Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poznał natychmiast człowieka, ujrzanego przed miesiącem w towarzystwie Polidora, w klombie, na rogu Alei Dworcowej. Przyglądając mu się swobodnie, wśród dnia, Marek nie miał żadnej wątpliwości: był to w istocie braciszek Gorgiasz, Gorgiasz w starym, zatłuszczonym surducie, zestarzały, z wychudłą twarzą, przygarbiony, lecz łatwy do poznania po dużym, podobnym do dzioba drapieżnego ptaka nosie, osadzonym między wystającemi kośćmi twarzy. Nie mylił się Delbos: Gorgiasz powrócił i musiał już od kilku miesięcy włóczyć się po okolicy.
W głębokiej zadumie, w którą zapadł na tym cichym, prawie zawsze pustym Placu, uczuł na sobie przenikające spojrzenie Marka. Odwrócił się zwolna i oczy jego spotkały się z oczami osoby, stojącej o kilka kroków. On także poznał Marka. Zamiast jednak zmieszać się i uciekać, jak za pierwszym razem, stał i w mimowolnym, drwiącym i okrutnym, właściwym mu uśmiechu podwinął wargę, ukazując ostre, wilcze zęby. Poczem spokojnie przemówił, wskazując zniszczone mury szkoły braciszków:
— Hę, panie Froment, musi panu być przyjemnym widok tej ruiny?.. Mnie, wie pan, pobudza on do wściekłości, mam ochotę podłożyć ogień, żeby spalić resztę tych łajdaków!
A widząc, że Marek, zdumiony iż śmiał do