Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dni, co się zdarzyło w drodze, co mówiono, która była godzina. Wezwanie tego świadka doradził adwokatowi Marek, przekonany, że dawny ponury nicpoń, obecnie podejrzany próżniak, służący w jakimś klasztorze w Beaumont, musiał napewno wiedzieć część prawdy. Delbos z trudem wydobył z niego wymijające odpowiedzi, którym towarzyszyły wejrzenia złośliwe, zaraz przyćmione udaną głupotą. Czyż można co pamiętać po tylu latach? Wymówka była zbyt wygodna. Prokurator dawał znaki niespokojnej niecierpliwości, a publiczność, nie pojmując nalegania adwokata na tak nieciekawego świadka, czuła przecież jakby podmuch niewidzialnej, przeczuwanej prawdy.
Następne posiedzenie przyniosło wzruszenie nowe. Zaczęło się nieskończonemi dyskusyami dwóch biegłych, panów Badoche i Trybut, którzy, wbrew samemu braciszkowi Gorgiaszowi, upierali się nie uznawać w podpisie jego cyfr F. G., lecz widzieli splątane E. S., nieczytelne, co prawda. Przez trzy godziny gromadzili argumenty, wylewali obfitość dowodzeń, na zimno miatali się w obłędzie. Co dziwniejsza, prezes pozwalał im mówić i słuchał z widoczną przychylnością, prokurator zaś, pozornie zajęty notatkami, nalegał na niektóre szczegóły, jak gdyby oskarżenie po dawnemu opierało się na świadectwie biegłych. Wobec tej komedyi, publiczność, nawet część jej roz-