Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marek z drżeniem porwał za ręce panią Aleksandrowę, przejęty wdzięcznością i sympatyą.
— Pani — powiedział — jest to piękny, szlachetny czyn! Niechże śmierć ma litość nad tobą, niech ci nie wydziera syna!
W tej samej chwili spostrzegli, że, nieprzytomny od dwóch dni Sebastyan, otworzył oczy i spogląda na nich. Zamilkli wzruszeni. Chory poznał Marka, ale nie miał jeszcze zupełnej przytomności, wyszeptał bowiem:
— Jaka ładna pogoda, panie Froment! Wstanę zaraz i pójdę pomagać panu w szkole.
Matka rzuciła się go ściskać.
— O, wyzdrowiej, wyzdrowiej, moje dziecko, a nigdy nie skłamiesz, będziesz dobry i sprawiedliwy!
Wychodząc, spostrzegł Marek, że pani Edwardowa, zwabiona głośną rozmową, weszła na górę i widziała całą scenę. Widziała również, jak schował do wewnętrznej kieszeni surduta kajet Wiktora i wzór. Zeszła z nim w milczeniu, w sklepie dopiero go zatrzymała.
— Jestem w rozpaczy, panie Froment — powiedziała. — Niech pan nas źle nie sądzi, jesteśmy biedne, samotne kobiety, z trudem walczące o kawałek chleba na stare lata... Nie żądam, aby mi pan oddał ten papier. Zrobi pan z niego użytek, rozumiem, że nie mogę się temu sprzeciwić. Ale