Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

watele wybrnęli z niesprawiedliwości w której byli zagrzęźli, niby głupia trzoda i stali się zdolnymi do prawdy i sprawiedliwości.
W umyśle Marka zagościł wielki spokój. W sercu miał tylko uczucia przebaczenia, wyrozumiałości i dobroci. Niegdyś cierpiał ogromnie i unosił się gniewem, gdy widział ludzi upartych w złem i idyotycznie okrutnych. Obecnie rozmyślał nad słowami Fernanda Bongard’a i Achillesa Savin’a. Zapewne, zezwolili na niesprawiedliwość, lecz słusznie mówili teraz, że nie wiedzieli byli, że nie mieli dość siły do walki. Uśpionej inteligencyi tych umysłowo wydziedziczonych nie można było uważać za zbrodnię. Przebaczał im chętnie, nie miał urazy nawet do najbardziej upartych, pragnął, aby zamierzona uroczystość na powrót Simon’a była powszechnem przymierzem, wielkim uściskiem bratnim całego Maillebois, które odtąd pracować będzie wspólnie dla szczęścia wszystkich.
Gdy Marek powrócił do Ludwini, gdzie oczekiwała go Genowefa i gdzie mieli obiadować wraz z Klemensem, Lolą i Lucią, zastał tam Sebastyana i Sarę, przybyłych z Beaumont na obiad do Ludwini. Zebrała się cała rodzina, trzeba było rozsuwać stół. Byli zatem: Marek i Genowefa, Klemens i Lola z siedmioletnią córeczką Lucią, dalej: Józef Simon i Ludwinia, Sebastyan Milhom-