Prawda (Zola)/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część druga.[1]

I.

Marek odbywał pierwszą, lekcyę w Maillebois w słoneczny poranek majowy. Wielka sala nowo wybudowanej szkoły miała od strony placu trzy duże okna o matowych szybach, przez które wchodziło żywe, jasne, wesołe światło. Naprzeciw katedry nauczyciela, wzniesionej na podwyższeniu o trzech stopniach, stały w cztery rzędy wszerz a osiem w głąb — ławki z pulpitami dla uczniów, każda na dwie osoby.
Nagle powstał hałas i głośne śmiechy, bo jeden z uczniów umyślnie się przewrócił, idąc na miejsce.
— Moje dzieci — przemówił spokojnie Marek — bądźcie grzeczne. Nie będę was karał, ale przekonacie się, że ze mną lepiej jest i zabawniej postępować rozsądnie... Panie Mignot, proszę zrobić apel.
Żądał, żeby przy pierwszej lekcyi był obecnym pomocnik, Mignot, którego zachowanie wyrażało nieżyczliwość i drwiące zdumienie, że dano mu za dyrektora, człowieka tak skompromitowanego w ostatnich skandalach. Ośmielił sie nawet chichotać wraz z uczniami, gdy jeden z nich dla śmiechu upadł na ziemię. Zaczął jednak wywoływać:
— August Doloir!
— Obecny! — wrzasnął wesoły chłopak tak głośno, że cała klasa znów wybuchnęła śmiechem.
Był to uczeń, który upadł przed chwilą. Syn mularza Doloira, dziewięcioletni malec, z czupurną miną, inteligentny, ale tak swawolny, że swemi wybrykami sprawiał zamieszanie w całej szkole.
— Karol Doloir!
— Obecny! Tym razem, młodszy o dwa lata brat poprzedniego, pisnął tak przeraźliwie, że pobudził do nowych śmiechów. Jakkolwiek łagodniejszy i spokojniejszy od brata, starał się jednak naśladować we wszystkiem starszego.
Marek zniósł cierpliwie, nie chcąc okazywać srogości. Podczas dalszego wywoływania rozglądał się po wielkiej sali, w której miał pracować dla dobrej sprawy nad tym burzliwym ludkiem. W Jonville nie miał tego przepychu przyborów, co tutaj: jedna czarna tablica koło katedry dla niego, dwie, po dwóch stronach klasy dla uczniów; pełno tablic kolorowanych, miary i wagi, królestwo mineralne, zwierzęce i roślinne, owady pożyteczne i szkodliwe, jadalne i trujące grzyby i mnóstwo dużych map. W jednej z szaf znajdowała się nawet kolekcya ciał chemicznych stałych i niektóre instrumenty chemiczne i fizyczne. Brakowało tylko atmosfery wesołej zgody i przywiązania, które tam panowało. Ostatni nauczyciel, Méchain, chory i niedołężny, dokonał swem niedbalstwem upadku szkoły, która z pięćdziesięciu kilku liczyła obecnie zaledwie czterdziestu uczniów. Trzeba było zatem ratować położenie, powrócić zakładowi pomyślność i porządek.
— Achilles Savin! — wołał Mignot.
Powtórzył raz jeszcze, gdyż nie było odpowiedzi, chociaż obydwaj bracia bliźniaki siedzieli w jednej ławce z ponuremi minami i głowami spuszczonemi. Zdawało się, że te ośmioletnie dzieciaki okazują już ostrożność i hipokryzyę.
— Achilles i Filip Savinowie! — wołał znowu Mignot.
Zdecydowali się nareszcie i bez pośpiechu odpowiedzieli razem:
— Obecni!
Zdziwiony Marek zapytał — dlaczego milczeli, skoro usłyszeli wezwanie. Nie mógł jednak nic wydobyć z chłopców, którzy spoglądali z nieufnością, Jakby gotowi do obrony.
— Ferdynand Bongard! — ciągnął Mignot.
Znowu milczenie. Syn chłopa, Ferdynand Bongard, tęgi, dziesięcioletni chłopiec o tępej minie, siedział ociężale, oparty na łokciach i zdawał się spać z otwartemi oczyma. Dopiero trącony przez towarzysza, krzyknął z przerażeniem:
— Obecny!
Ponieważ obawiano się jego silnych pięści, żaden z kolegów się nie roześmiał. Wśród ciszy zatem Mignot wymienił ostatnie nazwisko:
— Sebastyan Milhomme!
Marek poznał w ławce na prawo syna kupcowej materyałów piśmiennych, łagodnego chłopczyka, o twarzy inteligentnej i miłej. Uśmiechnął się, patrząc w oczy dziecka, gdzie widział odblask duszy, którą zamierzał zbudzić.
— Obecny! — odpowiedział Sebastyan dźwięcznym, wesołym głosem, który wydał się Markowi słodką muzyką wobec poprzednich ponurych lub drwiących odpowiedzi.
Wywoływanie się skończyło i na znak Mignota uczniowie powstali na modlitwę. Od czasu, gdy po Simonie objął miejsce, wprowadził Mechain modlitwę przed lekcyami i po lekcyach. Uległ i w tem namowie panny Rouzaire, która dając siebie za przykład, utrzymywała, że bojaźń Boża wpływa na spokojność uczennic. Zresztą i rodzicom podobał się ten zwyczaj i inspektor Mauraisin patrzał nań przychylnem okiem, jakkolwiek nie było go w programie. Marek jednak powstrzymał dzieci, mówiąc spokojnie a stanowczo:
— Siadajcie, moje dzieci. Nie przychodzicie tu na modlitwy. Odmówicie je w domu, jeżeli wasi rodzice będą sobie tego życzyli.
Zdumiony Mignot spojrzał na niego z szyderczą ciekawością. Nie ostoi się długo w Maillebois nauczyciel, co zaczyna od zniesienia modlitwy! Marek zrozumiał go wybornie, gdyż od przybycia do Maillebois odczuwał wszędzie to samo wrażenie: wszyscy byli pewni, że upadek jego niedaleki. Salvan zresztą, uprzedził go o tem, zalecając w początkach najwyższą ostrożność i tolerancyę. Sprobował znieść modlitwę po głębokim namyśle, jako pierwszą próbę. Wielką miał ochotę iść w tym kierunku dalej, rozumiał jednak, że musi zdobyć mocny grunt pod nogami; aby walczyć bowiem, trzeba było czuć się panem położenia. Drażniły go również cztery, jaskrawo kolorowane obrazy: Genowefa, broniąca Paryża, Joanna d’Arc, wsłuchana w głosy z nieba, król Ludwik, uzdrawiający chorych i Napoleon konno na polu bitwy. Cud i siła, kłamstwo i przemoc, oto co dawano dzieciom za przykład, co zasiewano w mózgi przyszłych obywateli kraju. Czyż nie wymagało to wszystko zmiany? Nie trzebaż było zaczynać wykształcenia i wychowania od podstaw, wpajać prawdę i jedność, aby stworzyć ludzi rozumnych, zdolnych do poczucia sprawiedliwości?
Na pierwszej zatem lekcyi Marek spokojnie a stanowczo zajął pozycyę wśród uczniów, ogarniętych uczuciem ciekawości i oporu. Od tego czasu łagodne zwycięztwo, które pragnął odnieść nad ich sercami i umysłami, utwierdzało się codziennie. Z początku doznawał często uczucia tajemnej goryczy i zwracał się myślą ku ukochanym uczniom, ku dzieciom swego ducha, które zostawił w Jonville’u, w rękach niepewnego nauczyciela, swego kolegi Jauffre’a, żądnego powodzenia intryganta. Wyrzucał sobie niejako, że pracę swoją, tak szczęśliwie rozpoczętą wydał w moc następcy, który mógł ją popsuć; pocieszał się tem tylko, że w Maillebois przedsięwziął zadanie równie ważne a pilniejsze. Później, z upływem czasu, w miarę postępującej pracy, roznamiętniał się do sprawy, oddając się jej z zapałem i wiarą w swoje powołanie.
Po wyborach, które miały miejsce w maju, znowu nastała cisza. Do tego czasu za pretekst do milczenia podawano obawę drażnienia ludności i spowodowania złych, groźnych dla Republiki wyborów, potem jednak, gdy skład nowej izby pozostał zupełnie ten sam, co poprzednio, wymyślono nową konieczność spokoju, aby podnoszeniem niewczesnych spraw, nie przeszkadzać przeprowadzeniu koniecznych reform. W rzeczywistości jednak, zwycięzcy, zmęczeni walką wyborczą, pragnęli nacieszyć się w spokoju ciężko zdobytem położeniem. To też w Beaumont ani Lemarrois, ani Marcilly, wybrani na nowo, nie chcieli nawet wymawiać imienia Simona, mimo, że obiecali działać, skoro odnowionym będzie ich mandat i przestaną się obawiać ślepego losu wyborów powszechnych. Simona skazano i skazano słusznie, uważało się za rzecz niepatryotyczną wspominać o jego sprawie. W Maillebois naturalnie obserwowano to jeszcze ściślej, tak, że mer Darras, w imię dobra nieszczęśliwego, niewinnego skazańca i jego rodziny, błagał Marka, żeby wyczekiwał zwrotu opinii i tymczasem nie przedsiębrał niczego. Powszechnie udawano zapomnienie, nakazywano sobie milczenie, jakby simoniści i antisimoniści wcale nie istnieli. Marek musiał zrezygnować, błagany przez zawsze pokorną i wystraszoną. rodzinę Lehmanów i przez samego Dawida, który chociaż bohatersko wytrwały, uznawał także potrzebę wyczekiwania. Był przecież na tropie bardzo ważnym, dowiedział się ubocznie i bez pewnych dowodów o wiadomości, którą prezydujący Gragnon pozwolił sobie bezprawnie zakomunikować członkom sądu przysięgłych w czasie ich narady; był to punkt do zupełnej kasacyi sądu, gdyby mógł go poprzeć dowodami. Ponieważ jednak miał świadomość trudnego położenia chwili, pracował w ciszy, nie chcąc obudzić czujności przeciwników. Marek, jakkolwiek bardziej gorączkowy, przyjął tę samą taktykę i udawał obojętność. Sprawa Simona pozostawała w uśpieniu, zdawała się skończoną i zapomnianą a przecież była jak ukryta choroba, jak zatruta, nieuleczalna rana, od której umierał organizm społeczny, ciągle zagrożony złośliwą, śmiertelną gorączką. Jednej niesprawiedliwości Wystarcza, aby zginął od niej lud cały, dotknięty szaleństwem.
Przez pewien czas Marek zajmował się wyłącznie sprawami szkolnemi w przekonaniu, że poświęca swoją pracę dla jedynego sposobu zniszczenia niesprawiedliwości, naprawienia jej i zapobieżenia na przyszłość, zasiewając wiedzę i prawdę w dusze młodych pokoleń. Było to ciężkie zadanie, którego trudności teraz dopiero odczuwał. Widział się samotnym, gdyż miał przeciw sobie i uczniów i ich rodziny i pomocnika Mignota i pannę Rouzaire, sąsiadującą z nim nauczycielkę, której szkołę oddzielały tylko ich prywatne mieszkania. A chwila była rozpaczliwa, szkoła braciszków w ostatnim miesiącu znów zabrała szkole rządowej pięciu uczniów. Dął jakiś wiatr niepopularności; mnóstwo rodzin prowadziło dzieci do zakonników, aby je uchronić od niegodziwości nowego nauczyciela, który pozwolił sobie znieść modlitwę, zaraz w pierwszym dniu urzędowania. Braciszek Fulgenty tryumfował: miał znów przy sobie braciszków Gorgiasza i Izydora, których na jakiś czas usunięto a teraz zawezwano, zapewne aby pokazać, że zakon stoi po nad wszelkie podejrzenia. Brakowało do trójcy braciszka Łazarza, ale ten zmarł niedawno. Księża panowali niepodzielnie; na ulicach Maillebois spotykało się tylko sutanny. Najgorszą dla Marka była drwiąca pogarda, z jaką go traktowano. Nie raczono walczyć z nim nawet, czekano poprostu, aby się sam zgubił jakiem olbrzymiem szaleństwem. Cała okolica naśladowała zachowanie Mignota: okazywano złośliwą ciekawość i pewność nagłego i skandalicznego upadku. Panna Rouzaire mówiła: „Wyleci ztąd najdalej za dwa miesiące“. Marek odczuwał wyraźnie tę nadzieję swoich przeciwników w sposobie postępowania inspektora Mauraisina za pierwszą jego wizytą w szkole. Wiedząc, że Marek ma poparcie Salvana i przełożonego nad nim inspektora akademii, Le Barazera, Mauraisin okazywał ironiczną pobłażliwość; pozwalał mu brnąć dalej, wyczekując jakiegoś ważnego błędu, za który mógłby go usunąć. Nie mówił nic, nawet o zniesieniu modlitwy, potrzebował czegoś bardziej stanowczego, szeregu faktów oskarżających. Widziano, jak się śmiał, rozmawiając z faworytką swoją, panną Rouzaire i od tego czasu Marek był otoczony szpiegami, podpatrującymi i donoszącymi wszystkie jego słowa, jego myśli niemal.
— Bądź ostrożnym, przyjacielu — powtarzał Salvan, ile razy Marek przyjeżdżał do niego, aby zaczerpnąć otuchy. Wczoraj jeszcze Le Barazer otrzymał list bezimienny, w którym nazwano pana trucicielem i filarem piekła. Wiesz pan dobrze o ile pragnę jak najszybszego powodzenia dobrej sprawy, sądzę jednak, że chcąc zdobyć wszystko naraz, wszystko stracić można... Stań się najpierw niezbędnym, zdobądź popularność, staraj się, aby cię polubiono.
Rozgoryczony, uśmiechnął się Marek:
— Ma pan słuszność — odrzekł — czuję sam, że rozsądkiem tylko i miłością można zwyciężyć.
Zajął z żoną i córeczką dawne mieszkanie Simona. Było nierównie większe, niż w Jonville’u: dwa pokoje sypialne, jadalnia, salonik, kuchnia i zachowania gospodarskie. Mieszkanie było czyste, wesołe, słoneczne, okna wychodziły na ogród z kwiatami i jarzynami, ale skromne ich mebelki ginęły w obszernych pokojach a odkąd pogniewali się z panią Duparque, z trudnością mogli się utrzymać z małej pensyi. Wynosiła obecnie tysiąc dwieście franków, ale znaczyło to tyleż samo, co tysiąc franków w Jonville’u, gdyż tu Marek nie mógł liczyć na dodatkowe dwieście franków z sekretaryatu w merostwie. Czy podobna było wyżyć ze stu franków miesięcznie w miasteczku, gdzie utrzymanie było droższe? Jakim sposobem stać godnie na stanowisku, nosić porządne ubranie, zachowywać pozory dostatku? Ciężkie to było zadanie, wymagające cudów oszczędności, bohaterstwa w drobnych szczegółach życia. Jedli też często suchy chleb, aby mieć czystą bieliznę.
Genowefa niosła Markowi cenną pomoc, była mu dzielną towarzyszką. Jak dawniej w Jonville’u i tu dokazywała cudów, aby zapobiedz wszystkim potrzebom, nie zdradzając się z ciężkim niedostatkiem. Zajmowała się wszystkiem sama, prała, łatała, aby Ludwinia była zawsze strojna w świeże, jasne sukienki. Gdyby, jak to było we zwyczaju, pomocnik Mignot stołował się u swego dyrektora, pomogłoby to nieco Genowefie w wydatkach gospodarskich. Mignot jednak, jakkolwiek bezżenny, wolał chodzić do restauracyi, widocznie aby zaznaczyć swą niechęć i nie kompromitować się towarzystwem człowieka, którego panna Rouzaire skazała na najokropniejsze klęski. Sam prowadził nędzne życie jako młody pomocnik; pobierał siedemdziesiąt jeden fr. i 25 cent. miesięcznie, zawsze źle odziany, źle odżywiany i za całą przyjemność mający łowienie ryb w niedziele i czwartki. Wrzał złością i nieprzyjaźnią, jakgdyby z winy Marka jadał złe potrawy w garkuchni. Genowefa jednak była dlań bardzo uprzejmą: ofiarowała się naprawiać mu bieliznę a gdy był chory, sama przyrządziła mu ziółka. Sądzili oboje z mężem, że Mignot słuchał przewrotnych podszeptów, ale w gruncie nie był złym i mieli nadzieję pozyskać go dobrocią i sprawiedliwością.
Aby nie martwić Marka, Genowefa nie śmiała mu powiedzieć, że odczuwają niedostatek, głównie z powodu nieporozumienia z panią Duparque. Dawniej bowiem babka sprawiała ubranie Ludwini, dawała różne podarunki, przychodziła z pomocą w trudnych chwilach, przy końcu miesiąca. Teraz tembardziej, gdy w Maillebois mieszkali tak blisko siebie, mogłaby im często pomagać. Przytem młoda kobieta cierpiała nad tem, że mieszkając blizko babki i spotykając ją codziennie, zmuszona była udawać, że jej nie widzi. Dwa razy trzyletnia Ludwinia, nie rozumiejąca położenia, przy spotkaniu wyciągnęła rączki do babki. Raz Genowefa wróciła z przechadzki bardzo wzruszona, gdyż ulegając okolicznościom, uściskała matkę i babkę na placu Kapucyńskim, gdy Ludwinia rzuciła się w ich objęcia.
Gdy wyznała to Markowi, uścisnął ją z łagodnym uśmiechem i powiedział.
— Bardzo dobrze się stało, kochanie, cieszę się z tej zgody dla ciebie i dla Ludwini. Musiało przyjść, do tego a nie sądzisz przecie, abym po barbarzyńsku krępował was obie, dlatego że sam pogniewałem się z babką.
— Nie, mój drogi, ale to tak przykro, gdy żona chodzi tam, gdzie mąż nie bywa.
— Dlaczego przykro? Dla naszego spokoju lepiej, abym się nie widywał z babką, z którą się nie rozumiemy. Ale nic nie przeszkadza tobie i dziecku odwiedzać od czasu do czasu matkę i babkę.
Genowefa spuściła oczy i zamyśliła się poważnie. Drgnęła wreszcie zlekka i rzekła:
— Wolałabym nie chodzić do babki bez ciebie. Czuję się silniejszą, gdy jesteśmy razem. Masz jednak słuszność, wiem, że byłoby dla ciebie wielką przykrością bywać tam ze mną a z drugiej strony, teraz już zerwać nie mogę.
W ten zatem sposób ułożyły się stosunki, że Genowefa bywała raz na tydzień u pań Duparque i Berthereau. Brała z sobą Ludwinię i spędzały tam godzinę podczas zajęć Marka, który poprzestawał na ukłonie, gdy spotykał babkę i matkę żony.
Z niewyczerpaną cierpliwością i dobrocią Marek w przeciągu dwóch lat podbił sobie uczniów, mimo wrogiego otoczenia i niezliczonych przykrości. Posiadał właściwy, wrodzony talent nauczycielski, umiał stawać się dzieckiem, aby trafić do pojęcia dzieci. Juk wesoły towarzysz, jak starszy brat, chętnie bawił się z niemi. Siła jego polegała na tem, iż zapominał o uczoności, zniżał się do poziomu młodych, nierozbudzonych umysłów i wyszukiwał właściwych określeń, jakgdyby się cieszył, że sam także się uczy. Starał się, aby dzieci zrozumiały wszystko, co obejmował program, mocno zresztą przeciążony: czytanie, pisanie, gramatyka, ortografia, ćwiczenia piśmienne, rachunki, historya, geografia, wiadomości z nauk przyrodniczych, śpiew, gimnastyka, roboty ręczne, moralność, wychowaniu obywatelskie. Główny wysiłek wkładał w sposób nauczania tak, aby dzieci nic nie traciły, aby łatwo i całkowicie przyswajały sobie prawdę, która sama niejako się narzucała, karmiła rozwijające się umysły, stawała się ciałem i duchem przyszłych ludzi.
Z jakąż namiętnością zasiewał i pielęgnował prawdę! Jaką była jego prawda, gdy każdy fałsz przybiera aa siebie pozory prawdziwości? To też Marek nauczał przedewszystkiem, że niema prawdy poza wiedzą, logiką a szczególniej po za doświadczeniem. Syn chłopa lub robotnika, któremu się mówi, że ziemia jest okrągła i krąży w przestrzeni, przyjmuje to na wiarę, jak przyjmuje różne bajki. Trzeba zatem, aby doświadczenie wykazało mu pewność naukową i pomogło między prawdami znaleźć różnicę; tylko prawda doświadczalna jest istotną, jedyną, całkowitą i wieczną. Najpierwszą więc koniecznością było naukowo wytłómaczyć świat i człowieka, umieścić na właściwem, rzeczywistem stanowisku, wskazać dążenie do doskonalenia się i postępu. Niema prawdziwego postępu, swobody i szczęścia po za prawdą, po za znajomością warunków, w jakich człowiek żyje i kroczy naprzód. Potrzeba wiedzy do osiągnięcia zdrowia i pokoju, zawierała w sobie program: swobodny rozwój, nauka, nie będąca martwą literą, lecz stająca się źródłem życia, kierowniczką temperamentów i charakterów. To też przy lekcy i odkładał Marek o ile możności książki i zmuszał uczniów do samodzielnego myślenia. Wtedy dopiero dobrze umieli, gdy się sami przekonali. Nie żądał od nich nigdy, aby wierzyli, dopóki doświadczeniem nie dowiódł im rzeczywistości zjawiska. Cały zakres faktów niedowiedzionych odłożono na bok, jako rezerwę do przyszłych badań; tymczasem dosyć było pewników, aby z nich można było zbudować wielki i piękny przybytek pokoju i braterstwa. Widzieć własnemi oczami, przekonywać się zamiast wierzyć, rozwijać rozumowanie, osobowość wedle przyczyn istnienia i czynów, taką była metoda nauczania Marka, jedyna, mogąca wydać ludzi.
Wiedza jednak nie wystarczała, potrzebnym był węzeł społeczny, poczucie łączności, które dawała sprawiedliwość. Uważał nieraz, z jakiem gorącem oburzeniem woła dziecko, skrzywdzone w swych prawach: „To niesprawiedliwie“! Każda niesprawiedliwość podnosi prawdziwą burzę w jego duszyczce i okropne zadaje cierpienie. Idea bowiem sprawiedliwości jest absolutem. Wyzyskiwał więc to czyste uczucie, tę wrodzoną potrzebę prawdy i sprawiedliwości w dziecku, nie nagiętem jeszcze przez życie do kłamliwych i niesprawiedliwych kompromisów. Drogą jego była prawda i sprawiedliwość, drogą prostą, po której prowadził wychowańców, starając się, o ile możności, aby, gdy zawinią, sami byli własnymi sędziami. Jeżeli wykroczyli przeciw porządkowi, lub spóźnili się na lekcye, dowodził im, że sami na tem tracą. Zdarzało się często, że winowajca sam się oskarżał i tym sposobem zyskiwał przebaczenie. Doprowadził do tego, że współzawodnictwo w sprawiedliwości zapanowało w gromadce, wszyscy ubiegali się o szczerość, porządnie pracowali, aby odrabiać dobrze lekcye, wypełnić obowiązki i zachować swe prawa. Rzecz prosta, iż nie obyło się bez uchybień a nawet ciężkich wykroczeń, był to bowiem zaledwie początek a całych pokoleń uczniów trzeba było, aby szkoła stała się prawdziwym domem zdrowego i szczęśliwego życia. Marka jednak zachwycały najdrobniejsze rezultaty, gdyż w jego pojęciu, jak wiedza była pierwszym warunkiem postępu, tak poczucie sprawiedliwości koniecznym warunkiem szczęścia ludzkiego. Dlaczego burżuazya, klasa najbardziej oświecona, tak szybko popadła w ostateczną zgniliznę? Czy nie z powodu niesprawiedliwości, zbrodniczego bezprawia, z jakiem zagrabiła wszystko dla siebie, odmawiając części należnej innym? Potępiano wykształcenie, dawano za przykład upadek burżuazyi, oskarżając naukę, iż wytwarza wykolejonych, powiększa cierpienia i nieszczęścia. Zapewne, dopóki wiedza działać będzie wśród kłamliwego i niesprawiedliwego społeczeństwu, dopóty dopomagać będzie jego zniszczeniu. Wiedza pracować powinna dla sprawiedliwości, celem jej musi być moralność wolności i pokoju w łonie bratniego państwa przyszłości.
Oprócz sprawiedliwości, wymagał Marek od swoich wychowańców dobroci i miłości. Wszystko wzrastało i kwitło tylko dla miłości i przez miłość. Ogniskiem świata był ten powszechny płomień pożądania i jedności. Każda jednostka czuła niezwalczoną potrzebę zlania się z innymi. Każdą czynność pojedynczą, konieczną indywidualność, swobodę osobistą, można było porównać do ruchów odrębnych organów, zależnych przecież od całości istoty. Człowiek pojedyńczy był wolą i potęgą, czyny jego jednak miały dopiero wtedy znaczenie, gdy spełniane były dla dobra ogółu. Kochać, obudzać przywiązanie, nauczać kochać — całe zadanie nauczyciela zawierało się w tych trzech wyrazach, trzech stopniach wychowania ludzkiego. To też Marek całem sercem kochał swoich uczniów, oddawał się im całkowicie, wiedząc, że trzeba kochać, by nauczać, gdyż tylko miłość może wzruszyć i przekonać. O pozyskanie miłości staał się ustawicznie; po bratersku postępował z malcami, nigdy nie groził postrachem, przeciwnie, zdobywał ich sobie perswazyą, czułością, koleżeńskością, jak starszy brat, dorastający wśród młodszych. Najpilniejszą jego troską było nauczyć kochać innych; nieustannie przypominał, że szczęście jednego zależy niechybnie od szczęścia wszystkich; codziennemi przykładami wykazywał, jakie każdy uczeń robi postępy i jakiej doznaje radości, gdy cała klasa porządnie pracuje. Szkoła, naturalnie, powinna kształcić energię, wyzwalać i podnosić osobowość, uczyć dziecko myśleć i postępować samodzielnie, aby kiedyś, będąc człowiekiem, dało całą sumę swej wartości. Żniwo przecież tej forsownej kultury idzie na powiększenie skarbu ogólnego, bo czy można wyobrazić sobie wielkiego obywatela, któryby pracując samotnie dla zdobycia sławy, nie działał jednocześnie dla szczęścia ogółu? Wychowanie i wykształcenie powinny koniecznie dążyć do jedności, do powszechnej spójni, mocą której ludzkość zespoli się w jedną rodzinę. Żądał wzajemnego przywiązania, życzliwości, chciał, aby szkoła była zgodna, wesoła, pełna słońca, śmiechu i śpiewu, wdrażał uczniów do szczęśliwego życia wiedzy, prawdy i sprawiedliwości, które zapanuje powszechnie, gdy całe pokolenia dobrze kształconych dzieci przygotują tę przyszłość.
Od pierwszego dnia starał się Marek przeciwdziałać dawnemu wychowaniu, opartemu na gwałcie, postrachu i przesądach. W książkach, obrazkach i lekcyach wysławiano przed dzieckiem prawo pięści, rzeź, grabież i zniszczenie. W historyi przedstawiano jedynie krwawe karty, wojen, zdobyczy i wodzów, dziesiątkujących ludzkość. Rozpalano dziecięce mózgi szczękiem broni i wizyami bitew, krwią zalewających pola. Książki, dawane jako nagrody, pisma dla dzieci, nawet okładki na kajetach, stawiały im przed oczy rżnące} się wojska, płonące okręty, wzajemne niszczenie się ludzi-wilków. Na odmianę zaś po bitwach występowały bezsensowne powstałe z ciemnoty, legendy. Ciągłe wzywanie prostaczków do poddania się, wieczne panowanie postrachu: brzydka, nikczemna bojaźń ogarniała dziecko od kolebki i gnała je zgięte wśród gęstych mroków ciemnoty i kłamstwa aż do grobu. Jakież to przestarzałe pojęcie, na wojnie jedynie opierać kształcenie energii ludzkiej! Odpowiedniem było dla czasów, gdy szabla rozcinała wzajemne spory narodów. Kto nie widzi dziś przeciwnie, że przyszły zwycięzca pobije innych na gruncie ekonomicznym, reorganizując pracę i dając ludzkości większą sumę szczęścia i sprawiedliwości? Zadaniem, godnem Francyi, jest dokończyć dzieło ludzkości, stać się jej oswobodzicielką. To też ciasna idea produkowania jaknajwiększej ilości żołnierzy, obudzała w Marku gniew i boleść. Nazajutrz, po klęsce, program podobny był niejako usprawiedliwionym, chociaż kryzys obecny pochodził jedynie ztąd, że całą nadzieję położono w armii, że naród zdał swą władzę w ręce wodzów. Konieczną była zapewne przezorność wśród uzbrojonych sąsiadów, ale konieczniejszem jeszcze posiadanie pracowników, sprawiedliwych obywateli, do których należało jutro. Kiedy cała Francya potraf wiedzieć i chcieć, kiedy będzie ludem oświeconym, najmocniej zakute w żelazo potęgi runą w koło niej, ogarnięte idącym od niej podmuchem prawdy i sprawiedliwości, silniejszym od wojsk i armat. Ludy budzą się wzajem i dzień, w którym wszystkie pociągnięte przykładem, podadzą sobie dłonie braterskie, będzie dniem zwycięztwa pokoju, ostatnim dniem wojny. Marek nie wyobrażał sobie piękniejszego zadania dla swego kraju; wielkość ojczyzny widział w tem marzeniu zjednoczenia wszystkich w jedną, ludzką ojczyznę. Starannie też wybierał książki i obrazki, które dawał w ręce uczniom, usuwał kłamstwa i okrucieństwa, zastępując je, ile możności, obrazem prawd nauki i owocnej pracy ludzkiej. Jedynem źródłem energii jest praca dla szczęścia.
W drugim już roku dobre skutki dawały się odczuwać. Marek podzielił szkołę na dwie klasy; sam zajmował się pierwszą — dziećmi od lat dziewięciu do trzynastu a Mignotowi powierzył drugą, gdzie znajdowały się dzieci od sześciu do dziewięciu lat. Wprowadził zwyczaj wzajemnych korepetycyj, przez co zyskiwał na czasie i na współzawodnictwie między uczniami. Nie tracono ani chwili; zadania piśmienne, lekcye ustne, objaśnienia przy tablicy, cała robota szkolna odbywała się akuratnie i w najwyższym porządku a jednak pozostawiał dzieciom jaknajwięcej swobody, rozmawiał z niemi, wywoływał ich zarzuty, nie wywierał nigdy władzy nauczycielskiej, pragnąc nadewszystko, aby samodzielnie rozumowali. W ten sposób obie klasy jaśniały swobodną wesołością a żywa, urozmaicona nauka pociągała dzieci, których młode umysły coraz nowych dokonywały odkryć. Wymagał Marek ogromnej czystości, prowadzi] dzieci pod pompę, jak na zabawę, otwierał szeroko okna w połowie lekcyj i po ich ukończeniu. Przed jego przybyciem dzieci zamiatały klasę, wznosząc tumany pyłu, groźnego przewodnika zarazy, nauczył je używać gąbki i zmywanie klasy stało się dla nich wesołym wypoczynkiem. W dnie słoneczne obszerna, jasna, czysta sala, napełniona zdrowym i wesołym ludkiem, przyjemny przedstawiała widok.
Właśnie w taki słoneczny dzień majowy, w dwa lata po przybyciu Marka, wpadł na lekcye poranne inspektor Mauraisin. Nie uprzedził Marka, pragnąc widocznie złapać go na jakiej niedokładności. Dotychczas napróżno go śledził a zbity z tropu ostrożnością Marka, wściekał się, że nie może dać o nim złej opinii, któraby usprawiedliwiła tranzlokacyę. A tymczasem ten marzyciel, który miał wylecieć po kilku miesiącach, zakorzenił się w miejscu ku powszechnemu zdumieniu i zgorszeniu.
Uczniowie kończyli myć klasę, gdy piękny Mauraisin, w obcisłym, błyszczącym tużurku wszedł, wołając niespokojnie:
— Cóż to, powódź?
A gdy Marek tłómaczył, że ze względów hygienicznych, zamiatanie zastąpił myciem, inspektor wzruszył ramionami.
— Jeszcze jedna nowość — rzekł. — Mogłeś pan uprzedzić o tem administracyę. Zresztą, niezdrowy to zwyczaj; tyle rozlanej wody powoduje bóle... Zrobi mi pan przyjemność przywrócenia miotły, dopóki nie będzie pan upoważniony przez administracyę do używania gąbki.
Ponieważ dzieci miały parominutowy odpoczynek, zaczął szperać wszędzie, otwierał nawet szafy, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. Miał może nadzieję znaleźć tam szkodliwe książki i broszury. Wszystko krytykował, przyczepiał się do drobnostek, mówiąc głośno przy uczniach, aby w ich oczach upokorzyć nauczyciela. Gdy zasiedli w ławkach, rozpoczął się egzamin.
Zgromił najpierw Mignota, gdyż ośmioletni Karol Doloir, nie umiał odpowiedzieć w jakiejś kwestyi, której się jeszcze nie uczył.
— Nie postępujesz pan zatem zgodnie z programem! Od dwóch już miesięcy uczniowie pańscy powinni to umieć!
Mignot stał wyprostowany z szacunkiem, ale rozdrażniony widocznie zaczepnym tonem, zwrócił się do Marka, którego właściwie dotknąć chciano. Marek też odpowiedział:
— Wybaczy pan inspektor, ale uważałem za stosowne, dla jasności wykładu poprzestawiać niektóre części programu. Zresztą, czyż nie lepiej jest umiej zważać na książki, niż na ducha wykładanych wiadomości tak, aby uczniowie w ciągu roku mieli całokształt nauczania?
Mauraisin udał gwałtowne oburzenie.
— Jakto! — zawołał — pozwalasz pan sobie tykać programu, samowolnie decydować, co z niego wziąć a co odrzucić? Przeciwstawiasz swoją fantazyę mądrości przełożonych? Bardzo dobrze, wiadomem będzie, jak zaniedbaną jest szkoła pańska.
Potem, wskazując drugiego Doloira, dziesięcioletniego Augusta, kazał mu wstać i wypytywał o historyę terroru, o przywódców jego, Robespierre’a Dantona i Marata.
— Czy Marat był ładny, mój mały? — spytał w końcu.
Jakkolwiek, nawrócony nieco przez Marka na drogę rozsądku, pozostał jednak August najbardziej niesfornym swawolnikiem z całej klasy. Przez niewiadomość może, lub przez złośliwość odpowiedział:
— O, bardzo ładny, proszę pana.
Cała klasa zaniosła się od śmiechu.
— Ależ nie, nie, moje dziecko. Marat był istotą ohydną, noszącą na twarzy ślady wszystkich występków i zbrodni.
A zwracając się ku Markowi, dodał niezręcznie:
— Spodziewam się, że nie pan opowiadasz im o piękności Marata.
— Nie, panie inspektorze — z uśmiechem odparł nauczyciel.
Nowe śmiechy wybuchnęły tuk, że Mignot musiał przejść pomiędzy ławkami, aby przywrócić po rządek. Rozdrażniony Mauraisin nie przestawał wypytywać o Marata, aż doszedł do Szarloty Corday. Na nieszczęście zwrócił się z pytaniem do Ferdynanda Bongarda, sądząc zapewne, że dwunastoletni chłopiec będzie uczeńszy od innych.
— Ty tam, grubasie, możesz mi odpowiedzieć, jak umarł Marat?
Źle trafił, gdyż Ferdynand, tępy i leniwy, uczył się wogóle z trudnością, szczególniej zaś plątał się zawsze w imionach i datach historycznych. Powstał zestraszony z wytrzeszczonemi oczyma.
— No, uspokój się, moje dziecko. Przypomnij sobie, czy Marat nie umarł w jakich szczególnych okolicznościach?
Ferdynand milczał z szeroko otwartemi ustami. Z tylu miłosierny towarzysz podpowiedział: „W kąpieli“. To go zdecydowało i rzekł głośno:
— Marat utonął w kąpieli.
Wówczas powstał śmiech szalony. Mauraisin się uniósł:
— Ależ te dzieci są zupełnie głupie... Marat został zabity w kąpieli przez Szarlotę Corday, młodą, szlachetną dziewczynę, która się poświęciła, aby ocalić Francyę od żądnego krwi potwora... Niczego was nie uczą, widocznie, skoro nie umiecie odpowiedzieć na najprostsze pytania?
Wypytywał następnie bliźniaków, Achillesa i Filipa Savinów, o wojny religijne i otrzymał odpowiedzi zadawalniające. Chłopców nie lubiono w klasie, byli bowiem podstępni, kłamali, skarżyli kolegów i donosili ojcu wszystko, co się działo w szkole. Inspektor jednak, ujęty fałszywie łagodnemi minkami, stawiał ich za przykład:
— Ot, te dzieci umieją coś przynajmniej.
Potem zwrócił się jeszcze do Filipa:
— Powiedz mi, co trzeba robić, aby wypełniać obowiązki religii?
— Trzeba chodzić na mszę, proszę pana.
— Dobrze, ale to nie wystarcza; trzeba spełniać wszystko, czego religia naucza. Rozumiesz, moje dziecko: wszystko, czego religia naucza.
Marek spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie odezwał się jednak, zgadując, że przyczyną pytania była chęć złapania go na jakiem nieostrożnem słowie. Taki miał istotnie zamiar pan inspektor, gdyż pytał dalej ostrym tonem, wskazując na Sebastyana Milhomme’a:
— Ty, blondynku, powiedz mi, czego naucza religia?
Sebastyan powstał, ale milczał zmieszany. Był najlepszym uczniem, inteligentnym, bystrym, charakter przytem miał słodki i uczuciowy. To też, nie mogąc zadowolnić inspektora, blizkim był płaczu. Ale nie uczył się tego, nie rozumiał nawet, o co go pytają.
— Czegóż patrzysz na mnie, głuptasku, przecież pytanie jest jasne?
Marek nie mógł się dłużej powstrzymać. Zakłopotanie ukochanego ucznia wyprowadziło go z cierpliwości, pospieszył więc na pomoc.
— Przepraszam pana inspektora — rzekł — to, czego naucza religia, znajduje się w katechizmie, a katechizmu nie mamy w programie. Jakże dziecko może odpowiedzieć na to pytanie?
Tego tylko oczekiwał Mauraisin. Udał rozgniewanego.
— Nie potrzebuję pańskich nauk, panie nauczycielu. Wiem co robię i mówię panu, że w każdej, dobrze prowadzonej szkole, dzieci potrafią, zgruba przynajmniej, odpowiedzieć na moje pytania.
— A ja powtarzam panu inspektorowi — odparł Marek wyraźnym, nieco gniewnym tonem — że nie do mnie należy uczyć katechizmu. Zapomina pan zapewne, że nie jesteśmy w szkole braciszków, w których katechizm jest gruntem wykształcenia. Tu jest szkoła republikańska i świecka, stojąca po za wszelką religia, mająca za podstawę rozum i naukę. Wrazie potrzeby odwołam się z tem do zwierzchników.
Zrozumiał Mauraisin, że się zadaleko posunął. Ile razy chciał podminować Marka, czuł nad sobą przełożonego w hierarchii szkolnej, inspektora Le Barazera, który sprzyjał młodemu nauczycielowi i żądał faktów poważnych i udowodnionych, by wystąpić przeciw niemu. Znał zresztą zapatrywania zwierzchnika na neutralne stanowisko szkoły w kwestyach religijnych. To też nie nastawał, nie odpowiedział nic, lecz zakończył szybko egzamin, ganiąc wszystko, tendencyjnie niezadowolony. Nawet uczniowie widzieli, jak śmiesznie wygląda i drwili ukradkiem z wściekłej miny próżnego, wymuskanego człowieczka. Gdy odszedł, sam Mignot wzruszył ramionami i szepnął Markowi:
— Poda zły raport, ale dobrze pan postąpił, ten człowiek zgłupiał zupełnie.
Od niejakiegoś już czasu Mignot zbliżył się do Marka, ujęty jego łagodnem a stanowczem postępowaniem. Niepokojąc się jednak o awans, nie podzielał jeszcze we wszystkiem jego zdania, ale będąc w gruncie prawym, ulegał szlachetnemu przewodnikowi.
— O, zły raport! — wesoło powtórzył Marek — nie ośmieli się na nic innego, jak na fałszywe i złośliwe insynuacye. Patrz pan, idzie teraz do panny Rouzaire, tam będzie jak u pana Boga za piecem. Co najgorsza, to, że postępuje tak przez politykę, w chęci wyrobienia sobie stosunków w wielkim świecie.
Mauraisin, za każdą bytnością, obsypywał pannę Rouzaire pochwałami. Chodziła z dziewczynkami sama do kościoła, powtarzała z niemi katechizm, pozwalała mu dowoli wypytywać o religię. Jedną uczennicę miała szczególnie znakomitą, była to Hortensya Savinówna, która przygotowywała się do pierwszej komunii i zadziwiała zawsze inspektora wiadomościami z historyi świętej. Anielka Bongardówna, równie jak brat tępa, mimo bolesnych wysiłków, nie zdołała przyswoić sobie dobrych zasad. Zato świeżo przybyła Lucia Doloirówna zapowiadała uczennicę inteligentną, z której z czasem da się zrobić doskonałą klasztorną dziewicę. Ponieważ lekcye były skończone, Marek ujrzał jeszcze raz Mauraisina, którego panna Rouzaire odprowadziła do drzwi. Kończyli poufną, rozmowę, robiąc desperackie giesty. Opłakiwali zapewne ohydę sąsiedniej szkoły chłopców, gdzie tkwił skandaliczny nauczyciel, którego od dwóch lat napróżno starali się wygryźć.
W mieście oczekiwano z początku nagłego a gwałtownego wyrzucenia Marka, potem zaś przyzwyczajono się do niego. Mer Darras wygłosił publicznie, na posiedzeniu rady miejskiej, pochwałę dla nauczyciela, oprócz tego, zaszedł fakt nadzwyczajny, który głównie umocnił go na stanowisku: dwaj uczniowie oddani do braciszków, powrócili do Marka. Niewątpliwy znak, że rodziny się uspakajały i zaczynały go uznawać; z drugiej strony, była to klęska dla tryumfującej dotąd szkoły braciszków. Zdołaż zatem miłością i rozsądkiem — jak mówił — utrzymać honor szkoły świeckiej, przywrócić jej rolę i miejsce pierwszorzędne? Czuć było podmuch niepokoju między braciszkami, zakonnikami i całą partyą klerykalną. Atak przypuszczono z tak szczególnej strony, że Marek się zdumiał. Przemilczawszy przezornie kwestyę katechizmu, opowiadał Mauraisin merowi i komu tylko mógł o sławnem myciu szkoły gąbką i w oburzeniu wrznosł ręce ku niebu, udając niepokój o zdrowie dzieci.. Ztąd powstała wielka kwestya: myć czy zamiatać? Wkrótce całe miasto podzieliło się na dwa roznamiętnione obozy, które bombardowały do siebie argumentami. Zwrócono się głównie do rodziców; urzędnik Savin, okazał tak straszną zawziętość przeciw myciu, iż przypuszczano, że odbierze synów ze szkoły, Marek jednak przedłożył sprawę wyżej, prosił o zdanie zwierzchników, żądając zwołania komisyi lekarzy i hygienistów. Wdrożono zatem dochodzenie, przeprowadzono poważne badanie, dyskusyę i — zwycięztwo odniosła gąbka. Był to dla nauczyciela prawdziwy tryumf, który mu zjednał rodziców. Nawet wymagający Savin, musiał uledz. Jeszcze jeden uczeń przybył ze szkoły braciszków, gdzie, jak zaczęto opowiadać, panowały wstrętne brudy.
Nie łudził się jednak Marek co do rodzącej się sympatyi, wiedział, jak była kruchą. Lat całych trzeba, aby wyzwolić kraj od klerykalnej trucizny. Przezornie zatem zdobywał grunt, ciesząc się najdrobniejszem powodzeniem. Posunął zamiłowanie pokoju, aż do tego stopnia, że na żądanie Genowefy, pogodził się z jej babką i matką. Zaszło to właśnie z powodu sławnego mycia, w kwestyi którego, przeciw zwyczajowi, były po jego stronie. Odwiedzał więc od czasu do czasu z żoną i córeczką domek przy placu Kapucyńskim. Podeszłe damy trzymały się na stopie ceremonialnej, unikały w rozmowie drażliwych przedmiotów, co wykluczało wszelką poufność. Genowefa jednak uszczęśliwiona była z pogodzenia, zawsze bowiem krępowały ją wizyty bez męża, jakgdyby w tajemnicy przed nim. Od tego czasu widywała się z matką i babką codziennie, zostawiała im czasem Ludwinię, krążyła między dwoma domami a Marek jej nie przeszkadzał, przeciwnie cieszył się, widząc radość młodej kobiety, którą, babka i matka znowu obsypywały pieszczotami i podarunkami.
Pewnej niedzieli poszedł Marek na śniadanie do przyjaciela w Jonville, które był od dwóch lat opuścił. Tam przez porównanie poczuł, jak wiele gruntu zdobył sobie w Maillebois. Nigdy lepiej nie zrozumiał, jak wielki wpływ wywrzeć może nauczyciel; wpływ doskonały, gdy ożywiony jest duchem prawdy i postępu, opłakany — gdy zasklepia się w błędach i rutynie. Kiedy Maillebois zwolna powracało do poczucia sprawiedliwości, do pomyślności i zdrowia, Janville pogrążało się w ciemnościach, kostniało, bledniało. Z ciężkiem zmartwieniem spostrzegł Marek, że ślady dawnej jego, tak szczęśliwie rozpoczętej pracy, mało były widoczne, zatarły się prawie. Innej przyczyny po temu nie było, jak złe oddziaływanie nowego nauczyciela Jauffre’a, zajętego wyłącznie własną, korzyścią. Był to człowiek żywy, podstępny, małego wzrostu, o małych, bystrych oczach i ciemnej cerze. Los swój zawdzięczał proboszczowi wiejskiemu, który wyciągnął go z kuźni ojca kowala i nauczył początków. Później inny znów proboszcz wzbogacił go, wyswatawszy mu córkę rzeźnika, małą, jak on, brunetkę, która mu wniosła dwa tysiące franków dochodu. Ztąd przekonanym tył, że trzeba się trzymać proboszczów, którzy znajdą mu jeszcze jakie wygodne stanowisko. Z powodu swoich dochodów już i teraz był mocno szanowany; zwierzchnicy mianowicie mieli go w zachowaniu, nie był to bowiem człowiek, którym można było poniewierać, jakiś głodomór w rodzaju Férou, skoro nie oglądał się na administracyę, aby mieć na życie. W sferze nauczycielskiej, jak zresztą, wszędzie, łaski spływają zawsze na bogatych. Przesadzano wielkość jego majątku, a chłopi kłaniali mu się nizko. Ostatecznie zaś zdobył sobie ich uznanie ogromną chciwością; wszystko poświęcał dla pieniędzy, okazując niezwykłą zręczność w wyciąganiu ze wszystkiego i ze wszystkich jaknajwiększej korzyści. Nie krępował się żadnemi przekonaniami, był republikaninem, patryotą, dobrym katolikiem, o ile tego wymagał interes. Chociaż więc złożył wizytę księdzu Cognasse’o wri zaraz po przybyciu, nie oddał odrazu pod jego wpływ szkoły, zbyt bowiem był przebiegły, aby nie odczuć antiklerykalnego ducha okolicy. Powoli dopiero pozwolił, aby proboszcz stał się wszechpotężnym, jemu okazując wyrachowaną powolność, a skryty opór przeciw władzy rady miejskiej i mera. Martineau, tak silny i stanowczy, gdy się opierał na woli Marka, stracił zupełnie głowę, odkąd musiał działać sam przeciw nauczycielowi, który zapanował w merostwie. Nieufny a zbyt ciemny, aby mieć stanowcze zdanie i wiecznie lękający się kompromitacyi, przystawał na to, czego chciał nauczyciel; wkrótce zatem cała gmina tyle była wartą co jej kierownik. Tym sposobem, w przeciągu sześciu miesiący, Jonville dobrowolnie przeszło z pod pływu nauczyciela w ręce księdza.
Najwięcej zaciekawiała Marka taktyka Jauffreta, będąca arcydziełem jezuityzmu. Dowiedział się o niej szczegółowo od panny Mazeline, którą odwiedził. Wysoce inteligentna, o jasnym umyśle nauczycielka, rozpaczała, iż sama nie jest w stanie walczyć korzystnie przeciw pruchniejącej gminie. Opowiadała o komedyi, jaką odgrywał Jauffre w pierwszych czasach, gdy mer Martineau buntował się jeszcze przeciw uroszczeniom proboszcza, podmawianego skrycie przez nauczyciela. Jauffre udawał również oburzenie i wszystko składał na żonę: pani Jauffre była tak krańcowo pobożną, że ulegała wpływowi księdza Cognasse’a. Zgodne małżeństwo wymyśliło ten podstęp, aby uniknąć odpowiedzialności. W ten sposób prędko opanowano mera, tem więcej, że piękna pani Martineau, chciwa ceremonij, dających sposobność do wystawiania nowych strojów, stała się prędko serdeczną przyjaciółką pani Jauffre, która udawała posażną damę. Jauffre zatem nie potrzebował się krępować niczem. Zaczął dzwonić na mszę, wedle zwyczaju dawnych nauczycieli, który Marek zarzucił. Dostawało się tylko trzydzieści franków rocznie, ale i to było nie do pogardzenia. Ponieważ Marek przekazał te pieniądze na zegarmistrza, który miał naprawiać i regulować psujący się ciągle zegar, zdarzyło się więc, że zegar znów się popsuł i wyprawiał takie skoki w tył i naprzód, że chłopi nigdy nie wiedzieli godziny. Zegar ten, dodawała ze smutnym uśmiechem panna Mazeline, był obrazem miasteczka, gdzie wszystko się działo przeciw zdrowemu rozsądkowi i logice.
Najgorsza, że zwycięztwo księdza Cognasse’a odbiło się na wsi Moreux, gdzie mer Saleur, były handlarz bydłem, pod wpływem tego co się działo w Jonville’u, zląkł się o spokój swego wygodnego życia i nawrócił się do kościoła, pomimo że nie czuł wielkiej miłości dla księży. Koniec końców, koszta zgody ponosił nauczyciel, biedny zbuntowany Férou. Przyjeżdżając odprawiać mszę w Moreux, ksiądz Cognasse zuchwale korzystał ze swego zwycięztwa i upokarzał nauczyciela, a biedak, opuszczony przez mera i radę miejską, wszystko musiał znosić. Nieszczęśliwy człowiek wrzał ciągłą wściekłością, jego żywa i bogata inteligencya, rozbijając się o taką ciemnotę i złą wolę, wiodła go do krańcowych idei a nędza wzrastała. Żona upadała pod ciężarem pracy, blade, wątłe córeczki umierały z głodu. Ale chociaż wzrastające długi go pożerały, nie uległ, zawsze oporny, w wytartym do nici surducie, nietylko nie chciał prowadzić uczniów do kościoła, ale rzucał proboszczowi obelgi, gdy go spotykał w niedzielę. To też klęska wisiała nad nim, wydalenie było nieuniknionem, położenie zaś pogarszało się tem, że brakowało mu jeszcze dwóch lat do wysłużenia dziesięciolecia, do którego się zobowiązał; musiałby zatem odbywać powinność wojskową. Co pocznie biedna kobieta z trzema dziewczynkami, gdy ojca zamkną w koszarach.
Gdy Marek opuszczał Janville w towarzystwie panny Mazeline, która go odprowadzała na stacyę, przechodzili koło kościoła, gdzie się odprawiały nieszpory. Na progu stała straszna Palmira, służąca księdza Cognasse’a i jak cerber liczyła dobrych chrześcian. Jauffre wychodził właśnie z kościoła, a dwaj spotkani uczniowie złożyli mu ukłon wojskowy, podnosząc ręce do czapek. Wprowadził ten zwyczaj jako dobry patryota. Następnie ukazały się panie Jauffre i Martineau i sam mer, a za nimi cały tłum chłopów i chłopek. Marek przyspieszył kroku; nie chciał, aby go poznano, bo nie umiałby się powstrzymać od okazania żalu. Uderzył go widok zaniedbanego miasteczka, przedstawiającego wyraźne znamiona opuszczenia i upadku. Nieubłagane to prawo: nędza umysłowa rodzi zawsze nędzę materyalną. Brud i robactwo wdało się wszędzie, zapanował jezuityzm a gdzie bądź przeszedł jak powiew śmierci, ziemia stawała się bezpłodną, ludzie popadali w ciemnotę i lenistwo, jest on bowiem zaprzeczeniem życia, zabija narody, jak powolna a pewna trucizna.
Nazajutrz, znalazłszy się w swojej szkole w Maillebois, między dziećmi, w których starał się wzbudzić umysły i serca, doznał Marek prawdziwej ulgi. Praca jego, naturalnie posuwała się zwolna, ale w drobnych otrzymanych rezultatach, czerpał siłę na przyszłość. Tylko usilna wytrwałość daje zwycięztwo. Na nieszczęście, rodziny uczniów nie przychodziły mu z pomocą. Robiłby większe postępy, gdyby dzieci, wracając do domów, znajdowały u ogniska rodzinnego; dalszy ciąg jego nauk. Działo się wprost przeciwnie: tak naprzykład w dwóch Savinach odczuwał zawsze ponurą i zawistną cierpkość ojca. Zadawalniać się musiał powolnemi zwalczaniem nich popędu do kłamstwa, chytrości i skarżycielstwa. Doloirowie również kosztowali go wiele pracy; August był roztargniony i kłótliwy, Karol powolniejszy, ale zawsze naśladujący brata, — obaj przecie dość byli inteligentni, aby mogli robić lepsze postępy. Z Ferdynandem Bongardem zachodziła innego rodzaju trudność: miał tak tępy umysł, że z niesłychanym wysiłkiem można było wbić mu coś w głowę i zmusić do zapamiętania. W całej klasie, złożonej z pięćdziesięciu uczniów, postępy były mierne, gdy się brało każdego pojedynczo. W całości jednak ten ludek jutra przedstawiał pewną wartość, odkąd Marek wprowadził regulamin prawdy i zdrowego rozumu. Nie spodziewał się zresztą zmienić świat za pomocą jednego pokolenia dobrych uczniów. Może ich dzieci, lub dopiero wnuki dojdą do świadomości, wyzwolą się z odwiecznych błędów: i staną zdolnemi do sprawiedliwości. Praca nauczyciela początkowego jest dziełem skromnem, opartem na cierpliwości i poświęceniu. Marek pragnął dać po prostu przykład życia, oddanego całkowicie cichej pracy nad zgotowaniem lepszej przyszłości. Gdyby inni równie jak on, spełniali swoje obowiązki, można było się spodziewać, że po trzech lub czterech pokoleniach, Francya stanie się oswobodzicielką świata. Nie pożądał natychmiastowej nagrody, ani powodzenia osobistego, doznawał przecież niezmiernej radości, widząc usiłowania swoje opłacone pociechą, jaką mu sprawiał ulubiony uczeń, Sebastyan Milhomme. Słodkie to dziecko, o niezwykłej inteligencyi, czuło istotną namiętność dla prawdy. Nietylko był najpierwszy w klasie, lecz okazywał szczerość i prawość posuniętą do ślicznej naiwności. Koledzy wybierali go często na rozjemcę a gdy sprawę osądził, nie dozwolił, aby sądu nie wypełniono. Marek z rozkoszą patrzył na jego owalną twarzyczkę, na myślące czoło, ocienione jasnemi włosami, na niebieskie oczy, które zdawały się chłonąć jego słowa, tak gorąco pragnął chłopczyk nauki. Lubił go nietylko za pilność, lecz za dobre, szlachetne uczucie, które widział w nim wzrastające. Lubił budzić tę śliczną duszę dziecka, gdzie zaczynało bujać kwiecie pięknych myśli i czynów.
Raz, w czasie popołudniowych lekcyj, zaszła przykra scena. Ferdynand Bongard, którego koledzy prześladowali zawsze, znalazł czapkę bez daszka i rozpłakał się, mówiąc, że matka wybije go z pewnością. Zmuszony do wdania się w sprawę, zapytał Marek, kto jest winowajcą. Wszyscy jednak śmieli się tylko, najmocniej zaś August Doloir, chociaż widocznem było, że jest sprawcą złego. A gdy Marek zapowiedział, że cała klasa zostanie, dopóki winny sam się szczerze nie przyzna, Achilles Savin zdradził sąsiadującego z nim Augusta, wyciągnąwszy z jego kieszeni oderwany daszek. Korzystając ze sposobności, Marek potępił kłamstwo tak silnie, że sam winowajca rozpłakał się i prosił o przebaczenie. Najmocniej jednak wzruszonym był Sebastyan Milhomme; nie wyszedł razem z innymi, lecz stał wśród pustej klasy i patrzał w nauczyciela błagalnym wzrokiem.
— Chcesz mi coś powiedzieć, moje dziecko? — spytał Marek.
— Tak, proszę pana.
Milczał jednak zarumieniony, a usta drżały mu lekko.
— I to coś trudnego do powiedzenia?
— Tak, proszę pana, bo ja skłamałem przed panem i teraz mi przykro.
Marek uśmiechnął się, przypuszczając, że chodzi o jakiś niewinny grzeszek, jakiś skrupuł dziecinny.
— Wyznaj więc prawdę, to ci ulży — powiedział.
Znowu nastało milczenie a wewnętrzna walka malowała się w jasnych, błękitnych oczach i na czystych ustach dziecka. Nareszcie Sebastyan się zdecydował.
— Skłamałem przed panem dawno, kiedy byłem małem dzieckiem, bo powiedziałem panu, że nie widziałem u kuzyna Wiktora wzoru pisma, tego wzoru, pamięta pan, co tak dużo mówiono o nim. Wiktor mi go darował, bo się zląkł, że wyniósł go od braciszków i nie chciał go trzymać. A kiedy powiedziałem panu, że o niczem nie wiem, to sam włożyłem wzór do kajetu.
Marek słuchał z zapartym oddechem. Cała sprawa Simona zdawała się powstawać z uśpienia. Starał się ukryć dreszcz, co nim wstrząsnął do głębi.
— Czy nie mylisz się tym razem, czy na wzorze było napisane: „Kochajcie się wzajemnie?“
— Tak, proszę pana. — I u dołu był zygzak podpisowy? Tłómaczyłem ci, co znaczy zygzak.
— Tak, proszę pana.
Marek milczał chwilę. Serce biło mu gwałtownie, lękał się zdradzić krzykiem, co mu się rwał na usta. Chciał jednak upewnić się stanowczo.
— Dlaczego, moje dziecko, nie mówiłeś nic dotychczas, a co cię skłoniło dziś właśnie do powiedzenia prawdy?
Sebastyan, któremu wyznanie ulżyło, utkwił w jego oczach niewinne spojrzenie. Uśmiechnął się serdecznie i z prostotą objaśnił zbudzenie się sumienia.
— Nie mówiłem panu prawdy, bo wcale nie czułem potrzeby. Nie pamiętałem nawet, że kłamałem przed panem, to tak dawno. Aż raz nam pan tłómaczył, jak to brzydko kłamać, wtedy przypomniałem sobie i zacząłem się dręczyć. I za każdym razem, gdy pan mówił, co to za rozkosz mówić zawsze prawdę, dręczyłem się znowu i żałowałem, żem skłamał... A dziś to mię serce tak zabolało, że musiałem powiedzieć.
Łzy rozczulenia zwilżyły oczy Marka. Jego to zatem nauki zakwitły w tej duszyczce, zbierał ich pierwszy plon, plon prawdy, która doprowadzi go może do wymierzenia sprawiedliwości. Nie spodziewał się nigdy tak szybkiej i słodkiej nagrody. Z wybuchem czułości wzruszony, uściskał chłopczyka.
— Dziękuję ci, moje dziecko — rzekł — zrobiłeś mi ogromną przyjemność, kocham cię z całego serca.
Wzruszenie ogarnęło również malca.
— Ja pana także bardzo kocham. Żeby nie to, nigdybym nie śmiał powiedzieć panu wszystkiego.
Marek oparł się chęci wypytywania chłopca, obiecując sobie zobaczyć się z panią Aleksandrową. Bał się, by go nie pomówiono o nadużycie władzy nauczycielskiej w wyciąganiu ważnych wyznań. Dowiedział się tylko, że pani Aleksandrowa zabrała wzór, ale chłopczyk nie umiał powiedzieć, co się z nim stało, bo nigdy z nim nie mówiła o tem. Ona zatem jedynie mogła go dać, jeżeli miała jeszcze ten szacowny dokument, poszukiwany nowy fakt, który mógłby pozwolić rodzinie Simona, żądać rewizyi okrutnego procesu! Gdy pozostał sam, uczuł Marek bezgraniczną radość. Pragnął biedź do Lehmanów, opowiedzieć dobrą wiadomość, wnieść trochę szczęścia do smutnego domu, pogrążonego w żałobie, upadającego pod ciężarem ogólnej nienawiści. Nakoniec zabłysnął promień słońca wśród ciemnej nocy niesprawiedliwości! Gdy tylko wszedł do mieszkania, zawołał zaraz od progu, uniesiony potrzebą wylania serca:
— Wiesz, Genowefo, mam dowód niewinności Simona... Nareszcie ocknęła się sprawiedliwość, będzie można działać!
Nie spostrzegł w cieniu pokoju pani Duparque, która od czasu pogodzenia, raczyła odwiedzać niekiedy wnuczkę. Drgnęła i rzekła sucho:
— Jakto, niewinność Simona! jeszcze marzysz o tem szaleństwie... Dowód? jaki dowód, na Boga!
Gdy zaś opowiedział o rozmowie z małym Milhomme’m, zaczęła się gniewać.
— Świadectwo dziecka, ładna historya! Powiada, że dawniej skłamał, a zkąd pewność, że teraz właśnie nie kłamie?.. Zatem winowajcą ma być jeden z braciszków? Powiedz wyraźnie, co myślisz, jedynym twoim celem jest oskarżać braciszków, nieprawdaż? Zawsze wściekła bezbożność!
Zmieszany trochę, że wpadł na staruszkę, chcąc oszczędzić sobie nowego zerwania, odpowiedział dobrotliwie.
— Nie sprzeczajmy się, babciu... Chciałem poprostu oznajmić Genowefie przyjemną nowinę.
— Wcale nie jest przyjemną — zawołała pani Duparque. — Spojrzyj tylko na nią.
Marek zwrócił się zdumiony ku żonie, która stała w słabnącem świetle okna. Ujrzał ją poważną, z zasępionemi, pięknemi oczyma, jakgdyby zwolna nadchodząca noc kładła na nie mroki.
— Czy prawda, Genowefo, że dzieło sprawiedliwości nie jest ci przyjemnem.
Nie odpowiedziała. Blada, zmieszana, wahała się boleśnie. Powtórzył zapytanie, sam równie zmieszany, ale Genowefę wybawiło od przykrej odpowiedzi, nagłe wejście pani Aleksandrowej. Sebastyan szczerze opowiedział matce swoją spowiedź i wyznanie, że wzór pisma istnieje. Nie miała siły łajać go za piękny czyn, ale przeraziła ją myśl, że nauczyciel przyjdzie po objaśnienie do niej, że będzie ją wypytywał, że zażąda dokumentu wobec groźnej bratowej, pani Edwardowej, tak dbałej o powodzenie handlu, — wolała więc udać się sama do szkoły, aby zaraz sprawę pogrzebać.
Przyszedłszy, zmieszała się mocno. Wybiegła pędem, nie wiedząc dobrze, co powie, a teraz jąkała się, zawstydzona obecnością Genowefy i pani Duparque, gdy spodziewała się zastać tylko Marka i rozmówić się z nim sam na sam.
— Panie Froment — przemówiła — Sebastyan powiedział mi... Tak, o tem wyznaniu, które uważał za obowiązek... Chciałam więc wyjaśnić panu moje postępowanie. Pojmuje pan, nieprawdaż? jakie przykrości mogłyby spaść na nas z powodu tej historyi, a handel nasz taki trudny... Tak, to prawda, miałem ten papier, ale teraz nie istnieje, zniszczyłam go.
Odetchnęła z ulgą, wypowiedziawszy, co było potrzeba, aby się odrazu oswobodzić od niepokoju.
— Zniszczyła go pani! — zawołał z boleścią Marek. — O, pani Aleksandrowo!..
Zakłopotała się nieco, znów poszukując tłumaczenia.
— Może źle zrobiłam... Ale niech pan pomyśli nad naszem położeniem. Dwie biedne kobiety, bez opieki. Przytem tak przykro było pomyśleć, że nasze dzieci będą wmieszane do tej okropnej sprawy... Nie chciałam trzymać rzeczy, która mi sen odbierała i spaliłam papier.
Mówiąc, drżała tak silnie, że Marek spojrzał na nią z uwagą. Wysoka ta blondyna, o wyrazie twarzy łagodnym, zdawała się cierpieć skrycie. Nagle powziął podejrzenie, że nie mówi prawdy. Chciał więc wystawić ją na próbę.
— Niszcząc ten papier — rzekł — skazała pani powtórnie niewinnego... Niech pani pomyśli, co on tam cierpi w ciężkich robotach. Płakałaby pani, gdybym odczytał jego listy. Znosi najokropniejsze męki, zabójczy klimat, okrucieństwa dozorców, a nadewszystko poczucie swojej niewinności, wobec strasznej nocy w której się miota... Jakież to okropne widmo — myśl, że pani tego przyczyną!
Zbladła przeraźliwie, odsuwając ręką jakby straszne widziadło. Nie rozumiał, czy dobra a słaba istota doznaje dreszczu zgryzoty, czy toczy z sobą walkę. Przez chwilę jąkała z rozpaczą, jakby błagając pomocy:
— Moje dziecko, moje biedne dziecko!..
Wspomnienie dziecka, ukochanego Sebastyana, dla którego zdolna była poświęcić wszystko, dodało jej siły.
— Pan jest okrutny, panie Froment — zaczęła — zadaje mi pan straszne cierpienie... Ale co począć? stało się, nie mogę odszukać papieru w popiołach.
— Więc naprawdę, zupełnie naprawdę pani go spaliła?
— Naturalnie, przecież mówię panu... Spaliłam go z obawy, że mój chłopczyk będzie skompromitowany i że cierpieć będzie przez całe życie.
Ostatnie słowa przemówiła gorącym tonem, z jakiemś zaciętem postanowieniem. Uwierzył, ale zrobił giest rozpaczy, bo znowu niknął tryumf prawdy, upadł raz jeszcze. W milczeniu odprowadził do drzwi panią Aleksandrowę, która zmieszana, nie wiedziała, jak się pożegnać z paniami. Wyjąkała przeproszenie i ukłoniwszy się, wyszła. W pokoju zapanowało milczenie.
Ani Genowefa, ani pani Duparque nie wmięszały się do rozmowy, pozostały nieruchome i zimne. Milczały ciągle, podczas gdy Marek przechadzał się zwolna, z głową spuszczoną, pogrążony w bólu. Pani Duparque powstała i zabierała się także do odejścia. Stojąc już na progu, rzekła:
— To jakaś warjatka ta kobieta... Jej historya o spalonym papierze wygląda na wierutną bajkę, której nikt nie uwierzy. Nie radzę ci opowiadać o tem, nic pomoże ci to w interesach... Dobranoc, bądź rozsądny.
Marek nie odpowiedział. Chodził ciągle ociężałym krokiem. Noc tymczasem nadeszła i Genowefa zapaliła lampę. Gdy w milczeniu nakrywała do stołu, nie chciał wszczynać z nią. rozmowy, odsuwał od siebie nowe zmartwienie, gdyż domyślał się, że teraz nie zgadzała się z-nim tak całkowicie jak dawniej.
Następnych dni słowa pani Duparque zaczęły go prześladować. W istocie, jeżeli zechce skorzystać z nowego faktu, o którym się dowiedział, jakim sposobem znajdzie wiarę u publiczności? Ma wprawdzie świadectwo Sebastyana, bo dziecko powtórzyło, że widziało wzór pisma, przyniesiony przez Wiktora od braciszków. Będzie to jednak świadectwo dziesięcioletniego zaledwie dziecka, a matka zechce napewno zmniejszyć doniosłość faktu. Trzeba było okazać sam dokument, powiedzieć bowiem, że go spalono, było to pogrzebać sprawę na nowo. Im więcej rozmyślał, tem bardziej dochodził do przekonania, że należało czekać jeszcze, gdyż nowy fakt, w okolicznościach, w jakich go odkrył, nie mógł być zużytkowany. Dla niego jednak był on cennym i obfitym w stanowcze dowody. Niezachwianie umacniał w nim wiarę, potwierdzał jego wnioski, materyalizował pewność, do której doszedł rozumowaniem. Któryś z braciszków był winowajcą,; jeden krok, a wiedzianoby który, szczere śledztwo wykryłoby go z łatwością. Zmuszony jednak został czekać znowu cierpliwie, liczyć na potęgę prawdy, która nie zatrzyma się w swym pochodzie, dopóki nie zabłyśnie pełne światło. Wiedzieć, że niewinny cierpi wstrętne tortury na wygnaniu a bezwstydny winowajca tryumfuje, dalej pracując nad zatruwaniem dzieci i nie módz krzyczeć głośno, nie módz udowodnić tego, wobec nikczemnej zmowy wszystkich sił społecznych, samolubnie spiskujących w celu utrzymania potwornej krzywdy! Stracił sen, a tajemnica była mu jak ostrze żelaza, przypominające ustawicznie obowiązek dochodzenia sprawiedliwości. Odtąd nie miał w życiu ani chwili, w którejby nie myślał o swojem posłannictwie, krwawo rozpaczając że nie wie, jak przyspieszyć zwycięztwo.
Nawet u Lehmanów nie mówił Marek o wyznaniu Sebastyana. Dlaczego dawać biednym ludziom niepewną nadzieję? Ciężkie było ich życie: cierpieli ból i hańbę wraz z galernikiem, którego imię, rzucano im jak najwyższą obelgę! Zarobek starego Lehmana coraz bardziej się zmniejszał. Rachela, we wdowiej żałobie, nie śmiała wychodzić z domu, rozpaczała że podrastające dzieci wkrótce wszystko zrozumieją. Marek zatem wtajemniczył w to, co zaszło, jednego tylko Dawida, który zawsze pałał chęcią i wolą udowodnienia i ogłoszenia niewinności brata. Z bohaterskiem poświęceniem dla miłości braterskiej, sam pozostawał na uboczu, w zapomnieniu, unikając starannie rozgłosu, ani chwili jednak nie marnował, pracował ciągle nad sprawą rehabilitacyi brata, która stała się jedynym celem jego życia. Rozmyślał, badał, śledził tropy, których nieraz, od pierwszych kroków trzeba było zaniechać. Dwa lata nieustannych poszukiwań nie doprowadziły go do niczego stanowczego. Podejrzenie co do wiadomości, nieprawnie zakomunikowanej przez prezydującego Cyragnona członkom sądu przysięgłych w czasie ich rozpraw, stało się pewnością. Wszystkie jednak usiłowania, aby znaleźć dowody, spełzły na niczem i nie przewidywał nawet, w jaki sposób zdoła udowodnić prawdę. Nieznał przecież zniechęcenia; poświęciłby w razie potrzeby dziesięć, dwadzieścia lat, życia, aby znaleźć prawdziwego winowajcę. To też wiadomość, przyniesiona przez Marka, umocniła go w cierpliwości i odwadze. Sądził również, że nie trzeba rozgłaszać wyznania Sebastyana, skoro nie poparte dowodem materyalnym, n nic się przydać nie mogło. Wzbogacił się tylko jedną więcej nadzieją zwycięztwa i dalej poszukiwał spokojnie, wytrwale, bez pośpiechu, działając nieustannie a ostrożnie.
Pewnego poranku, przed lekcyami, Marek postanowił zdjąć nareszcie emblemat, a religijne, które pozostawił dotychczas na ścianie, nad katedrą. Przez dwa lata wyczekiwał chwili, w której stanie się panem położenia o tyle, aby módz tym czynem zaznaczyć niezawisłość wyznaniową szkoły świeckiej. Do tego czasu ulegał chętnie radom Salvana, rozumiejąc potrzebę utwierdzenia się na stanowisku, aby je uczynić placówką bojową. Obecnie czuł się na siłach, aby rozpocząć walkę: czyż nie zapewnił powodzenia świeckiej szkole, zdobywając da niej uczniów ze szkoły braciszków? Czy nie pozyskał sobie zwolna szacunku, uwielbienia dzieci, gruntownego uznania rodzin? Ostatecznie zaś skłoniły go do działania: bytność w Jonville‘u, gdzie z miejscowości, wchodzącej na drogę postępu, ksiądz Cognasse zrobił zacofany kąt, oraz wyznanie Sebastyana, które poruszyło go gniewem i niepokojem na myśl, że Maillebois pozostaje ciągle w ohydnej zależności od partyi klerykalnej.
Stał zatem zrana na stołku, gdy do klasy weszła Genowefa z Ludwinią, aby mu powiedzieć, że odprowadza dziecko na cały dzień do babki. Spojrzała zdziwiona.
— Co tam robisz? — spytała.
— Widzisz przecież, zdejmuję emblemata i odniosę je księdzu Quandieu; niech je umieści w kościele, którego nie powinny były opuszczać. Ot, pomóż mi, potrzymaj.
Nie wyciągnęła ręki, nie ruszyła się wcale. Zbladła i w milczeniu patrzyła na to, co robił, jak na czyn zakazany i niebezpieczny, który ją przejmoowł trwogą. Musiał więc sam, bez jej pomocy, zejść ze stołka, z rękami obciążonemi.
— Nie chciałaś mi pomódz?.. Co ci jest? Czy nie zgadzasz się ze mną?
Pomimo wzruszenia, odparła wyraźnie:
— Nie, nie zgadzam się z tobą.
Zdumiony, zaczął drżeć jak ona. Pierwszy raz przemawiała do niego tak gniewnym, ostrym tonem. Uczuł, że coś pękało, zapowiadając zerwanie. Patrzył na nią, nie poznając jej głosu, pełen niepokoju, jakgdyby miał przed sobą osobę obcą.
— Nie zgadzasz się ze mną? I to mówisz ty?!
— Tak, ja. Niesłusznie postępujesz.
Ona to była w istocie. Stała przed nim zgrabna, piękna, z jasną twarzą, z przebłyskiem w wesołych oczach, odziedziczonej po ojcu namiętnej zmysłowości. Była to ona i nie ona zarazem, gdyż coś się zmieniło w wyrazie twarzy, w dużych, niebieskich oczach, w których ukazał się mistyczny cień zaświatowy. Na widok tej zmiany, którą pierwszy raz zauważył, poczuł zimno w sercu. Co wpłynęło na zmianę? Cofnął się jednak przed tłumaczeniem, powiedział tylko:
— Dotychczas, jeżeli nawet nie zgadzałaś się ze mną, mówiłaś mi zawsze, żebym postępował według sumienia, co też właśnie czynię. Boleśnie więc dotyka mnie twoja przygana... Pomówimy o tem.
Nie rozbroiły jej słowa męża, odpowiedziała zimno:
— Pomówimy, jeżeli chcesz... Tymczasem zaprowadzę Ludwinię do babki i zostawię ją do wieczora.
Nagle zrozumiał. Pani Duparque odbierała mu Genowefę i zabierze z pewnością i Ludwinię. Sam zawinił, pozwalając przebywać żonie i dziecku w tym fanatycznym domu. Nie spostrzegł, że od dwóch lat w duszy żony zachodziła powolna zmiana, budziło się wspomnienie pobożnie spędzonego dziecięctwa, odnawiały się niezatarte zasady wychowania, nawracając ją do wiary, gdy on sądził, że ją straciła pod wpływem rozumowania i przez miłość dla niego. Nie wypełniała jeszcze praktyk religijnych, czuł jednak, że oderwała się od niego, cofając ku przeszłości a każdy krok coraz bardziej oddalać ich będzie od siebie.
— Więc już nie zgadzamy się z sobą, kochanie moje? — powiedział ze smutkiem.
Odpowiedziała szczerze:
— Nie. Wiesz, Marku, babka ma słuszność, mówiąc, że wszystkiemu złemu winna ta ohydna sprawa. Odkąd wziąłeś w obronę tego galernika, który z pewnością zasłużył na karę, nieszczęście weszło do naszego domu i skończy się na tem, że zupełnie przestaniemy się rozumieć.
Z krzykiem bólu powtórzył znowu:
— Ty to mówisz, ty! Jesteś więc teraz przeciw prawdzie, przeciw sprawiedliwości!
— Jestem przeciw złym i zbłąkanym, których ze namiętności popychają do napaści na religię. Boga chcą obalić! Nawet jeżeli kto oddala się od kościoła, powinien szanować księży, którzy robią tyle dobrego.
Zamilkł, czuł bowiem bezpłodność sprzeczki, szczególniej w chwili, gdy mieli nadejść uczniowie. Tak więc głęboko zło już utkwiło? Najbardziej bolało go, że na dnie rozterki widział sprawę Simona, posłannictwo sprawiedliwości, które przedsięwziął i w którem nie zrobi żadnego ustępstwa, — zgoda zatem stanie się niemożliwą. Od dwóch lat, przy każdej okoliczności, ukazywała się ta sprawa i jak zatrute źródło, psuła ludzi i wypadki i tak będzie zawsze, dopóki, sprawiedliwości nie stanie się zadość. Trucizna doszła aż do jego domu.
Widząc, że milczy, Genowefa skierowała się ku drzwiom i rzekła spokojnie:
— Odprowadzam Ludwinię do babki.
Nagłym ruchem porwał Marek w objęcia dziecko. Czyż pozwoli odebrać sobie dziewczynkę, krew krwi swojej? Czy nie powinien zatrzymać ją w swoich ramionach, ocalić od bezmyślnej a śmiertelnej zarazy? Patrzył na nią przez chwilę. Jak matka, babka i prababka, pięcioletnia dzieweczka była wysoka i wysmukła. Nie miała jednak ich bladych, jasnych włosów a wysokie czoło było cechą Fromentów, wznosiło się jak niezdobyta wieża rozumu i rozsądku. Zarzuciła mu czule rączki na szyję, śmiejąc się wesoło.
— Wydam tatusiowi bajkę, jak wrócę — zawołała — umiem ją doskonale.
Po raz drugi cofnął się Marek przed sprzeczką, uniesiony zbytkiem tolerancyi. Puścił dziewczynkę, którą matka wyprowadziła. Uczniowie zaczęli się już schodzić, zapełniając szybko klasę. Serce mu się ściskało na myśl walki, którą podjął, usuwając z klasy emblemata, walki, co wejdzie nawet do jego domowego życia i wyciśnie łzy jemu i jego najbliższym. Wysiłkiem woli jednak zwalczył cierpienie, zawoła! Sebastyana, który był korepetytorem, aby dopilnował czytania jednych uczniów, podczas gdy sam przy tablicy wesoło wykładał innym naukę o rzeczach, w zalanej słonecznym blaskiem klasie.




II.

W trzy dni potem, gdy Genowefa leżała już w łóżku, Marek, rozbierając się, powiedział jej, iż odebrał list od Salvana, naglący go, aby przybył nazajutrz, w niedzielę.
— Pewnie — dodał — chodzi o emblemata, które usunąłem z klasy. Rodzice skarżą się, podobno; będzie cała historya. Spodziewałem się tego zresztą.
Genowefa, z głową wściśniętą w poduszki, nie odpowiedziała. Gdy jednak, zgasiwszy światło, położył się przy niej, uczuł, rozkosznie zdziwiony, że bierze go czule w objęcia i szepce do ucha:
— Mówiłam do ciebie tak szorstko, wtedy... W istocie nie jestem twego zdania ani co do religii, ani co do sprawy, ale zawsze cię kocham całem sercem.
Wzruszony był tembardziej, że od trzech dni odwracała się od niego, jakgdyby chciała zaznaczyć zerwanie małżeńskie.
— Skoro teraz oczekują cię przykrości — ciągnęła tkliwie — nie chcę, żebyś myślał, iż się gniewam na ciebie. Można przecież mieć przekonania odmienne a kochać się, nieprawdaż? Jeżeli ty mnie kochasz, to ja należę do ciebie także całkowicie, mój drogi mężulku!
W silnym uścisku wziął ją z płomienną pieszczotą.
— Dopóki mnie kochasz, dopóki jesteś moją, ukochana żono, dopóty nie lękam się żadnych pogróżek, co nas otaczają.
Oddała się z dreszczem rozkoszy, uniesiona wrodzoną potrzebą miłości. Pogodzili się w tym momencie zupełnego zjednoczenia. Porozumienie młodego, kochającego małżeństwa wtedy dopiero jest zagrożonem, gdy kłótnia dojdzie do stosunków serdecznych. Dopóki istnieje pożądanie, dopóty w największych przeciwnościach zgoda istnieć będzie. Chcąc rozłączyć, trzeba odjąć im wzajemną miłość.
Całując Genowefę na dobranoc, uspakajał ją Marek:
— Będę się trzymał na ostrożności, przyrzekam ci. Wiesz, że w gruncie jestem rozsądny i umiarkowany.
— Rób, jak chcesz, mój jedyny, — odpowiedziała słodko. — Byłeś mnie kochał, byłeś był moim, niczego więcej nie żądam.
Nazajutrz, ożywiony gorącą czułością żony, udał się Marek do Beaumontu. Nabrał nowego zapasu odwagi, to też uśmiechnięty, z wojowniczą miną wszedł do szkoły Normalnej, do Salvana.
Po serdecznem przywitaniu, pierwsze słowa dyrektora zdziwiły go i zaniepokoiły:
— Podobno pan znalazłeś nowy fakt, oddawna poszukiwany dowód niewinności naszego biednego Simona, dowód, na mocy którego będzie można przedsięwziąć rewizyę procesu?
Marek, który oczekiwał, że podniesioną będzie historya krucyfiksu, milczał przez chwilę, wahając się, czy ma powiedzieć Salvanowi prawdę, dotąd przed wszystkimi ukrywaną. Nakoniec rzekł zwolna, dobierając słów:
— Nowy fakt... Nie, nie mam nic stanowczego.
Salvan nie zauważył jego wahania.
— Tak też myślałem, bo przecież uwiadomiłbyś mię pan o tem, nieprawdaż? Niemniej jednak chodzą pogłoskio odkryciu jakiegoś nadzwyczajnego dokumentu, który przypadkiem wpadł panu w ręce i który trzymasz jak piorun nad głową prawdziwego winowajcy i jego wspólników, wszystkich okolicznych klerykałów.
Marek słuchał ze zdumieniem. Kto mógł opowiadać, jakim sposobem wyznanie Sebastyana, rozmowa z jego matką, panią Aleksandrowa, rozeszły się i urosły? Nagle zdecydował się powiedzieć wszystko przyjacielowi swemu i doradcy, człowiekowi mądremu i prawemu, w którym pokładał całe zaufanie. Opowiedział zatem, w jaki sposób odkrył, że wzór pisma, podobny do tego, na którym oparto oskarżenie, a pochodzący od braciszków, istniał i w jaki sposób został zniszczony.
Salvan powstał wzruszony.
— Byłby to dowód stanowczy — zawołał. — Masz pan jednak słuszność milczeć, skoro nie mamy nic w ręku. Trzeba czekać... Rozumiem teraz, zkąd pochodzi niepokój, głuchy strach, który od jakiegoś czasu czuję w naszych wrogach. Musiało się wymknąć jakieś słówko, a znasz pan niczem nie Wytłomaczoną szybkość, z jaką przypadkowe słowo roznosi się na cztery wiatry. Może nawet nic nie powiedziano, jakaś cudowna moc rozgłasza i przekręca tajemnicę... To tylko pewna, że nastąpiło wstrząśnienie a winny i jego wspólnicy uczuli, że grunt chwieje się im pod nogami. A że są przerażeni, to bardzo naturalne, muszą przecie obronić swoją zbrodnię.
Dotykając nareszcie przedmiotu, z powodu którego zawezwał Marka, rzekł:
— Właściwie chciałem się zobaczyć z panem, aby pomówić o wypadku, którym się wszyscy zajmują, o znaku, który pan wyniosłeś z klasy... Znasz pan mój sposób myślenia: szkoła powinna być zasadniczo świecką, to też dobrześ pan postąpił usuwając symbol. Nie wyobrażasz pan sobie jednak, co za burza z tego powstanie... Co zaś najgorsza, że braciszkowie i podpory ich, jezuici, mają obecnie podwójny interes w podminowaniu i usunięciu pana, gdyż drżą przed bronią, jakiej się domyślają w rękach twoich. Jeżeli więc pan sam poda powód, rzucą się z zapałem do szturmu.
Marek wiedział to dobrze, zrobił lekceważący ruch, przyjmując wyznanie.
— Czyż nie byłem rozważny, jak mi pan zalecał? Czy nie czekałem całe długie dwa lata, zanim przystąpiłem do dzieła i zdjąłem emblemata zawieszone w szkole po wyroku i wywiezieniu Simona, jakby na pokazanie, że nasza szkoła przechodzi pod władzę zwycięzkiego klerykalizmu? Postawiłem ją na nogi zapewniłem pomyślność i swobodę tej biednej szkole, podejrzanej, zdyskredytowanej zupełnie. Czyż więc nie mam prawa teraz jako nauczyciel uznany i zwycięzki, oswobodzieją, przywrócić jej neutralność, z której nie powinna była nigdy wychodzić?
Salvan mu przerwał:
— Powtarzam panu, że nie ganię go wcale. Okazał pan wielką cierpliwość i wyrozumiałość. Nie mniej jednak czyn pana przyszedł w chwili okropnej. Lękam się o pana i dlatego właśnie chciałem się porozumieć żebyśmy, jeżeli podobna, zażegnali niebezpieczeństwo.
Usiedli i długo rozmawiali. Polityczne położenie departamentu było ciągle opłakane. Dokonano nowych wyborów, które wykazały zwrot ku reakcyi klerykalnej. Zaszedł fakt nadzwyczajny, mer Lemarrois, dawny przyjaciel Gambetty, nietykalny deputowany z Beaumontu, podległ balotowaniu z kandydatem radykalnym, adwokatem Delbosem który wsławił się między rewolucyonistami przedmieścia obronną mową w sprawie Simona. Lemarrois przy drugiem dopiero głosowaniu przeszedł większością tysiąca ledwie głosów. Z drugiej strony, frakcya katolicko-monarchiczna zdobyła jedno krzesło; piękny Hektor de Sangleboeuf zdołał przeprowadzić kandydaturę przyjaciela swego, jenerała, dzięki festynom wydawanym w Desirade i rozrzucania żydowskiego złota teścia, barona Nathana. Wiecznie uprzejmy Marcilly, niegdyś nadzieja inteligentnej młodzieży dla zapewnienia sobie mandatu, zrobił zgrabny zwrot ku kościołowi, który przyjął go ze zwykłą dobrotliwością, tem bardziej, iż wygodnem było zawrzeć przymierze z burżuazyą, przerażoną postępami socyalizmu. Uznawszy równość polityczną, burżuazya odrzucała równość ekonomiczną, gdyż pragnęła utrzymać raz zagarniętą władzę, nie oddawać nic z tego, co posiadała, zdecydowana połączyć 6ię nawet z dawnymi przeciwnikami, aby módz się oprzeć naporowi zdołu. Z wolteryańskiej stawała się mistyczną, zaczynała uznawać, że religia jest potrzebną, że stanowi użyteczną straż moralną, jedynie zdolną powstrzymać rosnące żądze ludu. Przenikała się zasadami militaryzmu, nacyonalizmu, antysemitymu, — wszystkiemi formułami, pod któremi skrycie występował zaborczy klerykalizm. Armia stała się poprostu wyrazem siły Naród, ojczyzna — to zbiór kastowości, których nie wolno było tknąć pod grozą pomówienia o zbrodnię, potworny budynek społeczny, w którym nie należało zmienić ani jednej belki, w obawie obrócenia całego gmachu w ruinę. Żydzi, jak w średnich wiekach, służyli za pozór do rozgrzewania stygnącej wiary, do niegodnego wyzyskiwania zadawnionej nienawiści, za okrutny posiew wojny domowej. Przyczyną zaś tego ruchu wstecznego, była podziemna robota jezuitów, którzy korzystali z chwili historycznej, aby odebrać grunt, utracony niegdyś w upadku starego świata pod tchnieniem idei nowych. Ducha tego zatem trzeba było zabić, zdobywając burżuazyę, stojącą u szczytu a obecnie zdecydowaną zdradzić swą misyę, aby zachować nieprawą władzę, z której musiałaby zdawać rachunek. Wraz z burżuazyą, powracającą na łono kościoła i lud zostanie podbity a główny wysiłek obszernego przedsięwzięcia skierowany był ku temu, aby opanować dzieci już na szkolnej ławce i zamknąć je w ciemnościach. Jeżeli Francya osiemnastego wieku stawała się Francyą Rzymu, działo się to dlatego, że zakony nauczające zagarnęły w swe szpony dzieci. Walka się zaostrzała, kościół głosił już zwycięztwo nad wiedzą, nadęty nadzieją, iż zdoła przeszkodzić nieuniknionym skutkom biegu wypadków: dojściu całego narodu do pełnej swobody.
Położenie psuje się z dniem każdym — kończył Salvan. — Wiesz pan, jak wściekła walka toczy się przeciw naszemu wychowaniu początkowemu. Ostatniej niedzieli w Beaumont, ksiądz ośmielił się głosić z ambony, ż« nauczyciele są szatani w skórze pedagogów i zawołał: „Ojcowie i matki, powinniście życzyć raczej śmierci waszym dzieciom, niż oddawać je do takiego piekła zatracenia“... Średnie wykształcenie wydane jest również na najgorszy wpływ leakcyi jezuickiej. Nie mówię o kwitnących zakładach zakonnych, jak naprzykład kolegium w Valmarie, gdzie jezuici zatruwają synów burżuzyi, przyszłych naszych oficerów, sądowników i urzędników, ale nawet w naszych lyceach wpływ księży staje się potężnym. Tu w Beaumont, ekonom, ten nabożniś Depinvilliers, otwarcie przyjmuje ojca Crabota, który, zdaje się, jest spowiednikiem jego żony i córek. Niedawno kazał sobie przysłać młodego energicznego księdzu prefekta, niezadowolony z księdza Leriche’a, poczciwego starowiny, nieco ospałego w swych czynnościach. Ćwiczenia religijne nie są wprawdzie obowiązujące, trzeba jednak żądania rodziców, aby uczeń był od nich uwolniony a w takim razie jest zaraz na indeksie, źle widziany, wystawiony na wszelkiego rodzaju drobne prześladowania. Po trzydziestu zatem latach istnienia republiki, pomimo przeszło stuletniego usiłowania wolnej myśli, jezuici są ciągle wychowawcami i nauczycielami naszych dzieci, niepodzielnymi władcami, pragnącymi panować nad światem, w starych formach odlewając podatnych do przesądów, ludzi, którymi mogą łatwo rządzić. Ztąd pochodzi cała nasza obecna nędza moralna.
Wiedział to dobrze Marek. Wreszcie zapytał:
— Cóż więc radzi mi pan robić? Czy mam się cofać, kiedy już zacząłem działać?
— A, naturalnie, że nie! Gdybyś mię pan był uprzedził, prosiłbym cię zapewne, żebyś jeszcze poczekał. Skoro jednak usunąłeś pan z klasy emblemata, trzeba zaraz obronić swój czyn, wyzyskać go, jako tryumf rozumu... Po napisaniu do pana, widziałem się z inspektorem akademii, Le Barazerem i uspokoiłem się nieco. Znasz go pan, trudno wiedzieć dokładnie, co myśli; lubi wyczekiwanie, wyzyskuje wolę innych, aby narzucić swoją. Myślę jednak, że w głębi duszy trzyma z nami; byłbym niezmiernie zdziwiony, gdyby poparł pańskich nieprzyjaciół... Wszystko jednak zawisło od pana, od pańskiej siły oporu, od mniej lub więcej mocnego stanowiska, jakie potrafiłeś pan zająć w Maillebois. Przewiduję zaciekłą wojnę ze strony braciszków, kapucynów i jezuitów, gdyż jesteś pan nietylko nauczycielem świeckim, czyli szatanem, lecz przedewszystkiem obrońcą Simona, człowiekiem niosącym pochodnię prawdy i sprawiedliwości, któremu trzeba zapieczętować usta... No, bądź pan zawsze dobrym i rozsądnym i — odwagi!
Salvan powstał i wziął obie ręce Marka. Stali tak chwilę, złączeni uściskiem, patrząc sobie w oczy z uśmiechem wiary i odwagi.
— Nie traci pan nadziei? — spytał Marek.
— Tracić nadzieję? O, nigdy, moje dziecko! Zwycięztwo jest niezawodnem, kiedy nastąpi, nie wiem wprawdzie, ale nastąpić musi... Przytem, więcej jest tchórzów i egoistów, niż złych ludzi na świecie. W ciele nauczycielskiem, naprzykład, ileż mamy umysłów ni złych ni dobrych, raczej przecięciowo dobrych. Są to urzędnicy, w tem całe nieszczęście, więc naturalnie urzędują; urzędują przez rutynę i dla rutyny, urzędują dla awansu, to bardzo proste... Rektor nasz, Forbes, to człowiek bardzo uczony, łagodny, ale pragnący głównie, aby mu nie przeszkadzano w badaniach nad historyą starożytna. Przypuszczam nawet, że, jako filozof, żywi skrytą wzgardę dla ohydnej teraźniejszości i dlatego ogranicza się ściśle do roli kółka w maszynie administracyjnej, pośredniczącego między ministrem, a personelem uniwersyteckim. Sam Depinvilliers dla tego tylko trzyma z kościołem, że ma dwie brzydkie córki na wydaniu i liczy na ojca Crabota, iż znajdzie dla nich bogate partye. Co zaś do strasznego Mauraisina, który istotnie ma brzydką duszę i którego strzedz się należy, — głównem pożądaniem jego jest zająć moje miejsce; jutro trzymałby z panem, gdyby przypuszczał, że przez pana może je otrzymać... Tak, tak, wszystko to zagłodzone biedaki, lub słabe charaktery; wszyscy przejdą na naszą stronę i będą nam pomagali, gdy zwyciężymy.
Siniał się pobłażliwie. Potem dodał z powagą i wzruszeniem:
— Zresztą, zbyt piękne mam tu zadanie, aby rozpaczać. Wiesz dobrze, moje dziecko, że siedzę w kącie i staram się, aby o mnie zapomniano, ale zwolna, pocichu, w każdej chwili pracuję nad przygotowaniem lepszej przyszłości. Powtarzaliśmy wielokrotnie: szkoła jutra będzie warta tyle, ile wart będzie nauczyciel. Świecki nauczyciel, narzędzie prawdy i sprawiedliwości, może jedynie zbawić naród, przywrócić mu naczelne miejsce i wpływ w świecie... I dążymy ku. temu, upewniam cię, że dążymy. Bardzo jestem zadowolony z moich uczniów. Pobór, naturalnie, idzie nie łatwo, bo powołanie jest niewdzięczne, źle płatne, pogardzane i przedstawia pewny los nędzy. A jednak w tym roku liczba konkurentów wzrosła. Jest nadzieja, że Izba zawotuje nareszcie płacę rozsądniejszą, która pozwoli najskromniejszym nauczycielom żyć przyzwoicie... Zobaczysz pan, zobaczysz: wyjdzie ztąd nowe pokolenie nauczycieli, przygotowane do misji apostołów rozumu i sprawiedliwości i rozejdą się po miastach i wsiach, niosąc ewangelię swobody, niszcząc fałsz i kłamstwo, jako posłannicy odrodzonej ludzkości! Wówczas jezuityzm musi być zwyciężony, gdyż może żyć, tylko panując nad ciemnotą, wówczas naród pójdzie bez przeszkody ku przyszłemu państwu jedności i pokoju!
— Ach, drogi przyjacielu — zawołał Marek — piękna nadzieja daje nam wszystkim siłę i otuchę w pracy nad naszem zadaniem... Dzięki za wiarę, którą pan we mnie ożywia; postaram się być rozsądnym i odważnym.
Uścisnęli się serdecznie i Marek powrócił do Maillebois, gdzie go oczekiwała zażarta walka, prawdziwa wojna na noże.
— Położenie polityczne pogorszyło się tutaj, równie jak w Beaumont. Ostatnie wybory miejskie po wyborach powszechnych, dały opłakane rezultaty, W nowej radzie miejskiej Darras znalazł się w mniejszości, tak, że klerykał, podpora reakcyi, radca Philis został obrany merem. Marek postanowił przedewszystkiem zobaczyć się z Darrasem, aby się przekonać, o ile jeszcze może liczyć na jego poparcie.
Poszedł raz wieczorem odwiedzić go w pięknym salonie wygodnego domu, który sobie zbudował zbogacony przedsiębiorca. Spostrzegłszy Marka, gospodarz wzniósł ręce w górę.
— No cóż, kochany profesorze, cała sfora ujada za tobą! Ale ja będę z panem, może pan liczyć na mnie teraz gdy jestem pobity i zepchnięty w szeregi opozycyi. Kiedy byłem mocarz, trudno mi było zawsze przyznawać panu słuszność, bo, wiesz pan przecież, miałem zaledwie większość dwóch głosów, często nie miałem wprost możności działania. Nieraz sprzeciwiałem się panu, w gruncie przyznając mu racyę... Teraz jednak wystąpimy razem, ponieważ tylko walką mogę zgnębić Philisa i odebrać mu merostwo. Dobrześ pan zrobił, że zdjąłeś te świętość ze ściany; nie było jej za czasów Simona i nigdy nie powinna była tam postać.
Marek uśmiechnął się zlekka.
— Ilekroć mówiłem panu, żeby je zdjąć, zawsześ mnie pan zakrzyczał, dając za powód potrzebę przezorności, nie przerażania rodziców, nie dawania broni do rąk naszym przeciwnikom.
— Wyznaję panu przecież trudności, w jakich się znajdowałem! Wierz mi pan, niełatwo to administrować takiem miastem jak Maillebois, gdzie po dziś dzień siły partyj się równoważyły, gdzie nie można było przewidzieć, kto zwycięży, wolnomyślni, czy księża... W chwili obecnej nie stoimy świetnie, to fakt. Nie trzeba wszelako tracić odwagi; koniec końców damy im porządne lanie, które nas zrobi panami okolicy.
Brawura ambitnego przedsiębiorcy, porządnego zresztą człowieka, wprawiła Marka w zachwyt.
— Z pewnością — przytwierdził.
— Tembardziej, — ciągnął Darras — że jeżeli moja marna większość dwóch głosów odbierała mi śmiałość, to i Philis nie będzie mógł przedsięwziąć nic poważnego z większością dwóch głosów, jaką ma obecnie. Skazany na dreptanie w miejscu, będzie żył w wiecznej obawie najmniejszego ruchu, który mógłby go zepchnąć do mniejszości. Znam ja to dobrze.
I śmiał się głośno, żywiąc do Philisa w głębi duszy niechęć tęgiego, zdrowego, o silnym żołądku i zrównoważonym mózgu człowieka, któremu wstrętnemi są chuda, nędzna postać, twarz czarna, sucha, o nosie ostrym i wązkich ustach nowego mera.
Philis, były fabrykant żaglowego płótna, od śmierci żony wycofawszy się z interesów, posiadał z dziesięć tysięcy dochodu, którego dokładne źródło nie było całkiem jasne. Żył samotnie, obsługiwany przez jedną służące, otyłą blondynę, „wygrzewalnik“, jak ją zwały złe języki, utrzymujące, że co wieczór wygrzewała swemi potężnemi kształtami pańskie łóżko i że w niem już zostawała. Miał dwunastoletnią córkę, Oktawie, u panien Wizytek i dziesięcioletniego syna Rajmunda, którego umieścił u Jezuitów w Valmarie, a przeznaczał do szkoły w Saint-Cyr. Pozbywszy się w ten sposób dzieci, wiódł żywot zamknięty, ciasny, oddając się drobiazgowej dewocyi, w ciągłych naradach z sutanami, jak prawdziwy egzekutor rozkazów Zgromadzenia. To, że został wybrany na mera dowodziło do jakiego ostrego stanu doszedł kryzys religijny w Maillebois, szarpanem między wolnomyślną Republiką a kościołem.
— Mogę zatem działać? — spytał Marek. — Pan mię podtrzymasz z mniejszością Rady?
— Naturalnie! — zawołał Darras. — Jednak bądź pan rozsądny, nie narób nam zbyt grubych kłopotów.
Zaraz nazajutrz rozpoczęła się walka w Maillebois. Na pierwszy ogień wysłano urzędnika Sarin’a, ojca Achillesa i Filida. Obciśnięty w wytarty tużurek, chudy i wątły, przyszedł wieczorem, po godzinach biurowych do szkoły z zaczepką do nauczyciela.
— Wiesz pan, kim jestem, prawda, panie Froment. Jestem radykalnym republikaninem, nie mogę być podejrzewanym o paktowanie z księżmi. Niemniej jednak przychodzę od całej grupy rodziców żądać, abyś pan zawiesił na ścianie krzyż, któryś pan zerwał, gdyż religja konieczną jest dla dzieci i kobiet... Nie dopuścić do szkoły księży zgoda, ale Chrystus, Chrystus, pomyśl pan! Toż to najpierwszy republikanin i rewolucyonista.
Marek pragnął się dowiedzieć, kogo reprezentował Savin.
— Jeżeli pan nie przychodzisz we własnem tylko imieniu, to proszę mi powiedzieć, jakie rodziny pana wydelegowały?
— O, właściwie nie wydelegowały. Widziałem mularza Doloir’a i dzierżawcę Bongard’a i przekonałem się, że równie, jak ja, ganią pana. Tylko, rozumie pan, zawsze to kompromitujące protestować, podpisywać. Ja na przykład, występując, ryzykuję wielce wobec moich zwierzchników... ile sumienie ojca rodziny przemawia zbyt głośno. Jak ja sobie poradzę z moimi urwisami, Achillesem i Filipem, podstępnymi, niekarnymi chłopakami, jeżeli pan nie nastraszysz ich trochę Panem Bogiem i jego piekłem? A spójrz pan na moją najstarszą córkę Hortensyę, co za miłe dziecko! Zachowanie jej podczas pierwszej komunii tego roku zachwyciło całe miasto. Panna Rouzaire przez prowadzenie jej do kościoła zrobiła z dziewczyny prawdziwą doskonałość... Niechże pan teraz porówna swoje dzieło z dziełom panny Rouzaire: moich synów z moją córką. To wyrok na pana, panie Froment.
Marek uśmiechnął się ze zwykłym spokojem. Ta nadzwyczajna Hortensya, ładna, trzynastoletnia dziewczyna, nad wiek rozwinięta i sprytna, jedna z faworytek panny Rouzaire, nieraz przeskakiwała mur graniczny dwóch szkół, aby się bawić po kątach z rówieśnikami chłopcami. Marek także często porównywał swoich uczniów, malców, w których obudzał powoli rozum i zamiłowanie prawdy, z uczennicami sąsiedniej nauczycielki, wychowanemi na klerykalnym pokarmie kłamstwa i fałszu, pełnemi słodyczy, a zarazem niepokoju i zepsucia mistycznego. Jakżeby pragnął mieć razem z chłopcami te dziewczęta, które wychowywano i kształcono oddzielnie, wszystko przed niemi kryjąc, paląc je ogniem mistycyzmu: nie przeskakiwałyby wtedy murów, lecąc ku temu, co im ukazywano jako grzech, jako zakazany owoc potępienia i rozkoszy! Zdrowie i potęga dla wolnego, szczęśliwego narodu przyszłości — to szkoła mieszana.
Odpowiedział jednak poprostu.
— Panna Rouzaire spełnia swój obowiązek tak, jak go pojmuje, ja spełniam również mój... Gdyby rodziny mi pomagały, zbawienna praca około wychowania i wykształcenia poszłaby raźniej.
Mały człowieczek rozgniewał się i wspinając się na krótkich nogach:
— Czy chcesz pan powiedzieć — zawołał — że daję zły przykład moim dzieciom?
— O bynajmniej! Tylko, wszystko, co ja im tu wykładani, znajduje zaprzeczenie w tem, co widzą dokoła siebie. Prawda staje się niebezpiecznem zuchwalstwem, rozum uważa się za niewystarczający do wychowania uczciwego człowieka.
Było to wielką troską Marka, że zawsze plany jego krzyżowała rodzina, kiedy marzył właśnie, aby w niej mieć pomoc potrzebną w wyzwoleniu maluczkich. Gdyby dziecko, wychodząc od niego, znajdowało w domu urzeczywistnienie jego nauk, wprowadzenie w czyn obowiązków i praw społecznych, które starał się wszczepiać, — jakże łatwym i szybkim stałby się pochód ku lepszej przyszłości! Było to współpracownictwo konieczne, gdyż nauczyciel w wielu wypadkach, najbardziej delikatnych, nie wystarczał, jeżeli nie miał pomocy rodziny, dopełniającej jego pracę w tym samym duchu wyzwolenia. Koniecznem było, aby nauczyciel i rodzice szli ręka w rękę ku jednemu celowi prawdy i sprawiedliwości. To też co za cierpienie, gdy widział, że zamiast mu pomagać, niszczyli drobne rezultaty jego pracy, nieświadomi, ulegający bezładowi w ideach i życiu!
— Krótko mówiąc — zaczął znowu Sarin — zawiesisz pan napowrót krzyż w klasie, jeżeli chcesz nam wszystkim zrobić przyjemność i żyć z nami w zgodzie, czego my ze swej strony bardzo sobie życzymy, bo nie jesteś pan złym nauczycielem.
Marek znowu się uśmiechnął.
— Dziękuję... Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego żona pańska z panem nie przyszła? Ona właściwie wystąpiłaby w odpowiedniej roli, gdyż wiem, że wypełnia praktyki religijne.
— Jest religijną o tyle, o ile wszystkie porządne kobiety być powinny — sucho odparł urzędnik. — Wolę, aby chodziła do kościoła, niż żeby miała kochanka.
Spoglądał podejrzliwie na Marka, pożerany chorobliwą zazdrością, w każdym mężczyźnie widząc możliwego rywala. Dlaczego nauczyciel żałował, że z nim nie przyszła? Dlaczego chodziła do szkoły dwa razy pod pozorem wytłomaczenia nieobecności synów? Zmuszał ją teraz, aby się spowiadała co tydzień u Ojca Teodozego, przełożonego Kapucynów, licząc, że wstyd przed wyznaniem powstrzyma ją nad brzegiem grzechu. Z początku robiła to dla spokoju domowego bez najmniejszej wiary, następnie zaś biegła do trybunału pokuty, gdyż O. Teodozy był wspaniałym i miłym mężczyzną, prawdziwym ideałem wszystkich młodych dewotek.
Marek dodał trochę złośliwie:
— Miałem właśnie przyjemność spotkać we czwartek panią Savinowę, gdy wychodziła z kaplicy Kapucynów i rozmawialiśmy chwilę. A że była bardzo uprzejmą dla mnie, wyraziłem żal, iż nie towarzyszy panu.
Nieszczęsny mąż skurczył się boleśnie. Minowany ciągiem, obrażającem podejrzeniem, doszedł do tego, że sam odnosił paciorkowe wyroby, które wykonywała w sekrecie, aby o parę groszy powiększyć nędzną jego pensyę. Żyli w ukrytej nędzy i piekle domowem, jakie się często spotyka w niezamożnej, obciążonej dziećmi rodzinie, gdzie mąż staje się nieznośnym despotą, a ładna żona. zrazu słodka i uległa, cierpi, dopóki nie znajdzie cichego pocieszyciela.
— Żona moja ma i mieć powinna to samo zdanie, co ja — oświadczył nakoniec Sarin. — W jej to imieniu, równie jak w mojem i wielu innych rodziców, przyszedłem, powtarzam, przemówić do pana... Teraz pańską rzeczą osądzić, czy ma pan zadosyćuczynić naszemu żądaniu. Niech się pan namyśli.
Marek odpowiedział z powagą:
— Namyśliłem się już, panie Savin. Zanim emblemata usunąłem, wiedziałem doskonale, co zrobić zamierzam, a skoro je zdjąłem, to z pewnością nie zawieszę napowrót.
Nazajutrz rozeszła się po mieście pogłoska, że cała delegacya ojców i matek chodziła do nauczyciela i że zaszła bardzo burzliwa, prawdziwie skandaliczna scena. Po rozmowie z Sarinem, zrozumiał Marek doskonale, zkąd wyszedł pocisk. Łacina pani Savinowa, obojętna dla sprawy, zajęta wyłącznie szczęściem osobistem, stała się przecież narzędziem w rękach Ojca Teodozeg’o, za jej bowiem pośrednictwem mąż miał tajną naradę z kapucynem. który go namówił, żeby się zobaczył z nauczycielem i skłonił go do położenia końca stanowi rzeczy, tak zgubnemu dla dobrych obyczajów i moralności w łonie rodzin. Szkoła taka — nie ośmielałaż chłopców do niesforności, a córki i matki do rozpusty? Wobec tych argumentów, marny Savin, rzekomy republikanin i antyklerykał, chory z rozpaczy nad złamanem życiem i tknięty manią zazdrości, wystąpił w obronie cnoty, jako wsteczny katolik, marzący o raju ziemskim w postaci więzienia, gnębiącego naturę ludzką.
Po za ojcem Teodozym, odgadywał Marek z łatwością braciszka Fulgentego i pomocników jego braciszków Izydora i Gorgiasza, wściekłych na szkolę świecką, odkąd zaczęła im odbierać uczniów. Nad wszystkimi zaś unosił się ojciec Pilili bin i ojciec Crabot, prefekt i rektor w Valmarie, potężne figury, których niewidzialne, a zręczne ręce kierowały walką od czasu potwornej sprawy Simona. W ich cieniu drzemała zbrodnia, którą wspólnicy, ciemny, nieświadomy tłum, zdecydowani byli okupić nawet kosztem nowych zbrodni. Od pierwszego dnia przeczuł Marek, gdzie się kryła cała szajka z dowódcą i szeregowcami, — jakim jednak sposobem złapać ich i wydać? Ojciec Crabot kręcił się dalej w wielkim świecie Beaumontu, oddany na usługi swoich penitentek i pracujący nad szybką karyerą dawnych wychowańców; przeciwnie, podwładny jego, ojciec Philibin, znikł całkowicie z widowni, pochłonięty ciężkim obowiązkiem dozorowania kolegium. Nic nie zdradzało podziemnej, w ciemności dokonywanej roboty, a każda chwila użytą była dla zapewnienia zwycięztwa dobrej sprawie. Stwierdził tylko Marek szpiegostwo, jakiego był przedmiotem: nadzorowano go wprawdzie z ostrożnością, ciągle przecież widział koło siebie snujące się czarne cienie. Wiedziano zapewne o każdej jego bytności u Lehmanów, o każdem widzeniu się z Dawidem. Salvan miał słuszność, twierdząc, że prześladowano go jako wyznawcę prawdy, przyszłego mściciela, świadka, w którego rękach przeczuwano ważne dowody i, knując jego zgubę, chciano mu krzyk pomsty wepchnąć napowrót do gardła. Cała banda sutann i habitów pracowała z coraz większem zuchwalstwem, wciągnięto nawet księdza Quandieu, który, rozpaczając nad tem, że religia musi być w usługach dzieła niesprawiedliwości, ulegał jednak z rezygnacyą biskupowi, nieszczęsnemu księdzu Bergerotowi i co tydzień jeździł do pałacu jego w Beaumont po nowe rozkazy i pociechę. Biskup i proboszcz pokrywali duchownym płaszczem zaognione rany Kościoła, jak karne dzieci ukrywając łzy i obawę, nie śmiejąc wyznać, że widzieli niebezpieczeństwo, jakie mu grozi.
Pewnego wieczora Mignot, wracając z dziedzińca, rzekł z wściekłością do Marka.
— A wie pan, to ohydne! Znowu złapałem pannę Rauzaire, jak nas szpiegowała, stojąc na drabinie.
Wistocie, jak tylko myślała, że jej nie widzą, przystawiała nauczycielka do muru drabinę, aby podglądać, co się dzieje w szkole chłopców, a Mignot twierdził, że co tydzień wysyłała tajne raporty do inspektora Mauraisina.
— Śmieszne szpiegostwo! — zawołał wesoło Marek. — Niepotrzebnie się trudzi, łażąc po drabinach; jeżeli chce, mogę jej na ościerz drzwi otworzyć.
— A, co to, to nie! — odparł pomocnik. — Każdy panem u siebie. Jeżeli jeszcze raz to zrobi, ściągnę ją za nogi.
Zwolna zdobył go sobie Marek zupełnie i szczęśliwy był, że uratował jedno sumienie. Dawniej, przy Simonie, Mignon okazywał zawsze nieufność; jako syn chłopa, który został nauczycielem jedynie aby uniknąć ciężkiej pracy w pola, pospolity umysłem i charakterem, dbał tylko o własny interes; nie lubił zresztą żyda i uważał za słuszne nie zbliżać się do niego. W czasie procesu bezwiedna uczciwość nie dozwoliła mu wprawdzie oskarżyć niewinnego, nie dał jednak wiernego i przychylnego świadectwa, któreby mogło ocalić Simona. Potem, wobec Marka, trzymał się również obronnie. Z tym także nie warto było się sprzymierzać, jeżeli się pragnęło zasłużyć na awans! Przez cały rok prawie trzymał się wrogo, jadał na mieście, z niechęcią pomagał swemu przełożonemu, całem postępowaniem ukazując nieufność. Bywał w owym czasie często u panny Rouzaire i zdawało się, że gotów był pójść pod rozkazy zakonu. Marka przecież wcale to nie zniechęcało, okazywał stale życzliwość pomocnikowi, jak gdyby dawał mu czas do poznania, że prawdziwa korzyść jego leży w prawdzie i sprawiedliwości. Tęgi ten, spokojny chłopiec przedstawiał ciekawe pole do spostrzeżeń. Tchórzliwy wobec wymagań życia, zepsuty okrutnym egoizmem, który go otaczał, nie był on złym w gruncie i w dobrych rękach mógłby stać się raczej dobrym. Należał do tej wielkiej trzody ludzkiej, ani całkowicie złej ani dobrej, która staje się taką, jaką ją zrobią warunki życia. Wykształcenie posiadał dostateczne, aby się stać dobrym nauczycielem, nie brakło mu nawet trzeźwego umysłu, potrzebował tylko, aby nim kierowała, aby go podtrzymywała czyjaś silna wola i inteligencya. Marek pokusił się o doświadczenie uratowania tej duszy i z radością, krok za krokiem, zdobywał sobie zaufanie, potem przyjaźń zbłąkanego, ciesząc się, że może dowieść prawdę zasady, w której pokładał nadzieję przyszłego wyswobodzenia, to jest, że niema człowieka, nawet na złej drodze, z któregoby nie można zrobić pracownika postępu. Mignot uległ w końcu wesołej pracowitości, ciepłu prawdy i sprawiedliwości, które Marek rozlewał dokoła siebie. Pomocnik jadał teraz u dyrektora i należał prawie do rodziny.
— Niesłusznie pan postępuje, nie strzegąc się panny Rouzaire. Nie ma pan pojęcia, do czego jest zdolna... Sprzedałaby pana dziesięć razy, byle tylko zasłużyć się swemu Mauraisinowi.
Wpadłszy w zapał zwierzeń, wyznał, że nauczycielka nieraz go zmuszała do podsłuchiwania pode drzwiami. Znał ją dobrze, wiedział, co to za straszna kobieta, przesadnie grzeczna, a w gruncie zła i skąpa. Mimo że była brzydka, wielka, koścista, o płaskiej, piegowatej twarzy, umiała jednak wszystkim się podobać i popisywała się z tą umiejętnością. Antyklerykałom, którzy wyrzucali jej, że prowadza dziewczynki do kościoła, tłomaczyła, iż zmuszoną jest ulegać żądaniu rodziców, pod grozą utraty uczennic. Klerykałom zaś dawała wszelką pewność prawomyślności, widocznie przychylając się ku nim, w przekonaniu, że w ten sposób staje po stronie silniejszych, którzy rozporządzali dobremi miejscami nawet w szkolnictwie świeckim. W gruncie dbała tylko o swój interes, Boga uważając za pomocnika w robieniu karyery. Jako córka kupca jarzyn z Beaumontu, z urodzenia miała duszę handlarską, chciwą i układną. Nie wyszła zamąż, niechcąc tracić swobody; może nie romansowała z księżmi, o co pomawiały ją złe języki, powszechnie jednak mniemano, że obdarza łaskami pięknego Mauraisina, który jak wogóle ludzie małego wzrostu, lubił kobiety podobne do grenadyerów. Nie upijała się wprawdzie, chociaż uwielbiała likiery, a że czasem przychodziła do klasy mocno czerwona, to dlatego, że miała dobry apetyt, a z trudnością trawiła.
Marek machnął pobłażliwie ręką.
— Szkołę utrzymuje nieźle — powiedział. — Do rozpaczy tylko mię doprowadza kierunek ściśle religijny jej nauczania. Nie mur oddziela tu szkołę chłopców od szkoły dziewcząt, ale prawdziwa przepaść. A kiedy, po wyjściu ztąd, spotkają się z sobą i zechcą się łączyć w małżeństwa, okaże się, że pochodzą z dwóch różnych światów... Leży to zresztą w tradycyi i walka płci w tem głównie czerpie przyczynę..
Przemilczał główny swój żal do panny Rouzaire, powód, dla którego nieodwołalnie usunął się od niej: niegodne jej postępowanie w sprawie Simona. Pamiętał, jak na procesie w Beaumont obciążała niewinnego bezwstydnemi kłamstwami, oskarżała go, że daje dzieciom nauki niemoralne i antypatryotyczne i ze spokojną bezczelnością podchlebiała zakonowi. To też gdy zamieszkał w Maillebois, wzajemne ich stosunki ograniczyły się na najprostszej sąsiedzkiej grzeczności. Odkąd jednak Marek zdawał się stać mocno na stanowisku, odkąd straciła nadzieję, że lada dzień wyleci, kusiła się o zbliżenie, nie żywiła bowiem zawziętości do zwycięzców, wyznając zasadę, że należy stać po stronie silnych. Szczególniej zaś wysilała się na pozyskanie Genowefy, która, podzielając zdanie męża, trzymała się od niej zdaleka.
— Powtarzam panu — kończył Mignot — niech się pan strzeże. Gdybym był jej słuchał zdradziłbym pana sto razy. Ciągle wypytywała o pana, a mnie mówiła, żem głupi, że nigdy nie dojdę do niczego... Nie przypuszcza pan nawet, od jakich szkaradnych czynów ocalił mię pan swoją dobrocią i łatwo się daje posłuch takim łotrzycom, co człowiekowi złote góry obiecują. Skoro zaś ośmieliłem się mówić o tem z panem, proszę pozwolić, żebym dal panu jedną radę. Powinien pan ostrzedz panią Froment.
— Jakto ostrzedz?
— Tak, tak, nie jestem ślepy, widzę, jak od pewnego czasu Rouzaire’ówna krąży koło pańskiej żony. Ciągle ma na ustach „droga pani“, uśmiechy, pieszczoty i uprzejmości, których bałbym się na miejscu pana.
Marek zdziwiony, udał obojętność.
— Moja żona nie ma się czego obawiać — rzekł, — zna ją dobrze. Trudno jednak, żeby była niegrzeczną względem sąsiadki, z którą nas łączą wspólne zajęcia.
Mignon nie nastawał. Wstrząsnął jednak głową, jak gdyby nie chciał wypowiedzieć wszystkiego. Podzielając życie Fromentów, domyślał się tajnego, wewnętrznego dramatu. Marek zamilkł również, ogarnięty głuchą obawą i bezwiedną słabością, która go zawsze ubezwładniała na myśl o możliwej walce z Genowefą.
Napaść zakonu, której oczekiwał od czasu bytności Salvana, wybuchła. Wojna zaczęła się wściekłym raportem Mauraisina, w którym zdawał sprawę o zdjęciu emblematów i oburzeniu, jakie wywołał między rodzicami ten czyn nietolerancyi religijnej. Zaznaczał protest urzędnika Savina, cytował jako niezadowolone rodziny Doloirów i Bongardów. Postępek podobny nabierał szczególnie ogromnego znaczenia w miasteczku nawskroś klerykalnem, znanem miejscu licznych pobożnych pielgrzymek, gdzie szkoła świecka mogła się utrzymać tylko dzięki wszelkiego rodzaju ustępstwom, jeżeli nie miała być wypartą przez szkoły zakonne. Mauraisin kończył żądaniem przeniesienia nauczyciela, który, w zawziętości sekciarskiej, nie rozumiał, jak kompromituje władze szkolne. Do aktu oskarżenia dodał jeszcze mnóstwo drobnych fakcików ze żniwa codziennych szpiegostw panny Rouzaire, której uczennice, dziewczątka posłuszne, biorą udział w procesyach i noszą chorągwie, porównywał z wychowańcami nauczyciela anarchisty, leniwymi, niekarnymi chłopakami, którzy nie wierzyli w Boga ani w dyabła.
W trzy dni później dowiedział się Marek, że hrabia Hektor de Sangleboeuf, deputowany partyi katolickiej, z dworna kolegami, wystąpił do prefekta Hennebise’a. Wiedział zapewne o raporcie Mauraisina, jeżeli nawet sam, wraz z ojcem Crabotem, przyjacielem rodziny, nie pomagał do zredagowania takowego; teraz zaś brał za pretekst tenże raport, aby żądać usunięcia nauczyciela, Hennebise, którego cała polityka streszczała się w zasadzie życia w zgodzie ze wszystkimi i który zawsze powtarzał: „Przedewszystkiem nie wszczynajmy żadnych spraw“, — musiał być niezadowolony z wypadku, brzemiennego opłakanemi zawikłaniami. Serce jego kłoniło się ku Sangleboeufom, niebezpiecznem jednak było publicznie popierać reakcyę. Jakkolwiek zatem sympatyzował z walecznym deputowanym antysemitą, zięciem barona Nathana, wytłomaczył mu jednak, że nie może samowolnie stanowić w tej kwestyi, prawo bowiem było wyraźne: nie mógł translokować nauczyciela bez upoważnienia inspektora akademii, Le Barazera.
Była to gwarancya niezależności ciała nauczycielskiego. Wykręciwszy się tymczasowo tem zapewnieniem, odesłał deputacyę do inspektora, do którego udali się zaraz na miejscu, do gabinetu jego w gmachu Prefektury. Le Barazer, były profesor uniwersytetu, przezorny dyplomata, przyjął ich i wysłuchał z pełną szacunku uwagą. Człowiek ten, o szerokiej czerstwej twarzy, zaledwie siwiejący, mimo lat pięćdziesięciu, wzrósł był w nienawiści dla Cesarstwa i należał do republikanów pierwszej doby, którzy wychowanie świeckie uważali za podstawę Rzeczypospolitej.
Wszelkiemi sposobami starał się zwalić szkoły zakonne, które uważał za zabójcze dla wolności Francyi. Doświadczenie jednak nauczyło go, że niebezpiecznem jest działać gwałtownie, trzymał się więc planu, który obmyślił gruntownie i wykonywał przezornie, zkąd w oczach zapaleńców uchodził za umiarkowanego. Zrównoważone usposobienie, wola spokojna a wytrwała kierowała jego postępowaniem. Opowiadano o powolnych, a nadzwyczajnych zwycięztwach, które go kosztowały całe lata ukrytych, żelaznych wysiłków. Przy pierwszych słowach delegacyi, zdawało się, że gani Marka; zdjęcie emblematów, to niepotrzebna manifestacya, mówił, chociaż zaraz dodał, że prawo nie zmuszało bynajmniej nauczyciela do znoszenia w klasie emblematów religijnych. Był to poprostu zwyczaj, o którym wyraził nawet swoje zdanie: lekką przyganę. Gdy zaś Sangleboeuf się uniósł, zaczął głośno przemawiać jako obrońca Kościoła, nazwał nauczyciela bezwstydnym sprawcą skandalów, które oburzały całe Maillebois, inspektor spokojnie przyrzekł, iż zbada sprawę z uwagą, na jaką zasługuje. Deputowany zapytał wówczas, czy nie otrzymał raportu swego podwładnego, pana Mauraisina, czy raport ów nie dowodził mu dostatecznie ogromu zła, trucizny i demoralizacyi, której okropne postępy należało ukrócić, usuwając natychmiast nauczyciela? Le Barazer udał najgłębsze zdumienie: jaki raport? a, kwartalny raport inspektora szkół elementarnych! Wiedziano zatem o tym raporcie? Sprawozdania podobne są czysto administracyjne i służą tylko za wskazówkę dla inspektora akademii, który ma obowiązek sam zbadać sprawę. Poczem pożegnał panów deputowanych, przyrzekając ponownie, iż weźmie pod uwagę ich żądania.
Minął miesiąc, a Marek, który ciągle oczekiwał wezwania do Prefektury, nie miał żadnych wieści. Le Barazer użył zapewne zwykłej taktyki: odłożył sprawę na bok, aby zyskać na czasie i znużyć zapały. Niewątpliwem było, że skrycie popiera nauczyciela, jak go uprzedził z cicha współpracownik i przyjaciel inspektora, Salvan. Nie należało jednak dopuścić, aby się sprawa zaostrzyła, aby wzrastające oburzenie zmusiło go do działania, gdyż wiadomo było, że do ostateczności bronić Marka nie będzie i poświęci go na pewno, jeżeli będzie to uważał za konieczne dla swojej powolnej, a ważnej działalności przeciw szkołom zakonnym. Nie uznawał rewolucyjnego bohaterstwa, a nawet je potępiał. Tymczasem w Maillebois sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Pod łatwem do odgadnięcia natchnieniem, „Le Petit Beaumontais“ prowadził zaciętą kampanię przeciw Markowi. Zaczął, jak zwykle, krótkiemi, niejasnemi wzmiankami, że w sąsiedniem miasteczku działy się straszne rzeczy i obiecywał opisać je wyraźnie, jeżeli będzie do tego zmuszony. Następnie wymienił otwarcie nazwisko nauczyciela Fromenta i otworzył prawie stałą rubrykę, pod tytułem: „Skandale w Maillebois,“ w której ogłaszał rzekome zeznania uczniów i ich rodzin, oskarżające nauczyciela o najczarniejsze zbrodnie. Zgorszona ludność się gorączkowała, dobrzy braciszkowie i kapucyni rozdmuchiwali oburzenie, a niejedna dewotka żegnała się znakiem krzyża, przechodząc koło szkoły, w której działy się bezeceństwa. Poczuł wtedy Marek, że grozi mu poważne niebezpieczeństwo. Mignot zaczął spokojnie pakować swoje manatki, pewny, że go usuną razem z dyrektorem, po którego stronie stanął odważnie. Panna Rouzaire przybierała zwycięzką minę, gdy w niedzielę prowadziła z ostentacyą dziewczynki do kościoła. Ojciec Teodozy w kaplicy, a nawet ksiądz Quandieu w parafialnym kościele świętego Marcina obiecywali z ambony, że Bóg zstąpi pomiędzy niewiernych, co miało oznaczać, że krucyfiks zostanie uroczyście zawieszony w szkole świeckiej. Na dopełnienie klęsk, Marek, spotkawszy Darrasa, poczuł że zachowuje się chłodno, gotów go odstąpić, w obawie utraty nawet mniejszości republikańskiej w radzie miejskiej.
— Cóż zrobić, drogi panie — mówił — zaszedłeś pan za daleko, nie możemy nadążyć za panem... Philis czyha na mnie i koniec końców zostanę wraz z panem na piasku, co jest zbyteczne.
Zrozpaczony Marek udał się do Salvana. Zostawała mu jedynie ta ostatnia, wierna podpora. Spostrzegł jednak, że zwierzchnik jest zakłopotany, ponury, prawie zawstydzony.
— Źle się dzieje, moje dziecko — rzekł. — Le Barazer z miną stroskaną milczy i lękam się, że opuści pana, wobec wściekłego naporu jaki nań wywierają... Może zawcześnie pan wystąpiłeś.
Boleśnie dotknięty słowami, w których widział odstępstwo, zawołał Marek:
— Pan także, mój mistrzu!
Lecz Salvan wzruszony przerwał mu, ściskając jego ręce.
— Nie, moje dziecko, nie wątp o mnie; jestem z tobą całem sercem i duszą. Nie domyślasz się jednak, jakich nam wszystkim narobił kłopotów twój czyn, prosty przecież i logiczny. Moja Szkoła Normalna wpadła w podejrzenie, oskarżają mnie, iż utrzymuję tu ognisko bezbożności. Korzysta z tego ekonom Depinvilliers, wychwalając zasługi, jakie ksiądz prefekt jego lyceum położył w sprawie uspokojenia i zgody różnych stronnictw na łonie Kościoła. Nawet nasz cichy rektor, Forbes, irytuje się, widząc, że godzą na jego spokój... Le Barazer jest wprawdzie bardzo zręczny, ale czy będzie miał dosyć siły oporu?...
— Cóż za tem robić?
— Nic, czekać. Powtarzam tylko: bądź rozsądnym i odważnym. A teraz uściskajmy się i złóżmy nadzieję w potędze prawdy i sprawiedliwości.
Przez następne dwa miesiące okazywał Marek godną uwielbienia odwagę i pogodę ducha wśród obelg, któremi karmiono go codziennie. Zdawało się, że nie widział fali błota, dochodzącej aż do jego domu. Z cudownym spokojem i gorliwością prowadził wykłady. Nigdy praca jego nie była szlachetniejszą i bardziej owocną; cały oddany wychowańcom, nauczał ich słowem i przykładem konieczności pracy, zamiłowania prawdy i sprawiedliwości w największych przeciwnościach życia. Wszystkie brudy i gorycze, któremi obrzucali go współobywatele, odpłacał dobrocią, łagodnością i poświęceniem. Z miłością starał się uczynić synów lepszymi od ojców, okropną teraźniejszość zasiewał ziarnem doskonalszej przyszłości, zbrodnie innych własnem okupywał szczęściem. Otoczony młodziutkiemi umysłami, o których miał pieczę, powrócił do ich czystości i niewinności, nabrał zapału do odkrywania świata, cieszył się jego pięknem i nadzieją, że ludzie zdobywszy siły przyrody, dojdą do braterstwa i dobroci, skoro pozyskają dostateczną świadomość, aby żyć życiem prawdy i miłości. Codzienna praca nad uszlachetnianiem tego młodego ludu, nad ocaleniem go od kłamstwa i fałszu, była źródłem jego siły i spokoju. Oczekiwał więc z cichym uśmiechem ciosu, który miał weń uderzyć, ciesząc się co wieczór dokonaną pracą dnia.
Pewnego poranku, „Le Petit Beaumontais“ ogłosił, że odwołanie „wstrętnego truciciela z Maillebois,“ jak nazywał nauczyciela, było już podpisane. W przeddzień dowiedział się Marek o ponownem wystąpieniu Sangleboeufa do Prefektury i ostatecznie stracił nadzieję, pewny swej zguby. Wieczór spędził straszny. Po skończonych lekcyach, gdy wesołe, czarne i jasne główki, w których widział nadzieję lepszej przyszłości, opuściły go, wpadł w głęboki smutek, walcząc z nim jednak, aby nie stracić odwagi na dzień następny. Opanowało go uczucie strasznej goryczy. Myślał o swojej pracy, zerwanej brutalnie, o ukochanych uczniach, którym wykładał po raz ostatni może, o tem, że niedozwolonem mu będzie dokonać dzieła zbawienia. Zabiorą mu ich, oddadzą jakiemu nauczycielowi, który im spaczy umysły i charaktery; myśl o zniszczonem apostolstwie krwawiła mu serce. Położył się do łóżka tak smutny, że Genowefa cichutko, czule wzięła go w objęcia, jak to czasem jeszcze robiła przez miłość małżeńską.
— Masz przykrości, mój drogi biedaku? — spytała.
Nie odpowiedział zrazu. Wiedział, że coraz mniej podziela jego przekonania, a ciągle unikał przykrych wyjaśnień, mimo iż wyrzucał sobie, że pozwala jej oddalać się od siebie, nie kusząc się o odzyskanie. Znowu przestał bywać u babki, ale nie miał odwagi zabronić żonie, aby chodziła do tego zimnego domu, w którym przeczuwał niebezpieczeństwo dla swego szczęścia. Ile razy Genowefa ztamtąd wracała, czuł, że coraz więcej się oddala. W ostatnich czasach, gdy cała banda klerykalna ujadała na niego, dowiedział się, że panie wyrzekały się go publicznie, nazywając niezasłużoną hańbą rodziny.
— Dlaczego mi nie odpowiadasz najdroższy? Myślisz, że nie podzielam twoich zmartwień.
Wzruszony, uścisnął ją i rzekł:
— Tak, mam zmartwienia. Są to jednak sprawy, których nie odczuwasz w ten sposób co ja, chociaż nie robię ci z tego zarzutu. Po co więc opowiadać ci o nich?... Obawiam się, że wkrótce może nie będziemy tutaj.
— Jakto?
— Będę z pewnością przeniesiony, jeżeli nie usunięty zupełnie. Wszystko skończone... Będziemy musieli wyjechać, — nie wiem dokąd.
Krzyknęła radośnie.
— Tem lepiej, najdroższy! Nic lepszego zdarzyć się nie może!
Zdziwiony Marek nie zrozumiał jej, zaczął się więc wypytywać. Zmieszała się zrazu, chciała się cofnąć.
— Tak sobie powiedziałam, bo mi wszystko jedno, gdzie będę, byle z tobą i Ludwinią naturalnie. Można wszędzie być szczęśliwym.
Gdy jednak nalegał o wytłomaczenie dodała:
— Gdzieindziej nie będzie przynajmniej tych wszystkich brzydkich historyj, któreby mogły nas poróżnić. Byłabym tak szczęśliwa, sama z tobą w jakim zapadłym kącie, gdzie niktby między nas nie wchodził i nie nie rozdzielało nas z sobą... O, mój najdroższy, wyjedźmy zaraz jutro!
Nieraz już, w chwilach czułej pieszczoty spostrzegał w niej strach przed zerwaniem, potrzebę i pragnienie pozostania z nim samym. Zdawało się, że prosi: „Weź mnie, trzymaj przy sobie, przy swojem sercu. Uprowadź mnie, żeby mnie nie wydarto z twego objęcia. Czuję, że odrywają mnie codzień po trochu i drżę z zimna, gdy nie jestem z tobą.“ Myśl ta mocno go dręczyła, bo przewidywał, że to, co się stać miało, jest nieuniknionem.
— Wyjechać, kochanie moje, to nie wystarcza — rzekł. — Ale dziękuję ci za radość i pociechę, jaką mi dajesz.
Dnie upływały za dniami, a oczekiwany list z Prefektury, nie nadchodził. Zdarzył się nowy wypadek, który zapewne odwracał uwagę od świeckiej szkoły w Maillebois. Od niejakiegoś czasu, proboszcz z Jonville’u, tryumfujący ksiądz Cognasse, zamierzył dopełnić miary zwycięztwa, skłaniając mera Martineau, aby pozwolił poświęcić gminę Sercu Jezusowemu. Pomysł musiał wyjść nie od niego, gdyż widziano, jak przez cały miesiąc udawał się co czwartek do Kolegium w Volmaire i odbywał długie narady z ojcem Crabotem. Powtarzano sobie z tego powodu słowa Férou, nauczyciela z Moreux, które oburzały jednych a bawiły drugich:
— Jeżeli ci obrzydliwi jezuici przyniosą tu swoje surowe serce, napluję im w twarz.
Od pewnego czasu kult Serca Jezusowego pochłaniał całą religię, stawał się drugiem Jego wcieleniem, nowym katolicyzmem. Wizya biednej histeryczki, Maryi Alacoque. prawdziwe, krwawe serce, wydarte z otwartej piersi, zostało symbolem zmateryalizowanej, ucieleśnionej wiary. Zdawało się, że dawny, czysty kult Jezusa, który jako duch wstąpił na, obłoku do Ojca, był zbyt subtelnym dla współczesnych dusz, żądnych ziemskich rozkoszy. Ciało zatem Jezusa, żywe jego serce podawano ludowi, jako codzienne pożywienie przesądu i zabobonu. Widać w tem było cały geniusz juzuitów, którzy materyalizowali religię, zniżali Boga do ludzi, skoro całe wieki wysiłków nie doprowadziły ludzi do Boga. Trzeba było dać ciemnemu ludowi jedynego Boga, którego pojmował, jak on skrwawionego i cierpiącego, obraz jaskrawy, który dopełniał miary ogłupienia. Zwycięztwo, odniesione nad rozumem, jest porażką dla wolności, starano się zatem zniżyć Francyę do materyalistycznego kultu Serca, aby Kościół mógł trzymać kraj w zależności od dogmatów. Zaraz po przegranej wojnie, po bolesnej utracie dwóch prowincyj, Kościół, korzystając z powszedniej rozpaczy, starał się poświęcić Sercu Jezusowemu pokutującą Francyę, tak srodze dotkniętą ręką Boga. Na najwyższym szczycie rewolucyjnego Paryża wzniesiono kościół Serca Jezusowego. Ztamtąd krew spływała na kraj cały, aż do najodleglejszych wiosek, a gdy tu, na szczycie Montmartre’u wzbudzała uwielbienie panów i pań wielkiego świata, o ileż silniej wzruszała wiernych prostaczków wiejskich! Serce Jezusowe stało się narodowym symbolem pokuty i oddania się Kościołowi; haftowano je na trójkolorowym sztandarze, którego barwy przedstawiały teraz błękit nieba, lilie Niepokalanej Dziewicy i krew męczenników. Widniało, jak wielki krwawy Bóg nowego, zwyrodniałego katolicyzmu, siłą przesądu panującego nad podbitą Francyą.
Ojciec Crabot zamierzał początkowo poświęcić Sercu Jezusowemu Maillebois, główne miasteczko kantonu. Zawahał się jednak wobec fabrycznego przedmieścia, z którego kilkuset robotników wybierało stało do rady miejskiej socyalistów. Pomimo zatem braciszków i kapucynów, obawiał się haniebnej porażki. Zdecydował się więc działać w Jonville’u, gdzie grunt zdawał się doskonale przygotowany, obiecując sobie wszelako, że, w razie wygranej, urządzi to samo gdzieindziej, na szerszej arenie. W Jonville’u ksiądz Cognasse panował wszechwładnie, gdyż nauczyciel Jauffre zdał w jego ręce władzę, tak walecznie zdobytą niegdyś przez Marka. Zasada Jauffre’a była prosta: trzeba żyć w zgodzie z rodzicami, z merem, a nadewszystko z proboszczem. Ponieważ wiatr klerykalizmu dął w okolicy, dlaczego nie dać się unieść jego prądowi? Nie byłaż to najkrótsza droga do otrzymania dyrekcyi najważniejszej szkoły w Beaumont? Zadowolony z życia i dostatku, jaki mu zapewniał posążek żony, najpierw ją popchnął do zbliżenia się z proboszczem, a, potem sam oddał się całkowicie na usługi: dzwonił na msze, śpiewał nieszpory, co niedziela prowadzał uczniów do kościoła. Mer Martineau, który za czasów Marka był antyklerykałem, zaniepokoił się z początku postępowaniem Jauffre’a. Co miał jednak zrobić nauczycielowi, który nie był pierwszym lepszym biedakiem i znajdował doskonałe racye, aby dowieść, jak niesłusznem było występować przeciw księżom? Zachwiany mer, zrazu nie przeszkadzał tylko, pod wpływem pięknej pani Martineau, publicznie w radzie miejskiej głosił, że, bądź co bądź dobrze byłoby żyć w zgodzie z proboszczem. W ten sposób w rok niespełna ksiądz Cagnass stał się wyłącznym panem gminy, gdyż władzy jego nie sprzeciwiał się wpływ nauczyciela, który dobrowolnie szedł — w jego ślady, spodziewając się wielkich korzyści ze swej uległości.
Gdy jednak zrodziła się myśl poświęcenia gminy Jonville Sercu Jezusowemu, powstało pewne zamieszanie i niejaki opór. Myśl ta wyszła niewiadomo zkąd, nie wiedziano, kto pierwszy ją podał. Ksiądz Cognasse jednak, jako duch srogi i bojowniczy, przyswoił ją sobie natychmiast, widząc osobistą swą chwałę w tem, aby być pierwszym w okolicy proboszczem, który zdobędzie dla Boga całą gminę. Narobił takiego hałasu, że biskup Bergerot zawezwał go do Beaumontu niezadowolony, zgryziony w duchu wprowadzaniem nowego przesądu. Zaszła, podobno, straszna scena, lecz biskup raz jeszcze musiał ustąpić. W Jonville’u odbyły się dwa burzliwe posiedzenia rady miejskiej, gdyż członkowie chcieli wiedzieć, jakie im to przyniesie korzyści? Była chwila, że cała sprawa zdawała się przegrana i pogrzebiona. Wówczas Jauffre, który również jeździł do Beamontu i niewiadomo z kim się naradzał, łagodnie przedsięwziął pośrednictwo między proboszczem i radą miejską. Chodziło o to, co zyska gmina, gdy zostanie poświęcona Sercu Jezusowemu? Opowiedział więc, że damy z Beaumontu obiecują dary do kościoła: srebrny kielich, obrus na ołtarz, wazony z kwiatami i duży posąg Chrystusa z ogromnem, krwawem, płonącem sercem, wymalowanem na piersiach. Przeznaczano następnie pięćset franków na posag najbardziej zasłużonej Dziewicy Najświętszej Panny. Najmocniej jednak zaważyła a postanowieniu rady miejskiej obietnica otworzenia w sąsiedztwie filii zakładów Dobrego Pasterza, gdzie dwieście robotnic znajdzie zajęcie przy szyciu zbytkownej bielizny damskiej dla wielkich składów paryskich. Chłopi już widzieli Wszystkie swoje córki, umieszczone u sióstr i obliczali, ile pieniędzy podobny zakład napędzi do gminy.
Skończyło się na tem, że ceremonia naznaczoną została na dzień dziesiąty Czerwca i nigdy, jak zauważył ksiądz Cognasse. piękniejszy blask słońca nie ozłacał wspanialszej uroczystości. Od trzech dni straszna Palmira, służąca proboszcza, zajmowała się, przy pomocy pań Jauffre i Martineau, przyozdabianiem kościoła żywemi roślinami i dywanami, pożyczonemi od wszystkich mieszkańców Jonville’u. Damy z Beaumontu, prezesoWa Gragnonowa, jenerałowa Jarousse’owa, prefektowa Hennebise‘owa, a nawet, jak mówiono, pani Lemarrois, żona mera i deputowanego radykała. ofiarowały wspaniały sztandar trójkolorowy, na którym wyhaftowane było Serce Jezusa i słowa: Bóg i Ojczyzna. Chorągiew tę miał nieść Jauffre, postępując po prawej stronie mera Jouville’u. Od samego rana zjeżdżały się różne wybitne osoby: znakomitości z Beaumontu wraz z paniami, które ofiarowały dary do kościoła; mer z Maillebois, Philis, otoczony klerykalną większością rady miejskiej; cała masa nakoniec księży i zakonników: delegat biskupa, ojciec Teodozy z kapucynami, braciszek Fulgenty z pomocnikami, ojciec Philibin, wreszcie ojciec Crabot we własnej osobie. Wszystkim gościom składano nizkie ukłony i okazywano najwyższy szacunek. Zauważono, że brakło księdza Quandieu, dotkniętego w ostatniej chwili gwałtownym napadem pedagry.
O godzinie trzeciej, na placu Kościelnym muzyka, sprowadzona z głównego miasta kantonu, zagrała bohaterskiego marsza. Nadeszła rada miejska z merem Martineau na czele, wszyscy przepasani szarfami. Obok mera kroczył Jauffre z chorągwią w ręku. Zatrzymano się, aż muzyka skończyła grad marsza. Niezmierny tłum wystrojonych rodzin chłopskich i wytwornych dam z okolicy, cisnął się w niecierpliwem oczekiwaniu.
W tem otwarły się główne drzwi kościoła i ukazał się, w uroczyste szaty przybrany ksiądz Cognasse, otoczony licznym klerem. Zaintonowano hymn religijny, wszyscy padli na kolana, i odbyło się poświęcenie sztandaru. Następnie mer Martineau, wraz z radą miejską na klęczkach powtórzył głośno akt poświęcenia gminy Jonrille Sercu Jezusowemu.
Kobiety płakały, mężczyźni klaskali w ręce. Wszyscy zdawali się szczęśliwi, a muzyka znów odegrała marsza. Cały orszak wszedł do kościoła, gdzie ksiądz Cognasse pobłogosławił klęczącą publiczność, a potem przemówił, wyrażając gorącą radość, że władze cywilne udały się pod opiekę narodowego sztandaru Serca Jezusowego, wyrzekając się pychy i buntu, zdając w ręce Boga rząd i zbawienie Francyi. Oznajmiał koniec bezbożności, bezpodzielne panowanie nad duszami wiernych Kościoła, jedynego przedstawiciela władzy i potęgi na ziemi. Zbawi on wkrótce Francyę, swą ukochaną, najstarszą córkę, uległą i żałującą za popełnione grzechy. Wszystkie gminy pójdą za przykładem Jonville’u. cała ojczyzna poświęci się Boskiemu Sercu i Francya odzyska panowanie nad światem przy pomocy czci dla sztandaru Serca Jezusowego, który odtąd staje się sztandarem narodowym. Ceremonia zakończyła się w zakrystyi, gdzie mer i rada miejska podpisali akt autentyczny, sporządzony na pergaminie, mocą którego gmina Jonville poświęconą zostaje Sercu Jezusowemu, poddając pobożnie władzę świecką władzy duchownej.
Przy wyjściu z kościoła zaszedł skandal. Férou, nauczyciel Moreux, coraz więcej wyniszczony i zawzięty, znalazł się w tłumie. Doszedł do najostatniejszej nędzy, dręczony o drobne, groszowe długi, nie mógł dostać na kredyt nawet chleba dla wyczerpanej ciężką pracą żony i dla wychudłych, zawsze chorych córeczek. Nędzne sto franków pensyi szły co miesiąc w coraz głębszą przepaść nieopłaconych długów, a drobna zapłata za sekretaryat w merostwie ulegała ciągłemu aresztowi. Wzmagająca się, nieuleczalna nędza doprowadziła go do ostatecznej pogardy dla zamożnych chłopów gminy i nieufności względem nauki, która niezdolna była wyżywić oddanego jej człowieka. To też Férou, czując się jedynie wykształconym i inteligentnym wśród grubej ciemnoty otoczenia, szalał co dzień więcej na myśl, że on, oświecony, cierpi nędzę, podczas gdy ciemne prostactwo żyje w dostatku; zgorączkowany niesprawiedliwością społeczna, zrospaczony cierpieniami rodziny, marzył o gwałtownem zniszczeniu wstrętnego porządku świata i zbudowaniu na jego gruzach Państwa prawdy i sprawiedliwości.
Spostrzegł Saleura, mera ze swojej wioski, który przybył ubrany w piękny, nowy surdut, gdyż starał się przypodobać księdzu Cognasse’owi, odkąd zwycięstwo było po jego stronie. W Moreux panowała zgoda między gminą a proboszczem, pomimo wściekłości, z jaką zawsze wyrzucał, iż musi robić cztery mile dla parafian, którzy mogli sobie pozwolić na własnego proboszcza. Wszyscy się odwrócili od mizernego, źle płatnego, nędznego nauczyciela, co nietylko nie miał grosza na własność, ale wszędzie długi, a otoczyli szacunkiem kwitnącego zdrowiem, tęgiego proboszcza, który dobre dochody pomnażał zaplata za chrzty, śluby i pogrzeby. Pobity w nierównym pojedynku, nauczyciel doszedł do wściekłości.
— No cóż, panie Saleur — zawołał — karnawał mamy! Czy panu niewstyd należeć do podobnych szkaradzieństw?
Saleur, chociaż w głębi ducha nie trzymał z księżmi, uczuł się dotkniętym. Uważał to za napaść na swoją pozycyę zbogaconego handlarza bydła, który żył z dochodów w pięknym, odnowionym, olejno wymalowanym domu. Starał się też odpowiedzieć z godnością.
— Lepiej nic nie mówić, panie Férou. Ci powinni się wstydzić, co nie potrafili stać się porządnymi ludźmi.
Férou miał odpowiedzieć, oburzony zasadą niskiej moralności, z powodu której tyle cierpiał, gdy wtem ujrzał Jauffre’a i gniew swój zwrócił ku niemu.
— A, kolega nosi ich głupią chorągiew! Piękne zajęcie dla wychowawcy dzieci demokracyi! Wiesz pan przecież zapewne, że o ile proboszcz zyskuje, o tyle traci nauczyciel.
Jauffre, spokojny o swoją pozycyę i zupełnie zadowolony ze swego postępowania, odpowiedział z przygnębiająco wzgardliwą litością:
— Mój biedny kolego, zamiast krytykować innych, powinienbyś lepiej postarać się okryć czem nagie plecy swoich dzieci.
Te słowa doprowadziły Férou do ostateczności. Dziko najeżony, zaczął machać rękami i krzyczeć.
— Zgrajo jezuitów, zgrajo oszustów! obnoście, uwielbiajcie swoje serce, zjedzcie je nawet i bądźcie, jeżeli to możliwe, jeszcze głupsi i okrutniejsi!
Zaczęto się gromadzić koło bluźniercy, odezwały się krzyki i pogróżki i mogłoby się źle skończyć, gdy mer Saleur, dbały o honor swej gminy, nie zabrał pod rękę nauczyciela i nie wyprowadził go z tłumu.
Nazajutrz wypadek przybrał wielkie rozmiary. „Le Petit Beaumontais“ opowiadał, że nauczyciel z Moreux plunął na narodowy sztandar w chwili, gdy szanowny ksiądz Cognasse poświęcał to znamię pokutującej, oczyszczonej Francyi. W następnym zaś numerze oznajmił, jako zupełnie pewną, dymisyę nauczyciela Férou. Gdyby wiadomość okazała się prawdziwą, usunięcie nauczyciela pociągnęłoby dlań straszne skutki; musiałby odbyć trzy lata służby wojskowej, gdyż do dziesięciolecia pracy nauczycielskiej, do której się zobowiązał, aby być wolnym od wojska, brakowało właśnie trzech lat. Jeżeli zatem wsadzą go do koszar, co się stanie z żoną i córeczkami? Dotychczas cierpiały nędzę, gdy zaś jego zbraknie, umrą chyba z głodu.
Dowiedziawszy się o zajściu, Marek udał się natychmiast do Salvana. Tym razem „Le Petit Beaumontais“ nie kłamał: dymisya była pewna. Le Barazer był nieubłagany. Gdy zaś Marek prosił starego przyjaciela, aby sprobował jeszcze się wstawić, Salvan odmówił.
— Nie, nie — powiedział smutnie — to zupełnie próżne. Le Barazer musi działać, tak przynajmniej utrzymuje. Jego oportuniczna polityka znąjduje sposobność wygrodzenia się z istniejących, trudności... Pan zresztą nie powinieneś narzekać; karząc Férou, tem samem oszczędzi pana.
Marek zaprotestował, wyrażając zmartwienie z powodu takiego załatwienia kwestyi.
— Odpowiedzialność nie spada na ciebie, moje drogie dziecko, — rzekł Salvan. — Ponieważ klerykałom potrzeba ofiary, rzuca im na pastwę Férou, spodziewając się, że w ten sposób ocali tak dobrego, jak pan, działacza. Jest to rozwiązanie znakomite, jak dowodzono mi wczoraj... Ileż łez, ile krwi popłynąć musi, zanim się zrobi najmniejszy krok na drodze postępu! Ilu biednych poległych padnie, aby napełnić fosę, po której przejdą bohaterowie
Wszystko co mówił Salvan, spełniło się co do joty. W dwa dni potem Férou dostał dymisyę, zamiast jednak poddać się służbie wojskowej, uciekł do Brukselli, oburzony niesprawiedliwością, której padł ofiarą. Miał zamiar znaleźć jakie zajęcie, sprowadzić żonę i dzieci i zdala od kraju założyć rodzinne ognisko. Utrzymywał nawet, że czuje ulgę, opuściwszy galery szkolne, że wreszcie oddycha, mając możność swobodnie myśleć i działać. Żona zaś tymczasem przeniosła się do Maillebois, gdzie zamieszkała w dwóch nędznych izdebkach i odważnie wzięła się do szycia, nie mogąc jednak zarobić nawet na chleb powszedni. Marek ją odwiedzał i pomagał jej, bolejąc nad tą straszną nędzą. Czuł przytem jakby wyrzuty sumienia, gdyż sprawa zdjętego ze ściany krucyfiksu poszła w zapomnienie wobec wzruszeń, jakie wywołało świętokradztwo w, Jonville’u i dymisya nauczyciela. „Le Petit Beaumontais“ tryumfował wrzaskliwie, a hrabia de Sangleboeuf przechadzał się po ulicach Beaumontu z miną zwycięzcy, jak gdyby braciszkowie, kapucyni, jezuici, braciszek Fulgenty, ojciec Philibin i ojciec Crabot stali się udzielnymi panami departamentu. Życie płynęło dalej, tylko zacięta walka miała się przenieść na inne pole.
Pewnej niedzieli ujrzał zdziwiony Marek żonę z książką do nabożeństwa w ręku.
— Co to, chodzisz do kościoła? — zapytał.
— Tak — odparła spokojnie. — Właśnie byłam u komunii.
Spojrzał na nią blady, wstrząśnięty nagłym, zimnym dreszczem, który starał się ukryć.
— Bywasz w kościele, u komunii i nie uprzedziłaś mię o tem?
Udała zdziwioną i, jak zwykle, odpowiedziała spokojnie i słodko.
— Po cóż miałam cię uprzedzać? Jest to rzecz sumienia... Zostawiam ci swobodę postępowania według twoich przekonań, sądzę więc, że mnie także wolno postępować według moich.
— Zapewne, — dla wspólnego porozumienia, wolałbym był jednak wiedzieć.
— Wiesz teraz zatem. Widzisz, że się nie kryję... Mam nadzieję, że nie przeszkodzi to nam żyć w zgodzie.
Nie dodała nic nad to, a on nie miał siły wypowiedzieć wszystkiego, co się w nim burzyło, ani wywołać stanowczej rozprawy, której konieczną potrzebę czuł przecież dobrze. Dzień cały upłynął w ciężkiem milczeniu; tym razem coś się zerwało między nimi ostatecznie.




III.

Miesiące upływały i z każdym dniem przed Markiem stawało i rosło straszne pytanie, dlaczego ożenił się z kobietą, której wiara nie była jego wiarą? Czyż nie będą oboje strasznie cierpieli z powodu tej waśni, tej przepaści, co dzieliła dwa wrogie światy, do których należą? Myślał, że jeżeli jest zamiar wymagać dla zawarcia małżeństwa fizyologicznego, świadectwa dobrego stanu zdrowia, tak samo istnieć powinien egzamin, sprawdzający prawidłowe funkcyonowanie umysłu i serca, wolnego od dziedzicznych lub nabytych idyotyzmów. Dwie istoty, nie znające się zupełnie, pochodzące z dwóch różnych światów, z pojęciami sprzecznemi i wrogiemi, jedna dążąca ku prawdzie, druga zakamieniała w błędzie, fatalnie muszą wejść w walkę, dręczyć się i unicestwiać. Z początku jednak wszechwładne zaślepienie miłości uniewinnia wszystko, a rozwiązanie kwestyi, zastosowane do poszczególnych wypadków bywa bardzo trudne.
Marek uważał swoje położenie za wyjątkowe. Nie potępiał jeszcze Genowefy, obawiał się tylko, aby się nie stała śmiertelną bronią w ręku księży i mnichów, z którymi walczył. Ponieważ nie udało się kościołowi zwalczyć go i pobić wobec zwierzchników, probował teraz dotknąć go w szczęściu rodzinnem, zadać mu cios w serce. Była to zasadniczo jezuicka robota, taktyka mnicha spowiednika, kierownika sumienia, który z cicha pomaga sprawie panowania katolicyzmu, jako dobry światowy psycholog, znający namiętności ludzkie, wyrozumiały na nie, wyzyskujący je ku chwale kościoła i zwycięstwu nad bydlęciem ludzkiem, które głaszcze, karmi i nasycone — dusi. Wśliznąć się w rodzinę, stanąć między małżeństwem, skaptować kobietę, w imię jej wychowania i pobożnych tradycyj i w ten sposób doprowadzić do rozpaczy i upadku człowieka, który zawadza, — oto najwygodniejsza, najprostsza i najpowszechniejsza taktyka w szepcącym świecie klerykałów. Po za sutanną księdza Quandieu, po za habitami ojca Teodozego i braciszka Fulgentego, widział Marek wyraźnie uśmiechnięty, nikły profil ojca Crabota.
Od pierwszej chwili swego istnienia kościół opanował kobietę, jako najpotężniejszy czynnik w dziele propagandy i ujarzmienia ludzi. Zaraz jednak powstała wątpliwość. Nie jest że ona hańbą i zagładą, istotą wstrętną, grzeszną, postrachem, przed którym drżą święci? Nieczysta natura złożyła w niej sidła, jest ona cielesnem źródłem życia, życiem samem, a katolicyzm naucza pogardy dla życia. To też była chwila, kiedy kościół zaprzeczał duszy bydlęciu rozkoszy, a ludzie czyści uciekali na puszcze w obawie, że ulegną pokusie, jeżeli podmuch wieczorny przyniesie im chociaż zapach jej włosów. Ponieważ piękność i rozkosz nie są udziałem tego świata, więc piękność i rozkosz ziemska zostały potępione, jako sprawa dyabelska, podstęp szatana, przeciw którym zalecano modlitwy, umartwienia, a szczególniej zupełną wstrzemięźliwość cielesną. Należało zniszczyć w kobiecie jej płeć, idealna bowiem kobieta była istotą bezpłciową. Fotem zrozumiał jednak kościół całą potęgę, jaką kobieta wywiera właśnie swoją płcią na mężczyznę i, mimo wstrętu i zgrozy, używać zaczął tego czynnika, aby działać na mężczyznę, zdobyć go i pokonać. Całą armię przygotowano z trzody kobiet osłabionych gnębiącem wychowaniem, przerażonych grozą piekła, trzymanych w uległości przez pełnych nienawiści, srogich księży, a gdy mężczyźni przestawali wierzyć, usuwali się od ołtarza, postanowiono spróbować przyciągnąć ich napowrót przy pomocy szatańskich, a niezwyciężonych powabów kobiety: stawiając opór, kobieta zaprowadzi mężczyznę aż do stóp krzyża. Krzycząca niekonsekwencya moralna! Katolicyzm jednak pozbył się znacznie pierwotnej surowości, a jezuici na to istnieli, aby walczyć na nowym gruncie kazuistyki i układów ze światem. Od tego czasu kościół kierował kobietą zręcznej i łagodnej. Mimo że, przez wstręt dla zakazanych rozkoszy, odrzucał ją jako małżonkę, wyzyskiwał ją przecież dla swego interesu. Polityka jego zasadzała się na tem, aby opanować całkowicie kobietę i utrzymywać jaw stanie ciągłego dziecięctwa. Następnie używał ją jako broń, pewny, że zawsze zwycięży niewierzącego mężczyznę przez pobożną kobietę. Ona stała się jego szpiegiem przy domowem ognisku, przez nią działał na najskrytsze uczucia mężczyzny, aby mu zadać najcięższe cierpienia. W ten sposób kobieta została nadal nieczystem zwierzęciem, tylko teraz ksiądz używał jej dla zapewnienia chwały kościołowi.
Marek przebiegał myślą warunki, w jakich Genowefa się wychowała. Dziecinne lata przepędziła w przyjemnym klasztorze wizytek, otoczona łagodną pobożnością sióstr; wieczorem odmawiała pacierz, klęcząc w łóżeczku, mówiono jej, że Bóg opiekuje się posłusznemi dziećmi; w pięknej, jarzącej kaplicy ksiądz proboszcz opowiadał nadzwyczajne historye o ocaleniu chrześcijan od dzikich lwów, o aniołach stróżach, co czuwają nad kolebkami dzieci i prowadza do nieba czyste dusze umiłowane przez Boga. Potem nadeszła pierwsza komunia, do której przygotowywano przez lata cale, wykładając cudowne tajemnice katechizmu wśród groźnego mroku, co zaciemniał umysł i zapalał gorączkę mistycznej ciekawości. Wówczas, w krytycznej chwili dojrzewania, młoda dziewczyna, zachwycona białym, ślubnym strojem, stawała się oblubienicą kościoła, łączyła się z boskim kochankiem i na wieki oddawała mu się w niewolę. Gdy później zaślubił ją mężczyzna, znalazł serce zajęte, w mocy i posiadaniu oblubieńca, który stanął z nim do walki i, mocą wspomnień, zwyciężał. Przez całe życie kobieta ma przed oczami płonące na ołtarzu świece, czuje odurzający zapach kadzidła, nie zapomina pierwszego drgnienia zmysłów pod wpływem szeptów konfesyonału i zachwytów wobec obrzędów. Dojrzewała wśród najgrubszych przesądów, karmiona odwiecznemi błędami i kłamstwami i nadewszystko ściśle strzeżona, aby świat rzeczywisty nie miał do niej przystępu. Kiedy nakoniec, mając lat szesnaście, opuściła kochane siostry wizytki, młoda dziewczyna przedstawiała prawdziwy fenomen ogłupienia i przewrotności, kobietę ciemną, która nie znała swego przeznaczenia, nie zrozumiała siebie i innych, a w piękności swojej niosła, jako kochanka i małżonka, niezdrowy, trujący zaczyn nieporozumień i cierpienia.
Następnie widział Marek Genowefę w małym, nabożnym domku, przy placu Kapucyńskim. Tam ją poznał, przy babce i matce, które całą czułość swoją wysilały na to, aby uzupełnić dzieło klasztornego wychowania, usuwając od dziewczyny wszystko, co mogło z niej uczynić istotę szczerą i rozumną. Żądały od niej tylko, aby była posłuszną, gorliwą katoliczką, nie dbając o resztę; przygotowywano ją do życia w całkowitej nieświadomości takowego. Z pewnym wysiłkiem pamięci uprzytomniał sobie Marek, jaką była, gdy się w niej, od pierwszego widzenia, zakochał. Pamiętał, że była piękna, jasnowłosa, tryskająca młodością, rozlewająca czar miłości, lecz nie wiedział, o ile okazywała wówczas rozsądek i inteligencyę. Wybuchł pomiędzy niemi płomień namiętności, pożądania, co rządzi światem i palił młodą dziewczynę, która pod lodowałem wychowaniem przechowała, odziedziczoną po ojcu, niezwyciężoną potrzebę miłości. Nie wydała mu się zapewne ograniczoną, była jak większość dziewcząt, które trudno poznać; obiecywał sobie z pewnością, że rozejrzy się później, gdy przez małżeństwo posiądzie ją wyłącznie dla siebie. Przypominając sobie przecież pierwsze lata pożycia w Jonville’u, spostrzegł, że mało robił usiłowań, aby ją poznać i przywiązać do siebie. Chwile te przepędzili w ciągłym wzajemnym zachwycie, w takiem upojeniu codziennych pieszczot, że nie zdawali sobie sprawy z moralnej różnicy, która ich dzieliła. Okazywała rzeczywistą inteligencyę, więc nie zwracał pilniejszej uwagi na niektóre luki w rozumowaniu. Ponieważ przestała chodzić do kościoła i do spowiedzi, przypuszczał, że ją nawrócił do swoich przekonań wolnej myśli, których zasad nie wskazał jej nawet. Uznawał teraz, że w głębi duszy było trochę tchórzostwa z jego strony, trochę obawy przed nudnem przerabianiem wychowania i dużo strachu wobec możliwego natknięcia się na przeszkody, zachwiania miłosnego spokoju. A ponieważ życie płynęło szczęśliwie, po co miał narażać się na kłótnie, skoro był pewny, że wzajemna miłość dostateczną będzie do utrzymania wzajemnej zgody?
Nadeszła jednak groźna, krytyczna chwila. Niegdyś Salvan, zajmując się ich małżeństwem, nie krył przed Markiem obawy o przyszłość tak źle dobranej pary. Chcąc jednak uspokoić własne sumienie, przystał na twierdzenie Marka, że w kochającem małżeństwie mężczyzna urabia kobietę. Mąż, któremu powierzają nieświadomą dziewczynę, ma możność ukształtowania jej wedle swojej woli, na obraz i podobieństwo swoje, jeżeli żona go kocha. Staje się jej bogiem, mocą miłości stwarza ją ponownie. Sam jednak uległ czarowi, zaślepieniu i później dopiero spostrzegł, że nie zna wcale umysłu swojej Genowefy, że jest to umysł kobiety nieznanej mu, wrogiej, który budzi się zwolna pod naporem okoliczności. Odradzało się w niej dziecięctwo, młodość, budziło się dziecko, klęczące w łóżeczku, pod skrzydłem anioła stróża, dzieweczka, przystępująca do komunii, oblubienica Jezusa w białej sukni, mdlejąca z zachwytu w ciemnym kącie kaplicy przy konfesyonale, ogłuszona jeszcze wyznaniem grzechów. Ciepła kąpiel religijności, w której wzrosła, pozostawiła niezmazane znamię; kościół przeniknął dziecko na wieki swym ogniem i odorem, wszystko teraz odżywało: dźwięki organów, wzruszająca uroczystość ceremonij, poezya dzwonów. Kobieta dorosła powracała do wieku dziecinnego, zasypiała w błogich, dziecinnych i bezkrytycznych wierzeniach katechizmu. Genowefa, którą uwielbiał, którą uważał za oddaną całkiem sobie, ukazywała mu się w posiadaniu innego, żyjąca przeszłością, w której jego nie było i być nie mogło. Ze zdumieniem spostrzegał, że nie mieli nic wspólnego, że małżeńskie pożycie nie zmieniło jej wewnętrznej istoty, od urodzenia kształtowanej zręcznemi rękoma. Jakże gorzko żałował, że w pierwszych dniach małżeństwa, w chwili zupełnego oddania, nie starał się wniknąć do jej inteligencyi. podbić jej umysłu, po za tem pięknem czołem, które okrywał pocałunkami! Postanawiał sobie, że ją zdobędzie na własność, dlaczego więc nie pracował nad tem, jak człowiek rozsądny, któremu miłość nie zaćmiewa rozumu? Cierpiał teraz nad pełnem próżności złudzeniem, nad lenistwem i egoizmem, wskutek którego nie działał, oddany cały rozkoszom kochanka.
Obecnie jednak niebezpieczeństwo przedstawiało się tak groźnie, iż postanowił walczyć. Pozostawał mu jeszcze jeden skrupuł, aby nie występować gwałtownie: poszanowanie cudzej swobody, wyrozumiałość wobec szczerego przekonania w istocie, wybranej na towarzyszkę życia. Jak niegdyś zgodził się na małżeństwo w kościele, jak później, ze słabością zakochanego, nie oparł się chrztowi córeczki Ludwini, tak samo teraz nie miał siły zabronić żonie, aby się spowiadała i komunikowała, skoro miała wiarę. Gdy w chwili ślubu i urodzenia dziecka miał na swoje tłomaczenie obojętność na te sprawy, teraz zarysował się wyraźnie i wyzwolił, podjąwszy misyę głoszenia prawdy maluczkim tego świata. Narzucało mu to obowiązki, musiał dawać przykład, nie mógł znosić we własnym domu tego, co potępiał u innych. Czy nie rzucą mu w twarz tego, że on, nauczyciel szkoły świeckiej, otwarcie wrogi mieszaniu się księży do wychowania dzieci, żonie pozwala gorliwie uczęszczać na msze i prowadzić siedmioletnią córeczkę, która już umiała odmawiać długie pacierze! Mimo wszystko, nie uznawał jednak, aby miał prawo zakazać, tak silnie miał rozwinięte poszanowanie swobody sumienia, której pełnego używania żądał zawsze dla siebie. Czując zatem konieczność obrony swego szczęścia, nie widział innej możliwej broni, zwłaszcza w swojem domowem ognisku, jak przekonywanie, roztrząsanie, codzienną naukę zdrowego i logicznego życia. To, co powinien był zrobić oddawna, aby przekonać Genowefę, spróbuje zrobić teraz, nietylko dlatego, aby ją samą nawrócić do prawdy, lecz aby nie pozwolić pociągnąć Ludwini na drogę błędną.
Córka jednak mniej go niepokoiła. Zmuszony był do wyczekiwania, jakkolwiek rozumiał, że pierwsze wrażenia działają najsilniej i najtrwalej na dziecko. Musiał jednak oddać dziewczynkę do sąsiedniej szkoły panny Rouzaire, gdzie ją opychano historyą biblijną. Oprócz tego odmawiano tam modlitwę przed lekcyami i po lekcyach, uczęszczano na nabożeństwo w niedziele, na nieszpory i procesye. Panna Rouzaire z kwaśnym uśmiechem ustąpiła wprawdzie, gdy zażądał, aby jego córki nie zmuszano do wykonywania żadnych obowiązków religijnych; dziecko jednak było jeszcze tak małe, iż wydawało się śmiesznem strzedz ją zbyt surowo, przytem Marek nie był obecny i nie wiedział czy dziewczynka odmawia, lub nie — modlitwę wraz z towarzyszkami. Wstrętną w pannie Rouzaire była nietyle gorliwość klerykalna, którą zdawała się płonąć, ile wyraźna hipokryzya, interesowność co kierowała każdym jej czynem. Brak szczerej wiary, wyzyskiwanie uczuciowości religijnej, tak biły w oczy, że oburzyły prawą, czystą naturę Genowefy. Nie zaszło więc, to, czego się obawiał Mignet: Genowefa odsunęła grzeczności panny Rouzaire, która poczuła nagłą miłość dla sąsiadki, pragnąc w ten sposób wkręcić się do domu, gdzie zwąchała możliwy dramat. Cóżby to była za radość, jaka chwała, gdyby tam mogła także pracować dla kościoła, przysłużyć się zakonowi zwaśnieniem małżeństwa i ukazać palec boży, dotykający świeckiego nauczyciela w domowem pożyciu! Probowała nieraz, była uprzejma, czuła, czatowała ciągle pod murem na szczęśliwą sposobność wmieszania się w ich życie, pocieszania biednej, prześladowanej kobietki; czasem pozwalała sobie na aluzye i rady: smutne to nie mieć w małżeństwie jednakowych wierzeń, a przecież nie można duszy wydać na zatratę, najlepiej w takim razie stawiać łagodny opór. Później jednak młoda kobieta, ogarnięta niechęcią, usunęła się, unikając poufnych rozmów. Słodziutka, a wielka jak grenadyer nauczycielka, amatorka anyżówki, wyrażająca się o księżach, jak o zwykłych mężczyznach, budziła w niej niepokonany niesmak. Dotknięta do żywego panna Rouzaire, więcej jeszcze znienawidziła sąsiadów, a chcąc im zrobić jakąkolwiek przykrość, skorzystała z władzy nauczycielskiej wobec inteligetnej Ludwini, zawzięcie kształcąc ją w religii, mimo stanowczego zakazu ojca.
Córka zatem mniej zajmowała Marka w tej chwili, rozumiał za to naglącą konieczność działania, aby mu nie wydarto, nie zabrano całkowicie matki, jego ukochanej Genowefy. Przeczuwał dawniej, a teraz widział wyraźnie, że u babki, pani Duparque, w małym, nabożnym domku, odnalazła Genowefa wspomnienia katolickiej dziedziczności, religijne fermenty dziecięctwa i młodości. Tam to istniało ognisko mistycznej zarazy, u którego rozpaliła się na nowo przygasła wiara, ukołysana do snu pierwszemi rozkoszami miłości ziemskiej. Marek czuł, że gdyby byli pozostali w Jonvillo’u, w błogiej samotności, wystarczyłby zupełnie dla zaspokojenia żywych uczuć Genowefy. W Maillebois zaś wmieszały się obce żywioły, okropna sprawa Simona, która przedewszystkiem zaznaczyła niezgodę, potem następstwa jej, przybierające coraz poważniejsze rozmiary, walka z zakonem, misya, którą podjął. Nie byli samotni, cała fala ludzi i wypadków stanęła między nimi, tak że widział dzień, w którym staną się obcymi sobie. U pani Duparque spotykała Genowefa najzawziętszych jego przeciwników. Dowiedział się, że surowa, uparta babka, po całych latach pokornych błagań, dostąpiła nadzwyczajnego zaszczytu: została penitentką ojca Crabota. Zazwyczaj rektor z Valmarie zachowywał ten przywilej dla wielkich dam Beaumontu, musiał zatem mieć ważne powody, jeżeli się zdecydował spowiadać starą, skromną mieszczankę. Nietylko dopuszczał ją do konfesyonału w kaplicy w Valmarie, ale sam nawet zaszczycał ją odwiedzinami, gdy napad padagry trzymał ją przykutą do fotela. Spotykał u niej osoby dobrze myślące, wybór księży i zakonników, księdza Quandieu, ojca Teodozego, braciszka Fulgentego, którzy szczęśliwi byli, że mają ten ciemny, pobożny, cichy kącik, ten dom zaciszny, gdzie mogą się naradzać bez zwrócenia uwagi. Chodziły wprawdzie pogłoski, że partya klerykalna tam miała swoją przystań, tajemną kancelaryę, z której wychodziły ważne postanowienia, powzięte po wspólnej naradzie. Otwarcie jednak nie można było podejrzewać skromnego mieszkania dwóch starych kobiet, mających naturalnie prawo przyjmować u siebie przyjaciół, których cienie zaledwie spostrzegano. Służąca Pelagia cichutko wpuszczała gości, nikt się nie pokazywał w oknach, żaden głos nie przenikał przez drzemiące ściany. Odbywało się wszystko tak godnie, że dom otaczano najwyższym szacunkiem.
Marek pożałował, że częściej nie bywał u babki. Nie byłoż to błędem z jego strony, że pozostawiał u niej Genowefę z Ludwinią na całe dnie? Sama jego obecność oddziaływałaby przeciw zarazie, powstrzymywanoby się przy nim od skrytych napaści, skierowanych, jak przeczuwał, przeciw niemu i jego przekonaniom. Genowefa, zdając sobie niejako sprawę z niebezpieczeństwa, grożącego jej szczęściu domowemu, opierała się niekiedy, walczyła, aby się nie poróżnić z mężem, którego kochala. Tak naprzykład, gdy postanowiła chodzić do spowiedzi, wybrała na spowiednika księdza Quandieu, zamiast ojca Teodozego, którego pani Duparque chciała jej narzucić. Odczuwała wojowniczą szorstkość kapucyna pod elegancką powierzchownością, starannie utrzymaną czarną brodą i piękną twarzą, o płomiennych oczach, o których marzyły dewotki. Proboszcz zaś był to człowiek łagodny i rozsądny, wyrozumiały, milczący i smutny pasterz, w którym zgadywała przyjaciela, cierpiącego nad bratobójczą walką, pragnącego pokoju między wszystkimi pracownikami dobrej woli. Nie wyszła jeszcze po za chwilę tkliwości, w której rozum już się niepokoi, nie ulega jednak całkowicie mistycznej namiętności. Co dzień przecież wystawiona była na coraz cięższe ataki, coraz bardziej poddawała się wpływowi otoczenia babki i matki, martwiejąc pod działaniem pełnych namaszczenia giestów i słodkich słówek. Próżno Marek przychodził częściej do domu przy placu Kapucyńskim, nie mógł już przeszkodzić działaniu trucizny.
Nie działano zresztą siłą ani nakazem. Przyciągano tylko Genowefę, podchlebiano jej, głaskano miękkiemi rękoma. Nie występowano nigdy gwałtownie przeciw jej mężowi, owszem uważano go za człowieka godnego pożałowania, za grzesznika któremu chciano zapewnić zbawienie. Nieszczęsny, nie wiedział, jaką nieobliczoną szkodę wyrządzał ojczyźnie, ile dusz dziecięcych gubił, posyłał do piekła, trwając uparcie w dumie i oporze. Następnie posunięto się do wyrażenia wobec niej, nieśmiałego zrazu, potem zupełnie jasnego życzenia, aby się poświęciła pięknemu dziełu nawrócenia grzesznika, aby odkupiła występnego człowieka, którego nie miała siły przestać kochać. Jakaż radość i chwała dla niej, jeżeli nawróci do Boga, powstrzyma w zapędach zniszczenia, wybawi od potępienia wiecznego swego męża a tem samem i niewinne jego ofiary! Przez kilka miesięcy, z niesłychaną zręcznością przygotowywano ją, urabiano do przyszłej misyi, w widocznej nadziei doprowadzenia do zerwania między małżeństwem, przez starcie dwóch nie dających się pogodzić czynników, stawiając kobietę przeszłości, pogrążoną w odwiecznych błędach, przeciw wolnomyślnemu, dążącemu ku przyszłości mężczyźnie, Co przewidywali, było nieuniknione, fatalnie stać się musiało.
Dawna poufałość między Markiem i Genowefą, pełna wesołości i pocałunków, z dniem każdym posępniała. Nie dochodzili do sprzeczki, lecz gdy pozostawali sami, bez zajęcia, nie rozerwani przez ludzi i wypadki, czuli wobec siebie pewne skrępowanie, bali się mówić, jak gdyby chcieli uniknąć najmniejszej rozterki. Czuli, że istnieje między nimi coś obcego, co przemilczeli, lecz co ich mroziło i wzajemnie wrogo usposabiało. On czuł, że ma obok siebie, w każdej chwili życia, nawet w swoich objęciach istotę obcą, której wyobrażenia i uczucia potępiał; ją — do rozpaczy doprowadzała myśl, że uważaną jest za bezrozumne, szalone dziecko, kochane jeszcze, ale uczuciem, pełnem bolesnej litości. Niedalekiemi były pierwsze gromy.
Raz, gdy w nocy trzymał ją w objęciu, milcząc jak wobec rozdąsanego dziecka, wybuchnęła łkaniem.
— Przestałeś mię kochać! — zawołała.
— Jakto, przestałem cię kochać, dziecko! Dlaczego tak mówisz?
— Gdybyś mię kochał, czy dopuściłbyś, żebym tak cierpiała?.. Godzien więcej oddalasz się odemnie. Uważasz mię za słabą na umyśle, jak gdybym była chorą, lub warjatką. Nie liczysz się już wcale z tem co mówię, zaczynasz nawet wzruszać ramionami... O, czuję dobrze, że cię niecierpliwię, że stałam się dla ciebie kłopotem i zawadą!
Z sercem ściśniętem słuchał, nie przerywając, chciał, by wypowiedziała wszystko, co myśli.
— Na nieszczęście, widzę jasno. Nąjostatniejszym z twoich uczniów interesujesz się więcej, niż mną. Pomiędzy nimi na dole, w klasie, jesteś szczęśliwy, oddajesz się im całą duszą, usiłujesz im wszystko tłomaczyć, śmiejesz się i bawisz, jak ich brat, jak dzieciak. Ale gdy tylko wejdziesz na górę, stajesz się ponury, nie masz nic do powiedzenia, jesteś zasępiony, jak człowiek zmęczony i znudzony żoną... Boże, jakaż ja nieszczęśliwa!
Znowu się rozpłakała. Wtedy Marek przemówił łagodnie.
— Moje biedne kochanie, nie śmiałem dotąd powiedzieć ci powodów mojego smutku; cierpię, bo tobie właśnie mam do zarzucenia to, co ty mnie wymawiasz. Nigdy teraz nie jesteś przy mnie. Całe dnie spędzasz za domem, a gdy powracasz, wnosisz do domu atmosferę szaleństwa i śmierci, od której wszyscy cierpimy. Ty właśnie nie mówisz ze mną, a gdy ciałem tu jesteś, gdy się zajmujesz jaką robotą, nawet naszą Ludwinią, myślą jesteś daleko, pogrążona w jakiemś mętnem marzeniu. Ty właśnie traktujesz mię z litosnem pobłażaniem, jak nieświadomego może swych zbrodni winowajcę; ty wkrótce przestaniesz mię kochać, jeżeli oczy twoje nie otworzą się na poznanie rozumnej prawdy.
Oburzała się, przerywała mu każde zdanie pełnemi zdumienia, gwaltownemi przeczeniami.
— Ja! ja! — wołała. — Mnie obwiniasz o podobne rzeczy! Sam mnie nie kochasz, a mówisz, że ja cię kochać przestanę!
I nie mogąc się powstrzymać od wypowiedzenia dręczącej ją ustawicznie myśli, dodała:
— Ach, szczęśliwe kobiety, których wiarę podzielają mężowie! Widuję, jak przychodzą z mężami do kościoła. Jakże błogo być musi razem oddać się w ręce Boga! Takie małżeństwa mają istotnie jedną duszę, a Bóg zsyła na nie wszelkie błogosławieństwa!
Marek nie mógł powstrzymać lekkiego, łagodnego, lecz bolesnego śmiechu.
— Moja biedaczko — rzekł — zdaje się, że próbujesz mnie nawracać.
— Cóżby w tem było złego? — odparła z żywością. — Czy myślisz, że nie kocham cię dość silnie, aby nie rozpaczać, nad śmiertelnem niebezpieczeństwem, w jakiem się znajdujesz? Wiem, ty nie wierzysz w karę przyszłą, nie dbasz o gniew boski. Ale ja codziennie błagam Boga, aby cię oświecił i z całego serca dałabym dziesięć lat życia, aby ci otworzyć oczy i wybawić od strasznych nieszczęść, które ci zagrażają... Ach gdybyś mnie kochał, gdybyś mnie słuchał i chciał wejść za mną do krainy wiecznych rozkoszy!
Drżała w jego objęciach, rozpalona taką gorączką nadludzkiego pożądania, że się zdumiał: nie przypuszczał, aby zło puściło tak głębokie korzenie. Wstyd mu było, że ona go nauczała, że robiła to, co on, od pierwszego dnia pożycia, powinien był uczynić: nawrócić ją do swojej wiary. Wymknęła mu się głośno myśl tajemna:
— Nie sama przez się mówisz; powierzono ci zadanie, groźne dla naszego szczęścia.
Rozgniewała się.
— Dlaczego ranisz mię — zawołała — sądząc, że nie jestem zdolna działać samoistnie, z przekonania i miłości? Czy jestem tak nieinteligentna, głupia i uległa, że potrafię być tylko cudzem narzędziem? Gdyby nawet osoby niezmiernie szanowne, których święte posłannictwo zapoznajesz, interesowały się tobą, mówiły o tobie w sposób przyjacielski, któryby cię zadziwił, czyż nie powinno cię to wzruszyć raczej, czy nie powinieneś uledz ich boskiej dobroci?... Bóg, który mógłby cię spiorunować, wyciąga do ciebie ręce, a gdy używa mnie, mojej miłości, aby pociągnąć cię ku sobie, — ty żartujesz, traktujesz mnie, jak głupią dziewczynkę, co wydaje nauczoną lekcyę!... Nie rozumiemy się wcale i to mnie tak strasznie martwi.
W miarę jak mówiła, w nim rosła rozpaczliwa obawa.
— Prawda — powtórzył zwolna — nie możemy się już zrozumieć. Słowa nie mają dla nas jednakowego znaczenia; to, co ty mnie wymawiasz, ja tobie wzajemnie zarzucam. Które z nas zerwie? Które kocha i pracuje dla szczęścia drugiego?... Ja tu jestem winny i boję się, że już zapóźno dla naprawienia złego. Powinienem był wskazać ci, gdzie jest prawda i sprawiedliwość.
Oburzyła się ostatecznie na stanowcze słowa męża.
— Zawsze to samo! niemądra uczennica, której trzeba otwierać oczy... Ja właśnie wiem, gdzie jest prawda i sprawiedliwość. Ty nie masz prawa wymawiać tych słów.
— Nie mam prawa?
— Nie, bo ugrzęzłeś w tym potwornym błędzie, w tej ohydnej sprawie Simona, a nienawiść względem kościoła popycha cię do najgorszej niesprawiedliwości. Jeżeli taki jak ty człowiek dochodzi do pogardzania prawdą i sprawiedliwością, jeżeli dotyka i czerni sługi boże — doprawdy, lepiej myśleć, że postradał zmysły.
Dotarł teraz Marek do podstawy zarzutów Genowefy. Sprawa Simona spoczywała na dnie mądrej, zręcznej roboty, której miał przed sobą skutek. Jeżeli starano się opanować jego żonę, zrobić z niej śmiertelną broń przeciw niemu, to głównie dlatego, aby ugodzić weń jako w bojownika prawdy, przyszłego mściciela sprawiedliwości. Należało go unicestwić, w ten bowiem sposób można było zapewnić winnym bezkarność. Przemówił drżącym z bólu głosem:
— To, co powiedziałaś, Genowefo, ma wielkie znaczenie. Związkowi naszemu grozi zerwanie jeżeli nie możemy się porozumieć w kwestyi tak jasnej i prostej... Więc nie trzymasz ze mną w tej bolesnej sprawie?
— Z pewnością nie!
— Sądzisz, że nieszczęśliwy Simon jest winnym?
— Ależ to nie ulega żadnej wątpliwości! Wszystkie wasze starania uniewinnienia go, nie opierają się na niczem. Chciałabym, żebyś usłyszał, co mówią ludzie, których czystość życia podejrzewasz. Jeżeli zatem widzę, jak grubo się mylisz co do faktu tak widocznego, nieodwołalnie osądzonego, jakże chcesz, abym przywiązywała najlżejszą wiarę do innych twoich przekonań, do chimerycznego społeczeństwa przyszłego, w którem zaczynasz od zabicia Boga?
Przygarnął ją do siebie i trzymał w mocnym uścisku. Rozumiał, że powolne ich oddalenie wychodziło z punktu różnego zapatrywania się na prawdę i sprawiedliwość, a różnicę tę wyzyskano, by zatruć jej pojęcia, strzaskać ich wzajem o siebie.
— Posłuchaj, Genowefo, jedna tylko jest prawda, jedna sprawiedliwość. Musisz mię wysłuchać, a gdy się porozumiemy, zawrzemy pokój.
— Nie! nie!
— Niepodobna, abyś ty pozostawała w ciemnościach, gdy ja widzę prawdziwe światło. Byłoby to powodem wiecznej między nami rozłąki.
— Nie, nie! daj mi pokój. Męczysz mnie; nie chcę niczego słuchać.
Wyrwała się z jego uścisku, usunęła się i odwróciła od niego. Próżno usiłował ją przytulić, całując i przemawiając słodko. Odsuwała go i nie odpowiadała. Zdało się, że nagle miłość uleciała, a pokój cały pogrążył się w śmiertelnie bolesnej ciemności, przepowiedni przyszłego nieszczęścia.
Od tego czasu Genowefa, nie ukrywała zdenerwowania i gniewu. U babki mniej teraz oszczędzano jej męża, ośmielano się napadać na niego w jej obecności, zręcznie stopniując w miarę, jak spostrzegano że przywiązanie jej słabnie. Zwolna stawał się publicznym złoczyńcą, potępieńcem, zabójcą Boga, którego czciła. Każde zaś słowo, które ją podniecało do buntu, odbijało się na jej postępowaniu w domu, powiększając chłód i niechęć. Od czasu do czasu ponawiała się wieczna sprzeczka, prawie zawsze wieczorem w łóżku, w dzień bowiem mało się widywali, gdyż on był zajęty szkołą, a Genowefa ciągle po za domem, u babki lub w kościele. Miłość ich mocno na tem ucierpiała, ona stawała się szorstką, a Marek, zwykle pobłażliwy, ulegał zniecierpliwieniu.
— Moje kochanie — rzekł raz do niej — będziesz mi potrzebną jutro po południu w czasie lekcyj.
— Jutro nie mogę, muszę iść do księdza Quandieu. Zresztą nie licz na mnie nigdy w żadnem zajęciu.
— Nie chcesz mi pomagać?
— Nie, bo potępiam wszystko, co robisz. Wolno ci dążyć do zguby wiecznej, jeżeli ci to robi przyjemność. Ja muszę myśleć o swojem zbawieniu.
— Lepiej zatem się rozstać?
— Jak ci się podoba.
— Ach, kochanie, kochanie moje, tyż to mówisz? Zaćmili twój umysł, a teraz psują ci serce! Zupełnie zatem jesteś po stronie tych bezecnych trucicieli!
— Milcz, milcz, nieszczęsny!.. To co ty robisz jest właśnie fałszem i trucizną. Bluźnierstwem jest twoja ohydna prawda i sprawiedliwość! Szatan, tak, szatan przez twoje usta uczy tam, w klasie, te nieszczęśliwe dzieci, nad któremi przestaję się nawet litować, skoro są tak głupie, że nie uciekają.
— Moje biedne dziecko, taka byłaś zawsze inteligentna, jak możesz mówić podobne głupstwa?
— Jak się ma żonę głupią, to się ją zostawia w spokoju.
W istocie, rozdrażniony, zostawiał ją w spokoju, nie starając się pieszczotą pozyskać jej sobie. Często nie mogli długo zasnąć, leżeli oboje, wpatrując się w ciemność. Wiedzieli, że nie śpią i pozostawali bez ruchu, w milczeniu, jak gdyby mała, dzieląca ich przestrzeń była bezdenną otchłanią.
Najbardziej dręczyła Marka nienawiść, jaką okazywała Genowefa względem szkoły i ukochanych uczniów, którym się oddawał z takim zapałem. Przy każdej sposobności wyrażała gorycz, zazdrość niejako, widząc, jak jest czułym dla dzieci, z jaką gorliwością stara się z nich zrobić rozumnych i czujących ludzi. W gruncie waśń ich na tem się opierała, Genowefa bowiem także była dzieckiem, umysłem wymagającym nauki i wyzwolenia, a buntującym się i upartym w odwiecznych błędach. Nie byłoż jej wydartem przywiązanie, które dawał uczniom? Dopóki z ojcowską czułością będzie się nimi zajmował, dopóty go nie zdobędzie nie pociągnie za sobą w pełne słodyczy boskie odrętwienie, w którem pragnęła go uśpić w swoich objęciach. Walka odbywała się obecnie na tem jedynie polu; gdy Genowefa przechodziła koło klasy, miała ochotę, przeżegnać się, zaniepokojona szatańskiemi sprawami, które się tam odbywały, udręczona, że nie może oderwać od bezbożnej pracy człowieka, z którym jeszcze dzieliła łoże.
Miesiące i lata upływały, a walka między Genowefą i Markiem zaostrzała się coraz bardziej. Towarzystwo, zbierające się u babki, nie chciało, zbytnim pośpiechem ryzykować wygranej: Kościół ma przed sobą całą wieczność dla zwycięztwa. Oprócz braciszka Fulgentego, który był próżny i gwałtowny, ojciec Teodozy, mianowicie zaś ojciec Crabot byli zbyt wytrawnymi kierownikami dusz, aby nie rozumieli, że należało działać zwolna na kobietę namiętną, ale zachowującą zdrową inteligencyę, o ile nie była przyćmiona mistycznymi kryzysami. Dopóki kocha męża, dopóki nie zerwie z nim związku cielesnego, dopóty rozdział nie będzie zupełnym; nie posiędą całkowicie kobiety, a mężczyzny nie doprowadzą do nędzy i ruiny, w jaką pragnęli go wepchnąć. Zniszczenie zaś, bezpowrotne wyrwanie z korzeniem ziemskiej miłości z serca i ciała kobiety, wymagało dużo czasu. Pozostawili też Genowefę w łagodnych rękach księdza Quandieu, by ją ukołysać, zanim wypadnie działać z większą energią. Tymczasem czuwali tylko nad nią. Postępowanie to było arcydziełem subtelnego, a pewnego opętania.
Zaszedł jeszcze jeden wypadek, który wpłynął na niezgodę małżeństwa. Marek bardzo się zajmował panią Férou, żoną byłego nauczyciela z Moreux, wydalonego za skandaliczne postępowanie w czasie uroczystości poświęcenia gminy Jonville Sercu Jezusowemu. Chcąc uniknąć dwóch lat odsługiwania w wojsku, uciekł był do Belgii, a nieszczęsna jego żona, mrąca z głodu z trzema córeczkami, zamieszkała w nędznym kącie w Maillebois i szyciem starała się zarobić na chleb, oczekując, aż ją mąż zawezwie do Brukselli, skoro tylko sam znajdzie jakie zajęcie. Dnie jednak mijały za dniami, a biedak sam wyżyć nie mógł, wyniszczając się w daremnych poszukiwaniach. Udręczony rozłąką z rodziną, zrozpaczony goryczą wygnania, bezsilny, stracił głowę i przyjechał raz wieczorem do Maillebois, nie skrywając się, z zuchwalstwem niedolą ściganego człowieka, co nie ma nic do stracenia. Nazajutrz go zadenuncyowano, dostał się do rąk władzy wojskowej jako dezerter i, tylko dzięki usilnym staraniom Salvana, nie oddano go natychmiast do rot aresztanckich. Posłano go do pułku, stojącego na przeciwnym krańcu Francyi w miasteczku, leżącem w Alpach, a żona i dzieci, prawie bez dachu i odzieży, wegetowały, nie co dzień mając nawet chleb do jedzenia.
Marek również robił starania za Férou, podczas gdy był aresztowany. Widział się z nim przez chwilę i nie mógł zapomnieć biedaka o błędnem spojrzeniu i zjeżonych włosach, którego uważał za ofiarę wstrętnego porządku społecznenego. Zapewne, że stał się niemożliwym, jak mówi! Mouraisin, ileż jednak miał racyj na swoje wytłomaczenie! Syn pastucha, został nauczycielem, aby ciągle cierpieć głód, pogardę z powodu swej nędzy; rzucił się do najskrajniejszych zasad, widząc, że on inteligentny i wykształcony nie ma ani dostatku, ani żadnych przyjemności, podczas gdy obskurne prostactwo żyje w bogactwie i używa. Prześladująca go całe życie niesprawiedliwość, skończyła się tem, że go brutalnie wsadzono do koszar i, zduszonego nędzą, trzymano zdała od rodziny.
— Czy nie bierze człowieka ochota wywrócić wszystko do góry nogami? — zawołał do Marka, machając długiemi, chudemi rękoma i błyskając płomiennemi oczyma. — Prawda, że podpisałem zobowiązanie, które mnie zwalniało od wojska, jeżeli poświęcę dziesięć lat życia nauczaniu. I to prawda, że odbyłem tylko osiem lat, ponieważ mię wypędzili za to, że otwarcie powiedziałem, co myślę o ich bałwochwalstwie. Czy zo swojej winy nie dotrzymałem zobowiązania? A teraz, gdy mię rzucili na bruk, bez żadnych środków do życia, czyż to nie potworne, że mię schwytali i wymagają spłaty starego długu, pozostawiając żonę i dzieci bez podpory, bez człowieka, coby zarabiał na życie? Osiem lat nauczycielskiej katorgi, gdzie wyznawcy prawdy nie mogą działać ani mówić swobodnie, nie wystarcza im: muszą mi ukraść jeszcze dwa lata życia, wsadzić mię do żelaznego, krwawego więzienia! A wszystko to się robi dla dzieła zniszczenia, o czem myśl sama do rozpaczy mię doprowadza. Nie, nie! tego za wiele! Dosyć się już poświęcałem, wścieknę się chyba, gdy więcej odemnie żądać będą!
Widząc go w takiem rozdrażnieniu, zaniepokojony Marek przyrzekł mu, dla uspokojenia, że się zajmie żoną i dziećmi, on znajdzie miejsce i na nowo rozpocznie życie. Nie rozchmurzył się jednak Férou i mruczał gniewnie:
— Nie, nie! jestem zgubiony, nie zdołam spokojnie dwóch lat wysłużyć, wiedzą o tem dobrze i wysyłają mię umyślnie, aby zabić jak wściekłego psa!
Zapytał następnie, kto go zastąpił w Moreus, a gdy usłyszał nazwisko Chagnata, byłego pomocnika z Brévannes, dużej, sąsiedniej gminy, roześmiał się gorzko. Chagnat, mała, czarna figurka, o zaciśniętych ustach i cofniętym czole, był obrazem doskonałego zakrystyana: nie był nawet hipokrytą, posługującym się Bogiem dla własnej korzyści, jak Jauffre, ale prostodusznym nabożnisiem, zdolnym w swej głupocie do wierzenia w najgorsze niedorzeczności, głoszone przez proboszcza. Ruda, gruba jego żona była jeszcze głupsza. Gorzką wesołość Férou powiększyła jeszcze wiadomość, że mer Saleur zdał zarząd gminy na głupca Chagnata, którym ksiądz Cognasse wysługiwał się jak prawdziwym zakrystyanem.
— Mówiłem panu kiedyś — rzekł Férou — że cała ta wstrętna klika, księża, braciszkowie i siostrzyczki zjedzą nas i obejmą panowanie, — nie chciałeś mi pan wierzyć, utrzymywałeś, że mąci mi się w głowie... Doszliście jednak do tego, oto wasi władcy! Zobaczy pan w jakie jeszcze błoto was wpakują. Wstręt ogarnia być człowiekiem, psy, co się włóczą, są szczęśliwsze... Nie, nie, nie wytrzymam, skończę raz z tem wszystkiem, jeżeli się nie odczepią odemnie!
Musiał jednak udać się do swego pułku i od trzech miesięcy tam przebywał, a nędza biednej pani Férou wciąż rosła. Jasna, okrągła, rumiana jej twarz wychudła, oczy miała spalone od ciągłego szycia, zdawało się, że drugie tyle lat jej przybyło. Nie zawsze mogła dostać robotę, przez całą zimę nie miała prawie chleba i wcale ognia. Na domiar złego najstarsza córka zapadła na tyfus i leżała śmiertelnie chora w zimnem poddaszu, gdzie wiatr dął przez szpary w drzwiach i oknie.
Wówczas Marek, po za zwykłą jałmużną, którą zanosił dyskretnie, prosił żony, aby dała jaką robotę nieszczęśliwej kobiecie.
Rozczuliło Genowefę opowiadanie o tej strasznej nędzy, chociaż o nauczycielu wyrażała się z mściwym gniewem, tak jak mówiono o nim u babki. Znieważył chorągiew Serca Jezusowego, był świętokradcą.
— Dobrze — powiedziała — Ludwinia potrzebuje sukienki, zaniosę materyał biednej kobiecie.
— Dziękuję ci, pójdziemy razem — odrzekł.
Nazajutrz udali się do nędznego mieszkania pani Férou, z którego właściciel groził wyrzuceniem, gdyż nie była wstanie płacić. Zastali najstarszą dziewczynkę umierającą, a matkę i dwie młodsze rozpaczliwie płaczące wśród strasznego nieładu. Stali chwilę zmieszani.
— Nie wiecie państwo, nic nie wiecie? — zawołała — zabiją mi go, napewno zabiją! Czuł to dobrze, sam mówił, że wydrą mi życie!
Na naleganie Marka, wśród płaczu, urywanemi słowami, opowiedziała bolesną historyę. Férou, naturalnie okazał się w pułku jak najgorszym żołnierzem. Miał złą opinię, uważano go za rewolucyonistę i doszło do tego, że w kłótni rzucił się i pobił kaprala. Oddano go pod sąd i skazano na wywiezienie do Algieru, do batalionu karnego, gdzie, jak za dawnych czasów, torturują skazanych.
— Nie wróci ztamtąd, zamordują go! — wołała z wściekłością. — Napisał do mnie z pożegnaniem, wie, że tam zginie... Co się stanie ze mną, z niemi nieszczęsnemi dziećmi? Ach, zbóje! zbóje!
Marek słuchał w bolesnem milczeniu, nie mogąc się zdobyć na słowo pociechy, Genowefa okazywała wyraźną niecierpliwość.
—.Ależ kochana pani — rzekła — dlaczego mają go koniecznie zabić? Oficerowie w wojsku nie mają zwyczaju zabijać żołnierzy... Powiększa pani swoje zmartwienie niesprawiedliwością.
— Mówię, że to są zbóje! — powtórzyła gwałtownie nieszczęśliwa kobieta. — Biedny mój mąż przymierał z głodu przez osiem lat, potem biorą go jeszcze na dwa lata, obchodzą się z nim jak z bydlęciem, za to że mówił, jak rozsądny człowiek, a teraz stało się, co się stać musiało: wysyłają go do Algieru na męki i nadręczywszy najokrutniej, zabiją go w końcu!... Nie, nie, nie pozwolę na to, powiem im, że są zbóje!
Marek starał się ją uspokoić, chociaż własna jego dusza, pełna dobroci i prawości, buntowała się wobec niesprawiedliwości społecznej. Co poczną te ofiary, kobieta i dzieci pod kołem tragicznego losu, które je przygniata?
— Proszę się uspokoić — mówił — postaramy się coś zaradzić, nieopuścimy pani.
Genowefa nagle zlodowaciała, nie odczuwała teraz litości na widok nędznego mieszkania, gdzie matka rozpaczliwie łamała ręce, a wychudłe córki rzewnie płakały. Nie widziała nawet okrytej łachmanem chorej dziewczynki, która, nie mając sił do płaczu, patrzała na tę scenę mętnem spojrzeniem. Stała sztywna, trzymając w ręku zawiniątko z sukienka Ludwini.
— Niech się pani zda na wolę Boga — rzekła zwolna. — Niech go pani nie obraża, bo gorzej panią ukarze.
Pani Férou wybuchnęła gorzkim śmiechem.
— O, Bóg — zawołała — dosyć ma do czynienia z bogatymi, nie troszczy się o biednych... W imię Boga doprowadzano nas do nędzy, w imię Boga zabiją mego męża!
Nagły gniew uniósł Genowefę.
— Bluźnisz pani, — rzekła — nie zasługujesz na żadną pomoc. Gdybyś pani była religijną, znam osoby, któreby cię wspomagały.
— Niczego nie żądam przecież od pani... — odparła nieszczęśliwa kobieta. — Wiem, odmówiono mi wsparcia dlatego że nie chodzę do spowiedzi, a nawet ksiądz Quandieu, chociaż taki miłosierny, nie śmiał zaliczyć mnie do swoich biednych... Ale nie mogę być hipokrytką, więc staram się pracą zarabiać na życie.
— Niechże zatem dają pani robotę nędzni szaleńcy, co księży i oficerów nazywają zbójami!
Powiedziawszy to z uniesieniem, wyszła Genowefa, zabierając z sobą robotę, którą przyniosła. Marek musiał wyjść za nią, drżąc jednak z oburzenia, zaraz na schodach rzekł:
— Popełniłaś czyn niegodny.
— Dlaczego?
— Bóg jest dobrym i miłosiernym dla wszystkich. Ale twój Bóg gniewny i okrutny jest potwornym wymysłem... Aby zasłużyć na pomoc, nie potrzeba się poniżać, wystarcza cierpieć.
— Nie, nie! grzesznicy zasługują na cierpienia. Niech cierpią, skoro upierają się w bezbożności. Moim obowiązkiem jest nie troszczyć się o nich.
Wieczorem sprzeczka się ponowiła Marek wpadł w gwałtowny gniew, nie mogąc wybaczyć oburzającego braku litości. Do tego czasu myślał, że tylko umysł Genowefy był zagrożony, czyżby i serce miało uledz zarazie? Małżonkowie doszli do słów niepowrotnych, spostrzegli przepastną otchłań, którą ryły między nimi niewidzialne ręce. Pogrążyli się w ciężkiem milczeniu i nazajutrz przez cały dzień nie zamienili ani słowna.
Nadeszła decydująca przyczyna sporu, mająca doprowadzić do ostatecznego zerwania. Czas płynął, Ludwinia miała już dziesięć lat i projektowano posyłać ją do księdza Quandieu na naukę katechizmu, w celu przygotowania do pierwszej komunii. Marek, który był prosił pannę Rouzaire, aby zwolniła jego córkę od wszelkich obowiązków religijnych, widział dobrze, iż nauczycielka najspokojniej pomijała jego żądanie, nabijając dziecku głowę modlitwami i hymnami, równie jak innym uczennicom. Musiał jednak zamykać oczy, gdyż czuł, że panna Rouzaire odwoła się do matki i będzie szczęśliwa, jeżeli, w razie jego oporu, wywoła nieporozumienie między małżeństwem. Gdy jednak powstała kwestya uczęszczania na katechizm, postanowił działać nareszcie stanowczo i oczekiwał sposobności, aby się kategorycznie rozmówić z Genowefą. Okazya się nastręczyła gdy raz Ludwinia, wróciwszy ze szkoły, powiedziała w jego obecności do matki:
— Mamo, panna Rouzaire powiedziała, żeby mama poszła do księdza Quandieu zapisać mnie na katechizm.
— Dobrze, moje dziecko, pójdę jutro.
Marek podniósł żywo głowę z nad książki.
— Przepraszam cię, kochanie — rzekł — nie pójdziesz do księdza Quandieu.
— Jak to?
— Rzecz bardzo prosta. Nie chcę, żeby Ludwinia chodziła na katechizm, bo nie chcę, żeby przystępowała do pierwszej komunii.
Spokojna jeszcze, uśmiechnęła się Genowefa z ironiczną litością.
— Szalejesz, mój drogi — rzekła. — Jeżeli dziewczyna nie odbędzie pierwszej komunii, w jaki sposób wydasz ją zamąż? jaką pozycyę stworzysz jej w życiu? istoty wykolejonej, wyrzutka... Zresztą, zastanów się: sam kazałeś ją ochrzcić, pozwoliłeś uczyć się modlitw i historyi świętej. Nielogicznem byłoby, żebyś jej zabronił uczyć się katechizmu i przystąpić do pierwszej komunii.
Marek odpowiedział z równym spokojem:
— Masz słuszność, byłem słaby, ale właśnie dlatego postanowiłem teraz działać stanowczo. Mogłem tolerować twoje wierzenia, dopóki dziecko było małe. Powszechnem jest mniemanie, że córka mianowicie, powinna należeć do matki, zgadzam się na to, ale tylko do chwili, kiedy powstaje kwestya moralnej przyszłości dziecka... Przypuszczam, że wtedy ojciec ma prawo wyrazić swoje zdanie.
Poruszała się niecierpliwie i powiedziała drżącym głosem:
— Ja chcę, żeby Ludwinia uczyła się katechizmu, ty sobie tego nie życzysz. A ponieważ oboje mamy równe prawa do dziecka, możemy więc długo się spierać bez żadnego skutku. Co na to poradzisz? To, czego ja chcę, tobie wydaje się idyotyzmem, dla mnie zaś to, czego ty chcesz, jest wstrętnem.
— Czego ja chcę! — zawołał. — Chcę poprostu, żeby w mojej córce nie zabijano woli... Korzystając z jej dziecinnego wieku, pragną skrzywić jej umysł i serce, zatruć jej myśl, pozbawić ją na zawsze zdolności. Tego właśnie ja nie chcę. Niemam zamiaru narzucać jej mojej woli, ale jej wolną wolę chcę ocalić na przyszłość.
— Pytam się więc raz jeszcze, jak na to poradzisz? co zrobimy z tą dużą już dziewczynką?
— Pozwolimy jej rosnąć spokojnie. Niech się uczy, niech otwiera oczy na wszystkie prawdy. A gdy będzie miała dwadzieścia lat, sama zadecyduje, kto z nas ma słuszność. Wtedy będzie się uczyła katechizmu i przystąpi do pierwszej komunii, jeżeli uzna to za mądre i logiczne.
Genowefa wybuchnęła:
— Stanowczo, szalejesz! Mówisz przy dziecku rzeczy tak bezsensowne, że wstyd mi za ciebie.
Marek również zaczął tracić cierpliwość.
— Bezsensowne, moja biedna żono! — odparł — twoje to wierzenia są bezsensownemi. Zabraniam stanowczo, aby krzywiono inteligencję mojego dziecka podobnemi niedorzecznościami.
— Milcz, milcz! — zawołała Genowefa. — Nie wiesz, co mi wyrywasz z serca, mówiąc w ten sposób. Miłość dla ciebie, resztę szczęścia, które pragnęłam ocalić!... Jakże możemy się porozumieć, jeżeli słowa nie mają dla nas tego samego znaczenia, jeżeli ty nazywasz niedorzecznem to, co dla mnie jest świętem, boskiem?... Twoja zachwalana logika nie wytrzymuje krytyki. Jakże Ludwinia może zrobić wybór między twojemi a mojemi przekonaniami, jeżeli zabraniasz mi kierować jej wychowaniem według moich pojęć?... Ja ci nie przeszkadzam uczyć ją, czego chcesz, ale wymagam, aby mnie wolno było zaprowadzić ją na katechizm.
Marek zaczął słabnąć.
— Znam teoryę — powiedział: — dziecko należy do ojca, równie jak do matki, z pozostawieniem mu wolności wyboru na przyszłość. Czy jednak pozostawia mu się wolność nienaruszoną, skoro wychowanie religijne poparte długą dziedzicznością katolicką, odbiera mu swobodę myśli i działania. Są to sidła na ojca, przemawiającego w imię prawdy i rozumu do małego dziecka, któremu z drugiej strony działają na serce i zmysły. Kiedy zaś wzrośnie wśród ceremonij kościelnych, wśród tajemnic i mistycznych obłędów zapóżno wtedy nawrócić je do rozsądku, gdyż ma umysł na zawsze spaczony.
— Jeżeli ty masz do niej prawo ojcowskie powtórzyła gwałtownie — ja mam prawo matki, nieprawdaż? Nie zabierzesz mi córki, kiedy ma dopiero dziesięć lat i potrzebuje matki. Byłoby etą uczciwa i zamierzam wychować Ludwinię na uczciwą kobietę. Będzie chodziła na katechizm. W razie potrzeby, sama ją zaprowadzę.
Marek powstał z gniewnym ruchem protestu. Znalazł jednak siłę powstrzymania gwałtownych słów, któreby mogły spowodować zerwanie. Co mówić? co robić? Cofnął się, jak zwykle przed smutną wizyą zrujnowanego domowego ogniska, szczęścia zamienionego w codzienną mękę. Kobietę, która okazała się ograniczoną i upartą, on kochał jeszcze, czuł na ustach jej pocałunki, nie mógł wymazać z życia pierwszych szczęśliwych chwil małżeńskich, w których zadzierżgnęli silny, nierozerwalny węzeł w dziecku, w którem uczucia ich się zjednoczyły, a które teraz stało się przyczyną ich kłótni. Znalazł się w położeniu bez wyjścia, skrępowany, przyparty do muru, jak przed nim tylu innych. Jeżeli nie miał użyć siły brutalnej, oderwać córkę od matki, prowadzić codzienną walkę domową — nie widział innego, możliwego sposobu działania. Jako człowiek dobry i łagodny, niezdolnym był do zimnej energii, koniecznej do walki, w której oblewało się krwią serce jego i najbliższych mu istot. Na tym gruncie zatem, uważał się zgóry za pobitego.
Nieruchoma, milcząca, słuchała Ludwinia sprzeczki rodziców, nie śmiejąc się odezwać. Od niejakiegoś czasu widząc, że się nie zgadzają, spoglądała wielkiemi, czarnemi oczami na jedno i na drugie z wyrazem smutku i zdziwienia.
— Ojczulku — odezwała się wśród przykrej ciszy dlaczego nie chcesz, żebym chodziła na katechizm?
Była, na swój wiek, bardzo wysoka, a na słodkiej, spokojnej twarzy pomieszane były cechy rodziny matki i ojca. Miała owalną twarz, i mocne, uparte szczęki macierzyńskie, ale po rodzinie ojca odziedziczyła wysokie czoło, twierdze rozumu i woli. Jakkolwiek dziecko jeszcze, okazywała żywą inteligencyę i zamiłowanie prawdy, pobudzające ją do ciągłych pytań, które zadawała ojcu. Uwielbiała go, chociaż kochała szczerze i matkę, która się nią namiętnie zajmowała.
— Czy myślisz, ojczulku — ciągnęła — że jeżeli na katechizmie powiedzą mi rzeczy nierozsądne, to ja uwierzę?
Mimo wzburzenia, nie mógł Marek powstrzymać uśmiechu.
— Rozsądne, czy nie — odparł — będziesz musiała wierzyć.
— Ale ty mi je wytłomaczysz, ojczulku? Nie, moje dziecko, są to rzeczy niemożliwe do wytłomaczenia i muszą takiemi pozostać.
— Przecie wszystko mi tłomaczysz, ojczulku, jak przychodzę od panny Rouzaire i czegoś nie zrozumiałam... Z twojej laski jestem pierwszą w klasie.
— Ale jak przyjdziesz od księdza Quandieu, nie będę miał nic do tłomaczenia, bo tak zwane prawdy katechizmu są zasadniczo nieprzystępne dla rozumu.
— To zabawne!
Ludwinia milczała chwilę, pogrążona w zadumie. Potem zwolna, z miną zakłopotaną, ciągnęła głośno rozmyślania.
— To dziwne, jak czego nie rozumiem i nie wytłomaczą mi, nie mogę zapamiętać, jakby tego wcale nie było. Zamykam oczy i nie widzę nic tylko ciemność. Wtedy, żebym nie wiem jak pracowała, jestem ostatnia.
Ślicznie wyglądała z poważną minką rozwiniętego dziecka, które instynktownie dąży do wszystkiego co jasne, dobre i mądre. Gdy chciano jej gwałtem wepchnąć do głowy rzeczy, których nie rozumiała, lub uważała za złe, miała zwyczaj uśmiechnąć się spokojnie, aby nie robić nikomu przykrości, ale wgłębi była mocno zdecydowana nie dbać o nie.
Genowefa przerwała niezadowolona, mówiąc nerwowym tonem:
— Jeżeli — ojciec nie potrafi, to ja ci wytłomaczę katechizm.
Ludwinia poskoczyła natychmiast i czule uściskała matkę, jakby się obawiając, czy jej nie uraziła.
— Dobrze, mateczko — zawołała — będziemy razem powtarzały lekcye. Mateczka wie, że będę się starała zrozumieć.
Potem, zwracając się ku ojcu, dodała wesoło:
— Możesz mi pozwolić, ojczulku, chodzić na katechizm, zobaczysz, że i tam skorzystam. Sam przecież mówisz, że trzeba się wszystkiego uczyć, żeby wszystko wiedzieć i umieć wybrać.
Znowu zatem Marek ustąpił, nie mając ani siły ani możności postąpić inaczej. Potępiał swoją słabość, a nie mógł przestać kochać i być słabym w łonie rodziny, gdzie walka z dniem każdym stawała się boleśniejszą. Miał jeszcze trochę nadziei w Ludwini, która z rozsądkiem i czułością starała się unikać powodów do kłótni między ojcem a matką. Możnaż było jednak liczyć na słowa dziecka, zbyt młodego jeszcze, aby dobrze ważyła to, co mówi? Czy nie wydrą mu jej, jak wydzierają ojcom tyle innych dzieci? Gryzł się i niepokoił, niezadowolony z siebie, drżący wobec przyszłości.
Ostatnia okoliczność dokonała wkrótce zerwania. Z biegiem lat uczniowie w szkole Marka się zmieniali. Ulubiony jego wychowaniec Sebastyan Milhomme, piętnastoletni już chłopiec, z jego porady, przygotowywał się do Szkoły Normalnej w Beaumont, w dwunastym roku otrzymawszy świadectwo z ukończenia nauk elementarnych. Świadectwo podobne dostało czterech innych uczniów: dwaj Doloirowie, August i Karol, oraz dwaj bliźniacy, Achilles i Filip Savinowie. August wziął się, jak ojciec do mularstwa, a Karol terminował u ślusarza. Savin nie chciał za nic w świecie usłuchać Marka, który go namawiał, aby synów pokierował na nauczycieli; krzyczał, że nie myśli patrzeć, jak będą zdychali z głodu na niewdzięcznem, shanbionem, pogardzonem stanowisku. Z dumą umieścił Achillesa u komornika, a dla Filipa również poszukiwał jakiegoś urzędu, Ferdynand Bongard zabrał się spokojnie do uprawiania roli na folwarku rodziców. Tępy chłopak nie mógł zdobyć świadectwa, jakkolwiek miał umysł nieco świetlejszy i bystrzejszy niż rodzice. Z dziewcząt, które wyszły od panny Rouzaire, Aniela Bongardówna, zdolniejsza od brata, powrociła do domu ze świadectwem, a mocna w prowadzeniu rachunków, marzyła o poprawie losu. Hortensya Savinówna nie dobiwszy się świadectwa, mimo lat szesnastu, była piękną brunetką, bardzo pobożną, bardzo skrytą i zaliczała się zawsze do Dziewic Najświętszej Panny. Ojciec marzył dla niej o świetnej party i, a tymczasem krążyła pogłoska o jakiemś uwiedzeniu i interesującym stanie, coraz trudniejszym do ukrycia.
Z napływem nowych pokoleń, nowi uczniowie przybywali do szkoły Marka. Między innymi, mały Leon Savin, którego piękna pani Savinowa oczekiwała w czasie sprawy Simona i Julek Doloir, urodzony już po sprawie, a liczący obecnie siedem lat. Potem nadejdą dzieci tych dzieci, przez niego wykształconych i, jeżeli go pozostawią na stanowisku, znowu będzie uczył, posuwając je o krok jeden ku wiedzy, wśród ludzkości kroczącej po drodze postępu.
Jeden z nowych uczniów, którego Marek pragnął mieć w swojej szkole, sprawiał mu wiele kłopotów. Był to syn Simona, jedenastoletni Józef. Długi czas nie śmiał Marek wystawiać go na prześladowania i razy innych chłopców. W nadziei jednak, że namiętności przycichły nareszcie, zdecydował się i wyprosił go u Simonowej i Lehmanów, przyrzekając czuwać nad ukochanem dzieckiem. Od trzech lat zatem miał go w szkole, a chociaż z początku musiał często bronić chłopca od licznych przykrości, ostatecznie wpłynął na uczniów o tyle, że się obchodzili z nim po koleżeńsku. Używał go nawet jako żywego wzoru, na którym nauczał tolerancyi, dobroci i godności. Józef był dzieckiem zajmującem: łączył piękność matki z żywą inteligencyą ojca, minę miał poważną i zamyśloną, jakby przedwcześnie dojrzały pod wpływem strasznej historyi ojca, o której musiago uwiadomić. Pracował z cichym, zapałem, starając się być zawsze pierwszym w klasie, jakby pragnął tym przynajmniej tryumfem, wznieść się po nad zniewagi. Marzeniem jego i stałem postanowieniem, które Marek pochwalał, było zostać nauczycielem; wysilał całą dziecięcą energię dla urzeczywistnienia tego dzieła odwetu i rehabilitacyi. Skupiony ogień, pełna uczucia powaga inteligentnego i ładnego dziecka, wzruszała małą Ludwinię. Był od niej starszy o trzy lata, zawarli mimo to wielką przyjaźń, z zadowoleniem przebywając razem. Czasem Marek zatrzymywał chłopca po lekcyach, często przychodziła po niego siostra Sara i bawili się razem, szczególniej jeżeli Sebastyan Milhomme zgodził się zostać i należeć do zabawy. Czwórka dzieci igrała wtedy rozkosznie, a tak zgodnie, że nigdy słowa kłótni nie było między nimi. Całemi godzinami dwie parki czytały powiastki, wycinały obrazki lub brykały jak dzikie koźlęta. Dziesięcioletnia Sara, którą matka trzymała przy sobie, nie odważając się narażać, jak syna, była śliczną, słodką, dobrą dziewczynką. Starszy o pięć lat Sebastyan, obchodził się z nią jak z młodszą siostrą, wybuchając śmiechem, gdy wskakiwała mu na ramiona przy zabawie w konie. Genowefa tylko okazywała niezadowolenie, gdy dzieci u niej się zbierały. Czerpała ztąd nowy powód gniewu przeciw mężowi. Po co wprowadzał do domu to żydostwo? Jej córka nie miała potrzeby kompromitować się towarzystwem dzieci wstrętnego zbrodniarza, odsiadującego zasłużoną karę na galerach. Ztąd nowy powód do kłótni w małżeństwie.
Nadeszła ostateczna katastrofa. Pewnego wieczora, gdy czworo dzieci bawiło się razem, po lekcyach, Sebastyanowi zrobiło się niedobrze. Drżącego, jak pijanego, Marek sam odprowadził do matki. Nazajutrz objawił się groźny tyfus, który przez trzy tygodnie zagrażał jego życiu. Matka, pani Aleksandrowa, przechodziła straszne chwile, nie ruszając się od łóżka ukochanego dziecka, nie schodząc wcale do sklepu. Zresztą już od czasu sprawy Simona usuwała się powoli od handlu, pozostawiając bratowej, pani Edwardowej, prowadzenie wspólnych interesów. Jako przedstawicielka męskiego elementu we współce, pani Edwardowa naturalnie objęła kierunek nad sprawami przedsięwzięcia, szczególniej od czasu zwycięstwa partyi klerykalnej. Sama obecność, po za nią, pani Aleksandrowej i jej syna, który miał wstąpić do Szkoły Normalnej, była dostateczną dla zapewnienia klienteli szkoły świeckiej. Całe też usiłowania zwróciła ku zwycięzkiemu rozszerzeniu handlu między klientelą klerykalną, którą miała nadzieję utrzymać, dzięki zabiegom swoim i syna Wiktora, który właśnie opuścił szkołę braciszków. W ten sposób sklep, po dawnemu był otwartym dla wszystkich stronnictw, posiadał zawsze klasyków, tablice szkolne, książki do nabożeństwa, święte obrazki i różne dzienniki. Siedemnastoletni Wiktor, gruby, tęgi chłopak, z wielką głową, nieprzyjemną twarzą i złemi oczami, nie mógł zdać egzaminu na świadectwo, gdyż zawsze był najgorszym uczniem, ale marzył, jak za dziecinnych czasów, gdy się bawił w żołnierzy i atakował, bijąc mocnemi pięściami kuzynka Sebastyana, że wstąpi do wojska i zostanie jenerałem. Tymczasem zaś, w oczekiwaniu dojścia do lat, próżnował, mając w pogardzie handel piórami i papierem, a wymykając się z pod dozoru matki, włóczył się po mieście w towarzystwie innego wychowańca braciszków, Polidora, syna dróżnika Souqueta, a siostrzeńca Pelagii, służącej pani Duparque. Polidor, wybladły, ponury, niemożliwie leniwy, zamierzał zostać braciszkiem, aby się przypodobać ciotce, od której wyłudzał podarunki. W gruncie uważał, że w ten sposób uniknie rozbijania, jak ojciec, przydrożnych kamieni, szczególniej zaś koszar, które go przerażały. Wiktor zatem i Polidor, chociaż różni w zamiłowaniach, zgadzali się doskonale w przyjemności próżniaczego wałęsania się całemi dniami i łobuzowania z dziewczętami z fabryk na łąkach, nad rzeką. Od czasu więc choroby Sebastyana, pani Aleksandrowa nie pokazywała się wcale w sklepie, a pani Edwardowa, sama jedna nie wiedząc nawet gdzie się obraca Wiktor, dawała sobie rady, żywo zajmując się sprzedażą, uszczęśliwiona znakomitemi dochodami.
Co wieczór Marek odwiedzał swego ukochanego ucznia i był codziennym świadkiem bolesnego dramatu rozpaczy matki, która widziała śmierć, zbliżającą się do dziecka. Słodka pani Aleksandrowa, o jasnej bladej twarzy, po śmierci namiętnie kochanego męża, zamknęła się w domu, przenosząc całą, skupioną miłość na syna, słodkiego jak ona, blondyna. Wypieszczony, psuty Sebastyan, kokocha! ją również z synowskiem ubustwieniem, jak istotę świętą, której nie będzie nigdy w możności wywdzięczyć się za słodkie dobrodziejstwa. Zawiązał się między nimi mocny węzeł pięknej czułości, przywiązania bezgranicznego a tak silnego, że nie mogliby się rozstać bez serc rozdarcia. Wchodząc do gorącego ciasnego pokoiku po nad sklepem, zastawał Marek zrozpaczoną, powstrzymującą łzy panią Aleksandrowę, która jednak uśmiechała się do wychudłego, trawionego gorączką syna.
— No jakże, mój drogi — zapytywał Marek — lepiej się miewasz dzisiaj?
— O, nie, panie Froment, nie jest mi wcale lepiej.
Zaledwie mógł mówić cichym, urywanym głosem. Matka zaś, drżąca z obawy, z pałającemi oczyma, wołała wesoło:
— Proszę go nie słuchać, panie Froment, ma się daleko lepiej, wyzdrowieje wkrótce! Gdy jednak, wyprowadzając nauczyciela, zamknęła drzwi, upadła pod ciężarem bólu.
— Boże, — wołała — stracone moje biedne dziecko, stracone! Czy to nie okropne, taki piękny, taki silny chłopiec! Widzieć go tak zmnienionym, z twarzyczką wychudłą, na której tylko oczy błyszczą!... Boże, mój Boże umieram z nim razem!
Tłumiła przecież jęki, szorstko ocierała łzy i wchodziła z śmiechem na ustach do śmiertelnego pokoju, gdzie spędzała bez snu dnie i noce, bezradna wobec śmierci.
Jednego wieczora zastał ją, jak zwykle samą, na kolanach przy łóżku, z twarzą ukrytą w pościeli. Syn nie mógł jej słyszeć, złamany chorobą, od dnia poprzedniego popadł w malignę, nie widział, nie słyszał, — to też nie ukrywała strasznego bólu.
— Moje dziecko, moje dziecko!... — wołała. — Co ja zrobiłam złego, że mi wydzierają moje dziecko?... Taki dobry, taki kochający, jedno serce biło naszych piersiach... Co ja zrobiłam, co zrobiłam?...
Zerwała się, schwyciła Marka za ręce, ściskając je gwałtownie.
— Niech pan mi powie, pan, co jesteś sprawiedliwym... Prawda, że niepodobna tak cierpieć, być dotkniętą takim ciosem, bez winy?... Potwornem byłoby być karaną, jeżeli się nie zrobiło nic złego... Prawda, prawda, że to pokuta? O, Boże, gdybym była wiedziała, gdybym wiedziała!
Wyglądała, jakby szarpana okrutną walką. Od dni kilku dręczył ją niepokój. Nic jednak więcej nie dodała tego dnia, dopiero nazajutrz wybiegła na spotkanie Marka, jak gdyby pilno jej było zrzucić z siebie ciężar. Sebastyan leżał prawie nieruchomy.
— Niech pan posłucha, panie Froment — mówiła, — muszę się panu wyspowiadać. Przed chwilą był doktór, moje dziecko skazane, cud tylko ocalić je może... Wina moja mię dusi, zdaje mi się, że to ja zabijam moje dziecko, że jego śmierć jest karą za to, że kazałam mu skłamać, a potem sama kłamałam, żeby żyć w spokoju, podczas kiedy człowiek niewinny cierpiał straszne męki... Ach, co za okropna walka, jakie wyrzuty dręczą mnie od tylu dni!
Zdumiony Marek słuchał, nie śmiejąc rozumieć.
— Wie pan, panie Froment — ciągnęła — ten nieszczęśliwy Simon, nauczyciel, którego skazano za gwałt i morderstwo popełnione na Zefirynie... Od ośmiu przeszło lat jest w ciężkich robotach, pan mi opowiadał nieraz, co tam cierpi, okropności, które mnie do choroby doprowadzały... Kilka razy chciałam, o, przysięgam panu! chciałam powiedzieć wszystko, oczyścić sumienie, takie miałam wyrzuty. Potem jednak tchórzyłam, bałam się o spokój dziecka, nie chciałam przyczynić mu kłopotów... Byłam szalona, milczałam dla jego szczęścia, a teraz oto śmierć mi go wydziera za to, napewno, że milczałam!
Mówiła jak w obłędzie, robiła ruchy, jakby chciała odepchnąć ciosy wiecznej sprawiedliwości.
— Muszę, panie Froment, muszę sobie ulżyć. Jeszcze nie zapóźno, może sprawiedliwość ulituje się nademną, jeżeli naprawię moją winę... Pamięta pan ten wzór pisma, którego tak poszukiwano. Nazajutrz po zbrodni Sebastyan powiedział panu, że widział ten wzór w rękach Wiktora, który, mimo zakazu, przyniósł go od braciszków — była to prawda. Ale tak nas nastraszono, że bratowa zmusiła mego syna, żeby skłamał, wmówiła mu, że się myli... Później, daleko później, odnalazłam ten wzór w jakimś starym kajecie i wtedy to Sebastyan, dręczony myślą, że skłamał, wyznał panu prawdę. Kiedy przyszedł i powiedział mi o swojem wyznaniu, ogarnęła mię znowu obawa, skłamałam przed panem, skłamałam przed nim, żeby uspokoić jego sumienie, powiedziałam że papier zniszczyłam. Oto moja wina, za którą jestem ukarana, ale wzór ten istnieje, przez resztę uczciwości nie śmiałam go spalić.. Proszę, proszę, niech go pan weźmie, niech pan mnie uwolni od tego okropnego świstka, co sprowadził na mój dom nieszczęście i śmierć!
Pobiegła do szafy i z pod bielizny wyciągnęła stary kajet Wiktora, w którym od lat ośmiu spoczywał fatalny wzór. Marek patrzał nań z zapartym oddechem. Nakoniec zatem widzi dokument, który uważał za przepadły, znajduje długo poszukiwany nowy fakt! Miał w ręku zupełnie taki sam egzemplarz, jak ten, który okazano na procesie, ze słowami: „Kochajcie się wzajemnie“, podpisany zygzakiem, w którym experci dojrzeli cyfry Simona. Trudno byłoby dowodzić, że wzór nie pochodził od braciszków, gdyż wypisany był na całej stronicy kajetu Wiktora własną jego ręką. Nagle Marek doznał olśnienia: w rogu, u góry po lewej stronie, w tym samym rogu, którego brakowało na dokumencie przy procesie, zobaczył wyraźną, nienaruszoną pieczęć, którą braciszkowie znaczyli wszystkie przedmioty należące do ich szkoły. Sprawa oświetlała się nagłym blaskiem: ktoś oddarł róg wzoru, znalezionego przy Zefirynie, aby zniszczyć pieczęć i zmylić poszukiwania sądu.
Marek z drżeniem porwał za ręce panią Aleksandrowę, przejęty wdzięcznością i sympatyą.
— Pani — powiedział — jest to piękny, szlachetny czyn! Niechże śmierć ma litość nad tobą, niech ci nie wydziera syna!
W tej samej chwili spostrzegli, że, nieprzytomny od dwóch dni Sebastyan, otworzył oczy i spogląda na nich. Zamilkli wzruszeni. Chory poznał Marka, ale nie miał jeszcze zupełnej przytomności, wyszeptał bowiem:
— Jaka ładna pogoda, panie Froment! Wstanę zaraz i pójdę pomagać panu w szkole.
Matka rzuciła się go ściskać.
— O, wyzdrowiej, wyzdrowiej, moje dziecko, a nigdy nie skłamiesz, będziesz dobry i sprawiedliwy!
Wychodząc, spostrzegł Marek, że pani Edwardowa, zwabiona głośną rozmową, weszła na górę i widziała całą scenę. Widziała również, jak schował do wewnętrznej kieszeni surduta kajet Wiktora i wzór. Zeszła z nim w milczeniu, w sklepie dopiero go zatrzymała.
— Jestem w rozpaczy, panie Froment — powiedziała. — Niech pan nas źle nie sądzi, jesteśmy biedne, samotne kobiety, z trudem walczące o kawałek chleba na stare lata... Nie żądam, aby mi pan oddał ten papier. Zrobi pan z niego użytek, rozumiem, że nie mogę się temu sprzeciwić. Ale to sprowadzi straszne nieszczęście na nasze głowy... Proszę jednak pana raz jeszcze, niech pan nie myśli że jestem złą kobietą, dlatego, że dbam 0 zarobek.
W istocie nie była złą, tylko jedyną wiarę i miłość włożyła w powodzenie swego sklepu. Obmyślała teraz, że jeżeli szkoła świecka zwycięży, ona się usunie, a pani Aleksandrowa obejmie sklep i będzie przyjmowała klijentów. Kosztowałoby ją to wiele, ze względu na zamiłowanie w prowadzeniu interesów i potrzebę panowania. Starała się zatem, o ile możności, zażegnać klęskę.
— Mógłby pan może zużytkować wzór, nie okazując kajetu mego syna... Przychodzi mi do głowy jeszcze coś innego. Gdyby pan chciał tak urządzić tę sprawę, ponieważ na przykład, że ja znalazłem wzór i dałam go panu, odegrałybyśmy piękną rolę... Wtedy, będąc pewnemi zwycięstwa, przeszłybyśmy otwarcie na stronę pana.
Mimo wzruszenia, nie mógł Marek powstrzymać uśmiechu.
— Sądzę, że powiedzieć prawdę, proszę pani, będzie najłatwiej i najzaszczytniej. Rola pani, w każdym razie będzie godną pochwały.
Zdawała się nieco uspokojoną.
— Doprawdy? Tak pan sądzi?... Ja, naturalnie pragnę, żeby prawda zwyciężyła, jeżeli nie mamy na tem ucierpieć.
Marek uprzejmie wyjął z kieszeni dokumenty, aby jej pokazać, co zabierał. Powiedziała mu, że je poznaje, gdy wtem wszedł Wiktor, wracający z jakiejś wycieczki z Polidorem Sauquetem. Wpadli w podskokach, śmiejąc się jeszcze z jakiegoś popełnionego figla. Rzucili okiem na wzór i Polidor zawołał zdziwiony:
— A, ten papier!
Gdy jednak Marek, uderzony okrzykiem, podniósł żywo głowę, czując, że może zdobyć jeszcze jedno świadectwo prawdy, chłopiec, aby cofnąć początek wyznania, przybrał znowu skromną, zaspaną minę.
— Papier? znasz ten papier? — zapytał Marek.
— Ja? nie... Powiedziałem papier, bo przecież to papier.
Nic więcej nie mógł Marek wydobyć z niego. Wiktor zaś śmiał się ciągle, ubawiony tą starą historya, która na jaw wyszła. Tak, to ten wzór pisma, który przyniósł był kiedyś od braciszków, z czego niemądry Sebastyan narobił tyle historyi. Gdy Marek odchodził, pani Edwardowa wyszła za nim na ulicę, ponownie go prosząc, żeby je oszczędzał. Myślała o kuzynie, jenerale Jarousse, który z pewnością nie będzie zadowolony. Niegdyś zaszczycił ją był wizytą, aby wytłomaczyć, że jeżeli ojczyzna ma cierpieć z powodu prawdy, kłamstwo staje się wówczas dobrem i szlachetnem. Gdy zatem jenerał Jarousse się rozgniewa, co się stanie z jej Wiktorem, który liczył na poparcie wuja, aby kiedyś zostać również jenerałem?
Tegoż dnia Marek miał być na obiedzie u pani Duparque, gdzie czasem chodził, nie chcąc, aby żona zawsze sama tam bywała. Prześladował go okrzyk Polidora, gdyż czuł w nim zupełnie pewne potwierdzenie prawdy. Przyszedłszy do babki z Genowefą i Ludwinią zaraz zobaczył w kącie w kuchni chłopca, żywo szepcącego z ciotką Pelagią. Przytem panie przyjęły go tak zimno, ze odgadł burzę w powietrzu. Od czasu wypadków lat ostatnich, pani Berthereau, matka Genowefy, bardzo podupadła, ciągle była cierpiąca i pogrążona w rozpaczliwym a cichym smutku. Zato peni Duparque mimo przeszło siedemdziesięciu lat, pozostała groźną, wojowniczą, pełną fanatycznej wiary. Chcąc okazać Markowi, że na wyjątkowych prawach przyjmuje go u siebie, nigdy wówczas nie zapraszała na obiad nikogo więcej; ta samotność wskazywała mu, że jest uważanym za paryasa, że na spotkanie z nim nie można narażać porządnych łudzi. Tym razem również obiad odbywał się w domowem kole, wśród kłopotliwego milczenia. Z wrogiej postawy, a nadewszystko z gwałtownych ruchów Pelagii, wnosił Marek, że burza wybuchnie.
Do czasu deseru jednak, pani Duparque, z mieszczańską drobiazgowością obserwująca obowiązki dobrej gospodyni, powstrzymała się przyzwoicie.
Gdy Pelagia wniosła owoce, pani Duparque rzekła do niej:
— Możesz zatrzymać siostrzeńca na obiad.
Starsza służąca odpowiedziała mrukliwym, zaczepnym tonem:
— Biedne dziecko! potrzebuje się posilić po gwałtach, jakie chciano na nim wywrzeć.
Zrozumiał teraz Marek, że dowiedziano się, iż posiadał wzór pisma, przez chłopca, który pobiegł natychmiast do ciotki i, niewiadomo w jakim celu, opowiedział jej wszystko. Marek nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— A, któż to chciał wywierać gwałty na Polidorze?... Może ja, dziś popołudniu u pań Milhomme, gdzie kochany chłopiec pozwolił sobie uprzejmie mnie oszukiwać, udając głupiego?
Pani Duparque nie mogła dopuścić, aby w ironiczny sposób traktowano tak ważną sprawę. Zaczęła mówić, bez wyraźnego gniewu, lecz z szorstkiem chłodem, w ostry, nie dopuszczający obrony sposób. Czyż to możliwe, aby mąż jej Genowefy upierał się jeszcze i chciał wskrzesić tę okropną sprawę Simona? Wstrętnego zabójcy, słusznie skazanego, nie zasługującego na żadną litość, któremu zresztą należało zaraz uciąć głowę, aby położyć koniec wszystkiemu. Karygodną była ta legenda o jego niewinności, którą przewrotne umysły wyzyskiwały w celu zachwiania religii i wydania Francyi w ręce żydów! Oto Marek także z uporem grzebie w tem błocie i zdaje mu się, że znalazł dowód, nowy fakt, zapowiadany tyle razy! Piękny dowód, zaiste: świstek papieru, niewiadomo gdzie i jak znaleziony, bajka dzieci, które kłamią lub się mylą!
— Babciu — odparł spokojnie Marek — postanowionem było, że nie będziemy mówili o tym przedmiocie, a babcia sama go porusza; ja przecież nie pozwoliłem sobie na żadną wzmiankę. Po co mamy się sprzeczać? moje przekonanie jest niezachwiane.
— Znasz zatem winowajcę? Doniesiesz na niego do sądu? — zawołała gwałtownie pani Duparque.
— Naturalnie.
Wówczas, sprzątając ze stołu Pelagia, nie mogła się powstrzymać.
— W każdym razie — wtrąciła — winowajcą nie jest braciszek Gorgiasz, ja za to ręczę.
Oświetlony temi słowy Marek, zwrócił się do niej.
— Dlaczego to mówicie?
— A, bo wieczorem, gdy popełniono zbrodnię, braciszek Gorgiasz odprowadzał mego siostrzeńca, Polidora, na drogę Jonville’ską i powrócił do szkoły przed jedenastą. Polidor i inni świadkowie zeznali to na procesie.
Patrzał na nią uważnie a myślą przerabiał całą historyę. Dawne przypuszczenia stawały się rzeczywistością, niezbitą pewnością. Widział, jak braciszek odprowadza Polidora, potem powraca w noc gorącą, zatrzymuje się przed otwartem oknem Zefiryna; słyszał, jak rozmawia z napół rozebranem dzieckiem, potem przekracza nisko położone okno, pod pozorom oglądania obrazków, następnie rzuca się, ogarnięty nagłym szałem na widok bladego ciała anielskiego kaleki, obala go na ziemię, głusząc krzyki, a gdy dziecko zgwałcił i udusił, ucieka, zostawiając okno na oścież otwarte. Ze swojej kieszeni wyjął numer „Le Petit Beaumontais“, aby zrobić knebel, a w zmieszaniu nie spostrzegł, że razem z dziennikiem wyciągnął wzór pisma. Nazajutrz zaś, po odkryciu zbrodni, ojciec Philibin, nie mogąc usunąć wzoru, który pomocnik Mignot był widział, musiał poprzestać na oddarciu narożnika, aby zniszczyć przynajmniej pieczęć, niezawodny dowód pochodzenia.
Zwolna, poważnie oświadczył Marek:
— Winowajcą jest braciszek Gorgiasz, wszystko za tem przemawia, przysięgam!
Gwałtowny protest rozległ się przy stole. Pani Duparque dławiła się gniewem. Pani Berthereau, która wodziła oczami od córki do zięcia, w obawie kłótni między nimi, z rozpaczą załamała ręce. Ludwinia, wsłuchana w mowę ojca, siedziała bez ruchu, a Genowefa powstała gwałtownie i odeszła od stołu, mówiąc:
— Milczałbyś lepiej... Wkrótce nie będę mogła przebywać z tobą, bo mię doprowadzisz do nienawiści.
Wieczorem, gdy Ludwinia zasnęła, a Marek i Genowefa także się położyli, przez chwilę panowało w ciemnym pokoju głębokie milczenie. Od obiadu, w drodze do domu i po powrocie oboje nie przemówili ani słowa. Zwykle jednak on pierwszy się zbliżał, cierpiąc zbyt wiele z powodu sprzeczek. Gdy jednak teraz chciał ją łagodnie wziąć w objęcia, odsunęła go, drżąc nerwowo, z rodzajem wstrętu.
— Nie! daj mi pokój! — zawołała.
Dotknięty do żywego, nie nalegał. Znowu nastała ciężka cisza. Po długiej chwili Genowefa dodała:
— Nie powiedziałam ci jeszcze jednej rzeczy. Zdaje mi się, że zaszłam w ciążę.
Z radosnem wzruszeniem, zbliżył się szybko i starał się ją przytulić do piersi.
— Co za dobra nowina, droga żono! — zawołał. — Znowu więc należymy do siebie!
Wyrwała się i tym razem niecierpliwie, jak gdyby rzeczywiście nieznośnym był dla niej ten człowiek, ten mąż, leżący przy niej.
— Daj mi pokój... Słaba jestem, nie będę mogła zasnąć, najmniejsze poruszenie mię drażni... Jeżeli to nie przejdzie, będziemy musieli sypiać osobno.
Nie zamienili ani słowa więcej, nie mówili ani o sprawie Simona, ani o ciąży, którą tak nagle obwieściła. W ciemnym pokoju słychać było tylko ich ciężki oddech. Nie spali oboje, ale ich myśli, niepokoje, cierpienia były tak obcemi sobie, jak gdyby zamieszkiwali dwa odmienne, o tysiące mil odległe, światy. Zdawało się tylko, że gdzieś zdaleka, niewyraźnie wśród czarnej, bolesnej nocy słychać łkania ich zgasłej miłości.




IV.

Po kilku dniach namysłu, zdecydował się Larek i poprosił Dawida, żeby przyszedł wieczorem do Lehmanów, na ulicę du Trou.
Od dziesięciu blisko lat Lehmanowie, dotknięci powszechną nienawiścią, żyli cicho w wilgotnym, martwym domku. Jeżeli bandy klerykałów i antysemitów zagrażały ich sklepowi, zamykali okiennice i musieli pracować przy świetle kopcących lamp. Ponieważ cała klientela miasteczka, nawet współwyznawcy ich opuścili, żyli z tego tylko, co zarabiali, szyjąc dla hurtowych składów paryskich. Ciężka, źle płatna robota trzymała przy warsztacie zgarbionego Lehmana i smutną jego żonę po czternaście godzin dziennie, a dawała im zaledwie marny kawałek chleba dla wyżywienia siebie, córki Racheli i dzieci Simona, — pięciu osób, zagrzebanych w ciemnym, nędznym kącie, bez promienia radości ni nadziei. Jeszcze obecnie, po tylu latach, ludzie, przechodząc koło domu, pluli na ich próg, ze wzgardy i grozy przed tą ohydną jaskinią, gdzie, według legendy, przyniesiono goracą krew Zefiryna dla jakichś czarów. W owa straszna nędzę i ukrytą rozpacz wpadały listy nieszczęsnego skazańca Simona, coraz rzadsze i krótsze, malujące powolną agonię niewinnego.
Listy męża były jedynym wypadkiem, wyrywającym Rachelę z pełnego rezygnacyi odrętwienia, w którem żyła. Dawna jej piękność zmyta łzami, przedstawiała ruinę. Dzieci jeszcze wiązały ją z życiem: mała Sara, której nie puszczała od siebie, lękając się narazić na obelgi złych ludzi i Józef, starszy i wszystko rozumiejący, którym Marek opiekował się w szkole. Przez dług1 czas zdołano ukryć przed niemi straszną historyk ojca; nakoniec jednak trzeba było ich uświadomić, opowiedzieć prawdę, aby oszczędzić dziecięcym główkom bolesnej pracy. Gdy zatem nadchodził list Simona, czytano go teraz wobec nich, wystawiając w ten sposób dzieci na gorzką próbę, ale dając zarazem wychowaniu mocną podstawę, na której szybko dojrzewała ich młoda inteligencya. Po odczytaniu każdego listu, matka tuliła dzieci w objęciu, powtarzając im, że niema na świecie człowieka uczciwszego, szlachetniejszego, większego nad ich ojca. Przysięgała, że jest niewinny, powiadała o strasznej jego męce, przyrzekała, że kiedyś powróci wolny, oczyszczony, zwycięzki i, prosiła, aby w dniu tym okazały mu całą miłość, szacunek, cześć, któraby mu pomogła zapomnieć o doznanych katuszach. Czy jednak dożyje, tej chwili tryumfu prawdy i sprawiedliwości? Cudem było, że dotąd nie zginął wśród krzyżujących go morderców. Zawdzięczał to swojej niezwykłej sile moralnej, zimnej wytrwałości, szczęśliwemu, pełnemu logiki i równowagi temperamentowi. Ostatnie przecież listy stawały się niepokojące, brakło mu już siły, był wyczerpany, zgorączkowany. Obawy Racheli tak wzrosły, że, chociaż zwykle mało czynna, wybrała się pewnego poranku, sama, bez niczyjej porady, do barona Nathana, bawiącego u Sangleboeufów, w Désirade. Wzięła ze sobą ostatni list męża, aby pokazać baronowi, i błagać, by użył swego wpływu, on, żyd zwycięzki, król złota, dla wyproszenia odrobiny litości dla żyda biednego, ukrzyżowanego, konającego na wygnaniu. Powróciła zapłakana, drżąca jak z miejsca olśniewającego a strasznego. Nie pamiętała nawet dobrze, co zaszło. Baron przyjął ją z miną surową, rozgniewany jej śmiałością. Może to przy nim była córka, hrabina de Sangleboeuf, ta dama o białej, lodowatej twarzy? Nie umiała powiedzieć dokładnie, jak się jej pozbyli: odprawili ją, jak żebraczkę. Gdy wyszła, miała jeszcze wzrok olśniony tylu nagromadzonemi bogactwami. cudowną posiadłością z pięknemi salonami, z fontannami, posągami. Od czasu tej poronionej próby popadła znowu w ponure odrętwienie i, okryta żałobą, prześladowana przez wszystkich i wszystko, przedstawiała żywy obraz cichego, bolesnego protestu.
W tym domu nędzy i cierpienia Marek liczył tylko na Dawida, odznaczającego się bystrym rozumem i prawem, dzielnem sercem. Od chwil skazania brata, blizko od lat dziesięciu, widział go ciągle czynnym, nie tracącym cierpliwości ani nadziei, mimo trudności zadania. Zachował pełną wiarę i przeświadczenie o niewinności Simona, był pewnym, że kiedyś jej dowiedzie; to też pracował nad sprawą cicho, z cudowną jasnością i siłą rozumowania, a chociaż zużywał całe tygodnie i miesiące, aby się posunąć o krok jeden, nic nie zdołało go oderwać od dzieła. Rozumiał, że dla prowadzenia takiej roboty, potrzebne są pieniądze podzielił zatem życie na dwie połowy, otwarcie zabrał się do dyrygowania kopalnią kamieni i piasku, którą dzierżawił od barona Nathana. W mniemaniu wszystkich prowadził ją osobiście, wistocie jednak miał zaufanego człowieka, na którego zdał główny zarząd, sam zaś zbierał dochody i przezornie ich używał na koszta innego przedsięwzięcia, prawdziwej swojej misyi, poszukiwań, które czynił bez wytchnienia. Sądzono nawet, że jest skąpy, zarzucano mu, że, zarabiając grube pieniądze, nie pomaga bratowej, zostawia ją u Lehmanów. gdzie mimo ciężkiej pracy, cierpiano nędze. Była chwila, że obawiał się utracić kopalnię, gdyż Saugleboeufowie zagrażali mu procesem, widocznie podmówieni przez ojca Crabota. który pragnął usunąć z okolicy, a przynajmniej pozbawić zarobku cichego, a czynnego człowieka, przeczuwając, iż nieustannie działa w cieniu. Na szczęście Dawid miał kontrakt, zawarty na trzydzieści lat z baronem Nathanem, mógł zatem dalej eksploatować kopalnię, która mu dostarczała potrzebnych pieniędzy. Główny wysiłek oddawna był zwrócił na ów dokument, nieprawnie zakomunikowany przez prezydującego Gragnona sędziom przysięgłym, w pokoju, gdzie się naradzali po zamknięciu rozpraw. Po licznych poszukiwaniach odtworzył sobie scenę: sędziowie zakłopotani, wezwali prezydującego, chcąc się go poradzić, co do zaaplikowania kary; prezydujący uważał za stosowne, dla uspokojenia ich skrupułów, pokazać im jakiś stary list Simona, który mu w tejże chwili wręczono; był to list do przyjaciela, o treści bez znaczenia, lecz opatrzony dopiskiem i podpisany zygzakiem, zupełnie, jak mówiono, podobnym do podpisu na wzorze pisma. Dziwny ten dokument, dostarczony w ostatniej chwili, po za oskarżonym i obrońcą, zdecydował na pewno skazanie. W jaki jednak sposób dowieść prawdy? Jak skłonić jednego chociaż z przysięgłych do zaświadczenia o fakcie, któryby mógł spowodować natychmiastową rewizyę procesu, tem bardziej, że Dawid był pewny, iż dopisek i zygzak były podrobione. Przez długi czas starał się działać na prezesa sądu przysięgłych, budowniczego Jacquina, człowieka niezmiernie uczciwego, gorliwego katolika i zdawało mu się, że zachwiał jego sumieniem, dowodząc nielegalności podobnego komunikatu, wobec okoliczności, w jakich był dokonany. Jeżeli zdoła dowieść fałszerstwa, — Jacquin, będzie świadczył.
Gdy Marek przybył na ulicę du Trou, dla zobaczenia się z Dawidem, został sklep zamknięty, a dom cały pogrążony w śmiertelnej ciszy. Przez ostrożność cała rodzina zgromadziła się w drugim pokoju, gdzie starzy Lehmanowie pracowali jeszcze przy lampach. Tam zaszła wzruszająca scena, wobec drżącej Racheli i dzieci, których oczy błyszczały.
Zanim zaczął opowiadać, chciał się Marek dowiedzieć, dokąd Dawid zaszedł w swych poszukiwaniach.
— Sprawa postępuje — odpowiedział Dawid — ale zawsze tak powoli! — Jacquin należy do rzędu tych uczciwych chrześcijan, którzy wielbią Jezusa dobrego i sprawiedliwego; była chwiła, co prawda, gdy obawiałem się o niego, wiedząc o presyi, jaką nań, wszelkiemi, możliwemi sposobami, wywiera ojciec Crabot, teraz jednak jestem spokojny: Jacquin posłucha tylko swego sumienia... Główna trudność w tem, żeby doprowadzić do ekspertyzy komunikatu.
— Czyżby Gragnon — zapytał Marek — nie zniszczył dokumentu?
— Podobno nie zniszczył. Pokazawszy sędziom, nie śmiał go usunąć i zapewne dołączył go poprostu do innych aktów, gdzie dotychczas istnieje. Delbos, według niektórych wskazówek, jest tego pewnym. Należałoby wydobyć go z sądu, a to nie wydaje mu się łatwem... W każdym razie posuwamy się naprzód.
Po chwili zaś ciężkiego milczenia.
— A ty, przyjacielu — zapytał, — czy masz mi co dobrego do powiedzenia?
— Tak, mam dobrą i ważną nowinę.
Powoli opowiedział Marek całe zdarzenie, chorobę małego Sebastyana, rozpacz pani Aleksandrowej i wyrzuty sumienia, które ją skłoniły do oddania mu wzoru kaligraficznego, noszącego pieczęć szkoły Braciszków i niezaprzeczone cyfry braciszka Gorgiasza.
— Widzisz... pieczęć była tu, na tym rogu, który został oddarty na egzemplarzu, znalezionym przy Zefirynie. Przypuszczaliśmy, że odgryziony był przez nieszczęsną ofiarę, ale nie, to ojciec Philibin miał czas urwać ten róg papieru. Pomocnik mój, Mignot przypomina to sobie wyraźnie... A teraz cyfry. Na tym egzemplarzu są daleko czytelniejsze. Doskonale można odróżnić splątane F. i G., inicyały braciszka Gorgiasza, które ci nieocenieni experci, panowie Badoche i Trabut, wskutek szczególniejszego obłędu, uparli się uważać za L. i S., cyfry twego brata... Teraz mam najgłębsze przekonanie, że winowajcą jest braciszek Gorgiasz.
Wszyscy rzucili się namiętnie oglądać przy bladem świetle lampy wąski, pożółkły kawałek papieru. Starzy Lehmanowie odłożyli robotę i podnieśli zniszczone twarze, jakby zmartwychwstali. Zbudzona ze zwykłej martwoty Rachela drżała, a Józef i Sara cisnęli się do stołu z pałającemi oczami. Wśród głębokiej ciszy tego żałobnego domu, Dawid wziął papier, obracał go, badał.
— Tak, tak — powtarzał — równie jak ty, niemam wątpliwości. Nasze podejrzenia stają się pewnością. Winowajca to braciszek Gorgiasz.
Długo rozmawiali, przypominając wszystkie okoliczności, zestawiając je, łącząc w jedną wiązkę niezbitej siły i oczywistości. Każde coś dopowiadało i dochodzili do jednakowych wyników.
Po nad dowodami materyalnymi, które zaczynali gromadzić, jak pewnik matematyczny, dający się rozwiązać rozumowaniem, — panowało przekonanie. Pozostawało przecież parę punktów ciemnych: wzór w kieszeni braciszka, zniknięcie rożka papieru, na którym musiała się znajdować pieczęć. Wszystkie inne okoliczności rozwijały się za to z niesłychaną jasnością: Gorgiasz, wracając, zatrzymuje się u oświetlonego okna, pokusa, zabójstwo. Nazajutrz, niby przypadkiem przechodzą ojciec Philibin i braciszek Fulgenty i zmuszeni do działania w obronie jednego ze swoich, mieszają się do dramatu! Najwymowniejszem wyznaniem stawał się ten oddarty róg papieru, niezbicie wskazujący winnego, którego imię krzyczała poprostu cała następna walka, wszystkie wysiłki uczynione ku obronie winowajcy i skazaniu niewinnego! Dzień każdy przynosił nowe światło, a wielki budynek kłamstwa bliskim był upadku.
— A więc to koniec nędzy — rzekł stary Lehman z cichą radością. — Pokaże się ten papier i oddadzą nam Simona.
Dzieci skakały, śpiewając wesoło:
— Tatunio wróci! Tatunio wróci!
Dawid i Marek jednak nie podzielali ogólnego szczęścia. Bardziej świadomi, wiedzieli o ile położenie rzeczy pozostawało trudnem i niebezpiecznem. Zachodziły kwestye niesłychanie doniosłe: jaki użytek zrobić z nowego dokumentu, jak wdrożyć rewizyę procesu? Marek szepnął:
— Trzeba się namyślić, trzeba poczekać.
Rachela znowu rozpłakana, ze łkaniem wyjąkała.
— Czekać na co? Żeby umarł nieszczęśliwy od męczarni, które mu zadają?
Biedny, ciemny domek ponownie zapadł w rozpacz. Wszyscy poczuli, że nieszczęścia nie skończyły się jeszcze. Wielka chwilowa radość ustąpiła przed strasznym niepokojem o jutro.
— Delbos jedynie może nami pokierować — zaopiniował Dawid. — Może pójdziemy do niego we czwartek.
— Dobrze; zajdziesz po mnie.
Znaczenie adwokata Delbosa wzrosło ogromnie w Beaumont wciągu lat dziesięciu. Kompromitująca sprawa Simona, przezornie odrzucana przez kolegów, a którą on przyjął i odważnie bronił, była decydującą w jego karyerze. W owym czasie był prostym, chłopskim synem, o instynktach demokratycznych i obdarzonym piękną wymową. Badając jednak sprawę, zapalając się namiętnością obrony prawdy, stanął wobec wszelkich władz burżuazyjnych, skoalizowanych na korzyść fałszu, na podporę niesprawiedliwości społecznych i stał się człowiekiem bojującym, przekonany, że zbawienie kraju spoczywa w ludzie. Partya rewolucyjna miasta powoli zgrupowała się około niego, a przy ostatnich wyborach rywalizował nawet z radykałem Lemarrois, który był od lat dwudziestu deputowanym. Chociaż sprawy jego cierpiały jeszcze nieraz z tego powodu, że śmiał kiedyś bronić obarczonego wszelkiemi zbrodniami żyda, zwolna jednak zdobywał sobie doskonałą pozycyę mocnemi przekonaniami, spokojną odwagą czynów, pogodną pewnością zwycięstwa.
Gdy Marek pokazał mu wzór kaligraficzny, pochodzący od pani Aleksandrowej, Delbos krzyknął radośnie:
— Mamy go nareszcie!
I zwracając się do Dawida:
— To drugi nowy fakt — powiedział. — Pierwszym jest list nieprawnie zakomunikowany przysięgłym i zapewno fałszywy. Postaramy się odnaleźć go w papierach... Drugi — to ten wzór z pieczęcią szkoły Braciszków i wyraźnemi cyframi braciszka Gorgiasza. Ten dowód da się zastosować łatwiej i bezpośredniej.
— Cóż zatem pan mi radzi? — spytał Dawid. — Co do mnie, miałbym zamiar, w imieniu, bratowej napisać urzędowe oskarżenie braciszka Gorgiasza o gwałt i zabójstwo Zefiryna i prośbę o rewizyę procesu mego brata.
Delbos zamyślił się troskliwie.
— Zapewne, że tą drogą iść należy, ale jest to sprawa bardzo delikatna, nie trzeba się spieszyć... Myślę o tym liście nieprawnie zakomunikowanym, będzie to niezmiernie trudne do dowiedzenia, dopóki nie skłonimy architekta Jacquin’a, aby ulżył sumieniu. Przypomina pan sobie zeznania ojca Philibina: mówił niejasno o jakimś, podznaczonym cyframi pańskiego brata papierze, podobnym zupełnie do owego wzoru, o którym jednak nie mógł dać wyraźnych wyjaśnień z racyi sekretu spowiedzi. Przekonany jestem, że probował robić aluzye do listu wręczonego w ostatniej chwili prezydującemu Gragnon’owi i ztąd wnoszę, że list ten był fałszywym. Wszystko to jednak przypuszczenia i wywody, a trzeba mieć dowody... Dobrze, że mamy ten wzór z pieczęcią i czytelnemi cyframi, niemniej jednak stoimy jeszcze wobec niepokojących ciemności. Nie zastanawiając się tymczasem nad niewytłomaczoną nieco obecnością tego papieru w kieszeni braciszka w chwili zbrodni, ogromnie jestem niezadowolony ze zniknięcia rogu, gdzie musiała być pieczęć. Ten róg właśnie chciałbym odnaleźć, zanim zacznę działać, gdyż przewiduję wszystkie zarzuty, które nam będą robić dla zagmatwania sprawy.
Marek spojrzał nań zdziwiony.
— Jakto? Chce pan odnaleźć ten róg papieru? Chyba nadzwyczajnym przypadkiem. Przypuszczaliśmy nawet, że był oddarty zębami ofiary.
— O, to niemożliwe — odparł Delbos. — Znalezionoby go na ziemi. A ponieważ nie znaleziono nic, zatem kawałek papieru został oddarty rozmyślnie. Tu znowu widać rękę ojca Philibin’a, gdyż pomocnik pański, Mignot przypomina sobie, że wzór zdawał mu się całkowitym i że doznał uczucia zdziwienia, gdy po pewnym czasie ujrzał go w rękach ojca Philibin’a z oddartym rogiem. Nie ulega żadnej wątpliwości, że oddarł go ojciec Philibin. On, zawsze on w stanowczych chwilach, gdy trzeba ocalić winowajcę!.. Dlatego też pragnę mieć dowód całkowity, pragnę odnaleźć kawałek papieru, zabrany przez niego.
Z kolei Dawid zawołał ze zdziwieniem:
— Myśli pan, że on go zachował?
— Jestem tego pewny. Philibin jest skryty i niesłychanie zręczny, pod pozorami ociężałości. Zachował ten skrawek jako broń osobistą, jako środek utrzymania na wodzy swoich kamratów. Zaczynam przypuszczać, że on był głównym sprawcą niesprawiedliwości, cel której nie jest mi jasny: czy to jest posłuszeństwo względem ojca Crabot’a, czy wspólna zbrodnia — owa podejrzana historya donacyi Valmarie, — a może poprostu wierność w pracy nad ratunkiem kościoła. Krótko mówiąc, straszny to człowiek, człowiek woli i czynu, zupełny kontrast braciszka Fulgentego, krzykliwego a pustego, uosobienia głupiej próżności.
Marek się zamyślił.
— Ojciec Philibin... Tak, kompletnie się pomyliłem co do niego. W czasie procesu jeszcze miałem go za poczciwego człowieka, za naturę prawą choć pospolitą i wykolejoną przez środowisko... A to on, on jest głównym winowajcą, okropnym sprawcą fałszu i kłamstwa! Dawid wypytywał jeszcze Delbos’a.
— Przypuścimy nawet, że zachował oddarty rożek papieru, nie spodziewa się pan przecie, że go odda, gdy zażądamy?
— A, nie! — rozśmiał się adwokat.
— Lecz zanim pokusimy się o coś stanowczego, chciałbym się zastanowić, zobaczyć, czy niema jakiego sposobu zdobycia dowodu niezbitego. Przytem wdrożenie rewizyi procesu jest rzeczą bardzo poważną, w której nic przypadkowi zostawić nie można... Pozwólcie mi dopełnić materyały, dajcie mi kilka dni, kilka tygodni nawet, a wtedy wystąpimy.
Zaraz nazajutrz spostrzegł Marek z postawy żony, że jej krewne się wygadały i że cała kongregacya, od ojca Crabot’a do ostatniego z braciszków była zawiadomiona. Nagle sprawa zdawała się budzić z uśpienia, zawrzał głuchy, niespokojny ruch, którego skutki zaczął uczuwać około siebie. Prawdziwi sprawcy złego, ostrzeżeni o odnalezieniu nowego egzemplarza wzorów, przewidując, że rodzina niewinnego domagać się będzie wyświetlenia prawdy, co chwila oczekiwali oskarżenia braciszka Gorgiasza i wszyscy, tak braciszek Fulgenty jak ojcowie Philibin i Crabot wystąpili do boju, usiłując dawną zbrodnię pokryć nowemi. Czuli, że arcydzieło niesprawiedliwości, zbudowane tak pracowicie, tak zajadle dotychczas bronione, znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie i gotowi byli na czyny najgorsze, aby je ocalić, wpadając w nowe kłamstwa, fatalnie z pierwotnego wynikające. Nie chodziło już o nich samych tylko: tryumf kościoła zależał od zwycięstwa. Czyż gruzy nagromadzonych niegodziwości nie zasypią całej kongregacyi? Szkołom braciszków groziła ruina, zamknięcie, świecka zaś szkoła wyszłaby oczyszczona, zwycięska. Zagrożonym był handelek kapucynów, którzy mogliby zbierać marne tylko grosze za świętego Antoniego Padewskiego, zagrożone kolegium w Valmarie; Jezuici, którzy pod maską zajmowali się nauczaniem, zmuszeni byliby do opuszczenia okolicy, nadewszystko zaś byłoby to porażką dla katolicyzmu, szczerbą w murach kościoła, otwarciem drogi w przyszłość dla wolnej myśli. Cała też armia klerykalna powstała do rozpaczliwego oporu, aby nie utracić ani piędzi tej nędznej ziemi błędu i cierpienia, gdzie od wieków zasiewali mroki!
Natychmiast, zanim jeszcze oskarżono braciszka Gorgiasza, zwierzchnicy uczuli potrzebę wystąpienia w jego obronie. Za jakąbądź cenę należało uprzedzić napad i sfabrykować mu niewinność. W pierwszej jednak chwili powstało zamieszanie; zaniepokojony Braciszek mierzył długiemi, cienkiemi nogami Maillebois i okolice. Tego samego dnia widziano go na drodze do Valmarie, potem wychodzącego od mera Polis’a, a następnie wysiadającego z pociągu w powrocie z Beaumont. Zauważano również, że i inne sutanny i habity kręciły się po mieście i wsiach, a szalony ich pośpiech świadczył o prawdziwej panice. Nazajutrz wyjaśniła się zagadka tej krętaniny w artykule, który się zjawił w „Małym Beaumontais“. Rozbierano w nim nanowo całą sprawę Simona, zawiadamiając w gwałtownych wyrazach, że przyjaciele wstrętnego żyda, zamierzają wzburzyć okolicę oskarżeniem pewnego czcigodnego duchownego, najświętszego z ludzi. Nie wymieniono imienia braciszka Gorgiasza, ale odtąd codzień publikowano artykuły, w których rozwinięto historyę, wymyśloną przez przełożonych Braciszka w przeciwieństwie do wersyi, przewidywanej ze strony Dawida, zanim jeszcze dał ją poznać. Koniecznem było obalić ją zawczasu. Zaprzeczano zatem absolutnie wszystkiemu: braciszek Gorgiasz nie mógł zatrzymać się pod oknem Zefiryna, świadkowie zeznali, że wrócił do zakładu o wpół do jedenastej, a cyfry nie były jego pisma, eksperci bowiem stanowczo poznali rękę Simona. W ten sposób wszystko stawało się jasnem. Simon, wydostawszy wzór, sfałszował podpis Braciszka wedle kajetu Zefiryna. Wiedząc zaś, że wzory opatrzone były pieczęcią, z iście dyabelską zręcznością oderwał róg papieru, aby udać ostrożność mordercy. A wszystko w piekielnym celu zwalenia swej zbrodni na sługę bożego, nasycenia nienawiści potępieńca. Dziwaczna ta historya, co rano powtarzana przez dziennik, wkrótce stała się aktem wiary ogłupionych, zatrutych kłamstwem czytelników.
Zrazu jednak wahano się nieco, krążyły słuchy, że braciszek Gorgiasz miał sam porobić niepokojące zwierzenia. Dziwna to była postać ten braciszek Gorgiasz, nagle z cienia wysunięty naprzód. Ojcem jego był kłusownik, Jan Plumet, którego hrabina Quedeville zrobiła leśniczym, matki nie znał wcale, była nią jakaś przybłęda; która wzięta przypadkowo, zniknęła po połogu. Chłopiec, imieniem Jerzy, miał lat dwanaście, kiedy stracił ojca, zastrzelonego przez towarzysza kłusownictwa. Pozostał w Valmarie, w wielkich łaskach u hrabiny, jako towarzysz wnuka jej, Gastona. Jerzy musiał doskonale wiedzieć o wszystkiem, co zaszło w chwili śmierci młodzieńca podczas przechadzki z guwernerem, ojcem Philibinem, jak również znał okoliczności zejścia ze świata ostatniej z Quedevill’ów i donacyi majątku na rzecz spowiednika, ojca Crabot’a. W każdym razie, od tego czasu się nim zajmowali księża i dzięki im wstąpił do zakonu ignorantynów, mimo, jak mówiono, ważnych przeszkód. Ztąd złe języki przypuszczały istnienie „wspólnego trupa“ miedzy dwoma przełożonymi i tak kompromitującym podwładnym. Wszelako, przedstawiano braciszka Gorgiasza jako wzorowego, w duchu bożym, zakonnika. Posiadał ponurą, dziką wiarę, co zdaje na łaskę i niełaskę Boga, wszechmocnego pana, króla gniewu i pomsty, słabą istotę ludzką, ciągle w mocy grzechu trwającą. Bóg, głosił, był panem jedynym a Kościół — wykonawcą jego zemsty; cały świat winien był chylić czoło w bezgranicznem poddaństwie, aż do dnia zmartwychwstania wśród niebiańskich rozkoszy. Sam często grzeszył, lecz wyznawał swą winę z gwałtownym żalem; obu rękami bijąc się w piersi, tarzając się w błocie; poczem wstawał rozgrzeszony, spokojny, z wyzywającą pogodą czystego sumienia. Zapłacił, nie był nic winien aż do nowego grzechu, w który mdłe ciało popychało go prędko. Dzieckiem rósł jak włóczęga, latał po lesie, zaczepiał dziewczyny. W zakonie odznaczał się brakiem umiarkowania: żarłoczny, pijak, gwałtowny i lubieżny. Gdy jednak ojcowie Philibin i Crabot wyrzucali mu jakąś grubą swawolę, z miną pokorną, a zarazem drwiącą i groźną odpowiadał: żali jest kto bez grzechu? czyż nie potrzebujemy wszyscy pobłażania? Bawił ich i przerażał, a zawsze zyskiwał przebaczenie, gdyż żal jego zdawał się wielkim i szczerym. Często skazywał się na tygodnie całkowitego postu, lub nakładał na brzuch nabita gwoździami włosiennice. Zawsze też był dobrze widziany u przełożonych, którzy uważali w nim prawdziwy duch zakonny: rozpasane żądze mnicha, odkupywane biczowaniem pokutnem.
W pierwszych zwierzeniach, uczynionych redaktorom „Małego Beaumontais“, braciszek Gorgiasz zanadto się wygadał. Zwierzchnicy nie zdążyli zapewne podsunąć mu swojej wersyi, a sam był zanadto inteligentny, aby nie odczuć całej bezsensowności tej historyi. Wobec odkrycia nowego wzoru uważał, iż było absurdem utrzymywać, że podpis nie był jego ręki. Żaden biegły nie był wstanie przeszkodzić wyświetleniu na tym punkcie prawdy. Jego zatem objaśnienie zgodniejsze było z rzeczywistością. Przyznał, że zatrzymał się na chwilę u okna Zefiryna, że przyjaźnie rozmawiał z kaleką, że nawet połajał go, spostrzegłszy na stole wzory, bez pozwolenia przyniesione z klasy. Dalej już zaczynały się kłamstwa: on odszedł, chłopiec zamknął okno, Simon popełnił haniebną zbrodnię pod natchnieniem szatana, posłużył się wzorem i otworzył okno, aby dać do poznania że tamtędy uciekł morderca. Opowiadanie to, podane pierwszego dnia w dzienniku, jako pochodzące z pewnego źródła, zaraz nazajutrz zostało energicznie odwołane przez samego braciszka Gorgiasza, który osobiście zaprotestował w biurze redakcyi. Przysiągł na Ewangielię, że w dzień zbrodni wrócił prosto do zakładu, oraz że cyfry, jak wykazali eksperci, były fałszywe. Musiał przyjąć zmyślenie przełożonych, jeżeli chciał, by go popierali i ratowali. Mruczał, wzruszał ramionami, tak mu się to wydawało głupiem, poddał się przecież, przewidując niemniej w przyszłości nieuniknione zasypanie. W chwili owej, braciszek Gorgiasz był prawie pięknym w swej drwiącej bezczelności i bohaterskiem kłamstwie. Czyż nie miał za sobą Boga? czy nie dla ratowania świętego Kościoła kłamał, pewien, że rozgrzeszenie zmyje jego grzechy? Marzył nawet o palmie męczennika, licząc, że każda z jego niegodziwości zyska mu nagrodę w niebie. Odtąd też stał się powolnem narzędziem w rękach braciszka Fulgentego, po za którym, w cieniu, działał ojciec Philibin pod tajemnymi rozkazami ojca Crabot’a. Taktyką ich było przeczyć wszystkiemu, nawet oczywistości, gdyż lękali się, że najmniejsza szczerba w murze kongregacyi, stanie się początkiem nieuniknionej ruiny. Bezsensowna ich historya wydawałaby się zupełnie głupia umysłom logicznym, stanowiła jednak na długo jeszcze jedyną prawdę dla ogłupionej trzody wiernych, wobec której mogli sobie pozwolić na wszystko, znając jej bezgraniczną, bezdenną łatwowierność.
Gdy w ten sposób kongregacya, nie czekając na zaskarżenie braciszka Gorgiasza, wystąpiła zaczepnie, braciszek Fulgenty, dyrektor szkoły, wykazał ze swej strony nieumiarkowaną gorliwość. W chwilach wielkiego wzruszenia przypominał swego ojca, który był doktorem specyalistą od chorób umysłowych i sam skończył w domu waryatów. Bezładny umysł braciszka Fulgentego, oszołomiony próżnością i ambicyą, podlegał chwilowym pobudzeniom, wiecznie marząc o oddaniu Kościołowi jakiejś nadzwyczajnej usługi, któraby go postawiła na czele zakonu. Od czasu rozpoczęcia sprawy Simona stracił resztę zdrowego rozsądku, goniąc za wyczekiwaną chwałą; obecnie, gdy sprawa odżyła, wpadł w istne szaleństwo. Wszędzie go było pełno: mały, czarny, z miną chytrą, biegał po ulicach Maillebois z rozwianym, niby przez burzę, habitem. Zajadle bronił swej szkoły, Boga wzywał na świadka anielskiej czystości pomocników swych, braciszków. Obrzydliwe plotki, krążące niegdyś o dwóch braciszkach, haniebnie skompromitowanych i usuniętych pośpiesznie, podawał za wymysły szatańskie. Twierdząc namiętnie rzeczy wprost przeciwne prawdzie, początkowo czynił to być może z dobrą wiarą, umysł jego bowiem żył w sferach oderwanych, po za zdrowym rozsądkiem. Następnie wpadł w koło kłamstw i teraz kłamał świadomie, z pobożną zaciekłością, przesadzając w fałszach dla chwały boskiej. Sam dochowywał czystości, zawsze walcząc z haniebnemi pokusami, to też przyjął za obowiązek przysięgać na bezwzględną czystość swego zakonu; na siebie brał odpowiedzialność za słabnących braci, zaprzeczał prawa sądzenia duchownych ludziom świeckim, trzodzie nie mającej pojęcia o świątyni. Jeżeli braciszek Gorgiasz zgrzeszył, odpowiada jedynie przed Bogiem, nie przed ludźmi. Jako duchowny nie podlega sądom ludzkim. I, pożerany żądzą wysunięcia się naprzód, popychany umiejętnie ręką mądrą a dyskretną, braciszek Fulgenty kręcił się po widowni sprawy, biorąc na siebie wszelką odpowiedzialność.
Nie trudno było po za nim domyślić się w cieniu ojca Philibina, który ze swej strony był narzędziem ojca Crabot’a. Narzędzie giętkie, a silne, zachowujące swą indywidualność nawet w posłuszeństwie! Ojciec Philibin umyślnie kładł nacisk na swe chłopskie pochodzenie, udawał dobroduszność zaledwie ogładzonego dziecka wsi, a w gruncie szalenie był przebiegły, wytrwale cierpliwy, wykonywał powzięte plany z niezwykłą pewnością ręki. Zawsze dążył do jakiegoś ciemnego celu bez hałasu, bez osobistej ambicyi, zadawalając się przeżuwaną w samotności rozkoszą z udania się dzieła. Gdyby miał szczerą wiarę, bojowałby jako prosty żołnierz, waleczny a bez skrupułów, jedynie w celu służenia zwierzchnikom i Kościołowi. W Valmarie, jako prefekt nadzorował, wszystko widział i wiedział. Pomimo ogromnego wzrostu lekki, silny i wesoły, ciągle się kręcił między uczniami, podzielał ich zabawy, obserwował ich, przenikał do głębi, badał ich stosunki rodzinne i przyjacielskie, był, słowem, okiem, które widzi, inteligencyą, która obnaża umysły serca. Codziennie, jak powiedziano, zamykał się z ojcem Crabot’em, rektorem, który zachowywał pozory rządzenia zakładem z wysoka, nie zajmując się uczniami osobiście i wtedy czytał mu notatki, raporty, całe biografie uczniów z najtajniejszemi szczegółami. Utrzymywano nawet, że Ojciec Crabot, mający za zasadę ostrożność nie zachowywać żadnych papierów, niszczyć wszystko, nie pochwalał metody zbierania i katalogowania dokumentów. Wobec wielkich zasług Prefekta znosił to jednak, ale siebie uważał za rękę kierującą, za najwyższy rozum, posługujący się ojcem Philibinem. Dzięki wziętości w świecie, ze swej surowej celi panował nad najwyższem towarzystwem departamentu. Damy, które spowiadał, rodziny, mające dzieci pod jego opieką, należały do niego pod wszechmocą jego świętobliwego stanu. Pochlebiał sobie, że buduje plany, rozciąga sieci na całą okolicę, w istocie zaś przygotowywał wyprawy i zapewniał zwycięstwa jedynie ojciec Philibin. Zwłaszcza w sprawie Simona był on tajnym działaczem, nie cofającym się przed najpodstępniejszą, najpodlejszą robotą. Pozostał zawsze przyjacielem zepsutego niegdyś chłopca, dziś strasznego braciszka Gorgiasza; nie spuszczał go z oka, przez całe życie się nim opiekował, jako istotą o ile niebezpieczną o tyle przydatną i czuwał nad wygrodzeniem go z tej okropnej historyi, aby wraz z nim nierunąć, pociągając w przepaść wspaniałego ojca Crabot’a, chwałę Kościoła.
Miasto Maillebois zaczęło się znów roznamiętniać. Zrazu krążyły niewyraźne pogłoski, postrach, siany przez kongregacyę o zbrodniczych staraniach, czynionych przez żydów, aby na miejsce plugawego Simona podstawić braciszka Gorgiasza, świątobliwego, ogólnie wielbionego człowieka. Zabiegano niezwykle około rodziców uczni, nawet szkół świeckich, aby ich doprowadzić do wyrażenia nagany. Mówiono tak, jak gdyby ulice miasta podminowane były przez tajemną bandę złoczyńców, wrogów Boga i Francyi, zdecydowanych, na znak dany z obczyzny, wysadzić domy w powietrze. Na posiedzeniu rady miejskiej mer Philis pozwolił sobie zrobić aluzyę do pewnego niebezpieczeństwa, grożącego miastu, a nawet oskarżał wyraźnie żydowskie złoto, tajemniczą kasę, pełną milionów, przeznaczonych na dzieło szatana. Otwarcie zaś potępiał bezbożne postępowanie nauczyciela, Marka Froment’a, od którego nie zdołał jeszcze wybawić mieszkańców miasta. Czuwał jednak i spodziewał się zmusić nareszcie inspektora do przykładnej kary. Różne historye podawane przez „Mały Beaumontais“ wnosiły zamieszanie do umysłów. Wiedziano o jakimś dokumencie, znalezionym w składzie papieru pań Milhomme, ale jedni mówili o nowem, ohydnem fałszerstwie Simon’a, podczas, gdy inni utrzymywali, że dokument stanowi przygniatający dowód wspólnictwa ojca Crabot’a. Jedynym faktem pewnym były nowe odwiedziny jenerała Jarousse’a u pani Edwardowej, biednej kuzynki, o istnieniu której zwykle zapominał. Przybył pewnego poranku, wpadł gwałtownie do ciasnego sklepiku i w pół godziny wyszedł mocno zaczerwieniony. Rezultatem tej burzliwej interwencyi był natychmiastowy wyjazd na Południe pani Aleksandrowej z synem Sebastyanem, rekonwalescentem po strasznym tyfusie. Pani Edwardowa zaś wraz z synem, Wiktorem, ku zadowoleniu klienteli klerykalnej pozostała w sklepie, objaśniając nieobecność bratowej troską o syna, gotowa sprowadzić ją w interesie handlu, jeżeliby szkoła świecka wyszła zwycięzko z grożącej walki.
Wpośród tych głuchych grzmotów, zapowiadających zbliżenie szalonej burzy, Marek najgorliwiej starał się spełniać obowiązki nauczyciela. Sprawa była obecnie w rękach Dawida, on zaś czekał, aby go poprzeć swojem świadectwem. Nigdy jeszcze nie oddawał się tak całkowicie swojej szkole i dzieciom, z których pragnął uczynić istoty dobre i rozumne, jakby podniecany do propagowania boskiej solidarności między ludźmi, przez czynny udział w naprawieniu jednej z najpotworniejszych niesprawiedliwości stulecia. W rozmowie z Genowefą unikał przedmiotów, które ich dzieliły, zawsze był jednakowo czułym i zajmował się drobiazgami, tak wielkie mającymi znaczenie w życiu codziennem. Lecz ilekroć żona powracała od babki, czul, że była zdenerwowana, coraz bardziej podburzona przeciw niemu, z głową nabitą baśniami jego wrogów. Niezawsze nawet uniknąć mógł kłótni, coraz ostrzejszy przybierających charakter.
Aż raz wieczorem wybuchła wojna z powodu nieszczęsnego Férou. Marok dnia tego dowiedział się o tragicznej nowinie, że Férou zastrzelony został przez sierżanta za nieposłuszeństwo. Zaszedł do pani Férou, którą zastał w strasznej nędzy, zalewającą się łzami i wzywającą jako łaski dla siebie i dwóch córek śmierci, co już zabrała najstarszą. Rozwiązanie było straszne lecz logiczne: biedny, pogardzany nauczyciel, zgorzkniały aż do buntu, wypędzony z posady, ucieka z koszar, aby tam nie płacić długu, oddanego po części w szkole: zwyciężony przez głód, wraca na rozpaczliwe wezwanie rodziny; wzięty przemocą do wojska, ginie jak wściekły pies tam, pod płomiennem niebem, w torturach aresztanckiej roty. Wobec tej łkającej kobiety i ogłupiałych dziewcząt, wobec nieszczęsnych szmat ludzkich, przez niesprawiedliwość społeczną rzuconych w ostatnią rozpacz, Marek poczuł, jak uczucie braterstwa ludzkiego wzbiera w nim gwałtownym protestem.
Wieczorem się jeszcze nie uspokoił i przez zapomnienie zaczął mówić przy Genowefie, która kręciła się po wspólnym pokoju przed odejściem do swojej sypialni.
— Wiesz, co się stało? Wczasie jakiegoś buntu w Algieryi, sierżant zastrzelił nieszczęśliwego Férou.
— A!
— Widziałem po południu panią Férou. szaleje z rozpaczy... To prawdziwe morderstwo, dobrowolne, obmyślane. Nie wiem, czy jenerał Jarousse, tak srogi w tej sprawie, będzie dziś spał spokojnie. Ma na sumieniu trochę krwi tego szaleńca, z którego uczyniono dzikie zwierzę.
Jakby dotknięta w swych przekonaniach, Genowefa odparła z żywością:
— Nie rozumiem dlaczego jenerał miałby źle spad, Férou nie mógł skończyć inaczej.
Marek zrobił ruch bolesnego oburzenia, powstrzymał się jednak, żałując, że wymienił jenerała, ulubionego penitenta ojca Crabot’a. Była chwila, kiedy chciano go użyć za narzędzie wojskowego zamachu stanu. Z przekonań bonapartysta, tęgi, surowy względem żołnierzy, a w gruncie jowialny, amator dobrego stołu i kobiet — co mu się chwaliło — nadawał się do tej roli; w czasie układów jednak przekonano się, że jest zbyt głupi i porzucono zamiar a kościół tolerował go tylko od biedy.
— W biednej szkółce w Moreux — przemówił zcicha Marek — znaliśmy rodzinę Férou tak nieszczęsną, przybitą przez pracę i kłopoty, że nie mogę pomyśleć o tym człowieku ściganym i zabitym jak wilk, bez uczucia bezgranicznej litości i bólu w sercu.
Genowefa z podrażnienia wpadając w podniecenie nerwowe, wybuchnęła płaczem.
— Rozumiem cię dobrze, ja to jestem bez serca, nieprawdaż? Zawsze mnie uważałeś za głupią, a teraz masz mię za złą. Jakże możemy się kochać, kiedy postępujesz ze mną jak z kobietą złą i głupią?
Starał się ją uspokoić zdumiony i zmartwiony wywołaniem wybuchu. Ją to drażniło coraz więcej.
— Daj mi pokój. Wszystko między nami skończone. Ponieważ mię nienawidzisz, byłoby nierównie lepiej, żebyśmy się rozstali, zanim dojdziemy do rzeczy niskich.
Wyszła gwałtownie do swojej sypialni i ostro zamknęła drzwi na klucz. Wobec tych drzwi zamkniętych Marek stał zrozpaczony, we łzach. Dotychczas drzwi stały zawsze otworem i małżonkowie rozmawiali, byli razem, chociaż sypiali oddzielnie. Obecnie rozłąka była całkowitą, mąż i żona stawali się obcymi.
Następnych nocy Genowefa upornie zamykała się w swoim pokoju, a raz powziąwszy ten zwyczaj ukazywała się Markowi kompletnie ubrana i uczesana, jakby wstydziła się być przy nim w negliżu. Była już w siódmym miesiącu ciąży; od początku, pod pretekstem swego stanu, przerwała stosunki małżeńskie, teraz gdy sie zbliżała do terminu, okazywała wrastający wstręt do najlżejszej pieszczoty; czuła dawniej i namiętna, obecnie usuwała się niechętna i chmurna przy zbliżeniu się męża. Jakkolwiek zdziwiony, składał to w pierwszych czasach na dziwactwa, zdarzające się u kobiet w tym stanie i ulegle, z braterską czułością czekał na obudzenie się zmysłów. Zdziwienie wzrosło jednak, gdy zauważył, że niechęć dochodzi do wstrętu, do nienawiści prawie, gdyż przypuszczał, że nowe dziecko zbliży ich do siebie, ciaśniej połączy. Owładnął nim wielki niepokój, znał bowiem całe niebezpieczeństwo rozłąki cielesnej; dopóki mąż i żona należą do siebie, stanowią jedno ciało, niemożliwem jest zupełne zerwanie: najostrzejsze kłótnie topnieją nocą w pocałunku. Gdy zaś przestają mieć ze sobą stosunki, gdy wprowadzają rozwód domowy, najmniejsza sprzeczka staje się śmiertelną, bez możności zgody. Najczęściej w niewytłomaczonej ruinie wielu małżeństw, prawdziwym powodem jest rozwód cielesny, zerwanie stanowcze stosunków małżeńskich. Dopóki czuł na swojem łonie Genowefę kochającą, tkliwą, nie bał się, żeby mu ją zabrano. Wiedział, że głęboko do niego należy, że nic nie zwycięży wszechmocy miłości. Jeżeli jednak go nie kocha, nie pożąda, to czyż gwałtowne wysiłki wrogów nie zdołają mu jej wydrzeć? W miarę, jak spostrzegał jej wzrastającą oziębłość, czuł, że katastrofa się zbliża i serce mu się ściskało bolesnem niepokojem.
Odkrył wreszcie fakt, rzucający niejakie światło na zmianę, zaszłą w tej uwielbianej kobiecie, która miała zostać matką, a przestała być kochanką. Dowiedział się, że zmieniła spowiednika; porzuciła pobłażliwego księdza Quandieu i przeszła do ojca Teodozego, przeora Kapucynów, gorliwego apostoła i znakomitego reżysera cudów świętego Antoniego Padewskiego. Za przyczynę zmiany Genowefa podawała wątły stan ducha, głód moralny, którego nie mógł zaspokoić proboszcz świętego Marcina, zbyt umiarkowany dla jej gorącej wiary; ojciec Teodozy zaś, tak piękny, tak wielki zapałem, zdolny był dać, tak bardzo jej potrzebny, pokarm mistyczny. W istocie zaś, ojciec Crabot, niepodzielnie panujący u babki, wpłynął na tę zmianę, aby po długich a mądrych przygotowaniach, przyspieszyć chwilę zwycięztwa. Marek nie myślał nawet podejrzewać Genowefę o nizką intrygę ze wspaniałym Kapucynem, którego płomienne oczy i kędzierzawa broda wprawiały dewotki w ekstazę; posiadała zbyt wiele prawości i tę godność ciała, którą w niej spostrzegł w chwilach najgorętszych uniesień miłosnych, gdy mu się całą istotą oddawała. Chociaż jednak rzeczy nie zachodziły daleko, czy nie można było przypuszczać, że w coraz wzrastającym wpływie ojca Teodozego na młodą kobietę, działała wola pięknego samca, zmysłowe panowanie mężczyzny i przemawiającego jak Bóg nieomylny? Po nabożnych konferencyach, zwłaszcza zaś po długich godzinach spowiedzi, wracała Genowefa drżąca i roztargniona, czego nie bywało nigdy za czasów księdza Quandieu. Widocznie snuła jakąś mistyczną namiętność, w której znajdowała nowy pokarm dla potrzeby kochania, czasowo zastępujący pieszczoty małżeńskie, wstrętne dla niej z powodu dziwnych zaburzeń ciąży. Może też mnich powstawał przeciw tej płodności, strasząc ją dzieckiem potępionego. Po kilka razy z rozpaczą mówiła o maleństwie, które się miało narodzić, przejęta grozą, jak się to zdarza matkom, prześladowanym myślą, iż dadzą życie potworowi. A nawet jeżeli się urodzi normalnem, jak zdoła go ochronić od grzesznego otoczenia, gdzie podzieje, by ustrzedz od świętokradzkiego domu ojca? Ideje te rzucały nieco światła na przyczynę zerwania stosunków z mężem: zmartwienie że poczęła z niedowiarka, przysięga iż więcej dzieci nie będzie; skrzywione pragnienie zadowolenia miłości po za zmysłowością. Wiele jednak pozostawało punktów ciemnych i Marek cierpiał, nie rozumiejąc, lecz w każdej chwili czując, jak mu się wymyka ukochana kobieta, którą Kościół mu zabiera, aby dręcząc go, zniszczyć jego dzieło wyzwolenia ludzkiego!
Raz, po długiej rozmowne z ojcem Teodozym, z miną rozegzaltowaną i zarazem zgnębioną, rzekła Genowefa do Ludwini, powracającej ze szkoły:
— Jutro o piątej pójdziesz do kapucynów do spowiedzi, inaczej nie będziesz dopuszczona do katechizmu.
Marek wystąpił stanowczo. Pozwolił był uczęszczać na lekcye katechizmu, ale opierał się spowiedzi.
— Ludwinia nie pójdzie do kapucynów — powiedział stanowczo. — Wiesz, moja droga, że ustąpiłem wiele, ale nie ustąpię co do spowiedzi.
Panując jeszcze nad sobą, Genowefa spytała:
— Dlaczego mianowicie nie chcesz ustąpić w tym razie?
— Nie mogę mówić wszystkiego przy dziecku. Znasz jednak moje racye: nie chcę, aby brudzono umysł mojej córki pod pozorem rozgrzeszania z błahych przewinień, które znać i poprawiać mogą rodzice.
Wistocie wytłomaczył jej dawniej, że za wstrętne uważał wtajemniczanie dziewczynki w dreszcze cielesne przez człowieka, którego ślub czystości może popchnąć do brzydkiej ciekawości, do wszelkich zboczeń płciowych. Na dziesięciu księży rozsądnych wystarczy aby się znalazł jeden zwyrodniały, a spowiedź staje się brudem, na zetknięcie z którym nie chciał narażać Ludwini. Zresztą to zbliżenie, tajemna ta rozmowa w mistycznym, denerwującym cieniu kaplicy — były nietylko obrazą, możliwem zepsuciem dwunastoletniej dziewczynki, w której zaczynają się budzić zmysły, było to jeszcze jakby wzięciem w posiadanie dziewczyny, w przyszłości kochanki i matki. Na zawsze zostawała zdeflorowana przez kapłana, którego pytania gwałciły jej wstydliwość. Odtąd przez zwierzenia, kobieta należała do spowiednika, stawała się jego drżącą, posłuszną rzeczą, zawsze gotowa być w jego ręku uległem, oddanem narzędziem.
— Jeżeli nasza córka popełni co złego — dodał Marek — przed tobą lub przedemną się wyspowiada, gdy uczuje potrzebę. Będzie to logiczniejsze i przyzwoitsze.
Genowefa wzruszyła ramionami. Uważała to bluźniercze postanowienie za całkiem śmieszne.
— Nie chcę się sprzeczać z tobą, biedaku... Powiedz mi tylko, w jaki sposób Ludwinia przystąpi do pierwszej komunii, jeżeli zabronisz jej chodzić do spowiedzi?
— Do komunii? Postanowiliśmy przecie, że gdy będzie miała lat dwadzieścia, sama zadecyduje o tem. Pozwoliłem jej słuchać katechizmu, jak słucha wykładów historyi i nauk przyrodniczych, aby świadomie mogła osądzić i powziąć postanowienie.
Gniew ogarnął Genowefę. Zwróciła się ku dziecku:
— A ty Ludwiniu, czy tak samo myślisz? tego sobie życzysz?
Spokojnie, z twarzyczką nagle spoważniałą, dziewczynka w milczeniu słuchała rodziców. Zawsze, gdy zachodziły sprzeczki, starała się widocznie pozostać neutralną, nie chcąc ich zaostrzać. Rozumne jej oczy biegały od ojca ku matce, jakby błagając, aby z jej powodu, nie robili sobie przykrości, bolejąc, że była ciągłą przyczyną niezgody. Okazywała wiele czułości i szacunku matce, która czuła jednak, iż dziecko skłania się ku uwielbianemu ojcu, podobne do niego rozsądkiem i zamiłowaniem prawdy i sprawiedliwości.
Przez chwilę Ludwinia patrzała w milczeniu z miłością na rodziców, potem przemówiła słodko:
— Jabym tak chętnie myślała i życzyła sobie tego, czego wybyście chcieli oboje!.. Czy wymaganie tatusia wydaje się mamie nierozsądnem? Dlaczego nie poczekać trochę?
Matka w uniesieniu nie chciała słuchać.
— To nie żadna odpowiedź, moja córko... Trzymaj z ojcem, kiedy nie masz dla mnie ani szacunku, ani posłuszeństwa, skończy się na tem, że mię ztąd wypędzicie.
Wyszła, gwałtownie zamknąwszy się w pokoju, jak zwykle robiła w razie podrażnienia. Był to jej sposób kończenia kłótni, a po każdej oddalała się coraz więcej, kopała głębszą przepaść między sobą, a ukochanem niegdyś domowem ogniskiem.
Zaszedł wypadek, który ostatecznie utwierdził ją w przekonaniu, że działają na córkę, aby ją usunąć z pod jej wpływu. Panna Rouzaire, dzięki usilnym, a mądrym staraniom, otrzymała dawno pożądane miejsce drugiej nauczycielki w Beaumont. Inspektor akademii, Le Barazer, uległ przedstawieniom klerykalnych deputowanych i senatorów, na czele których stanął hałaśliwie, jak istny żołdak, hrabia Hektor de Sangleboeuf. Lecz tak z racyi politycznych, jak zwykłej swej złośliwości, Le Barazer zamianował na wakujące miejsce dyrektorki w Maillebois pannę Mazeline, nauczycielkę z Jouville, dawną koleżankę Marka, który wysoko cenił jej jasną inteligencyę i miłość prawdy. Może też Inspektor, który zawsze zcicha popierał Marka, chciał umieścić koło niego jednakowych przekonań towarzyszkę, nie stawiającą mu przeszkód, jak panna Rouzaire. A gdy mer Philis, w imieniu rady miejskiej ośmielił się skarżyć na podobny wybór, oddający dziewczęta Maillebois w ręce bezbożnicy. Inspektor udał zdziwienie: jakto, spełnił przecie żądanie hrabiego Hektora de Sangleboeuf, nie jego wina, że kolej w awansach wypadła na jedną z najzasłużeńszych osób, na którą nigdy się nic skarżono. Pobyt panny Mazeline w Maillebois w istocie zapowiadał się bardzo pomyślnie; pogodna jej wesołość ogólnie się podobała, a macierzyńskie obejście od pierwszego dnia zyskało jej serca uczennic. Była zadziwiająco słodka i gorliwa, zajęta staraniem, aby swe córki, jak je nazywała, wychować na dzielne kobiety, na żony i matki wolne od przesądów, na rodzicielki swobodnych ludzi. Nie prowadziła jednak dziewczynek do kościoła, zniosła procesye, modlitwy i katechizm, tak że Genowefa, która przecież znała ją dobrze z Jouville, oburzała się i protestowała wraz z innemi rodzinami z partyi klerykalnej. A chociaż nie miała powodów lubić pannę Rouzaire, której intrygi zmąciły jej spokój domowy, żałowała jej prawie a o nowej nauczycielce wyrażała się jak o osobie podejrzanej, zdolnej do najczarniejszych zamiarów.
— Rozumiesz, Ludwiniu, jeżeliby panna Mazeline mówiła wam coś niewłaściwego, powtórzysz mi to. Nie chcę, aby mi kradziono duszę mego dziecka.
Zniecierpliwiony Marek nie mógł się powstrzymać.
— Ależ to szaleństwo! Panna Mazeline ma kraść dusze! Podziwiałaś ją dawniej, równie jak ja. Niema osoby rozumniejszej i lepszej.
— O, naturalnie, mój kochany, ty ją popierasz. Doskonale do siebie pasujecie. Idź do niej, oddaj jej naszą córkę, ponieważ ja nic już nie znaczę.
I znowu Genowefa pobiegła płakać do swego pokoju, a za nią również płacząca Ludwinia, która godziny cale musiała ją błagać by powróciła zająć się domem.
Niespodziewanie rozeszła się wiadomość, która głęboko wszystkich poruszyła. Adwokat Delbos pojechał do Paryża, kołatał po ministeryach, okazując wszędzie ów sławny wzór, dostarczony przez panie Aleksandrowa Milhomme i, niewiadomo przez jakie wysokie wpływy uzyskał zarządzenie rewizyi w Valmarie, u ojca Philibina. Nąjosobliwszem było to, że rewizya odbyła się piorunem, komisarz policyi zeszedł niespodzianie, szperał wszędzie i między licznemi notatkami o uczniach, zaraz w drugim zeszycie znalazł pożółkłą kopertę, w której ujrzał starannie zachowany, oddarty niegdyś od wzoru, rożek papieru. Nie było sposobu przeczyć, skrawek pasował dokładnie do wzoru, znalezionego przy zamordowanym. Dodawano, że ojciec Philibin, na miejscu zapytany przez przełożonego, ojca Crabot’a, stracił głowę i wyznał wszystko. Za całe tłomaczenie podawał giest odruchowy, niepokój wobec szkolnej pieczęci Braciszków taki, że ręka jego działała szybciej od myśli. Milczał zaś dlatego, że po głębokiem zbadaniu sprawy, nabrał przekonania, iż winowajcą był Simon, który umyślnie podrzucił fałszywy wzór w celu szkodzenia religii. Ojciec Philibin zatem szczycił się swym czynem, gdyż tak giest jego, jak późniejsze milczenie było bohaterstwem, wynoszącem Kościół po nad sprawiedliwość ludzką. Zwykły wspólnik byłby zniszczył cały papier, a że on go zachował, czyż nie rozumiano, że zamiarem jego było wszystko dowieść w odpowiedniej chwili? Niektórzy w tym braku ostrożności widzieli manię ojca Philibin a zbierania najdrobniejszych papierków, inni — zabezpieczenie broni na przyszłość. Opowiadano, że ojciec Crabot, który niszczył wszystko, nawet otrzymywane bilety wizytowe, przerażony, wściekły. na katalogi i notatki, miał zawołać w chwili pierwszego zdziwienia. „Jakto, kazałem mu spalić wszystko, a on to zachował!“ Ojciec Philibin, przeciw któremu nie wydano jeszcze rozkazu aresztowania, zaraz wieczorem w dniu rewizyi, zniknął. A gdy pobożne dusze dowiadywały się o los jego, odpowiadano, że ojciec Poirier, prowincyał z Beaumont wysłał go na rekolekcye do klasztoru we Włoszech, gdzie jak w przepaści zagrzebany został w wiecznem milczeniu.
Zdawało się, że obecnie rewizya procesu Simona stawała się nieuniknioną. Zwycięzki Delbos zawezwał Dawida i Marka dla narady, w jaki sposób wyprawić prośbę do ministra sprawiedliwości. On to przewidział istnienie fragmentu z pieczęcią szkoły Braciszków, on również doprowadził do odkrycia tego nowego faktu, wystarczającego dla kasacyi wyroku sądu w Beaumont. Zdaniem jego należało zadowolnić się tym faktem i zaniechać czasowo nieprawnej komunikacyi prezydującego Gragnon’a z przysięgłymi, trudnej do udowodnienia, a która w czasie procesu musi wyjść na wierzch. Najlepszą taktyką, podług niego, było maszerować prosto na braciszka Gorgiasza z niezbicie pewnym dowodem w ręku, obalającym raporty biegłych. Pochodzenie wzoru z pieczęcią i podpisem było tak jaskrawą wskazówką, że ojciec Philibin stał się wspólnikiem zbrodni przez kłamstwo i ukrywanie. Dawid i Marek wyszli od Delbosa z powziętą decyzyą i zaraz następnego dnia Dawid napisał do ministra list z formalną denuncyacyą, oskarżając braciszka Gorgiasza o zgwałcenie i zabójstwo Zefiryna, zbrodnie, za które brat jego, Simon od lat dziesięciu był na wygnaniu.
Wzruszenie doszło w mieście do szczytu. Nazajutrz po znalezieniu dokumentu w papierach ojca Philibin’a, zniechęcenie ogarnęło na chwilę nawet najgorętszych popleczników Kościoła. Tym razem gra zdawała się straconą, tak że „Mały Beaumontais“ ganił otwarcie czyn ojca Jezuity. W dwa dni później przecież klika się opamiętała i tenże sam dziennik głosił kanonizacyę kradziaży i kłamstwa oraz świętego Philibina, bohatera i męczennika. Odbijano jego portrety, otoczone aureolą i palmami. Powstała legenda, że ojciec Philibin, w zapadłym klasztorze w Apeninach, wśród dzikich lasów, odziany włosienicą, dnie i noce spędza na modlitwie, oddając się na ofiarę za grzechy świata. Rozdawano obrazki, gdzie był przedstawiony w postawie klęczącej, po drugiej zaś stronie znajdowała się modlitwa, zyskująca odpusty. Głośne, publiczne oskarżenie braciszka Gorgiasza stało się dla klerykałów bodźcem do działania zaczepnego, byli bowiem pewni, że zwycięztwo żyda musi zachwiać kongregacyą i wybić szczerbę w samem sercu Kościoła. Wszyscy dawni anty-Simoniści stanęli jak jeden mąż, bardziej jeszcze nieprzejednani, gotowi zwyciężyć lub zginąć. Maillebois, Beaumont i cała okolica z końca w koniec rozpoczęła walkę; z jednej strony stanęli ludzie o umysłach wolnych, postępowych, żądnych prawdy i sprawiedliwości, z drugiej — zacofańcy, wierążcy we władzę i w Boga pomsty, zbawiającego świat pięścią żołnierstwa i kleru. W radzie miejskiej gwałtownie się kłócono z powodu nauczyciela, rodziny znów się między sobą szarpały, a uczniowie Marka i Braciszków, przy spotkaniu na Placu Respubliki, obrzucali się kamieniami. Największy niepokój okazywały wyższe sfery towarzyskie w Beaumont pod wiatrem grozy, co gorączkował wszelkich uczestników pierwszego procesu: urzędników, sądownictwo i prostych pionków, drżących przed kompromitacyą, mogąca wyniknąć z poruszenia potwornej gromady dokumentów, zagrzebanych w cieniu. Jeżeli jeden Salvan cieszył się wraz z Markiem, iluż za to było takich, co spać nie mogli spokojnie, pod straciłem trupów, gotowych wyjść z podziemi. A działo się to w przeddzień wyborów, więc politycy drżeli, że przepadną: radykał Lemarrois, były mer, figura niezastąpiona. z przerażeniem widział rosnącą popularność Delbos’a; uprzejmy Marcilly, zawsze goniący za powodzeniem, tracił grunt pod nogami, nie wiedział do jakiej przymknąć partyi; deputowani i senatorowie reakcyjni, z groźnym Hektorem de Sangleboeuf na czele, rozpaczliwie się opierali nadchodzącej burzy, zdolnej zmieść ich z zajmowanych stanowisk. W urzędach i w radzie szkolnej równy panował niepokój; prefekt Hennebise rozpaczał, że nie może zdusić sprawy, rektor Forbes zrzucał wszelkie kłopoty na inspektora akademii, Le Barazer’a, który sam jeden wśród zawieruchy zachował spokój i uśmiech na ustach, prowizor Depinvilliors prowadzał wprawdzie córki do kościoła, lecz z miną człowieka, rzucającego się w wodę, inspektor zaś Mauraisin, zdziwiony obrotem rzeczy, z niepokojem rozważał, czy nie nadeszła chwila przystąpienia do francmasonów. Między sądownikami zwłaszcza przerażenie dochodziło do szczytu: rewizya procesu, toż to nowy proces przeciw sędziom pierwszego, a kto wie jakie odkrycia wyjdą na wierzch przy otwarciu aktów? Sędzia śledczy Daix, człowiek uczciwy lecz słaby, trawiony wyrzutami, że uległ był ambicyi żony, przychodził do sądu blady i niemy. Przeciwnie, fircykowaty prokurator, Raul de La Bissonnière okazywał przesadną wesołość i swobodę umysłu, pod któremi łatwo było spostrzedz dręczącą chęć ukrycia obawy. Najwięcej skompromitowany w sprawie, prezydujący Gragnon, jakby nagle postarzał, wlókł ciężko wielką swą postać, niby pod niewidzialnym ciężarem pochylony ku ziemi; prostował się tylko i spoglądał zukosa, gdy czuł, iż jest obserwowany. Żony tych panów znowu ze swych salonów zrobiły ogniska intryg, targów i wciekłej propagandy. Za burżuazyą służba, za służbą dostawcy, dalej robotnicy — ludność cala słowem wirowała szalenie w ogólnej burzy, co unosiła ludzi i rzeczy.
Zauważono nagłe zniknięcie ojca Crabot’a, którego wysoka, elegancka postać dobrze była znana na przyjęciach przy Alei des Jaffres. Przestał się ukazywać, a przyjaciele widzieli w tem usunięciu dowód dobrego smaku i głębokiej pobożności i mówili o tem ze świętem rozczuleniem. Ponieważ zaś i ojciec Philibin zniknął, pozostawał tylko braciszek Fulgenty, zawsze równie ruchliwy i kompromitujący, a tak niezręczny na każdym kroku, że pomiędzy klerykałami zaczęły krążyć złe o nim słuchy, — zapewne za tajną wskazówką z Valmarie, gdzie zdecydowano się wydać na ofiarę braciszka Fulgentego. Bohater zaś dnia, nadzwyczajna postać, z dniem każdym bardziej zadziwiająca, braciszek Gorgiasz z cudownem zuchwalstwem stawiał czoło oskarżeniu. Wieczorem po ogłoszeniu listu Dawida, przybiegł do redakcyi „Małego Beaumontais“ z odpowiedzią; lżył żydów, zmyślał najdziwaczniejsze historye, prawdę strojąc w genialne kłamstwa, zdolne zachwiać najmocniejszemi głowami, podrwiwał sobie, zapytując, czy nauczyciele mają zwyczaj przechadzać się z wzorami w kieszeni, wypierał się nakoniec wszystkiego i podpisu swego i pieczęci; tłomaczył, że Simon, który podrobił jego pismo, mógł doskonale wydostać pieczęć szkoły, albo nawet podobną sfabrykować. Bajka była idyotyczna, lecz wykrzykiwał ją głosem tak grzmiącym, z tak zamaszystemi ruchami, że znalazła uznanie i z kolei stała się oficyalną prawdą. Po tem objaśnieniu „Mały Beamontais“ bez wahania przyswoił sobie historyę fałszywej pieczęci, fałszywego podpisu i okropnej premedytacyi Simona, który, popełniając zbrodnię, dodał do niej piekielny podstęp, aby ją zwalić na świątobliwego duchownego w celu zbrukania Kościoła. Bezsensowna historya rozpalała słabe umysły od wieków ogłupianego i służalczością ludu, tak że wkrótce braciszek Gorgiasz zajął miejsce około ojca Philibin’a w szeregu męczenników za wiarę. Zaledwie się gdzie ukazał, robiono mu owacye, kobiety całowały kraj jego szaty, dzieci prosiły o błogosławieństwo, a on z tryumfalną bezczelnością kazał do tłumów, i jak popularne, pewne oklasków bóstwo, wyprawiał najdziwaczniejsze komedye. Świadomi prawdy ludzie widzieli jednak po za tą pewnością siebie rozpacz nędznika, zmuszonego grać rolę, której kruchość sam odczuwał najlepiej; widocznem było, że na scenie kręci się aktor, tragiczna maryonetka, której ruchami kierują niewidzialne ręce. Próżno ojciec Crabot skrył się pokornie w nagiej, zimnej celi w Valmarie, cień jego snuł się ciągle po scenie, giętkie jego ręce pociągały za sznurki, poruszając manekinem dla zwycięztwa kongregacyi. Mimo najostrzejszych napaści, mimo oporu wszystkich połączonych sił reakcyi, musiał minister sprawiedliwości zawiadomić Sąd kasacyjny o żądaniu rewizyi, podanem przez Dawida w imieniu pani Simonowej i jej dzieci. Było to pierwsze zwycięstwo prawdy, które na razie zgnębiło klerykałów. Nazajutrz jednak rozpoczęła się walka, szargano w błocie sam Sąd kasacyjny, lżąc go, oskarżając o zaprzedanie żydowstwu. „Mały Beaumontais“ cytował wyraźnie sumy, oczerniał prezydującego, prokuratorów i radców, opowiadając obrzydliwe, a całkiem zmyślone historye z życia prywatnego. Przez dwa miesiące trwania wywiadów, potok brudów płynąć nie przestawał; nie było najprzewrotniejszych manewrów, kłamstw, a nawet zbrodni, o któreby się nie pokuszono, aby powstrzymać nieunikniony bieg sprawiedliwości. Nakoniec, po pamiętnych rozprawach, gdzie kilku sadowników dało przykład zdrowego rozumu i odważnej sprawiedliwości, wydano wyrok, który, jakkolwiek przewidziany, wybuchł jak piorun. Sąd przyjął prośbę, zarządził rewizyę, uznając potrzebę badan, sam się ich podejmował.
Wieczorem dnia owego Marek, skończywszy lekcye był sam w ogródku w ciszy łagodnego, wiosennego zmierzchu. Ludwinia nie wróciła jeszcze ze szkoły, gdzie, jako ulubioną uczennicę, panna Mazeline zatrzymała ją niekiedy dłużej. Genowefa zaraz po śniadaniu poszła do babki, gdzie obecnie całe prawie dnie przepędzała. Mimo zatem świeżego zapachu bzów, ciszy ciepłego powietrza, Marek przechadzał się po ścieżkach z sercem zalanem goryczą nad osamotnieniem ogniska domowego. Nie ustąpił na punkcie spowiedzi i dziewczynka przestała uczęszczać na katechizm, gdyż ksiądz nie chciał jej dopuścić, zanim nie przejdzie przez konfesyonał. Musiał jednak rano i wieczór staczać walki, odpierać napaści żony rozdrażnionej, szalejącej na myśl o wiecznem potępieniu Ludwini, Którego stawała się wspólniczką, gdyż nie znajdowała siły, aby ją wziąć na ręce i zanieść do trybunału pokuty. Wspominała swoją cudowną komunię, ten najpiękniejszy dzień swego życia, białą suknię, dym kadzideł, jarzące świece i słodkiego Jezusa, którego z rozkoszą wybrała na oblubieńca, na jedynego i prawdziwego małżonka, przysięgając mu wówczas znać tylko rozkosze boskiej miłości. A jej córka ma być pozbawioną takiego szczęścia, upośledzoną, zepchniętą do rzędu bydląt bez religii? Korzystała z najlżejszej sposobności, by wydrzeć mężowi pozwolenie, zmieniając dom na pole walki, gdzie najdrobniejsza okoliczność dawała powód do nieskończonych kłótni.
Noc zapadała zwolna, niosąc ukojenie, a Marek, śmiertelnie znużony, dziwił się prawie, że się odpiera z odwagą, równie dla wszystkich trojga okrutną. Wspomniał dawną swą tolerancyę: pozwolił ochrzcić córkę, nie mógłże pozwolić jej odbyć pierwszą komunię? Racye, podawane przez żonę, przed któremi długo ustępował, nie były bez pewnej wagi: poszanowanie swobody osobistej, prawa matki, prawa sumienia. W rodzinie naturalną wychowawczynią jest matka, mianowicie gdy idzie o córkę. Lekceważyć zatem jej przekonania, działać przeciw jej sercu i umysłowi, równało się chęci zerwania małżeństwa. Ze związku rodzinnego nie pozostawało nic, szczęście zniszczone, rodzice i dziecko w okropnej wojnie domowej, która grasowała w jego domu, dawniej tak zgodnym i cichym. Chodził ciągle po wązkich ścieżkach ogródka, pogrążonego w zmroku, rozmyślając w jaki sposób mógłby ustąpić jeszcze, aby okupić trochę spokoju i szczęścia.
Nadewszystko gnębił go wyrzut sumienia za własną winę. Nieraz dostrzegał swoją dolę odpowiedzialności i zapytywał siebie, dlaczego zaraz nazajutrz po ślubie nie pokusił się o nawrócenie Genowefy do swoich wierzeń. Wówczas, w chwili objawienia miłości, całkowicie należała do niego, powierzała się jego objęciom tak ufna, tak gotowa tworzyć z nim jedno ciało i myśl jedną. W tej chwili niepowrotnej on jedynie miał moc kobietę wydrzeć księdzu, z wiecznego dziecka schylonego pod grozą piekła uczynić świadomą towarzyszkę życia, o umyśle wolnym, zdolnym do pojęcia prawdy i sprawiedliwości. Przy pierwszych kłótniach sama Genowefa mu rzuciła: „Jeżeli cierpisz nad tem, że nie mamy jednakowych przekonań, to z własnej winy. Trzeba było mię kształcić. Jestem tem, co ze mnie zrobiono, całe nieszczęście, że ty nie umiałeś mię przerobić“. Obecnie już tego nie mówiła, w niewzruszonej dumie swojej wiary nie przyznawała mu mocy oddziaływania na siebie. Wspominał gorzko straconą sposobność, wyrzucał sobie egoistyczne uwielbienie; w uroczej wiośnie swego związku zachwycał się tylko jej pięknością, uważał za doskonałość, nie zadając sobie trudu wejścia w jej sumienie, oświecenia. Zresztą w owym czasie nie myślał jeszcze, że będzie bojownikiem za prawdę, jakim był teraz; robił zatem niejakie ustępstwa, wierząc, iż tak jest kochanym i tak silnym, że pozostanie zawsze panem położenia. Całe obecne nieszczęście było skutkiem próżności męzkiej i zaślepienia w miłości.
Zatrzymał się przy świeżo rozkwitłym, o silnej woni, bzem i nagle, jak płomień, ogarnęła go znowu potrzeba walki. Jeżeli dawniej nie spełnił swego obowiązku, usiłując wyzwolić tę inteligencyę, którą mu oddano przesiąkniętą błędem, czyż słusznem jest nie zrobić tego obecnie, pozwolić aby córka zgubiła się wraz z matką? Wina byłaby tem bardziej nieprzebaczalną, że teraz miał cel wytknięty. Wziął na siebie wybawienie z odwiecznych błędów dzieci innych, a miałby dać nędzny przykład niemocy w pokierowaniu własnem dzieckiem! Że jakiś ciemny ojciec rodziny ulegnie żonie dewotce, upierającej się ogłupiać córkę marnemi i niebezpieczneini praktykami — ujdzie jeszcze. Ale on! on, który usunął z klasy krucyfiks, który trzymał się ściśle nauczania świeckiego, który głosił konieczność wyrwania kobiety z pod władzy księdza dla zbudowania Państwa szczęśliwości! Nie byłożby to najokropniejszem wyznaniem niemocy, najhaniebniejszą porażką? To zaprzeczenie, zniszczenie całego zadania jego życia. Straciłby siłę, nie miałby prawa żądania od innych tego, czego sam nie był zdolnym przeprowadzić u siebie, w swojej rodzinie, gdzie rozum i serce powinny było odnieść pierwsze zwycięztwo. A co za nauka hypokryzyi i słabości dla córki, która znając jego przekonania i wierzenia, wiedząc, iż jest przeciwnym spowiedzi i komunii, zapytywałaby siebie, dlaczego pozwala na spełnianie w swojej rodzinie aktów, które potępia u sąsiadów! Myślał zatem inaczej, a inaczej postępował? Nie, nie! tolerancya jest niemożliwą, niepodobna ustąpić, jeżeli praca jego około wyzwolenia nie ma runąć, pod wzgardą powszechną.
Zaczął znowu chodzić pod bledniejącem niebem, gdzie się zapalały pierwsze gwiazdy. Jednym z tryumfów księży było, że nawet rodzice wolnomyślni nie śmieli im odbierać dzieci w obawie skandalu, lub związani obyczajami światowymi. Kto da początek, nie obawiając się, że nie znajdzie miejsca dla syna, że nie wyda zamąż córki, jeżeli nie odbędą wszystkich sakramentów, chociażby dla formy tylko? Długo, nieokreślenie długo wypadałoby czekać aż nauka zniszczy wiarę, ze zwyczajów usunie to, co usunęła z rozumu. Umysły odważne zatem powinny dać przykład. Tu Marka uderzyło spostrzeżenie wielkiego wysiłku, jaki Kościół czyni obecnie dla pozyskania kobiet, które przez wieki całe brutalizował, lżył, zwał córami szatana, noszącemi grzechy całego świata. Jezuici, tak gienialni w przystosowywaniu Boga do wymogów namiętności, ukazali się jako sprawcy wielkiego ruchu, oddającego w ręce kleru kobiety, jako narzędzia podboju politycznego i społecznego. Spiorunowali miłość, a teraz się nią posługują. Nazywali kobietę lubieżnem bydlęciem, którego święci dotykać nie powinni, a teraz ją głaszczą i osypują pochlebstwami, czynią z niej ozdobę i podporę świątyni — w chwili gdy przyszła im myśl wyzyskać jej płciową potęgę nad mężczyzną. Płeć jaśnieje w świecach ołtarza, uznają w niej drogę łaski, posługują się nią jako sidłami, w które spodziewają się złapać i pokonać mężczyznę. Cały bolesny rozkład, niezgoda współczesnego społeczeństwa pochodzi z tego rozwodu między nawpół wyzwolonym mężczyzną, a kobietą wiecznie uległą, wielbioną niewolnicą, zahypnotyzowaną przez konający katolicyzm. Zadanie tak się przedstawia: nie dać Kościołowi korzystać ze spóźnionej czułości, którą usypia nasze żony i córki, odebrać mu zasługę rzekomego wyzwolenia, jakie im daje, wyzwolić je istotnie i odebrać, ponieważ należą do nas, jak my do nich. Trzy siły wchodzą w grę; mężczyzna, kobieta i Kościół; nie trzeba, żeby Kościół i kobieta byli przeciw mężczyźnie, należy aby mężczyzna i kobieta byli przeciw Kościołowi. Para — to przecież związek, całość. Mąż i żona nie mają mocy jedno bez drugiego. Złączeni zaś ciałem i duchem stają się niezwyciężonymi, tworzą siłę żywotną, szczęście w zdobytej przyrodzie. Nagle ujrzał Marek błysk prawdy, jedyne rozwiązanie: kształcić kobietę, dać jej obok mężczyzny właściwe miejsce równej i towarzyszki, gdyż jedynie kobieta wyzwolona może wyzwolić mężczyznę.
W chwili, gdy uspokojony, pokrzepiony odzyskał odwagę do przyszłej walki, usłyszał powracającą Genowefę i poszedł na jej spotkanie do klasy, zlekka oświetlonej resztą znikającego dnia. Stała, zaokrąglona zbliżającym się końcem ciąży, lecz wysoka i wyprostowana, oczy miała błyszczące a minę tak zaczepną, iż poczuł blizkość ostatecznej burzy.
— Cóż — przemówiła szorstko — jesteś zadowolony?
— Z czego, kochanie?
— A, nie wiesz... Będę więc miała przyjemność pierwsza obwieścić ci wielką nowinę... Wasze bohaterskie wysiłki uwieńczone skutkiem, właśnie nadeszła depesza. Sąd kasacyjny postanowił rewizyę sprawy.
Marek wydał okrzyk niezmiernej radości, nie chcąc zważać na ton wściekłej ironii, którym zawiadomiono go o zwycięztwie.
— Są zatem jeszcze sędziowie! Niewinny przestanie cierpieć!... Czy to jednak wiadomość pewna?
— Tak, tak, zupełnie pewna, wiem o niej od zacnych ludzi, którzy otrzymali telegram. Dopełniła się miara obrzydliwości, możesz się cieszyć!
W gorzkiem drżeniu jej głosu czuć było echo gwałtownej sceny, której zapewne była świadkiem u babki. Jakaś świętobliwa osobliwość, ksiądz, czy zakonnik zaufany ojca Crabota przybiegł oznajmić katastrofę, zagrażającą Bogu.
Wesoło, upierając się nie rozumieć, Marek; wyciągnął ręce do żony.
— Dziękuję. Nie mogłem sobie życzyć bardziej ukochanej zwiastunki dobrej wieści. Pocałuj mię.
Nieporuszona usunęła go pełnym nienawiści giestem.
— Pocałować cię, za co? Za to, że pracowałeś około haniebnego dzieła, że cieszysz się ze zbrodniczego zwycięztwa nad religia? Kraj swój, rodzinę, siebie samego gubisz, rzucasz w błoto, aby wybawić twego wstrętnego żyda, największego w świecie zbrodniarza.
Ze słodyczą jeszcze starał się ją uspokoić.
— Nie mów takich rzeczy, kochanie. Ty, dawniej taka inteligentna, taka dobra, jak możesz powtarzać podobne potworności. Prawdaż to, że błąd jest zaraźliwy, że może zaćmić najtęższy umysł?... Zastanów się, znasz sprawę, Simon jest niewinny, pozostawić go na wygnaniu byłoby okropną niesprawiedliwością i trucizną zgnilizny społecznej, śmiertelną dla całego kraju.
— Nie, nie! — wołała w mistycznem uniesieniu. — Simon jest winnym, skazany został nieodwołalnie, ludzie, znani ze świętobliwości potępili go i potępiają, a przypuszczać jego niewinność — to przestać wierzyć w religię, to sądzić, że sam Bóg jest omylnym. Nie, nie! musi pozostać w więcieniu, a dzień, w którym ztamtąd wyjdzie, będzie dniem ostatecznym dla wszystkiego, co boskie godne czci na ziemi!
Marka zwolna ogarniała niecierpliwość.
— Nie pojmuję, jak kwestya tak jasna prawdy i sprawiedliwości może nas różnić. Niebo nie ma nic do tego.
— Przepraszam, niema prawdy i sprawiedliwości po za niebem.
— A, wyrzekłaś słowo zagadki, która nas rozdziela i dręczy. Myślałabyś tak samo jak ja, gdybyś nie postawiła między nami nieba. Ale powrócisz do mnie, kiedy zgodzisz się znowu być na ziemi zdrową inteligencyą i bratniem sercem. Jedna tylko jest prawda i jedna sprawiedliwość, ustanowiona przez naukę pod kontrolą pewności i solidarności ludzkiej.
Genowefa doszła do najwyższego rozdrażnienia.
— Porozumiejmy się raz porządnie. Moje religię, mojego Boga chcesz obalić?
— Tak! — zawołał. — Walczę przeciw katolicyzmowi, jednostronnemu jego nauczaniu, hypokryzyi jego praktyk, przewrotności jego sług, zabójczemu wpływowi na dzieci i kobiety, przeciw jego szkodliwości społecznej. Po nad kwestyą socyalną, po nad kwestyą polityczną jest kwestya religijna, która stawia tamę wszystkiemu. Nigdy nie postąpimy kroku naprzód, jeżeli nie pobijemy ultramontenów, sprawców zepsucia, trucicieli ludu... Słyszysz mię? to jest powodem mojej stanowczej woli nie dopuszczania, aby Ludwinia przystąpiła do spowiedzi i komunii. Uchybiłbym memu obowiązkowi, stanąłbym w zupełnej sprzeczności z mojemi przekonaniami i naukami i musiałbym natychmiast opuścić szkołę, przestać kształcić dzieci innych, ponieważ nie miałbym ani prawości, ani siły poprowadzić moje własne dziecko ku prawdzie, jedynie prawdziwej, jedynie dobrej... Nie ustąpię; nasza córka osądzi sama i poweźmie postanowienie, jak skończy dwadzieścia lat.
Prawie bezprzytomna z gniewu, Genowefa miała odpowiedzieć, gdy wtem nadeszła Ludwinia. Po lekcyach panna Mazeline długo ją zatrzymała, a nawet sama odprowadziła, by wytłomaczyć, że uczyła ją jakiegoś trudnego wzoru szydełkiem. Nauczycielka, osoba drobna i szczupła, nieładna lecz dziwnie pociągająca, o szerokiej twarzy i słodkich ustach, z wspaniałemi czarnemi oczami, wołała już od proga:
— Jakto? jeszcze u was ciemno?... A ja chciałam pokazać ładną robotę pewnej grzecznej dziewczynki!
Genowefa, nie słuchając, zawołała szorstko na dziecko.
— A, to ty, Ludwiniu. Chodź tu... Ojciec znowu mię obraża z twego powodu. Stanowczo się sprzeciwia, żebyś odbyła pierwszą komunię... Ja zaś wymagam, abyś przystąpiła w tym roku. Masz dwanaście lat, nie możesz odwlekać bez zgorszenia... Zanim jednak powezmę postanowienie, chcę usłyszeć twoje zdanie.
Ludwinia, nad wiek wysoka i rozwinięta, wyglądała na małą kobietkę, twarz miała inteligentną, z subtelności rysów podobna do matki, wyrazem spokoju i rozsądku przypominała ojca. Odpowiedziała bez pośpiechu, z pełną szacunku czułością:
— Moje zdanie, mamo! nie mogę mieć żadnego. Myślałam, że to już ułożone, przecież tatuś chce, żeby poczekać tylko do mojej pełnoletniości... Wtedy więc powiem mamie moje zdanie.
— Taką mi dajesz odpowiedź, nieszczęsne dzieck, — zawołała z wzrastającem rozdrażnieniem matka. Czekać, kiedy widzę, że okropne nauki twego ojca psują cię i z dniem każdym odsuwają od mego serca!
W tej chwili panna Mazeline z niezręcznością dobrej duszy, cierpiącej nad wewnętrznym dramatem tej niegdyś zgodnej rodziny, której szczęście zawsze ją rozczulało, uznała za stosowne przemówić:
— O, droga pani Froment, Ludwinia panią uwielbia, a to co powiedziała jest naprawdę bardzo rozsądne.
Genowefa zwróciła się ku niej gwałtownie.
— Proszę pilnować swoich spraw. Nie chcę dochodzić, ile jest winy pani w tem wszystkiem, radzę tylko, by pani nauczyła swe wychowanki szacunku dla Boga i rodziców... Każdy jest panem u siebie, nieprawdaż, panno Mazeline?
Z sercem ściśniętem usunęła się nauczycielka bez słowa odpowiedzi, nie chcąc zaostrzać kłótni, a Genowefa znów podeszła do córki.
— Słyszysz mię, Ludwiniu... I ty, Marku, słuchaj także... Mam już dosyć, przysięgam, że mam dosyć takiego życia, to zaś, co zaszło, co było powiedziane dzisiaj, dopełnia miary... Nie kochacie mnie, obrażacie mię w mojej wierze, chcecie mnie z domu wypędzić.
W głębi ciemnej sali płakała zrozpaczona córka, a w mężu, stojącym bez ruchu krwawiło się serce nad tem ostatecznem zerwaniem. Jeden okrzyk wyrwał się z ich piersi.
— Ciebie, z domu wypędzić!
— Tak, robicie wszystko, aby mi go uczynić nieznośnym... Nie mogę pozostać dłużej w tem miejscu zgorszenia, błędu i bezbożności, gdzie każdy giest, słowo każde rani mię i oburza. Dwadzieścia razy mi mówiono, że nie tu moje miejsce, tak, nie chcę być wraz z wami potępioną i wracam, zkąd przyszłam.
Ostatnie słowa wyrzuciła z niezwykłą siłą.
— Wracasz do babki, tak?
— Tak, do babki! Tam jest przytułek, schronienie najwyższego spokoju. Tam umieją mnie rozumieć i kochać. Nie powinnam była nigdy opuszczać tego świętego domu mojej młodości... Żegnam was, nic tu nie zatrzymuje ani mego ciała, ani duszy!
Nieprzejednana, krokiem nieco chwiejnym i ociężałym, szła ku drzwiom. Ludwinia łkała głośno, Marek pokusił się o ostatni wysiłek i stanął jej na drodze.
— Teraz ja cię proszę, żebyś mię wysłuchała... Że chcesz powrócić zkąd przyszłaś, nie dziwi mnie, bo wiem, że zrobiono wszystko, aby cię odebrać, aby mnie ciebie wydrzeć. Jest to dom żałoby i zemsty... Tylko, nie jesteś przecie sama, nosisz dziecko, którego nie możesz mi zabrać i dać innym.
Genowefa zatrzymała się przed mężem, o drzwi opartym. Zdawała się rosnąć, gdy wyniosła i zacięta rzuciła mu w twarz:
— Odchodzę właśnie, aby ci je odebrać, aby je uchronić od twego ohydnego wpływu. Nie chcę, żebyś z niego zrobił poganina, żebyś mu zatruł umysł i serce, jak tej nieszczęsnej. Należy jeszcze do mnie, sądzę, a nie będziesz mnie bił chyba pod pozorem, że chcesz zatrzymać dziecko... Dość, usuń się, daj mi odejść.
Nie odpowiedział, ale czynił nadludzkie wysiłki, aby nie uledz podszeptom gniewu i nie użyć siły. Chwilę patrzeli sobie w oczy.
— Usuń się — powtórzyła twardo. — Zrozum, że postanowienie moje jest nieodwołalne. Nie chcesz skandalu, prawda? Nic na nim nie wygrasz, dadzą ci dymisyę, nie będziesz mógł prowadzić dalej tego, co nazywasz swojem dziełem, kształcić dzieci, które przełożyłeś nademnie, a które dzięki twym pięknym naukom, powychodzą na opryszków... Tak, tak, oszczędzaj się, zachowaj siły dla swojej szkoły potępieńców, a mnie pozwól wrócić do mego Boga, który cię kiedyś ukarze.
— Biedna moja żono — przemówił zcicha, boleśnie zraniony — na szczęście nie ty to mówisz, lecz ci marni ludzie, którzy cię, jak broń śmiertelną, skierowali przeciwko mnie. Poznaję doskonale ich mowę, ich nadzieję wywołania dramatu, ich gorące pragnienie mojej dymisyi, zamknięcia szkoły, zniszczenia mojego dzieła. Idzie zawsze o to, aby pokonać szperacza prawdy, przyjaciela Simona, którego niewinność na jaw wychodzi, prawda?... Masz słuszność, nie chcę skandalu, zrobiłby przyjemność zbyt wielu ludziom.
— Więc pozwól mi odejść — powtórzyła z uporem.
— Dobrze, zaraz... Przedtem jednak wiedz, że kocham cię zawsze, może więcej nawet, jak dziecko chore na zaraźliwą gorączkę, tak trudną do wyleczenia. Nie tracę przecież nadziei, bo w gruncie jesteś istotą dobrą i zdrową, rozsądną i kochającą i kiedyś musowo obudzisz się z maligny,.. Przeżyliśmy razem blisko czternaście lat, ja zrobiłem ciebie kobietą, żoną i matką, a chociaż zaniedbałem przerobić cię gruntownie, tyle nowych rzeczy włożyłem ci do duszy, że nie unikniesz ich działania... I powrócisz do mnie, Genowefo.
Rozśmiała się hardo.
— Nie sadze.
— Powrócisz — powtórzył tonem pewności. — Poznasz kiedyś prawdę, a miłość jaką miałaś dla mnie dokona reszty. Masz czułe serce, nie zdołasz długo być niesprawiedliwą... Nigdy nie zadawałem ci gwałtu, szanowałem zawsze twoją wolę, — idź więc teraz za głosem szaleństwa, wyczerpaj je do dna, skoro niema innego sposobu wyleczyć cię z niego.
Usunął się ode drzwi, zostawiając jej drogę. Chwilę zdawała się wahać w cieniu, zalewającym ukochany dom, ognisko domowe, zalane łzami. Nie widać było jej twarzy wzruszonej słowami męża. Nagle się zdecydowała, lecz głosem zdławionym zawołała:
— Zegnam was!
Ukryta dotąd w ciemności Ludwinia, rzuciła się ją zatrzymywać.
— O, mamo, mamo! nie porzucaj nas! My cię tak kochamy, tak chcemy żebyś była szczęśliwa!
Drzwi się zamknęły i zdala doleciał ostatni krzyk, zgłuszony szybkiemi krokami.
— Zegnam! żegnam!
Wówczas Ludwinia, chwiejąc się, z głośnym płaczem padła w objęcia ojca i usiadłszy na ławie szkolnej, długo oboje płakali. Noc zapaliła zupełnie i w ciemności słychać było odgłos ich westchnień. Z pustego domu szła wielka cisza próżni i żałoby. Odeszła małżonka i matka, wydarto ją mężowi i dziecku, aby ich udręczyć, popchnąć do rozpaczy. Markowi ukazała się cała długa kabała, podziemna robota, która krwawiła mu serce, porywając mu ukochaną Genowefę, by go osłabić, zmusić do nagłego buntu, zniweczyć jego samego i jego dzieło. Zdobył się jednak na siłę zniesienia męki i nikt na świecie nie dowie się o jego bólu, bo nikt nie widzi, jak w ciemnościach opuszczonego domu płacze z córką, która mu jedynie została i drży z obawy, aby i jej mu kiedyś nie wydarto.
Tego samego wieczora wypadała lekcya dla dorosłych; zapalono gaz, a oświetlona klasa napełniła się ludźmi. Dawni uczniowie Marka, robotnicy, subiekci sklepowi uczęszczali bardzo pilnie na jego lekcye historyi, gieografii, fizyki, nauk przyrodniczych. Marek stanął na katedrze i wykładał przez półtory godziny jasno, przekonywająco, zbijając błędy, wnosząc światło i prawdę do mózgów maluczkich. A. w duszy szarpał go ból okrutny na wspomnienie o rozbitem, zniszczonem ognisku domowem, o kochance wydartej jego sercu, o małżonce, której nie zastanie w zimnym pokoju, niegdyś ogrzanym miłością. Dzielnie jednak, jak cichy bohater, wykonywał swe dzieła.

KONIEC KSIĘGI DRUGIEJ.






  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.