mężczyzna, stojący przed szkołą braciszków i bacznie wpatrzony w jej mury. Poznał natychmiast człowieka, ujrzanego przed miesiącem w towarzystwie Polidora, w klombie, na rogu Alei Dworcowej. Przyglądając mu się swobodnie, wśród dnia, Marek nie miał żadnej wątpliwości: był to w istocie braciszek Gorgiasz, Gorgiasz w starym, zatłuszczonym surducie, zestarzały, z wychudłą twarzą, przygarbiony, lecz łatwy do poznania po dużym, podobnym do dzioba drapieżnego ptaka nosie, osadzonym między wystającemi kośćmi twarzy. Nie mylił się Delbos: Gorgiasz powrócił i musiał już od kilku miesięcy włóczyć się po okolicy.
W głębokiej zadumie, w którą zapadł na tym cichym, prawie zawsze pustym Placu, uczuł na sobie przenikające spojrzenie Marka. Odwrócił się zwolna i oczy jego spotkały się z oczami osoby, stojącej o kilka kroków. On także poznał Marka. Zamiast jednak zmieszać się i uciekać, jak za pierwszym razem, stał i w mimowolnym, drwiącym i okrutnym, właściwym mu uśmiechu podwinął wargę, ukazując ostre, wilcze zęby. Poczem spokojnie przemówił, wskazując zniszczone mury szkoły braciszków:
— Hę, panie Froment, musi panu być przyjemnym widok tej ruiny?.. Mnie, wie pan, pobudza on do wściekłości, mam ochotę podłożyć ogień, żeby spalić resztę tych łajdaków!
A widząc, że Marek, zdumiony iż śmiał do niego mówić, drgnął w milczeniu, znowu uśmiechnął się okrutnie.
— Dziwi pana, że mu się zwierzam?.. Byłeś pan moim najgorszym wrogiem. Nie mam jednak do pana żalu, nie miałeś względem mnie żadnych obowiązków i walczyłeś za swoje przekonania. Kogo nienawidzę, kogo do śmierci prześladować będę, to moich przełożonych, moich braci w Chrystusie, tych wszystkich, co powinni byli mnie bronić i ratować, a którzy mię wyrzucili na bruk w nadziei, że zemrę z nędzy i wstydu... Ale co tam ja, biedna, potępienia godna istota, kiedy ci nędznicy zdradzili i zaprzedali samego Boga, bo z ich to winy, z winy ich głupoty i słabości Kościół zostanie ostatecznie pobity, a tymczasem biedna szkoła, którą pan tu widzisz już się wali na wszystkie strony... Kiedy pomyślę, jakie stanowisko zajmowała za moich czasów!.. My wtedy byliśmy zwycięzcami, zgnębiliśmy prawie doszczętnie waszą świecką szkołę. A teraz ona tryumfuje i wkrótce wyłącznie panować będzie. Serce mi wzbiera żalem i wściekłością.
Gdy jednak dwie kobiety ukazały się na Placu i jeden z Kapucynów wyszedł z kaplicy, braciszek Gorgiasz, rzucając skośne spojrzenia, dodał szybko i zcicha.
— Panie Froment, oddawna dręczy mnie pragnienie pomówienia z panem. Mam panu dużo do powiedzenia. Jeżeli pan pozwoli, przyjdę do Jouville w tych dniach o zmroku.
Odwrócił się i zniknął, zanim Marek zdążył przemówić. Poruszony do głębi, nie wspominał o tem spotkaniu nikomu, prócz żony, która się przeraziła. Umówili się go nie przyjmować, przypuszczając że oznajmiona wizyta mogła być zasadzką, nową jakąś intrygą zdrady i kłamstwa. Człowiek ten zawsze kłamał i kłamać będzie; nie można było spodziewać się, że w jego zwierzeniach znajdą, od tak dawna poszukiwany fakt nowy. Miesiące jednak upływały, a Gorgiasz się nie pokazał. Marek, który z początku czuwał, aby przed nim drzwi zamknąć, doszedł do tego, że się dziwił i prawie niecierpliwił, iż zapowiedziany gość nie przychodzi. Rozmyślał, jakiemi były obiecane zwierzenia i dręczył się, że ich nie zna. Zresztą, dlaczego miałby go nie przyjąć? Jeżeli nawet nie dowie się niczego pożytecznego, przeniknie samego człowieka. Wyczekiwał odtąd wizyty, która się spóźniała.
Wreszcie pewnego zimowego wieczora, wśród ulewnego deszczu zjawił się Gorgiasz, owinięty w stary, ociekający wodą i błotem, płaszcz. Jak tylko zrzucił z siebie łachman, Marek wprowadził go do klasy, ciepłej jeszcze od dogasającego fajansowego pieca. Mała naftowa lampka słabo oświetlała obszerną cichą salę, rzucając wydłużone cienie. Za drzwiami czatowała drżąca Genowefa, zdjęta niewyraźną obawą możliwego zamachu.
Braciszek Gorgiasz odrazu wpadł na tor rozmowy przerwanej na Placu Kapucynów, jak gdyby rozpoczętą była przed paru godzinami.
— Widzi pan, panie Froment, Kościół umiera, bo niema kapłanów zdolnych podtrzymać go, w razie potrzeby, ogniem i mieczem. Żaden z tych biednych niedołęgów, z tych płaczliwych chłopców dzisiejszych nie kocha, a nawet nie zna prawdziwego Boga, tego, który wyniszczał narody za proste nieposłuszeństwo i panował nad ciałami i duszami, jako wszechwładny monarcha, zawsze zbrojny... Do czego dojdzie świat, jeżeli w imieniu Boga przemawiać będą tchórze i głupcy?
Zaczął krytykować jednego po drugim swoich przełożonych, swoich, jak ich nazywał, braci w Chrystusie i wyprawił prawdziwy a straszny pogrom. Jego Wielebność biskup Bergerot, zmarły w osiemdziesięciu czterech latach, był to biedny człowieczyna, wiecznie drżący i nielogiczny, nie zdołał oderwać się od Rzymu, aby założyć swój sławny Kościół Francuzki, liberalny i racyonalistyczny, który zresztą byłby tylko nową sektą protestantyzmu. Ci to właśnie biskupi, pozbawieni silnej wiary, a wykształceni, oddający się psychologii, słabemi, niezbrojnemi w pioruny rękami niezdolni byli utrzymać przy ołtarzu tłumu niedowiarków, których powinni byli bez litości biczować postrachem wiecznego piekła. Nadewszystko zionął nienawiścią względem księdza Quandieu, żyjącego jeszcze, pomimo późnego wieku. Dawny proboszcz parafii świętego Marcina był, według niego, zdrajcą, odstępcą, niegodnym kapłanem, co pluł na religię, otwarcie stając po stronie wrogów Boga, w czasie sprawy Simon’a. Dowiódł tego później, kiedy porzucił stan duchowny i osiadł w ukwieconym domu w odludnej dzielnicy. Mówił, że wstręt w nim budzą nizkie przesądy ostatnich wiernych, posuwał zuchwalstwo do utrzymywania, że zakonnicy, handlarze w Świątyni, jak ich nazywał, są nieświadomymi burzycielami, przyspieszającymi upadek Kościoła. Burzycielem jest on, którego dezercya posłużyła za argument przeciwnikom katolicyzmu, za wstrętny przykład człowieka, zaprzeczającego całemu swemu żywotowi, łamiącego śluby, nad męczeństwo przenoszącego wygodną, haniebną starość. Co zaś do księdza Coquard, jego następcy na probostwie świętego Marcina, tego suchego drągala z poważną, surową miną, — po za tą doskonałą maską ukrywał on zupełną nieudolność.
Dotychczas Marek słuchał w milczeniu, postanowiwszy nie przerywać. Gwałtowna jednak napaść na księdza Quandieu wyprowadziła go z równowagi.
— Nie znasz pan tego księdza — rzekł, zmuszając się do spokoju — i mówisz o nim jak zaślepiony urazą nieprzyjaciel... Był jedynym tu księdzem, co od pierwszego dnia zrozumiał straszną krzywdę, jaką Kościół sam sobie wyrządza, oświadczając się otwarcie, namiętnie przeciwko prawdzie i sprawiedliwości. Jakto! Kościół, który ma przedstawiać na ziemi Boga prawdy i sprawiedliwości, dobroci i niewinności, Kościół założony dla wywyższenia cierpiących i pokornych, — ten Kościół zrzuca naraz maskę i, dla zachowania władzy doczesnej, popiera ciemiężców, kłamców i fałszerzy! Skutki takiej postawy z konieczności muszą być dla niego straszne z chwilą, jak prawda i sprawiedliwość, jak niewinność Simon’a piorunną błyśnie jasnością! Jest to prawdziwe samobójstwo, Kościół własnemi rękoma zgotował swoje potępienie, nigdy już nie będzie domem prawdy, sprawiedliwości, wiecznej czystości i wiecznej dobroci! Pokuta za błąd zaczyna się dopiero, zobaczymy, jak zwolna będzie zamierał za straszną niesprawiedliwość, którą zaszczepił jak żrącego raka na własnem swem ciele... Tak, ksiądz Quandieu przewidział to genialnie i przepowiedział. Fałszem jest, że z tchórzostwa uciekł z Kościoła, opuścił go, płacząc krwawemi łzami, a obecnie w cierpieniu dokończą życia nędzy i goryczy.
Szorstkim giestem braciszek Gorgiasz zakończył dysputę. Niecierpliwie czekał, by módz rozpocząć wściekłe oskarżenia; nie słuchał prawie Marka, a płonące oczy utkwił w dali, w palących wspomnieniach krzywdy osobistej.
— Dobrze, dobrze! Mówię, co myślę, a panu nie przeszkadzam myśleć, co mu się podoba... Ale są jeszcze inni głupcy i łotry, których nie będziesz pan bronił. Hę? ten podły ojciec Teodozy, pieścidełko dewotek, złodziejski kasyer Raju?
I rozpoczął na nowo, napadając na Przeora Kapucynów z zabójczą wściekłością. Sam nie był przeciwnym czczeniu świętego Antoniego Padewskiego, owszem, wielbił go, jedyną nadzieję pokładał w jego cudach, pragnąłby, aby cały świat przynosił Świętemu w ofierze frankówki i dwufrankówki, aby zmusić Boga do spalenia piorunami miast bezbożnych. Ale ojciec Teodozy jest niecnym komedyantem, zbija pieniądze jedynie dla siebie, odmawia przyjścia z pomocą sługom bożym w niedostatku. Dawniej, kiedy jego skarbonki napchane były setkami tysięcy franków, nie wziąłby z nich marnych pięciu franków, żeby od czasu do czasu osłodzić życie swoim sąsiadom, biednym braciszkom ze szkoły chrześcijańskiej. Teraz zaś, gdy ofiary corocznie się zmniejszają, jeszcze jest gorszy, odmówił jemu, Gorgiaszowi, pomocy w strasznej okoliczności, w której dziesięć franków mogło było uratować mu życie. Tak, wszyscy go opuszczają, wszyscy! I ojciec Teodozy, rozpustnik i kręciciel, kat na pieniądze i ten drugi, wielki dowódca, wielki zbrodniarz, o tyle głupi, o ile podły! Wymówił wreszcie imię ojca Crabot’a, którego przez resztki świętej grozy nie wymieniał dotychczas; paliło mu jednak język, taka go opanowała furya druzgotania wszystkich świętości. A ojciec Crabot! Ojca Crabot’a dawniej uważał za swego Boga, na kolanach mu służył, cichy, pokorny, gotów do zbrodni posunąć poświęcenie. Uważał go wówczas za wszechwładnego, za bardzo inteligentnego, niezmiernie odważnego, natchnionego przez Jezusa, który mu zapewnił wieczne zwycięztwo na ziemi. Z nim czuł się bezpiecznym, pewnym powodzenia we wszystkich, nawet najprzykrzejszych przedsięwzięciach. I ten oto uwielbiony mistrz, dla ocalenia którego zmarnował życie, ten sławny ojciec Crabot dziś się go wypiera, zostawia bez chleba i dachu. Gorzej, stara się go usunąć, jak się usuwa kompromitującego wspólnika któremu się życzy, żeby przepadł bez wieści. Zresztą, czyż nie okazywał się zawsze potworem egoizmu? czyż nie poświęcił biednego ojca Philibina, który zmarł niedawno w klasztorze we Włoszech, gdzie od lat wielu był napoły umarłym? Ojciec Philibin to prawdziwy bohater, ofiara wiecznie posłuszna przełożonemu; poświęcenie posunął tak daleko, że sam jeden zapłacił za nakazane czyny, wykonane w milczeniu. Druga ofiara to ten szaławiła braciszek Fulgenfy, prawdziwy idyota — z ptasią, szaloną mózgownicą, nieodpowiedzialny i nie zasługujący na to, aby być zmiecionym, rzuconym w nicość i umierać niewiadomo nawet gdzie. I po co tyle brudów i niewdzięczności? Nie byłoż ze strony ojca Crabot’a o tyle głupiem, o ile podłem opuścić dawnych przyjaciół, sprawców swego wywyższenia? czy nie pod samym sobą grunt kopał, pozwalając ich pokonać i czy nie lękał się, że jeden z nich, zniecierpliwiony, powstanie i w twarz mu rzuci straszną prawdę?
— Mówię panu — wołał Gorgiasz — że pod wspaniałą postacią, pod opinią inteligencyi i gienialnej dyplomacyi, ukrywa on bezgraniczną głupotę. Trzeba być głupim jak koń Jezusowy, aby postępować ze mną, jak on postępuje. Ale niech się strzeże, niech się strzeże! ja kiedyś przemówię...
Nie dokończył; chciwie słuchający Marek chciał go pociągnąć za język.
— Co? co masz pan do powiedzenia?
— Nic, to sprawa między nim a mną, powiem ją przed Bogiem na spowiedzi.
Poczem kończył swoją gorzką litanię.
— Albo na przykład brat Joachim, którego postawili na czele naszej szkoły w Maillebois, w zastępstwie braciszka Fulgentego: protegowany ojca Crabot’a, hipokryta, wybrany z powodu swej zręczności i giętkości, uważa się za wielkieg człowieka, bo nie drze za uszy tych robaczywych dzieciaków. Widzi pan dobre skutki, wkrótce będą zmuszeni zamknąć szkołę dla braku uczniów. Bić i kopać, tak Bóg nakazuje wychowywać podłe ludzkie nasienie, jeżeli ma wyrosnąć na co dobrego... Koniec końców, chce pan wiedzieć moje zdanie. W całej okolicy jeden jest tylko mniej więcej uczciwy ksiądz, to wasz proboszcz, Cognasse. Wyzwany do walki, poszedł, jak inni, po radę do Valmarie i o mało nie zgnił na kupie z innymi, bo mu nakazano być giętkim i zręcznym. Wkrótce się jednak otrząsnął i kamieniami walczy z nieprzyjaciółmi Kościoła; jest to prawdziwie godne świętego, w ten sposób Bóg, gdy zechce, na pewno świat zdobędzie.
Dziki, gwałtowny, wzniósł w górę pięści potrząsał niemi w wielkiej, cichej, zwykle spokojnej sali szkolnej, gdzie lampka rzucała przyćmione światło. Nastała chwila głębokiej ciszy, słychać tylko było odgłos deszczu, bijącego w szyby.
— W każdym razie — odpowiedział z lekką ironią Marek — zdaje się, że Bóg równie jak przełożeni opuścił pana i poświęcił.
Braciszek Gorgiasz spojrzał na nędzną swą odzież i wychudłe ręce, dowodzące biedy.
— Prawda, Bóg ukarał mię za moje i cudze winy. Korzę się przed jego wolą, pracuje on dla mego zbawienia. Nie zapominam jednak i nie przebaczam innym, że powiększyli moje nieszczęścia. A, zbójcy! na jakie straszne życie mię skazali, odkąd zmusili mię do opuszczenia Maillebois i w stanie jakiej nędzy musiałem tu wrócić, aby starać się wydrzeć im kawałek chleba, który mi winni!
Nie dodał nic więcej, lecz całej tragicznej historyi można się było domyślić, gdyż drżał jak dziki zwierz tropiony i zwyciężony głodem. Zakon posyłał go zapewne od klasztoru do klasztoru, wybierając najbiedniejsze, aż zewsząd wypędzony, jako zbyt kompromitujący, zrzucił habit i włóczył się po drogach z piętnem odstępcy. W jakich dalekich stronach bywał, jakie pędził życie niedostatku i awantur, przez jakie dziwne przygody i plugawe namiętności przechodził, — niepodobna było wiedzieć, zgadywało się tylko po zczerniałej jego twarzy, czytało się w głębi pałających oczu, pełnych bólu i nienawiści. Najznaczniejsza zapewne część jego dochodów pochodziła od dawnych wspólników, którzy kupowali jego nieobecność i milczenie. Ile razy nasyłał listy za listami, zaczynał grozić, otrzymywał drobne sumki, pozwalające mu pociągnąć jeszcze kilka miesięcy życie odepchniętego przez wszystkich wyrzutka. Potem nadszedł czas, kiedy nie dostawał odpowiedzi, a listy i pogróżki zostawały bez skutku; dawnych zwierzchników znużyły jego żarłoczne wymagania, lub może myśleli, że po tylu latach przestał być niebezpiecznym. Sam dość był inteligentnym, aby zrozumieć, że wyznania ich dotyczące, nie miałyby wielkiego znaczenia, a pozbawiłyby go raczej ostatniej nadziei wyłudzenia od nich trochę grosza. Powrócił i włóczył się w okolicach Maillebois, gdyż znał kodeks i wiedział, że jest osłonięty przedawnieniem. I przez długie miesiące żył tu w ukryciu, z franków wydzieranych oskarżycielom Simon’a, strachem okupujących swój okrutny tryumf w Rozan. Był ich zgryzotą, ich karą, ich karą stojącą u drzwi i zapowiadającą przyszłą hańbę. Znowu przecież musiały ich znużyć jego prześladowania, gdyż przepełniony był goryczą. Nie byłby tak obrzucał ich obelgami, gdyby mu pozwolili byli czerpać, za cenę milczenia, w swoich sakiewkach.
Marek zrozumiał to doskonale. Braciszek Gorgiasz ukazywał się, wypływał z podejrzanych ciemności, w które się pogrążył, wtedy tylko gdy w brudnych rozrywkach stracił otrzymaną pomoc. Żeby przyjść do niego w nocy, pod ulewnym deszczem, musiał z pewnością mieć puste kieszenie i liczył coś zyskać na tej wizycie. Na co jednak liczył? po co wygłosił tę długą wściekłą skargę na ludzi, których był, jak sam mówił, powolnem narzędziem?
— Czy pan mieszka w Maillebois? — spytał zaciekawiony Marek.
— Nie, nie, nie w Maillebois... Mieszkam, gdzie mogę.
— Bo, zdawało mi się, żem pana tam raz widział, jeszcze przed spotkaniem na Placu Kapucynów... Był pan, przypominam sobie, z dawnym swoim uczniem, Polidorem...
Słaby uśmiech rozpogodził znękaną twarz braciszka Gorgiasza.
— Polidor, tak, bardzo go lubiłem. Był to pobożny i dyskretny chłopiec. Później, równie jak ja ucierpiał od złości ludzkiej. Oskarżono go o rozmaite zbrodnie, gdyż nie rozumiano jego natury. Po powrocie z przyjemnością go odszukałem, połączyliśmy nasze nędze, pocieszaliśmy się wzajemnie, oddając się w boskie ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa... Ale Polidor jest młody i postępuje ze mną jak inni, od miesiąca zniknął i daremnie go poszukuję. Źle wszystko idzie, trzeba z tem skończyć!
Wyrwał mu się jęk ochrypły a Marek zadrżał, słysząc, z jaką gorącą czułością ten starzec, zniszczony potwornemi namiętnościami, dzieciożerca, mówił o Polidorze. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad dojrzanem piekłem, gdyż były braciszek znów mówił, gwałtownie zbliżając się do niego:
— Niech pan posłucha, panie Froment, mam tego dosyć, przyszedłem, aby panu wszystko opowiedzieć... Jeżeli mi pan obieca, że wysłucha mię jak ksiądz, powiem panu prawdę, prawdziwą prawdę tym razem. Jesteś pan jedynym człowiekiem, któremu mogę zrobić to zwierzenie bez ujmy dla mojej godności i dumy, gdyż byłeś pan zawsze przeciwnikiem prawym i bezstronnym. Wysłuchaj więc pan mojego zwierzenia i przyrzeknij zachować je w tajemnicy do czasu, aż pozwolę panu je ujawnić.
Marek przerwał mu z żywością:
— Nie, nie, nie chcę się do tego zobowiązywać. Nie ja wywołałem pańskie zwierzenia, przyszedłeś pan z własnej woli i mówisz, co się panu podoba. Jeżeli w istocie powiesz mi pan prawdę, chcę módz ją zużytkować zgodnie z mojem sumieniem.
Gorgiasz zawahał się zlekka.
— Niech i tak będzie liczę na pańskie sumienie.
Nie zaraz jednak zaczął mówić; była chwila milczenia. Na dworze deszcz bił ciągle w szyby, wiatr wył w pustych ulicach, a płomyk lampki, nieruchomy i prosty świecił wśród niepewnych cieni cichej klasy. Marka opanowywał zwolna niesmak i ból, wywołane obecnością tego człowieka, budzącego w nim wstrętne i smutne wspomnienia. Zwrócił niespokojne spojrzenie ku drzwiom, za któremi stała Genowefa. Czy słyszała, co mówili? Jakże musiało jej być przykrem poruszanie tego dawnego błota!
Po długiem milczeniu, pragnąc nadać zwierzeniu większą uroczystość, braciszek Gorgiasz dramatycznie wzniósł rękę do góry i, przeczekawszy jeszcze chwilę, przemówił szorstko i powoli:
— Prawdą jest, wyznaję przed Bogiem, że w dzień zbrodni, wszedłem wieczorem do pokoju Zefiryna.
Pomimo iż Marek z mocnem niedowierzaniem oczekiwał na zapowiedziane zwierzenie, pewien, że będzie nowem kłamstwem, drgnął jednak i powstał w mimowolnem przerażeniu. Gorgiasz powstrzymał go spokojnym giestem.
— Wszedłem, a raczej oparłem się o ramę okna, ale było to o dziesiątej i minut dwadzieścia, zatem przed popełnieniem zbrodni. To chcę właśnie panu opowiedzieć, aby ulżyć sumieniu... Wyszedłszy z kaplicy Kapucynów w ciemną noc, w obawie jakiego nieszczęścia, podjąłem się odprowadzić małego Polidora do ojca jego, dróżnika, mieszkającego przy drodze, prowadzącej do Jouville. Wyszliśmy z kaplicy o dziesiątej, licząc dziesięć minut drogi w jedną stronę i dziesięć minut w drugą, — widzi pan, że musiało być dwadzieścia minut po dziesiątej... Przechodząc koło szkoły, ze zdziwieniem dostrzegłem z pustego Placu, że okno Zefiryna było otwarte na oścież i jasno oświetlone. Zbliżyłem się, ujrzałem kochanego malca rozebranego, w koszulce tylko, jak się bawił układaniem świętych obrazków, które dostał od swoich towarzyszów pierwszej komunii. Wyłajałem go, że nie zamyka okna, które jest tak nizkie, że byle jaki przechodzień mógł przez nie wskoczyć. On jednak śmiał się milutko i żalił się na gorąco, wistocie bowiem burzliwa noc była duszna, pamięta pan zapewne... Kazałem mu przyrzec, że się zaraz położy spać, gdy wtem na stole, między świętemi obrazkami poznałem zdaleka wzór kaligraficzny, pochodzący z mojej klasy z pieczęcią i podpisany mojemi cyframi. Wtedy rozgniewałem się na dobre, przypominając mu surowy zakaz wynoszenia przedmiotów szkolnych. Zaczerwienił się mocno, tłomaczył się, iż ma do skończenia pilne zadanie. Błagał mnie nakoniec, by mu zostawić wzór do następnego dnia, obiecując odnieść go i oddać mi do rąk własnych... Zamknął okno, a ja odszedłem. Oto prawda, cała prawda, przysięgam przed Bogiem.
Marek się uspokoił. Przenikliwie patrzył na Gorgiasza, nie okazując żadnego wrażenia.
— Jesteś pan zupełnie pewnym, że zamknął okno za panem?
— Zamknął je, słyszałem odgłos zasuwanych okiennic.
— Utrzymujesz więc pan w dalszym ciągu, że Simon jest winowajcą, gdyż nikt nie mógł wejść zzewnątrz i myślisz pan, że Simon, spełniwszy zbrodnią, otworzył okiennice i okno, aby rzucić podejrzenie na jakiegoś nieznanego włóczęgę?
— Tak, według mnie, Simon jest winowajcą. Pozostaje przecież jedna jeszcze hypoteza: Zefiryn, dusząc się z gorąca, mógł po mojem odejściu, znów otworzyć okno.
Marek wysłuchał spokojnie tego przypuszczenia, które podsuwano mu jako prowadzące do odkrycia nowego faktu. Wzruszył nawet zlekka ramionami, widząc wartość mniemanej spowiedzi, skoro Gorgiasz upierał się zrzucać swoją zbrodnię na innego. W ciągłej jednak mieszaninie prawdy i kłamstwa, posunięto się o krok ku światłu i Marek postanowił to zaznaczyć.
— Dlaczego nie powiedziałeś pan tego wszystkiego przed sądem? Uniknęłoby się wszelkiej niesprawiedliwości.
— Jakto, dlaczego nie powiedziałem? Ależ byłbym się zgubił niepotrzebnie! Nie uwierzonoby za nic w moją zupełną niewinność. Miałem i mam przekonanie, że winnym jest Simon, milczenie więc moje było całkiem naturalne... Ale powtarzam panu, że wzór widziałem na stole.
— Słyszę, tylko teraz pan uznajesz, że wzór pochodził z pańskiej klasy, że sam położyłeś pieczęć i podpis, — zawsze jednak nie utrzymywałeś tego.
— Za pozwoleniem! to ci głupcy, ojciec Crabot i inni narzucili mi bajkę do usypiania dzieci. W Rozan zaś, żeby podtrzymać swoje idyotyczne założenie, wymyślili wraz z komicznymi biegłymi komplikacyę fałszywej pieczęci — szczyt głupoty... Ja odrazu chciałem uznać autentyczność wzoru. W oczy się rzucała. Musiałem jednak uledz, potwierdzić ich dziwaczne pomysły, nie chcąc aby mię opuścili, poświęcili... Jeszcze przed procesem Rozańskim, kiedy zaczęli się usuwać odemnie i kiedy uznałem mój podpis pod wzorem, widziałeś pan, w jaką wpadli wściekłość przeciwko mnie. Chcieli ocalić tego nieszczęśliwego Philibina, sądzili, że potrafią oszczędzić Kościołowi cienia nawet podejrzenia i dlatego to dziś jeszcze nie mogą mi przebaczyć, że przestałem kłamać.
Widząc, że się zapalał, Marek, żeby go podniecić, rzekł jakby do siebie.
— Dziwna to rzecz jednak ten wzór u dziecka na stole.
— Dlaczego dziwna? Często się zdarzało, że chłopcy zabierali wzory. Przecież i Wiktor Milhomme wziął taki wzór i z tego powodu zacząłeś się pan domyślać prawdy... Zawsze więc podejrzewasz pan, że ja jestem zabójca i myślisz, że przechadzałem się ze wzorem w kieszeni?.. Niech pan pomyśli, czy jest w tem odrobina sensu?
Powiedział to takim gwałtownym, a zarazem drwiącym tonem, z uśmiechem, podnoszącym mu wargę i ukazującym wilcze zęby, że Marek nieco się zmieszał. W istocie bowiem, pomimo że był pewnym winy braciszka, ciemnym punktem był zawsze dla niego ten wzór kaligraficzny, który niewiadomo zkąd się znalazł. Mało prawdopodobnem było, jak zawsze powtarzał zakonnik, aby tego wieczora, po nabożeństwie w kaplicy Kapucynów, mógł mieć przy sobie ten papier. Zkąd więc pochodził? Jakim sposobem miał go pod ręką wraz z numerem „Małego Beaumontais“? Gdyby Marek przeniknął tę tajemnicę, wszystkoby się doskonale zgrupowało, sprawa byłaby wyjaśniona. Aby ukryć swoje zakłopotanie, odpowiedział.
— Nie potrzebowałeś pan nosić go w kieszeni, ponieważ sam mówisz, żeś go widział na stole.
Gorgiasz się zerwał i, czy to poddając się zwykłej gwałtowności, czy grając komedyę, aby nagle przerwać rozmowę, która przybierała niepożądany obrót, biegał w półcieniu sali czarny, pogięty, z giestami waryata.
— Na stole! rozumie się, widziałem go na stole. Mówię, bo się nie boję takiego wyznania. Gdybym był winnym, nie dawałbym panu broni w rękę, mówiąc, zkąd wziąłem wzór... Leży oto na stole, prawda? Biorę go ztamtąd, potem biorę dziennik z kieszeni, gniotę razem i robię knebel. Ha! ha! ha! cóż za operacya, jakie to proste i logiczne!.. Nie, nie! jeżeli dziennik miałem w kieszeni, to i wzór musiał tam być również. Niech mi pan dowiedzie, że był tam, inaczej nie ma pan nic pewnego, nic stanowczego... Nie miałem go w kieszeni, ponieważ widziałem go na stole, raz jeszcze klnę się na Boga!
Zbliżył się do Marka oszalały, dziki i rzucał mu w twarz słowa, tchnące zuchwałem wyzwaniem, prawdą, podawaną w formie przypuszczenia, kłamstwem, pokrywającem zaledwie straszną scenę, którą z demoniczną rozkoszą przeżywał we wspomnieniu.
Znowu zachwiany w podejrzeniach, zapragnął Marek skończyć rozmowę, widząc, że nic z niej pożytecznego nie osiągnie.
— Posłuchaj pan, dlaczego mam panu wierzyć? Opowiadasz mi pan jakąś historyę, jest to już trzecia odmiana sprawy... Najprzód zgadzasz się pan z oskarżeniem: wzór pochodzi ze szkoły świeckiej, podpis nie jest pana, lecz naśladowany przez Simon’a, który swoją zbrodnię chce zrzucić na pana. Potem, kiedy kawałek papieru z pieczęcią, oddarty przez ojca Philibina, znaleziono w papierach tegoż, czujesz pan niemożebność zastawiania się bezsensownym raportem biegłych i wyznajesz pan, że jesteś autorem podpisu i że wzór wyszedł z rąk pańskich. Dziś nakoniec, nie wiem z jakiej pobudki, robisz mi pan nowe wyznanie, opowiadasz pan, jak widziałeś Zefiryna na kilka minut przed zbrodnią, mającego przed sobą na stole wzór, jak go pan łajesz, jak on zamyka okiennice... Zastanów się pan; nie mam powodu wierzyć, iż ta wersya jest ostatnią; dlatego poczekam na prawdę całkiem nagą, jeżeli spodoba się panu wyjawić ją kiedy.
Braciszek Gorgiasz przerwał burzliwą przechadzkę i stanął pośrodku sali, wychudły, tragiczny. Oczy mu płonęły, twarz krzywiła się złym śmiechem, nie odpowiadał. Nareszcie rzekł tonem drwiącym:
— Jak się panu podoba, panie Froment. Przyszedłem dać panu po przyjacielsku kilka szczegółów o sprawie, która pana zajmuje, ponieważ nie wyrzekłeś się pan nadziei zrehabilitowania swojego Siraon’a. Możesz pan zużytkować te szczegóły. Upoważniam pana do rozgłaszania ich. Nade wszystko nie żądam podziękowań, gdyż przestałem liczyć na wdzięczność ludzką.
Poczem zawinął się w obdarty płaszcz, otworzył drzwi i wyszedł, nie spoglądając za siebie. Na dworze lodowaty deszcz huczał wściekle, wiatr wył w pustych ulicach. Gorgiasz jak duch zniknął w strasznych ciemnościach.
Genowefa otworzyła drzwi, za któremi czatowała w ciągu całej rozmowy. Stała z rękami bezwładnie opuszczonemi, rozdrażniona i zdumiona tem, co słyszała i patrzała na Marka, równie jak ona nieruchomego, nie wiedzącego, czy ma się śmiać czy złościć.
— Ależ to waryat, mój drogi! Na twojem miejscu nie miałabym cierpliwości słuchać tak długo. Kłamie, jak kłamał zawsze.
Widząc, że Marek zdecydował się traktować rzecz wesoło, dodała.
— O, to wcale nie śmieszne! Chora jestem od tych wstrętnych wspomnień. Co mnie jednak najwięcej niepokoi, czego nie rozumiem to, po co on do nas przychodzi? Co znaczą te mniemane wyznania? Dlaczego ciebie wybrał na powiernika?
— Co do tego, moje kochanie, zdaje się, że go rozumiem... Ojciec Crabot i inni nie dają mu zapewne ani grosza po nad szczupłą miesięczną pensyę, do której się zobowiązali. A że nasz zuch ma ogromne apetyty, stara się więc ich od czasu do czasu przerażać, aby wyciągnąć większą sumę. Wiem, że zrobili wszystko, aby się go pozbyć z okolicy; dwa razy już oddalili go, napełniwszy mu kieszenie; za każdym jednak razem, skoro kieszenie się wypróżniły, powracał. Nie śmieją do tej historyi mieszać policyę, inaczej żandarmi oddawna uwolniliby ich od natręta. Oto jakim sposobem, doznawszy znowu stanowczej odmowy, umyślił sobie napędzić im strachu, grożąc, że mnie wszystko opowie. Ponieważ zaś i to nie pomogło, przyszedł, opowiedział mi trochę prawdy, pomieszanej z wielu kłamstwami w nadziei, że rozgłoszę rozmowę a tamci przestraszeni dadzą mu pieniędzy, aby go powstrzymać od powiedzenia reszty.
Logiczne to tłomaczenie uspokoiło Genowefę, która rzekła:
— Reszty, prawdy całkowitej, nagiej nie wyzna nigdy.
— Kto wie? — odparł Marek. — Ogromnie potrzebuje pieniędzy, ale i nienawiść ogromną ma w sercu. Przytem jest odważny, a życie oddałby, aby się zemścić na dawnych wspólnikach, co się go tak podle wyrzekli. Przedewszystkiem zaś, pomimo swych zbrodni, rzeczywiście wierzy w Boga bezwzględnego, w Boga niszczyciela, płonie ponurą, przerażającą wiarą, która czyni go zdolnym do męczeństwa, jeżeliby przez nie miał otrzymać zbawienie, a nieprzyjaciół wydać na męki piekielne.
— Czy myślisz starać się zużytkować to, co ci powiedział?
— Nie sądzę. Pomówię z Delbos’em, wiem jednak, że postanowił działać tylko na pewno... A, biedny nasz Simon! Nie mam już nadziei widzieć jego rehabilitacyę, za stary jestem.
Nagle jednak, oczekiwany od lat tylu, nowy fakt się okazał i Marek ujrzał spełnione najgorętsze życzenie swego życia. Delbos, nie licząc na żadną pomoc ze strony braciszka Gorgiasza, całą nadzieję pokładał w owym doktorze Beauchamp, przysięgłym z drugiego procesu, któremu były prezes Gragnon nielegalnie zakomunikował tajną wiadomość, a który, jak powiadano dręczony był wyrzutami sumienia. Za tropem tym śledził nieustannie, z niewyczerpaną cierpliwością, ciągle pilnując doktora i zbierając o nim wiadomości. Dowiedział się w ten sposób, że zachowuje milczenie na błagania pobożnej a chorej żony, którą skandal mógłby wtrącić do grobu. Nagle usłyszał Delbos, że żona owa umarła i od tej chwili nie wątpił o powodzeniu sprawy. Zajęło mu to jednak ze sześć miesięcy; potrafił zawiązać osobiste stosunki z doktorem Beauchamp i znalazł człowieka niespokojnego, wahającego się i dręczonego wątpliwościami. Koniec końców doktór zdecydował się dać Delbosowi podpisane sprawozdanie. gdzie opowiadał, jak Gragnon, w domu jego przyjaciół, kazał mu pokazać mniemaną spowiedź, spisaną przez zakonnicę, której pewien robotnik, umierając w szpitalu, wyznał, że robił fałszywą pieczęć dla nauczyciela z Maillebois. Podpisany doktór dodawał jeszcze, że jedynie ta tajemna wiadomość, zdecydowała go do potępienia Simon’a, którego dla braku poważnych dowodów miał zamiar uniewinnić.
Mając w ręku ten przekonywający dowód, Delbos czekał jeszcze. Zebrał więcej dowodów, okazujących, że Gragnon pokazywał swoje nadzwyczajne fałszerstwo innym przysięgłym, również zdumiewająco łatwowiernym. Było to coś niezwykłego, że prezes Gragnon ośmielił się w Rozan powtórzyć sposób, użyty w Beaumont, pokazując tajemnie grubo fałszywy dokument, grając ze wzgardą na głupocie i łatwowierności ludzkiej. I obydwa razy sztuka się udała, a za drugim razem posłużyła Gragnon’owi do wybawienia się od kary. Obecnie był bezpieczny od odpowiedzialności za podwójną zbrodnię, gdyż umarł wyschły, z twarzą pooraną jakby niewidzialnemi szponami. Śmierć jego na pewne wiele się przyczyniła do rozwiązania języka doktorowi Beauchamp. Marek i Dawid oddawna przepowiadali, że sprawa Simon’a się zakończy, gdy skompromitowane w niej osoby znikną. Były sędzia śledczy Daix również umarł, dawny prokurator, Rani de la Bissonnière. otrzymał emeryturę z orderem komandora. W Rozan, radca Guybarand, który prezydował w Sądzie, tknięty paraliżem, konał między księdzem a gospodynią, a Pacart, były demagog, później prokurator, pomimo podejrzanej historyi oszustwa w grze, opuściwszy urząd, udał się do Rzymu, gdzie zajmował przy Zakonach tajemnicze stanowisko radcy prawnego. W Beaumont również, w polityce, w administracyi, w duchowieństwie, nawet w profesoracie — wszystkie osobistości się zmieniły, inni działacze zastąpili panów: Lemarrois, Marcilly, Hennebise, Bergerot, Forbes, Mauraisin. Z bezpośrednich wspólników ojciec Philibin zmarł, a braciszek Fulgenty zniknął, może także nie żył. Naczelny tylko wódz, ojciec Crabot pozostał, lecz wykreślony z liczby żyjących, zamknięty w samotnej celi, odprawiający srogą pokutę.
W odnowionem zatem środowisku społecznem, w odmiennej epoce politycznej, wśród innych namiętności, Delbos szybko sprawy dokonał, skoro tylko miał dokumenty, w które chciał być zbrojnym. Zyskał on był wybitne stanowisko w Izbie, oddał przygotowane akta ministrowi sprawiedliwości, nakłaniając go, aby zakomunikował nowy fakt Sądowi Kasacyjnemu. Zaraz nazajutrz wniesiono interpelacyę, lecz minister odpowiedział po prostu, że jest to sprawa czysto sądowa, a rząd nie może pozwolić, żeby się stała znowu polityczną, na co znaczna większość zagłosowała porządek dzienny prosty, wśród obojętności wszystkich partyj dla przestarzałej sprawy Simon’a. W Sądzie Kasacyjnym, gdzie nie zapomniano otrzymanego policzka, przeprowadzono proces z niezmierną szybkością, W przepisanym najkrótszym terminie Sąd skasował wyrok Rozański, nie wzywając oskarżonego przed żadną inną instancyę. Spełniono prostą, oddawna konieczną formalność, w trzech zdaniach zmazano wszystko i sprawiedliwości stało się zadość.
W ten sposób uznaną była i ogłoszoną niewinność Simon’a w czystym blasku zwycięzkiej prawdy, po tylu latach kłamstw i zbrodni.




III.

Nazajutrz po uniewinnieniu Simon’a w Maillebois zapanowało nadzwyczajne wzruszenie. Nie było to zdziwienie, gdyż obecnie licznymi byli ludzie, przekonani o jego niewinności. Przecież fakt dotykalny, legalna, stanowcza rehabilitacya wzburzyła umysły. Jednakowa myśl przychodziła najrozmaitszym osobom, przy spotkaniu mówiono:
— Czyż niema sposobu dać zadośćuczynienie nieszczęśliwemu, który tyle wycierpiał? Nie, zapewne, ani pieniądze, ani zaszczyty nie mogą wynagrodzić tego strasznego męczeństwa. Gdy jednak cała ludność popełniła taka okropną pomyłkę, kiedy człowieka zmieniła w zbolałą i litości godną istotę, warto, aby uznała swoją winę i urządziła owacyę temu człowiekowi, a będzie to wielkim czynem prawości, który zaznaczy przyszłe panowanie sprawiedliwości i prawdy.
Od tego czasu pomysł konieczności zadośćuczynienia rozszerzał się i ogarnął całą okolicę. Dowiedziano się o wypadku, który do reszty wzruszył serca wszystkich. W czasie gdy Sąd Kasacyjny rozpatrywał sprawę nielegalnych informacyj, udzielonych przysięgłym w Rozan, stary Lehman, były krawiec leżał umierający w nędznym domku przy ulicy du Trou, długoletniem miejscu łez i żałoby. Córka jego, Rachela, przybyła z ustronia w Pyreneach, aby go pożegnać, ale staruszek co rano wysiłkiem woli zdawał się odżywać, nie chcąc umrzeć, powiadał, dopóki Sąd nie zwróci honoru jego zięciowi i wnukom. W istocie, gdy nadeszła wiadomość o uniewinnieniu Simon’a wieczorem skonał, promieniejący nadziemską radością. Po pogrzebie Rachela wróciła na pustynię do Simon’a i Dawida, który, po dojrzałym namyśle, postanowili, iż pozostaną tam jeszcze jakie cztery lub pięć lat, zanim, dla zaokrąglenia majątku, sprzedadzą kopalnie marmuru, ten cichy kąt, gdzie się doczekali nieuniknionej sprawiedliwości. Tymczasem domek przy ulicy du Trou został wywłaszczony i zburzony, gdyż rada miejska powzięła dobrą myśl uzdrowienia tej brudnej dzielnicy, przecinając szeroką ulicę i zasadzając wirydarz, przeznaczony dla dzieci robotników. Sara, której mąż, Sebastyan, został mianowany dyrektorem jednej ze szkół elementarnych w Beaumont, musiała odstąpić swoją szwalnię niejakiej pani Sarin, krewnej owych Savin’ów, co niegdyś prześladowali i obrzucali kamieniami ją i jej brata, Józefa. W ten sposób ani śladu nie zostało z tych miejsc, gdzie rodzina Simon’ów tyle łez wylała w dawno ubiegłych dniach, kiedy każdy list niewinnego, opisującego swoje cierpienia, nową zadawał im mękę. W wolnem powietrzu, w jasnem słońcu rosły tam drzewa, a kwiaty niosły zapach z trawników. W zaszczepionem tam zdrowiu, w pięknych darach ziemi czuć było niby głuchy żal miasta i chęć wynagrodzenia popełnionej niegdyś strasznej niesprawiedliwości.
Wszystko przecież pozostało w zawieszeniu przez długie jeszcze miesiące. Przez cztery lata zdarzały się inicyatywy prywatne, lecz ogólne porozumienie nie przyszło do skutku. Pokolenia następowały jedne po drugich, przyszły wnuki, nareszcie prawnuki katów, którzy ukrzyżowali Simon’a. Całe Maillebois się zmieniło, jak gdyby zamieszkane przez inny naród. Należało przecież czekać, aby wielki ruch społeczny, zwrot ku nowemu porządkowi spełniły się całkowicie, żeby dawno zasiane dobre ziarno dało nakoniec plon obywateli wolnych od błędu i kłamstwa, zdolnych do odczuwania sprawiedliwości.
Tymczasem zaś życie płynęło, dzielni pracownicy, spełniwszy zadanie, przekazywali pracę dzieciom, pracownikom jutra. Marek i Genowefa, mając około lat siedemdziesięciu, wzięli emeryturę, a szkoła elementarna w Jouville przeszła w ręce... ich syna, Klemensa i jego żony. Trzydziestoletni Klemens żonaty był z córką Hortensyi Savin’ówny, Lolą, jak on nauczycielką. Za przykładem ojca, który, wyrzekłszy się ambicyi, nie chciał opuścić Jouville, gdzie mu się doskonale powodziła praca, Klemens również tam się osiedlił i tym sposobem dzieło wyzwolenia przeszło z ojca na syna, prowadzone z jednakową namiętnością dla prawdy i cichem bohaterstwem. Na miejsce Mignot’a do le Moreaux przybył syn jednego z uczniów Salvan’a, a Mignot osiadł w Jouville, koło Marka Genowefy, zamieszkujących mały domek w pobliżu dawnej ich szkoły, od której nie chcieli się oddalać. W Jouville zatem utworzyła się przyjacielska kolonia najpierwszych działaczy około wielkiej sprawy, gdyż Salvan i panna Mazeline żyli jeszcze, zawsze dobrzy i weseli. Od czasu przeniesienia Joulic’ów do Beaumont, gdzie również Sebastyan został mianowany dyrektorem, w Maillebois dawna szkoła Simon’a, potem Marka: była pod kierownictwem ich dzieci, chłopcy pod przewodnictwem Józefa, dziewczynki — Ludwini. Oboje nie byli już młodzi, on miał lat czterdzieści cztery, ona — czterdzieści dwa, a dwudziesto-dwuletni syn ich Franciszek, który ożenił się zo swoją kuzynką Teresą, córką Sebastyana i Sary, miał córeczkę Rózię, rocznego ledwie, rozkosznego cherubinka. Oni także postanowili nigdy nie opuści Maillebois i łagodnie żartowali z Sebastyana i Sary, że oczekują ich zaszczyty, istniał bowiem zamiar dania Sebastyanowi stanowiska Dyrektora Szkoły Normalnej, gdzie tyle użytecznej pracy włożył Salvan i gdzie ulubiony jego uczeń równie pożytecznie miał zamiar pracować. Franciszek i Teresa, odziedziczywszy powołanie po przodkach, od wakacyj zajmowali miejsca pomocników nauczyciela i nauczycielki w Dherbecourt. Niekiedy w niedzielę cała ta falanga dobrych siewców zbierała się w Jouville, około Marka i Genowefy, wzruszonych i szczęśliwych na widok potomstwa, wzrosłego w rozumie i prawdzie. Zdrowie i wesołość wnosili również, przybywający z Beaumont Sebastyan i Sara, z Maillebois Józef i Ludwinia, z Dherbocourt Franciszek i Teresa z maleńką Rózią, a w Jouville oczekiwali ich Klemens i Lola z siedmioletnią córeczką Lucyną. A co za ogromny stół trzeba było zastawiać dla tych czterech pokoleń, szczególniej jeżeli i przyjaciele z sąsiedztwa, Salvan, Mignot i panna Mazeline przychodzili, aby wypić na pohybel ciemnoty, źródła niewoli i wszystkich nieszczęść!
Czas wyzwolenia ludzi, zbliżający się tak zwolna, a tak gorączkowo oczekiwany, robił teraz nagłe skoki. Straszny cios spadł na Kościół. Ostatnia Izba zagłosowała nakoniec całkowity rozdział Kościoła z Państwem i miliony dawane księżom za utrzymywanie ludu w odwiecznem ogłupieniu, zdatnej do strzyży trzody i w nienawiści dla Respubliki, miały otrzymać lepsze przeznaczenie, służąc na podwojenie pensyj nauczycieli elementarnych. Odrazu położenie się zmieniało, nauczyciel nie był biedakiem, źle płatnym lokajem, pogardzanym przez chłopów, obok zamożnego proboszcza, upasionego na pensyi i darach pobożnych. Ksiądz przestawał być urzędnikiem, korzystającym z budżetu, popieranym przez prefekta i biskupa jednocześnie, więc też odrazu poważanie wsi odwróciło się od niego, nie wzbudzał już w chłopach ani szacunku, ani strachu, był po prostu przypadkowym zakrystyanem na koszcie ostatnich wiernych, od czasu do czasu zakupujących u niego nabożeństwo. Kościoły stały się miejscem publicznem widowisk, przedsiębiorstwem handlowem, utrzymywanem za pieniądze widzów, zwolenników ceremonij, które tam odprawiano. Nieulegało wątpliwości, że wiele kościołów zamknie podwoje, gdyż nie wszystkie miały powodzenie i groziło im bankructwo. Najbardziej charakterystyczną była historya okropnego księdza Cognasse, który swoją gwałtownością przez długi czas dręczył le Moreux i Jouville. Liczne wytaczane mu procesy były sławne; miał płacić niezliczoną ilość odszkodowań za napoły oddarte uszy chłopców, za kopanie kobiet i rzucanie kamieniami z muru plebanii na ludzi, którzy nie robili znaku krzyża przed kościołem. Zostawał jednak na swojem miejscu pomimo kłopotów z awizacyami, bo stanowił część własności ogółu, sprawując rządowy, płatny urząd. Obecnie, gdy przedstawiał jedynie przekonanie, wierzenie, gdy przestał pobierać pensyę, aby to wierzenie praktykować i narzucać innym, przestał istnieć, nikt mu się nawet nie kłaniał. W przeciągu kilku miesięcy bywał w kościele sam ze starą Palmirą, nikt bowiem inny tam nie zaglądał. Próżno Palmira wychudłemi rękami dzwoniła na mszę, przychodziło ze sześć kobiet, potem trzy, nakoniec jedna. Szczęściem ta ostatnia była wytrwałą, a ksiądz Cognasse z radością odprawiał dla niej świętą ofiarę, lękając się, aby w Jouville nie zaszło to samo, co w le Moreux. Przez trzy miesiące blizko jeździł do le Moreux odprawiać mszę i nigdy nie mógł nakłonić żadnego chłopca, aby mu służył do mszy, tak że musiał wozić z sobą zakrystyana z Jouville. Przez te trzy miesiące żywa dusza się nie pokazała, celebrował w zgoła pustym, spleśniałym, ciemnym kościele, przestał więc przyjeżdżać, a zamknięty kościół próchniał i padał w gruzy. Gdy jaki czynnik znika z życia społecznego, wtedy i pomniki i ludzie niegdyś potrzebni, dziś zbyteczni, zniknąć również muszą. Pod pozorami gwałtowności ksiądz Cognasse ukrywał strach, że gdy opuści go ostatnia prafianka, nieużyteczny kościół zostanie zamknięty, a ruiny jego chwastem porosną.
W Maillebois rozłączenie Kościoła z Państwem zadało ostatni cios, niegdyś wielkiem cieszącej się powodzeniem szkole Braciszków. Zwycięzka w czasie sprawy Simon’a, zwolna podupadała w miarę tego jak prawda z dniem każdym się wyświetlała. Istniała, jednak a raczej wegetowała z pięcioma rozpaczliwie ściągniętymi uczniami i dopiero nowe prawa znoszące zakony i kryzys, który przebywała religia, zmusiły ją do zamknięcia podwoi. Kościół usunięto od nauczania narodowego, przeszło półtora miliona dzieci, nauczanych corocznie przez zakony, otrzymywały czysto świeckie wykształcenie. Reforma szła z dołu ku górze, sławne kollegium w Valmarie również zostało dotknięte i osłabione wygnaniem Jezuitów i skazane na śmierć przez szerokie projekty odnowy w całem szkolnictwie. Zasada całkowitego wykształcenia dla wszystkich obywateli i bezpłatnej nauki wszelkich stopni, zyskiwała coraz więcej zwolenników. Dlaczego miały istnieć dwie Francye? — klasa niższa, pogrążona w ciemnocie i wyższa — wykształcona i uczona? Nie byłże to bezsens, błąd i niebezpieczeństwo w społeczeństwie demokratycznem, gdzie wszyscy są powołani do pomnażania siły i inteligencyi narodu? W blizkiej przyszłości wszystkie dzieci Francyi, złączone węzłem braterskim, zaczną od szkoły elementarnej, przejdą do szkoły średniej i do szkół wyższych, wedle wyboru, zdolności i zamiłowania każdego. Była to reforma niezbędna, wielkie dzieło chwały i zbawienia, którego konieczność wyraźnie wskazywał rosnący ruch socyalistyczny, upadek znużonego, zużytego i konającego mieszczaństwa i zwycięzkie wyniesienie się ludu, który drgał energią jutra. W łonie jego czerpać, a znajdą się tam, jak w olbrzymim zbiorniku nagromadzonej potęgi, ludzie rozumu, prawdy, sprawiedliwości, którzy w imię pokoju i szczęścia zbudują Państwo przyszłości. Nadewszystko zaś najbliższy rezultat, zupełna bezpłatność nauczania, narodowe wykształcenie dla wszystkich dzieci w kraju, dane im jak konieczne do życia powietrze i woda, — zabije ostatecznie tak zwane szkoły wolne, źródła klerykalnego wpływu, grożącego niewolą i śmiercią. Za szkolą Braciszków w Maillebois pustą i martwa, za kollegium w Valmarie, którego obszerne budynki, wspaniały park miały być wystawione na sprzedaż, znikną wkrótce ostatnie zakony, ich szkoły, wszelkiego rodzaju fabryki, miliardy zdobyte na głupocie ludzkiej, a służące do utrzymywania stada ludzkiego w ciemnocie i niewoli pod nożem rzeźnika.
Tymczasem jednak w Maillebois, obok ponurej, pustej, zamkniętej i pajęczyną zasnutej szkoły Braciszków, zakon kapucynów trzymał się w kaplicy, poświęconej świętemu Antoniemu Padewskiemu, którego figura świeciła zawsze purpurą i złotem. Mocno postarzały ojciec Teodozy stanowił rzadki przeżytek bohaterskiej epoki, kiedy Święty cudami swemi przynosił gruby dochód. Próżno jednak pomysłowość tego genialnego finansisty wysilała się na wynajdywanie nowych, nadzwyczajnych kombinacyj, pozwalających najchudszym sakiewkom zdobyć niebo, — gorliwość zgasła, nieliczne jeno dewotki wrzucały groszaki do pokrytych kurzem skarbonek. Chodziły wieści, że Święty stracił swą moc cudowną, że nawet nie odnajdywał straconych rzeczy. Jakaś staruszka wdrapała się na krzesło i znieważyła Świętego za to, że zamiast uzdrowić jedną z jej kóz, pozwolił zdechnąć i drugiej. Tak, wśród ironicznej obojętności upadł jeden z najniższych zabobonów, dzięki zdrowemu rozsądkowi ogółu, zbudzonemu racyonalnem wykształceniem. W parafialnym, starożytnym kościele świętego Marcina, proboszcz Coquard doznał podobnej przygody jak ksiądz Cognasse w Jouville. Coraz więcej go opuszczano i groziło mu odprawianie nabożeństwa wśród cmentarnej pustki i ciemności. Surowy, smutny i milczący ten ksiądz nie grzeszył gwałtownością; wyglądał raczej jak gdyby szedł za pogrzebem religii, nie ustępując z ponurym uporem w niczem bezbożnemu wiekowi. Oddawał się przeważnie czci Serca Jezusowego, obwiesił kościół wszystkiemi, odrzuconemi przez okoliczne gminy chorągwiami, gdzie na kolorach narodowych, niebieskiem, białym i czerwonym, wyhaftowane były złotem i jaskrawemi jedwabiami ogromne, krwawe serca. Oprócz tego, jeden ołtarz zawalony był innemi sercami ze srebra, z porcelany, z jedwabnej materyi, wypchanej trocinami, z karbowanej skóry, z tektury pomalowanej; były tam serca rozmaitej wielkości, wydarte z piersi, ciepłe, bijące jeszcze, przekrojone niby cięciem noża, z fibrami muskułów widocznemi, ociekłe krwawemi łzami, — prawdziwa wystawa rzeźnicza, na której te resztki umęczonego cierpiały i konały. Powtórne to przecież, tak brutalne wcielenie nie wzruszało już tłumu, który zrozumiał, że dotknięty klęską naród, podnosi się przez pracę i rozum a nie przez pokutę u stóp potwornych symbolów. Starzejąc się, religie popadają w wierzenia coraz niższe, coraz bardziej cielesne, upadają nareszcie i rozkładają się w pleśń ostateczną. Jeżeli Kościół katolicki konał w ten sposób, było to przedewszystkiem dla tego, że, jak mówił ksiądz Quandieu, sam spowodował swoje samobójstwo z chwilą, gdy stanął po stronie niesprawiedliwości i kłamstwa, ów Kościół, który zwał się Domem Boga sprawiedliwości i wiecznej prawdy. Nie mógł-że przewidzieć, że broniąc fałszerzy i kłamców, musiał w hańbie ich zbrodni zginąć wraz z nimi w nieuniknionym dniu, gdy niewinny i sprawiedliwy zwycięży w blasku słońca? Głową Kościoła nie był niewinny, słodki, litościwy Jezus, otwarcie zdradzony i wygnany ze świątyni; pozostało tam to martwe serce, barbarzyński symbol, zabrany z pola walki z pośród rozszarpanych członków umierającego Boga, w celu działania na chore nerwy ludzi słabego ducha. Ksiądz Quandieu, syt wieku i goryczy, zgasł w samotności, powtarzając: „Powtórnie skazali i ukrzyżowali Jezusa i Kościół umrze od tego“. Kościół w istocie obumierał.
Nie znikał zresztą samotnie, arystokracya i burżyazya, na których daremnie probował się opierać, waliły się w gruzy i pociągały go za sobą w przepaść. Cała dawna potęga szlachecka, wojskowa, nawet pieniężna rozsypywała się w proch, gryzła się wzajemnie jak gdyby opętana przez szaleństwo i niemoc, odkąd zreformowana praca wprowadziła sprawiedliwy podział bogactw narodowych. W la Désirade zaszły charakterystyczne wypadki, okazujące w jakiej ostatecznej nędzy ginęli ci wielcy, ci bogacze, przez bezwładne ręce których bogactwa płynęły jak czysta woda. Hektor de Sangleboeuf utracił miejsce w Izbie, skoro tylko wyborcy, oświeceni i nauczeni przez szkołę pozbyli się skrajnie wsteczniczych kandydatów. Największym jednak nieszczęściem dla dziedziców la Désirade była śmierć margrabiny de Boise, damy wytwornej, inteligentnej i zgodnej, która przez wiele lat utrzymywała pomyślny spokój w małżeństwie, pozostając starą kochanką męża i nową, czułą przyjaciółką żony. Po jej śmierci głupi a próżny Sangleboeuf oddał się rozpuście, tracił znaczne sumy na grę, poniewierał się w brudnych miłostkach, aż pewnego dnia przyniesiono go do domu poćwiartowanego i w trzy dni umarł, a rodzina nie śmiała podać skargi, lękając obrzucić błotem jego pamięć. Zona jego, dawniejsza piękna, bezradna Lia, później pobożna, a zawsze senna Marya pozostała sama wśród przepychu obszernego majątku. Ojciec jej, baron Natan, stumilionowy bankier żydowski, unieruchomiony paraliżem we wspaniałym pałacu przy Polach Elizejskich, zdziecinniały, nie widywał jej już oddawna, a gdy nagle umarł, pozostawił jej z całych milionów możliwie mała część, gdyż reszta poszła na dary dla różnych instytucyj arystokratycznych, a nawet dla dam wielkiego świata, które w ostatnich latach życia dawały mu złudzenie, że się oskrobał z żydowszczyzny i należy wreszcie do ich sfery. Hrabina Lia, zawsze mdlejąca, nie zdolna do odczucia namiętności do niczego, nawet do pieniędzy, uczciła jednak pamięć ojca, kazała odprawiać msze za jego duszę, sądząc, że w ten sposób sforsuje dla niego podwoje niebieskie. Powtarzała często, iż tak gorliwie służył sprawie katolicyzmu, że ma prawo zasiąść po prawicy Boga Ojca. Bezdzietna, obojętna, jak wystrojone i psute bóstwo, mieszkała sama w la Désirade, nie wstając prawie z kanapy, a wspaniała posiadłość stała pusta i martwa, otoczona ze wszystkich stron murami i sztachetami, wzbraniającemi publiczności przystępu do tego zakazanego raju. Krążyły jednak wieści, że przygarnęła do siebie wiekowego już ojca Crabot’a, po zamknięciu Valmarie. Przez ascetyzm zmienił tylko celę, bo zamieszkiwał, jak mówiono, mały pokoik pod strychem, w którym stało żelazne łóżko, prosty drewniany stół i krzesło słomiane. Niemniej przeto on wyłącznie panował nad całym majątkiem; jedynymi zaś gośćmi bywali tam zakonnicy i księża, których suknie snuły się dyskretnie między klombami zieloności, koło marmurowych, rzucających srebrzyste kaskady wodotrysków. Licząc przeszło dziewięćdziesiąt lat, ten wieczny zdobywca kobiet, czarownik dusz pobożnych, doznał tryumfu jak za czasów młodości. Utraciwszy Valmarie, królewski dar, który zawdzięczał czułości hrabiny de Quáderille, zdobywał obecnie la Désirade na pięknej zawsze Lii, którą zwał stale: „Maryą, siostrą w Chrystusie“. Jako zarządzający jej darami i jałmużnami, podzielił już kapitały, obdarzając instytucye religijne, głównie zaś zasycając reakcyjne partye polityczne, dla prowadzenia walki przeciwko Respublice i jej instytucyom. A gdy raz znaleziono hrabinę zmarłą na kanapie, niby we śnie pogrążoną, była zupełnie zrujnowana, gdyż wszystkie kapitały poszły do czarnych kas, a pozostała la Désirade testamentem zapisana była ojcu Crabot’owi z warunkiem założenia, wedle uznania, jakiejś chrześcijańskiej fundacyi.
Były to ostatnie podrygi kończącego się starego świata, całe Maillebois przeszło w ręce demokratów, o których niegdyś pobożne damy śniły jako o zbójach, rzezimieszkach i gwałcicielach. Dawne klerykalne miasteczko należało obecnie do przedstawicieli wolnej myśli i rozumu tak, że w radzie miejskiej nie było ani jednego członka z reakcyi. Dawno ubiegł czas, kiedy Darras żalił się, że nie może w niej zebrać czysto republikańskiej większości. Teraz i Philis, mer księżowski spał zapomniany na cmentarzu i Darras, zwany merem zaprzedańców i anti-patryotów, zmarł, zostawiając pamięć człowieka niezdecydowanego i bojaźliwego. Zastąpił go na merostwie człowiek wysoce rozsądny i energiczny, Leon Savin, młodszy brat bliźniaków Achillesa i Filipa, ludzi średniej miary. Leon ożenił się z chłopką, Rozalią Bonin i tak dzielnie wziął się do pracy, że w ciągu lat piętnastu stworzył wzorowy folwark, propagujący zmiany w całem gospodarstwie okolicy i w dziesięcioro pomnażający jej bogactwo.
Pomimo iż miał dopiero lat czterdzieści, Leon był ogólnie szanowany i wszyscy rady jego zasięgali. Nieco uparty, ustępował tylko przed mocnemi dowodami. Pod jego przewodnictwem rada miejska rozpatrywała projekt publicznego wynagrodzenia krzywdy Simon’owi, rodzaj uczczenia go, projekt, który, po długiej przerwie, z nową mocą wyszedł na światło dzienne.
Kilka już razy zasięgano w tym względzie rady Marka, który, gdy się pokazał w Maillebois, zawsze spotykał ludzi, mówiących mu o wielkim projekcie. Szczególniej go wzruszyło spotkanie z Adryanem Doloir, synem Augusta Doloir’a, potomka mularza i Anieli Bongard’ówny, córki chłopa. Adryan początkowe nauki z powodzeniem pobierał u Joulic’a, później zaś został bardzo cenionym przedsiębiorcą-budowniczym. Miał lat dwadzieścia osiem i właśnie wszedł do rady miejskiej, której był najmłodszym członkiem, przekonań nieco zuchwałych, mówiono, lecz bardzo praktycznym.
— A, kochany panie Froment, jakże jestem szczęśliwy, że widzę pana! Chciałem właśnie udać się do Jouville, żeby z panem pomówić.
Uśmiechnięty, pełen szacunku stał przed Markiem z odkrytą głową. Cała nowa młodzież kochała i szanowała Marka, jak patryarchę, jak wielkiego pracownika dla prawdy i sprawiedliwości w czasach bohaterskich. Adryan we wczesnem dzieciństwie tylko był jego uczniem, lecz brat jego i stryjowie wyrośli na ławkach klasy Marka.
O co chodzi, moje dziecko? — spytał Marek, którego widok dawnych uczniów zawsze radował i wzruszał.
— Ot, co. Czy prawda, że rodzina Simonow ma wkrótce powrócić do Maillebois? Powiadają, że Simon i brat jego, Dawid, postanowili porzucić Pyreneje i przybyć tu... Pan musi to wiedzieć?
Marek odrzekł z uśmiechem:
— Z pewnością jest to ich zamiarem. Ale nie można ich oczekiwać prędzej aż za rok, bo chociaż sprzedali kopalnie, zobowiązali się jeszcze przez rok je prowadzić. Przy tem, mają jeszcze rozmaite inne sprawy i niewiadomo na pewno, kiedy tu przybędą.
— Ależ — wołał z uniesieniem Adryan — jeżeli mamy rok tylko czasu, to zaledwie tyle, ile potrzeba na wykonanie mego projektu... Chciałbym przedewszystkiem przedstawić go panu. Kiedy mogę odwiedzić pana w Joville?
Marek, który miał zamiar przepędzić cały dzień u Ludwini, wytłomaczył mu, że lepiej było rozmówić się zaraz, a że i tak chciał go odwiedzić, stanęło na tem, że przyjdzie do niego po południu.
Adryan Doloir zamieszkiwał u wnijścia do Maillebois, przy drodze, prowadzącej do la Désirade, mały, ładny domek, który sam sobie zbudował na gruncie, należącym niegdyś do folwarku Bongard’ów, wspólnych dziadków jego i żony. Dziadkowie dawno pomarli, a folwark był w posiadaniu ich syna Fernanda, ojca Klary.
Rój wspomnień opadł Marka, gdy krokiem zawsze pewnym i dziarskim przechodził koło starych budynków folwarku, aby zadzwonić do mieszkania Adryana. Tu właśnie, czterdzieści lat temu, w dniu uwięzienia Simon’a, przyszedł był do Bongard’a, aby dostać przychylne świadectwo dla przyjaciela! Miał w pamięci prostackiego, ograniczonego chłopa i chłopkę kościstą, nieufną, upierającą się w milczeniu, aby się nie narazić. Przedstawiali bezwładną, przyrosłą do ziemi bryłę, surowy materyał, pokryty grubą warstwą ciemnoty. Pamiętał, że nie mógł nic wydobyć z tych nieszczęsnych istot, niezdolnych do sprawiedliwości, gdyż nic nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli.
Adryan oczekiwał Marka pod starą jabłonią, której gałęzie, obciążone owocem, ocieniały stół i ogrodowe krzesła.
— A, drogi mistrzu, co za zaszczyt dla mnie, że zechciałeś przyjść tutaj. Proszę, niech pan pocałuje moją Żorżetkę, to jej przyniesie szczęście.
Zona Adryana, Klara, dwudziestoczteroletnia, uśmiechnięta blondynka, wyszła również na spotkanie Marka. Na słowa męża pobiegła po pięcioletnią córeczkę, rozkoszną i nad wiek sprytną blondyneczkę.
— Zapamiętaj sobie, mój skarbie, że pan Froment cię pocałował i bądź z tego dumną przez całe życie.
— Wiem mamo. Często o nim mówisz. To tak, jakby słonce do nas zajrzało.
Wszyscy śmieli się wesoło, gdy rodzice klary, Fernand Bongard i Lucya Doloir, dowiedziawszy się o wizycie dawnego nauczyciela, nadeszli, chcąc mu okazać grzeczność. Mimo że jako tępy uczeń Fernand nie przynosił zadowolenia, Marek z przyjemnością patrzał na pięćdziesięcioletniego, niezgrabnego człowieka, z niepewnymi ruchami mało rozwiniętej istoty.
— No cóż, Fernandzie? musisz być zadowolony. rok był dobry na zboże.
— Tak, panie Froment, dosyć. Tylko, że nigdy nie idzie całkiem po myśli. Jak z jednej strony dobrze, to z drugiej źle. Wie pan przecie, że nigdy nie miałem szczęścia.
Dużo sprytniejsza, żona jego Łucya, wtrąciła się do rozmowy.
— Gada tak, panie Froment, bo zawsze był ostatnim w klasie i wyobraża sobie, że rzucono na niego urok, bo jakaś cyganka cisnęła w niego kamieniem, jak był mały. Urok! proszę ja kogo! Żeby chociaż wierzył w dyabła! Bo ja wierzę w dyabła, panna Rouzaire, której byłam najlepszą uczennicą, pokazała mi go raz, na kilka dni przed pierwszą komunią.
Mała Zarżetka rozśmiała się bez żadnego uszanowania dla dyabła a Łucya zawołała:
— Wiem, wiem, moja mała, ty w nic nie wierzysz. Młodzież nie ma teraz żadnej religii, odkąd panna Mazeline zrobiła z nich wszystkich niedowiarków. A swoją drogą panna Rouzaire pokazała nam cień na ścianie i powiedziała, że to dyabeł. I był to w istocie dyabeł.
Niezadowolony trochę Adryan, przerwał teściowej i wszczął rozmowę o przedmiocie, który sprowadził Marka. Wszyscy zasiedli, Klara wzięła na kolana Żorżetkę, a rodzice jej trzymali się na uboczu, on z fajką, ona — z robotą.
— Rzecz tak się ma, mistrzu. Wielu z nas, wśród młodzieży uważamy, iż hańba cięży nad miastem Maillebois, dopóki o ile możności nie wynagrodzi okropnej krzywdy, na którą zezwoliło, a nawet w której uczestniczyło, pozwalając skazać Simon’a. Prawne jego uniewinnienie nam nie wystarcza, my, dzieci i wnuki katów mamy bezwzględnie obowiązek wyznać i zmazać winę naszych ojców... Wczoraj wieczorem u mego ojca, gdzie się zebrali stryjowie i dziadek, mówiłem: „Jak mogliście pozwolić na podobną, o tyle głupią, o ile potworną ohydę, kiedy przy odrobinie zastanowienia, mogliście byli temu przeszkodzić?“ Odpowiedzieli mi, jak zwykle, ze wyruszeniem ramion, że nie wiedzieli, że wiedzieć nie mogli.
Nastało milczenie, a oczy wszystkich zwróciły się na Fernanda, należącego do pokolenia, które zawiniło. Z miną zakłopotaną, wyjął fajkę z ust i również wzruszył ramionami.
— Ma się rozumieć, że nie wiedzieliśmy, zkąd mogliśmy wiedzieć? Moi rodzice umieją się zaledwie podpisać i nie byli tak nieostrożni, żeby się mieli wdawać w sprawy sąsiadów, bo mogliby byli co oberwać. Ja uczyłem się trochę więcej, ale także nie byłem bardzo mądry i nie dowierzałem nikomu, bo jak się nie jest uczonym, to zawsze strach ryzykować skórę i grosze... Dziś wydaje się wam łatwo mieć odwagę i rozum, bo zrobiono z was uczonych. Ale chciałbym widzieć wtedy, kiedy nie było sposobu coś zrozumieć, kiedy głowa pękała od tych wszystkich historyj, których nikt nie mógł rozgmatwać.
— Święta prawda — potwierdziła Łucya. — Nie uważałam się nigdy za głupią, ale także niewiele z tego wszystkiego rozumiałam i nie chciałam o tem myśleć, bo moja matka zawsze powtarzała, że biedni nie powinni wdawać się w sprawy bogatych, bo tylko większej biedy sobie narobią.
Marek słuchał poważnie, w milczeniu. Powstawała przeszłość, widział starych, ciemnych Bongard’ów, dbających, jak bydło na paszy, jedynie o swój spokój, widział syna ich, Fernanda, więcej oświeconego, który jednak, nawet po wyroku Różańskim, wzruszał ramionami i uparcie milczał. Iluż trzeba było lat, jak długiego kształcenia rozumu ludzkiego i cywilnej odwagi, aby najnowsze pokolenie otwarło nareszcie oczy na prawdę, ośmieliło się ją uznać i głosić! Kiwał głową, jakby chcąc pokazać, iż w gruncie uznaje tłomaczenie Fernanda, gotów wybaczyć dręczycielom, których największą zbrodnią była ciemnota. Uśmiechnął się do przedstawiającej przyszłość w pączku Zorżetki, która szeroko otworzyła śliczne oczęta, w oczekiwaniu jakiejś pięknej historyi.
— Zatem, mistrzu, projekt mój jest bardzo prosty... Wie pan, że przeprowadzono znaczne roboty w celu uzdrowienia starych dzielnic Maillebois. Szeroka aleja zastąpiła ulice Plaisir i Fauche, te prawdziwe dziury, a na miejscu ohydnej ulicy du Trou kończą sadzić wirydarz, który już rozbrzmiewa igraszkami i śmiechem dzieci... Naprzeciw wirydarza, między placami pod budowle, znajduje się miejsce, gdzie dawniej stał nędzny dom Lehman’ów, dom żałoby, który, kamienowany przez ojców naszych, runął pod ich nienawiścią... Zamiarem moim jest zaproponować radzie miejskiej pobudowanie tam nowego domu, o, nie pałacu! lecz skromnego domu jasnego i wesołego i ofiarowanie go Simon’owi w imieniu miasta, aby tam dokończył życia, otoczony szacunkiem i miłością swych współobywateli... Wartość daru niewielka, jest to raczej delikatny, braterski wyraz czci.
Łzy stanęły w oczach Marka, tak go wzruszyła ta poczciwa myśl o niewinnie udręczonym towarzyszu.
— Popiera pan mój zamiar? spytał Adryan, mocno wzruszony na widok rozczulenia mistrza.
Marek uściskał go serdecznie.
— Popieram go, moje dziecko. Sprawiłeś mi jedną z największych radości mego życia.
— Dzięki ci, mistrzu, ale to nie wszystko... Zaraz, pokażę panu plan domu, który sam zrobiłem, gdyż z największą radością podejmę się robót darmo i z pewnością znajdę przedsiębiorców i robotników, którzy pobudują dom niewielkim kosztem.
Wyszedł i za chwilę powrócił z planem, który rozłożył na ogrodowym stole, w cieniu starej jabłoni. Wszyscy się pochylili, aby się przyjrzeć. Był to rzeczywiście dom prosty, lecz przyjemny, dwupiętrowy, jasny, położony wśród ogrodu z żelazną furtką. Po nad drzwiami widniała marmurowa tablica.
— Będzie napis? — spytał Marek.
— Naturalnie, dom zbudowany dla napisu... Oto, co zaproponuję radzie: „Miasto Maillebois nauczycielowi Simon’owi, dla prawdy i sprawiedliwości, ku wynagrodzeniu jego męczarni. “ Podpisane: „Wnuki jego katów“.
Fernand i Łucya spojrzeli na Klarę z wyrazem niepokoju i protestu. Tego za wiele: nie może pozwolić, aby się mąż tak zagalopował. Klara uśmiechała się, wsparta na ramieniu Adryana. Odpowiedziała pośrednio na zmieszanie rodziców.
— Ja pomogłam ułożyć napis i chcę, żeby o tem wiedziano.
— Opowiem wszystkim, bądź pewna — zawołał wesoło Marek. — Trzeba jednak, by napis przyjęto. A przedewszystkiem dom, prawda?
— Rozumie się — odrzekł Adryan. — Najpierw panu chciałem pokazać mój projekt, zyskać pańskie poparcie i pomoc. Radzie miejskiej nie będzie chodziło o koszty, obawiam się raczej, że się natknę na pewne skrupuły, ostatnie przeżytki starego ducha. Pomimo iż w radzie wszyscy jesteśmy głęboko przekonani o absolutnej niewinności Simon’a, są między nami umysły bojaźliwe, które ustąpią jedynie pod naciskiem opinii ogółu. Mer nasz, Leon Svin, słusznie mi powiedział, że, poddawszy projekt pod głosowanie, musimy mieć jednomyślność.
Poczem, pod wpływem nagłego pomysłu, dodał:
— Drogi mistrzu, ponieważ byłeś tak dobrym, że przyszedłeś do mnie, dopełnij miary uprzejmości i pójdźmy razem do Savin’a. Był również pańskim uczniem i pewny jestem, że sprawa nasza niezmiernie się posunie, gdy pan z nim porozmawia.
— Ależ najchętniej, odrzekł. — Chodźmy, pójdę, dokąd zechcesz.
Fernand i Łucya odeszli na bok, ona z robotą, Fernand zaś zapalił znów fajkę i zapadł w obojętność tępego, nie pojmującego nowych czasów umysłu. Klara tymczasem musiała bronić planu przed pokuszeniami Żorżetki, która postanowiła sobie przywłaszczyć piękny obrazek. Ojciec opowiadał, że to dom radości, gdzie dobre dzieci dostaną nagrody. Śmiano się, ściskano, całowano. Nakoniec Marek i Adryan wyszli.
Folwark Amettes, gdzie mieszkał Leon Savin, leżał po drugiej stronie Maillebois, musieli więc przejść przez nową dzielnicę i wirydarz. Zatrzymali się chwilę przy placu, wybranym przez budowniczego pod projektowany dom.
— Widzi pan, łączy on najlepsze warunki...
Przerwał, ujrzawszy nadchodzącego otyłego mężczyznę z uśmiechniętą twarzą.
— A, stryj Karol... Prawda, stryju, że jak wybudujemy tu dom, o którym ci mówiłem, dla męczennika Simon’a, podejmiesz się robót ślusarskich po cenie kosztu?
— Dobrze, dla zrobienia ci przyjemności... I dla pana także, panie Froment, bo mam wyrzuty żem panu dawniej dokuczał.
Karol, ożeniwszy się z Martą Dupuis, córką swego majstra, kierował oddawna przedsiębiorstwem teścia. Miał syna w wieku Adryana, Marcelego, żonatego z córką stolarza, Laurą Dumont. Marceli był cieślą.
— Idę do twego ojca — mówił Karol, zwracając się do bratanka. — Mam się tam spotkać z Marcelim z racyi pewnych robót. Chodź ze mną, skoro także masz dla nich robotę... I pan niech z nami pójdzie, będzie panu przyjemnie znaleźć się wśród dawnych uczniów.
Żartował, ale ucieszył się niezmiernie, gdy Marek zawołał wesoło:
— To prawda, będzie mi bardzo przyjemnie... Zrobimy zaraz kosztorys.
— O, do kosztorysu jeszcze daleko — rzekł Adryan. — Przytem mój ojciec nie należy do zapalonych... Mogę jednak pójść do niego.
August Doloir, dzięki przyjaznym stosunkom z byłym merem, Darras’em, został przedsiębiorcą mularskim. Po śmierci ojca wziął do siebie matkę, a gdy zburzono ulicę du Plaisir, zajął przy nowej alei parterowe mieszkanie w domu z obszernem podwórzem, w którem składał swoje materyały. Mieszkanie było czyste, zdrowe, zalane słońcem.
Gdy Marek wszedł do widnej jadalni i ujrzał panią Doloir, matkę, stare wspomnienia znów w nim odżyły. Staruszka miała obecnie sześćdziesiąt dziewięć lat i zachowała rozsądną minę dobrej gospodyni, instynktownie zachowawczej, nie dopuszczającej, aby mąż i dzieci zajmowali się polityką. Markowi stanął w oczach mularz Doloir, tęgi blondyn, robotnik bez wykształcenia, zepsuty pobytem w koszarach, uczciwy w gruncie człowiek, ale wierzący w bezsensowne historye o podkopywaniu armii przez anty-patryotów, o Francyi zaprzedanej cudzoziemcom przez żydów. Pewnego dnia przyniesiono go zabitego na noszach; spadł był z rusztowania, gdyż przypuszczalnie za wiele dnia tego wypił, pani Doloir jednak nigdy nie chciała tego przyznać, zasadą jej bowiem było nie wyjawiać nigdy błędów rodziny. Ujrzawszy Marka, powiedziała:
— Aj, panie Froment, starzejemy się, dawno już, dawno się znamy... Mój August miał osiem lat, a Karol sześć, jak pana pierwszy raz widziałam.
— Wistocie, kochana pani... Przyszedłem wówczas prosić państwa, w imieniu mego kolegi Simon’a, abyście pozwolili dzieciom, gdyby ich pytano, powiedzieć szczerą prawdę.
Nawet po tylu latach odrazu spochmurniała i z nieufną miną odpowiedziała:
— To była nie nasza rzecz, ta sprawa i słusznie zrobiłam, nie chcąc, abyśmy się do niej wtrącali, narobiła ona wszystkim dużo złego.
Karol tymczasem zawołał Augusta, który rozmawiał na podwórzu z Marcelim.
— Chodźno, przyprowadziłem ci kogoś, nie licząc twego syna, który ma dla nas zamówienia.
August wysoki i tęgi, jak ojciec, mocno ścisnął rękę Marka.
— Witam pana, panie Froment. Często mówimy o panu z Karolem, wspominając szkolne czasy. Strasznie zły był ze mnie uczeń, potem nieraz tego żałowałem. Ale teraz nie robię panu wielkiego wstydu, nieprawdaż? Zresztą mój syn, Adryan, musi zupełnie przypadać panu do serca.
I dodał ze śmiechem:
— Ach, zamówienia Adryana, znam się na tem! dom, który chce zbudować dla pańskiego Simona... Doprawdy, to za wiele ofiarowywać dom byłemu skazańcowi.
Pomimo dobrodusznego tonu, Marka dotknęła ta uwaga.
— Dotąd więc wierzysz, że był winnym? Był czas, kiedy myślałeś inaczej. Ale po potwornym wyroku Rozańskim znowu zacząłeś powątpiewać o jego niewinności.
— Trudno, panie Froment, jeżeli dwa sądy skazują człowieka, to robi wrażenie, szczególniej kiedy się ma głowę czem innem zajętą... Nie, nie, nie mówię, że jest winny, a zresztą w gruncie wszystko nam jedno, czy zawinił, czy nie, niech mu nawet dadzą podarunek, byleby się to wszystko raz skończyło i nie zawracało nam głowy. Prawda, bracie?
— Zupełna słuszność — potwierdził Karol. — Gdyby tak słuchać tych chłopców, to wyszłoby na to, że my właśnie jesteśmy prawdziwymi, jedynymi zbrodniarzami dlatego, żeśmy nie przeszkodzili niesprawiedliwości. To mię zaczyna złościć. Niech temu raz będzie koniec!
Adryan i Marceli, obydwaj równie do sprawy zapaleni, śmieli się zwycięzko.
— Zatem zgoda, ojczulku — zawołał Marceli, klepiąc ojca po ramieniu. — Ojciec podejmie się robót ślusarskich, stryj — mularskich, ja — ciesielskich i w ten sposób naprawi się wasza część zbrodni. Przysięgamy ani słowa już o tem nie pisnąć.
Adryan śmiał się i potakiwał, gdy wtem pani Doloir, która stała surowa i zacięta, odezwała się z uporem.
— August i Karol nie mają nic do naprawiania. Nigdy nie będzie wiadomo, czy nauczyciel Simon był winym, czy nie; prości ludzie jak my nie powinni wtykać nosa do spraw rządu... Doprawdy lituję się nad wami, nad tobą Adryanie i nad Marcelim, bo myślicie, że jesteście dość silni, aby Boga samego poruszyć z miejsca. Zdaje się wam, że teraz wszystko wiecie, a nie wiecie nic a nic... Słuchajcie! mój biedny nieboszczyk mąż, a wasz dziadek wiedział, że w Paryżu odbywało się co sobota w podziemiu koło fortyfikacyj, zebranie wszystkich żydów milionerów, którzy tam postanowili, jakie dać sumy zdrajcom na zaprzedanie Francyi Niemcom. Historya to zupełnie prawdziwa, bo sam kapitan mu ją opowiadał i przysiągł na honor, że jest prawdą.
Marek, nagle cofnięty o lat czterdzieści, patrzał na nią że zdumieniem. Poznał przedziwną bajkę, przyniesioną z trzechletniego pobytu mularza w wojsku. August i Karol, wykołysani przy tych głupich baśniach, słuchali poważnie. Adryan za to i Marceli, mimo uszanowania i czułości dla babki, nie mogli powstrzymać uśmiechu.
— Syndykat żydów w piwnicy, aj, babciu! — ładnie — rzekł Adryan. — Oddawna niema już żydów, bo i katolików wkrótce nie będzie... Zniknięcie przesądów położy koniec wojnom religijnym.
Wtem weszła jego matka i Adryan pospieszył ją uściskać. Aniela Bongard, dawna uczennica panny Rouzaire, sprytna chłopeczka, mimo miernej inteligencyi, dużo się przyczyniła do powodzenia męża. Zaczęła się wypytywać o brata Fernanda, jego żonę, Łucyę i o siostrzenicę, Klarę, która teraz była jej synową. Poczem cała rodzina zagadała o nowonarodzonym, liczącym piętnaście dni, Celestynie, który się urodził żonie Marcelego.
— Drugi już raz jestem prababką, panie Froment — zauważyła stara pani Doloir. — Żorżetka, Celestyn... rośnie to jak na drożdżach! Mój najmłodszy, Julek, ma także dwunastoletniego chłopaka, ale Edmund to tylko mój wnuk. Ten mnie nie tak postarza.
Złagodniała i chcąc zatrzeć swoją szorstkość mówiła uprzejmie:
— Ot, panie Froment, my niby się nigdy nie zgadzamy, a przecież jest coś, za co panu jestem bardzo wdzięczna. Oto że pan mnie prawie zmusił, aby mego Julka wykierować na nauczyciela. Ja nie chciałam, bo wtedy rzemiosło nauczyciela nie stało świetnie, ale pan się poświęcił, dawał pan Julkowi lekcye i ot, teraz, nie mając jeszcze lat czterdziestu, ma ładne stanowisko.
Dumną była bardzo z tego syna, który dostał miejsce dyrektora w jednej ze szkół w Beaumont po Sebastyanie Milhomme, mianowanym dyrektorem Szkoły Normalnej. Nauczycielka, którą poślubił, Julia Hochard, powołaną została równie do Beaumont, do dawnej szkoły panny Rouzaire. Najstarszy ich syn Edmund odznaczał się w liceum.
Adryan ściskał babkę a uszczęśliwiony, że była uprzejmą dla ukochanego mistrza, żartował:
— Doskonale, babuniu! Trzymasz z panem Froment... Wie babunia co? Jak Simon powróci, to babunię wybierzemy do ofiarowania mu bukietu na dworcu.
Znowu się zachmurzyła.
— A, co to, to nie! Nie mam ochoty narobić sobie biedy. Zwaryowaliście wszyscy z waszymi nowymi wymysłami.
Pożegnali się wesoło i Adryan wyciągnął Marka, aby go nareszcie zaprowadzić do Leona Savin’a. Folwark Amettes, którym Leon zarządzał, zajmował przeszło pięćdziesiąt hektarów pod samem Maillebois, za nowa dzielnica. Po śmierci matki Leon przygarnął ojca, byłego urzędnika, liczącego siedemdziesiąt jeden lat. Z dwóch jego braci bliźniaków, Filip umarł, Achilles zaś, który służył w urzędzie, tknięty został atakiem paraliżu w biurze i tak był schorzały i biedny, że Leon i dla niego znalazł kącik u swego ogniska. Marek przez małżeństwo swego syna z Lolą, córką Hortensyi, oddawna zmarłej ich siostry, był spowinowacony z tą rodziną. Małżeństwo złożyło się przeciwko jego życzeniu, a chociaż pozostawił Klemensowi swobodę działania wedle serca, od rodziny synowej wolał się trzymać zdaleka. Zbyt szerokie miał poglądy, aby Lolę czynić odpowiedzialną za lekkość matki, która została w szesnastu latach uwiedzioną, następnie wyszła zamąż, uciekła od męża, umarła i pochowana została gdzieś daleko. Niemniej jednak żywił pewne uprzedzenia i musiał zapanować nad osobistemi uczuciami, gdy Adryan, dla powodzenia drogiej obu sprawy, poprosił go o pójście do folwarku Amettes.
Leon chwilowo był nieobecny, wpadli więc na starego Savin’a, pozostałego dla pielęgnowania Achillesa, który przykuty do fotela, pędził życie u okna saloniku. Był to wązki pokoik na parterze, urządzony po miejsku; obok ciągnęły się obszerne zabudowania folwarczne. Ujrzawszy Marka, Savin, wykrzyknął zdumiony:
— A, pan Froment! myślałem, że się pan gniewa. Co za śliczna myśl nas odwiedzić.
Zawsze był chudy, wątły, kaszlący, umierający, a przecież pogrzebał swoją ładną, świeżą żonę. Dręczony zazdrością, utrzymywał, że koniecznym jest hamulec religii na kobiety i zabił swoją żonę ustawicznem prześladowaniem i kłótniami, od chwili, gdy ją złapał na czułej rozmowie ze spowiednikiem, ojcem Teodozym. Gorzkie to wspomnienie wywołało obelgi na księży, którzy jednak wzbudzali w nim straszną obawę.
— Gniewać się? — powtórzył spokojnie Marek. — Dlaczego mielibyśmy się gniewać?
— No, z powodu różności naszych przekonań. Syn pański ożenił się z moją wnuczką, ale nie idzie zatem, aby nasze przekonania się połączyły... Wy, naprzykład wypędzacie zewsząd księży i mnichów, a ja to uważam za nieszczęście, rozpusta jeszcze lepiej wzrośnie. A przecie Bóg mi świadkiem, że ich nie kocham, ja, stary republikanin, socyalista, tak, panie Froment, socyalista! Ale kobiety i dzieci potrzebują grozy, któraby im nie dozwoliła źle robić, — do upadłego to powtarzać będę!
Wobec wywołanej przeszłości, Marek się uśmiechnął.
— Religia — policyą, znam pańską teoryę. W jaki sposób jednak religia ma być siłą, kiedy ludzie stracili wiarę, a księża nie wzbudzają strachu?
— Nie wzbudzają strachu? Wielki Boże, jakże się pan mylisz!.. Ja naprzykład zawsze byłem i jestem ich ofiarą. Gdybym trzymał z nimi, czy myślisz pan, że wegetowałbym przez całe życie w ciemnem biurze, i że byłbym dziś ciężarem memu synowi, Leonowi, że straciłbym żonę, zmarłą z wszelkiego rodzaju niedostatku? A Achilles, taki chory, to także ofiara księży. Powinienem był oddać go do szkoły braciszków, byłby dotąd prefektem lub prezesem sądu, zamiast nabawić się reumatyzmu, siedząc przez trzydzieści lat w tem samem, co ja, biurze, z którego wyszedł bez nóg i rąk, tak że sam nawet jeść nie może. Prawda, Achillesie, że księża to łotry, ale zawsze lepiej mieć ich za sobą, niż przeciwko sobie.
Paralityk skinął był przyjaźnie głową Markowi i zwolna, głosem, zmienionym przez chorobę, odparł.
— Tak, księża byli wszechmocni, ale ludzie zaczynają się doskonale bez nich obchodzić... Teraz też nie trudno załatwiać się z nimi i pozować na sprawiedliwego.
Patrzał na milczącego Adryana, do niego widocznie stosując przykrą uwagę.
Smutne położenie, w którem się znajdował, śmierć żony, Wirginii, nieporozumienie z córką Leontyną, zamężną z drobnym kupcem z Beaumont, uczyniły go zgorzkniałym. Mówił dalej, wyraźnie myśl zaznaczając:
— Pamięta pan, panie Froment, jak sąd w Rozan powtórnie skazał Simon’a, powiedziałem panu, że zawsze byłem przekonany o niewinności nieszczęśliwego. Cóż przecie? sam nie mogłem robić rewolucyi! Najlepiej było milczeć... Teraz zaś widzę kupę młodych paniczów, którzy nas nazywają tchórzami i chcą nam dać naukę, wznosząc bramy tryumfalne dla męczennika. Toż dopiero bohaterska odwaga!
Dotknięty wyraźnie, zrozumiał Adryan, że Leon musiał opowiadać o jego projekcie. Odpowiedział uprzejmie:
— Wszyscy mają odwagę, z chwilą jak wszyscy stają się sprawiedliwymi... Wiem doskonale, że pan należałeś zawsze do rozsądnych i chętnie to uznaję. W mojej własnej rodzinie mam ludzi, którzy okazywali i okazują zaślepienie i upór. A dziś jedynem pragnieniem wszystkich powinno być zlanie się w jeden płomień zgody i sprawiedliwości.
Stary Savin słuchał z miną zdumioną, nagle zrozumiawszy po co Marek i Adryan przyszli i oczekiwali Leona. A on przypuszczał, że to po poprostu wizyta z grzeczności!
— Ach, tak! panowie przychodzą z powodu tej głupiej historyi wynagrodzenia... Ja nie jestem za tem, o, nie! tak samo jak krewni pańscy, o których wspominasz. Syn mój, Leon, zrobi, naturalnie, co zechce, ale ja pozostanę przy swojem przekonaniu... Żydzi, żydzi, zawsze żydzi!
Teraz Adryan przyglądał mu się ze zdziwieniem. Dlaczego mówił o żydach? Uczucie antysemityzmu do tego stopnia wygasło, że młode pokolenie nie pojmowało, dlaczego wszystkie zbrodnie przypisywano żydom. Tłomaczył już babce Doloir, że nie było żydów, byli tylko obywatele, wolni od wszelkich dogmatów. Kler katolicki korzystał był z podniecania dzikiego, nierozumnego antysemityzmu, aby przyciągać do siebie ludzi łatwowiernych; teraz kiedy katolicyzm zeszedł do rządu religij gasnących, antysemityzm znikł bez śladu.
Marek przysłuchiwał się z niezmiernem zajęciem, wywoływał wspomnienia przeszłości, porównywując słowa i giesty z przed laty czterdziestu z dzisiejszymi. Rozmowa się przerwała, gdyż wszedł Leon Savin z synem Robertem, szesnastoletnim chłopcem, którego już oznajmiał z robotami na folwarku. Wzruszył go widok Marka, któremu zawsze okazywał wysoki szacunek.
— Nie wątp pan, panie Froment, że pragnę pana zadowolić. Jesteś pan dla nas wszystkich czcigodnym, sprawiedliwym mistrzem... Zresztą, przyjaciel Adryan mówił panu zapewne, że bynajmniej nie sprzeciwiam się jego projektowi, owszem poprę go wszelkiemi siłami, bo jestem całkowicie jego zdania, że Maillebois nie odzyska honoru, dopóki nie naprawi swojej winy... Powtarzam tylko, iż musimy mieć w radzie jednomyślność: pracuję nad tem i pana proszę o pomoc.
Widząc, że ojciec chichocze ironicznie, dodał z uśmiechem:
— No, no, niech ojciec nie udaje upartego, przecież kiedyś przyznał mi ojciec, że Simon jest niewinny.
— A, niech sobie będzie niewinnym! Ja także jestem niewinny, a nie budują mi domu.
Leon odparł nieco szorstko:
— Ojciec ma mój dom.
W głębi duszy to właśnie najbardziej bolało Savin’a, że musiał znosić gościnność syna, który zdobył sobie niezależne stanowisko własną pracą, zadając kłam żalom ojca, że nie wziął strony znienawidzonych księży. Na dobre rozgniewany, zawołał:
— A, stawiajcie nawet katedrę swemu Simonowi. Ja wiem, że nosa z domu nie wytknę!
Achilles poruszył się i jęknął z bólu.
— Ja także, niestety, nie wyjdę z domu. Gdy bym jednak nie był przykuty do tego fotela, poszedłbym z tobą, kochany Leonie, bo jestem z pokolenia, które może nie spełniło swego obowiązku, ale go pojmuje i gotowem jest dziś to zrobić.
Z tem dobrem słowem Marek i Adryan odeszli zadowoleni, pewni powodzenia. Gdy Marek pozostał sam, wracając do Ludwini przez szerokie ulice nowej dzielnicy, przeżywał wszystko, co widział i słyszał, a wspomnienia przeszłości dały mu możność zmierzenia przebytej, długiej drogi. Rozwijała się przed nim cała historya jego życia, wysiłków i zwycięztwa. Przed czterdziestu laty napotkał u Bongard’ów, Doloirów i Savin’ów pierwotną ciemnotę, brutalną u chłopa, mniej grubą u robotnika, jeszcze bardziej okrzesaną u urzędnika, wywołującą jednak u wszystkich trzech ślepy egoizm, głupotę i strach. Nadeszło drugie pokolenie, które dzięki racyonalnemu wykształceniu, zyskało na rozumie i odwadze, nie doścignąwszy przecie siły zdrowego myślenia i działania. Następnie potomstwo potomków, nabywając coraz więcej logiki i pewności, kształcone w szkołach wolnych od kłamstwa i przesądów, było dość silnem, aby się pokusić o spełnienie wielkiego zadania wyzwolenia ludzkości. Podrastające zaś dzieci ostatniego pokolenia obiecywały być coraz energiczniejszymi i bardziej świadomymi pracownikami na drodze postępu. Przewidział więc niegdyś chwilę obecną, gdy z powodu sprawy Simon’a mówił, że Francya nie protestuje jak jeden mąż dlatego, że pogrążona jest w ciemnocie, ogłupiona i zatruta przesądami religijnemi i utrzymywana w dziecinnych zabobonach przez sprzedajne i lecące na wyzysk dzienniki. Miał też przeczucie jedynego lekarstwa, wykształcenia, które wyzwoli, zabije kłamstwo, zniszczy przesądy, rozwieje bezsensowne dogmaty: piekło, czyściec, doktrynę śmierci społecznej, a z ludzi uczyni zgodnych obywateli, patrzących na życie odważnie i rozumnie. Do tego dążył i oto dzieło jego się spełniało: szkoła elementarna wyzwoliła naród, obywatele wybrnęli z niesprawiedliwości w której byli zagrzęźli, niby głupia trzoda i stali się zdolnymi do prawdy i sprawiedliwości.
W umyśle Marka zagościł wielki spokój. W sercu miał tylko uczucia przebaczenia, wyrozumiałości i dobroci. Niegdyś cierpiał ogromnie i unosił się gniewem, gdy widział ludzi upartych w złem i idyotycznie okrutnych. Obecnie rozmyślał nad słowami Fernanda Bongard’a i Achillesa Savin’a. Zapewne, zezwolili na niesprawiedliwość, lecz słusznie mówili teraz, że nie wiedzieli byli, że nie mieli dość siły do walki. Uśpionej inteligencyi tych umysłowo wydziedziczonych nie można było uważać za zbrodnię. Przebaczał im chętnie, nie miał urazy nawet do najbardziej upartych, pragnął, aby zamierzona uroczystość na powrót Simon’a była powszechnem przymierzem, wielkim uściskiem bratnim całego Maillebois, które odtąd pracować będzie wspólnie dla szczęścia wszystkich.
Gdy Marek powrócił do Ludwini, gdzie oczekiwała go Genowefa i gdzie mieli obiadować wraz z Klemensem, Lolą i Lucią, zastał tam Sebastyana i Sarę, przybyłych z Beaumont na obiad do Ludwini. Zebrała się cała rodzina, trzeba było rozsuwać stół. Byli zatem: Marek i Genowefa, Klemens i Lola z siedmioletnią córeczką Lucią, dalej: Józef Simon i Ludwinia, Sebastyan Milhomme i Sara, nakoniec Franciszek Simon i Teresa Milhomme, spokrewnieni przez Józefa i Sarę, młode małżeństwo, które miało dwuletnią córeczkę Rózię, bardzo miłą osóbkę. Razem dwanaścioro biesiadników, pełnych zdrowia i apetytu.
Zaraz przy zupie, gdy Marek opowiedział o swoich przygodach, o projekcie Adryana i wyraził pewność jego powodzenia, wszyscy wydali radosne okrzyki. Jeden Józef powątpiewał, nie dowierzając przychylności mera. Lola przerwała:
— Mylisz się, wuj Leon jest całkowicie po naszej stronie. To taki dobry człowiek, z całej rodziny on jeden był zawsze dobrym dla mnie.
Kiedy matka jej, Hortensya, uciekła z kochankiem, Lola została na opiece dziadka, Savin’a, gdyż ojca jej musiano zamknąć w szpitalu, jako gwałtownego alkoholika. Wiele wówczas wycierpiała, obchodzono się z nią szorstko, żywiono niedostatecznie. Savin, zapominając o skutku nieszczęsnych nauk pobożnej hipokryzyi, dawanych Hortensyi przez pannę Rouzaire, obwiniał wnuczkę, iż jest bezbożną buntownicą, zawdzięczającą pannie Mazeline najgorsze zasady. W istocie zaś Lola była zachwycająca: wolna od fałszywej skromności, lecz uczciwa, zdrowo myśląca, rozumna i tkliwa. Klemens pokochał ją i, mimo przeszkód poślubił, szczęśliwy iż znalazł w żonie prawdziwą towarzyszkę, oddaną rodzinie. Żyli też zawsze w szczęśliwej jedności i wychowywali Lucię na istotę pełną wdzięku, uczucia i szczerości.
Marek poparł obronę Leona Savin’a.
— Lola ma słuszność, Leon jest z nami... A co najlepsza, to że dom, który ma być ofiarowany Simon’owi, jako dar braterski będzie budowany przez dwóch Doloir’ów, Augusta, mularza, i Karola, ślusarza, a przez związek pokrewieństwa, Fernand Bongard i Achilles Sarin wezmą też udział... Co, mój drogi Sebastyanie, ktoby to powiedział wówczas, gdy siedziałeś z tymi zuchami na jednej ławce w mojej szkole?
Mówił wesoło i Sebastyan odpowiedział mu śmiechem. Był jednak jeszcze pod smutnem wrażeniem tragicznej historyi i żałoby. Ostatniej wiosny stryjenka jego, pani Edwardowa, umarła nagle, pozostawiając sklep przy ulicy Courte, bratowej, pani Aleksandrowej. Od czasu zniknięcia syna, Wiktora, pani Edwardowa mizerniała, nie zajmowała się handlem klasyków, który tak lubiła, wogóle czuła się zupełnie obcą nowym czasom. Pozostawszy sama, pani Aleksandrowa prowadziła dalej handel, nie chcąc być ciężarem synowi, pomimo że zajmował piękne stanowisko. Dowiedziawszy się o śmierci matki, Wiktor zjawił się nagle, wylazłszy ze śmietnika, gdzie się zakopał w brudzie. Przyszedł obdarty, zniszczony, zajadle domagał się sprzedania sklepu i, zabrawszy swoją cześć, rozwiązał odwieczną spółkę. W ten sposób zniknął sklep materyałów piśmiennych, w którym liczne pokolenia uczniów kupowały kajety i pióra. Wkrótce potem ujrzano na ulicach Maillebois Wiktora, który, lepiej przyodziany, hulał. Całe dnie spędzał w towarzystwie dawnego kolegi, Polidora Sanquet a Marek spotkał ich raz wieczorem w podejrzanej dzielnicy razem z jakąś czarną postacią, w której się domyślał braciszka Gorgiasza. Przed tygodniem zaś policya znalazła przed domem rozpusty ciało człowieka z roztrzaskaną głową. Był to Wiktor, poległy w jakimś ciemnym, a wstrętnym dramacie, którego nie chciano rozmazywać.
— Widzę — mówił zwolna Sebastyan — widzę wszystkich moich dawnych towarzyszów. Oprócz kilku nieszczęśliwych, inni nie zmarnieli... Są jednak trucizny bezlitośne...
Przerwano rozmowę, wypytując go o matkę którą miał u siebie w Szkole Normalnej w Beaumont. Doskonale się miewała, mimo późnego wieku. Potem mówiono o jego nowem miejscu dyrektora, które go niezmiernie zajmowało, gdyż pragnął sprostać czcigodnemu swemu mistrzowi Salvan’owi, przygotowując do coraz obszerniejszego elementarnego wykształcenia nauczycieli, zdolnych do podjęcia swego ważnego zadania.
— Dla wszystkich nas będzie ogromną radością to publiczne zadośćuczynienie, dane Simonowi, to uczczenie prostego nauczyciela. Chciałbym, aby i moi uczniowie wzięli udział w uroczystości i sądzę, że otrzymam dla nich jeden dzień rekreacyi.
Marek, który cieszył się ze stanowiska Sebastyana, jak z własnego tryumfu, poparł myśl jego.
— Doskonale! przyprowadzimy także starą gwardyę: Salvan’a, pannę Mazeline i Mignot’a. Poświęcimy równie wspomnienie biednemu Férou, niech i jego pamięć będzie z nami... Już my sami, jak tu jesteśmy, stanowimy niezły batalion!
Wszyscy się rozśmieli, gdyż w istocie byli sami nauczyciele i nauczycielki: Klemens i Lola kierowali szkołą w Jouville; Józef i Ludwinia postanowili nigdy nie opuścić swojej szkoły w Maillebois.
Sebastyan i Sara, zajmujący z panią Aleksandrowa dawne mieszkanie Salvan’a, liczyli, iż nie wyjdą ztamtąd aż z emeryturą. Młode zaś małżeństwo, Franciszek i Teresa, mieli szkołę w Dherbecourt, w której ich rodzice zawód swój zaczęli. Franciszek, w którym połączyło się podobieństwo do Józefa i Ludwini, miał wiele cech, podobnych do dziadka swego, Marka: wysokie czoło i oczy jasne, lecz błyszczące niezaspokojoną żądzą. U Teresy piękność matki jej, Sary wysubtelniona była i jakby zmiękczona podobieństwem do inteligentnego i wrażliwego Sebastyana. Córeczka ich, Rózia, ulubienica całej rodziny, przedstawiała przyszłość w pączku.
Obiad był rozkosznie wesoły. Jakąż radością dla Józefa i Sary, dzieci niewinnego męczennika, była przygotowująca się uroczystość! W tem spóźnionem uczczeniu przyjmą udział ich dzieci, i nawet wnuczka, cała ich krew, pomięszana z krwią Marka, bohaterskiego obrońcy nieszczęśliwego.
Śmiano się i weselono ciągle. Genowefa posadziła przy sobie prawnuczkę, Rózię, aby jej doglądać, nie mogła sobie jednak poradzić i wołała na pomoc babkę, Ludwinię i matkę, Teresę, aby nie pozwoliły dziewczynce kłaść paluszków do wszystkich deserów.
— Chodźcie, chodźcie! nie dam sobie rady! Ach, co za mały łakomieć!
Przepijano za szczęśliwy powrót Simon’a i dziesiąta już wybiła, a rodzina jeszcze gawędziła, zapominając o pociągach, które miały odwieźć jednych do Beaumont, drugich do Jouville.
Od tego czasu pomyślne zdarzenia szły z nieoczekiwaną szybkością. Projekt Adryana, przedstawiony radzie miejskiej, przeszedł jednogłośnie, jak słusznie pragnął mer, Leon Savin. Nawet piekny, szczery napis, wyrażający uczucia ofiarodawców, nie miał ani jednego przeciwnika. Prędki ten i całkowity skutek otrzymano z nadzwyczajną łatwością tak, że projektodawcy nie potrzebowali robić żadnych starań, ani osobliwych wysiłków, jakie byli przewidywali. Wyrażona bowiem przez nich myśl, kiełkowała w umyśle wszystkich, wyrzut sumienia za przeszłość, niepokój z powodu zawsze krwawiącej krzywdy, pragnienie zagojenia rany dla honoru całej ludności. Wszyscy odczuwali niemożebność szczęścia po za łącznością obywatelską i sprawiedliwością społeczną. Listy składek pokryte zostały w kilka tygodni. Ponieważ potrzebna suma była względnie drobną, trzydzieści tysięcy franków, grunt zaś ofiarowany przez radę miejską, nic nie kosztował, umyślnie dawano po dwa, trzy, najwyżej po pięć franków, aby mieć jak najwięcej podpisanych nazwisk. Ludzie biedni, robotnicy z przedmieść, okoliczni włościanie dawali po dziesięć sous lub po franku. Zaraz w końcu Marca rozpoczęto roboty. Postanowiono wykończyć wszystko, do ostatnich drobiazgów na połowę Września, gdyż na ten czas Simon naznaczył swój powrót.

KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.