Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żeby przyjść do niego w nocy, pod ulewnym deszczem, musiał z pewnością mieć puste kieszenie i liczył coś zyskać na tej wizycie. Na co jednak liczył? po co wygłosił tę długą wściekłą skargę na ludzi, których był, jak sam mówił, powolnem narzędziem?
— Czy pan mieszka w Maillebois? — spytał zaciekawiony Marek.
— Nie, nie, nie w Maillebois... Mieszkam, gdzie mogę.
— Bo, zdawało mi się, żem pana tam raz widział, jeszcze przed spotkaniem na Placu Kapucynów... Był pan, przypominam sobie, z dawnym swoim uczniem, Polidorem...
Słaby uśmiech rozpogodził znękaną twarz braciszka Gorgiasza.
— Polidor, tak, bardzo go lubiłem. Był to pobożny i dyskretny chłopiec. Później, równie jak ja ucierpiał od złości ludzkiej. Oskarżono go o rozmaite zbrodnie, gdyż nie rozumiano jego natury. Po powrocie z przyjemnością go odszukałem, połączyliśmy nasze nędze, pocieszaliśmy się wzajemnie, oddając się w boskie ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa... Ale Polidor jest młody i postępuje ze mną jak inni, od miesiąca zniknął i daremnie go poszukuję. Źle wszystko idzie, trzeba z tem skończyć!
Wyrwał mu się jęk ochrypły a Marek za-