Bez słowa odpowiedzi, jak skamieniała, poszła pani Duparque na górę. Zobaczyła wistocie Genowefę i Ludwinię jak się krzątały, napełniając dwa kufry, gotowe do drogi. Mały sześcioletni Klemens siedział spokojnie na krześle i przyglądał się przygotowaniom. Przy nadejściu babki obie kobiety podniosły spokojnie głowy, nie przerywając roboty.
Po chwili milczenia pani Duparque, zimna i surowa, bez najlżejszej zmiany w twarzy, spytała:
— Masz się więc lepiej, Genowefo?
— Tak, babuniu. Mam jeszcze gorączkę, ale nie wyzdrowieję nigdy, jeżeli pozostanę tu w zamknięciu.
— Postanowiłaś zatem przenieść się, jak widzę. Dokąd?
Genowefa drżąca podniosła głowę. Oczy miała podsiniałe.
— Idę tam, dokąd pójść przyrzekłam matce. Od czterech dni walczę i umieram.
Nastało milczenie.
— Zdawało mi się, że obietnica nie była formalną, sądziłam, że chodziło ci o danie jej pociechy... Wracasz więc do tego człowieka. Doprawdy mało musisz mieć dumy.
— A, duma! Wiem, oddawna już trzyma mię babka wmawianiem dumy... Dosyć miałam
Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/228
Wygląd
Ta strona została przepisana.