Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które zawiniło. Z miną zakłopotaną, wyjął fajkę z ust i również wzruszył ramionami.
— Ma się rozumieć, że nie wiedzieliśmy, zkąd mogliśmy wiedzieć? Moi rodzice umieją się zaledwie podpisać i nie byli tak nieostrożni, żeby się mieli wdawać w sprawy sąsiadów, bo mogliby byli co oberwać. Ja uczyłem się trochę więcej, ale także nie byłem bardzo mądry i nie dowierzałem nikomu, bo jak się nie jest uczonym, to zawsze strach ryzykować skórę i grosze... Dziś wydaje się wam łatwo mieć odwagę i rozum, bo zrobiono z was uczonych. Ale chciałbym widzieć wtedy, kiedy nie było sposobu coś zrozumieć, kiedy głowa pękała od tych wszystkich historyj, których nikt nie mógł rozgmatwać.
— Święta prawda — potwierdziła Łucya. — Nie uważałam się nigdy za głupią, ale także niewiele z tego wszystkiego rozumiałam i nie chciałam o tem myśleć, bo moja matka zawsze powtarzała, że biedni nie powinni wdawać się w sprawy bogatych, bo tylko większej biedy sobie narobią.
Marek słuchał poważnie, w milczeniu. Powstawała przeszłość, widział starych, ciemnych Bongard’ów, dbających, jak bydło na paszy, jedynie o swój spokój, widział syna ich, Fernanda, więcej oświeconego, który jednak, nawet po wyroku Różańskim, wzruszał ramionami i uparcie milczał. Iluż trzeba było lat, jak długiego kształcenia ro-