Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

każdej okoliczności, ukazywała się ta sprawa i jak zatrute źródło, psuła ludzi i wypadki i tak będzie zawsze, dopóki, sprawiedliwości nie stanie się zadość. Trucizna doszła aż do jego domu.
Widząc, że milczy, Genowefa skierowała się ku drzwiom i rzekła spokojnie:
— Odprowadzam Ludwinię do babki.
Nagłym ruchem porwał Marek w objęcia dziecko. Czyż pozwoli odebrać sobie dziewczynkę, krew krwi swojej? Czy nie powinien zatrzymać ją w swoich ramionach, ocalić od bezmyślnej a śmiertelnej zarazy? Patrzył na nią przez chwilę. Jak matka, babka i prababka, pięcioletnia dzieweczka była wysoka i wysmukła. Nie miała jednak ich bladych, jasnych włosów a wysokie czoło było cechą Fromentów, wznosiło się jak niezdobyta wieża rozumu i rozsądku. Zarzuciła mu czule rączki na szyję, śmiejąc się wesoło.
— Wydam tatusiowi bajkę, jak wrócę — zawołała — umiem ją doskonale.
Po raz drugi cofnął się Marek przed sprzeczką, uniesiony zbytkiem tolerancyi. Puścił dziewczynkę, którą matka wyprowadziła. Uczniowie zaczęli się już schodzić, zapełniając szybko klasę. Serce mu się ściskało na myśl walki, którą podjął, usuwając z klasy emblemata, walki, co wejdzie nawet do jego domowego życia i wyciśnie łzy jemu i jego najbliższym. Wysiłkiem woli jednak zwalczył cierpienie,