Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koniec zabłysnął promień słońca wśród ciemnej nocy niesprawiedliwości! Gdy tylko wszedł do mieszkania, zawołał zaraz od progu, uniesiony potrzebą wylania serca:
— Wiesz, Genowefo, mam dowód niewinności Simona... Nareszcie ocknęła się sprawiedliwość, będzie można działać!
Nie spostrzegł w cieniu pokoju pani Duparque, która od czasu pogodzenia, raczyła odwiedzać niekiedy wnuczkę. Drgnęła i rzekła sucho:
— Jakto, niewinność Simona! jeszcze marzysz o tem szaleństwie... Dowód? jaki dowód, na Boga!
Gdy zaś opowiedział o rozmowie z małym Milhomme’m, zaczęła się gniewać.
— Świadectwo dziecka, ładna historya! Powiada, że dawniej skłamał, a zkąd pewność, że teraz właśnie nie kłamie?.. Zatem winowajcą ma być jeden z braciszków? Powiedz wyraźnie, co myślisz, jedynym twoim celem jest oskarżać braciszków, nieprawdaż? Zawsze wściekła bezbożność!
Zmieszany trochę, że wpadł na staruszkę, chcąc oszczędzić sobie nowego zerwania, odpowiedział dobrotliwie.
— Nie sprzeczajmy się, babciu... Chciałem poprostu oznajmić Genowefie przyjemną nowinę.
— Wcale nie jest przyjemną — zawołała pani Duparque. — Spojrzyj tylko na nią.
Marek zwrócił się zdumiony ku żonie, która stała w słabnącem świetle okna. Ujrzał ją poważną, z zasępionemi, pięknemi oczyma, jakgdyby zwolna nadchodząca noc kładła na nie mroki.