Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Masz pan jednak słuszność milczeć, skoro nie mamy nic w ręku. Trzeba czekać... Rozumiem teraz, zkąd pochodzi niepokój, głuchy strach, który od jakiegoś czasu czuję w naszych wrogach. Musiało się wymknąć jakieś słówko, a znasz pan niczem nie Wytłomaczoną szybkość, z jaką przypadkowe słowo roznosi się na cztery wiatry. Może nawet nic nie powiedziano, jakaś cudowna moc rozgłasza i przekręca tajemnicę... To tylko pewna, że nastąpiło wstrząśnienie a winny i jego wspólnicy uczuli, że grunt chwieje się im pod nogami. A że są przerażeni, to bardzo naturalne, muszą przecie obronić swoją zbrodnię.
Dotykając nareszcie przedmiotu, z powodu którego zawezwał Marka, rzekł:
— Właściwie chciałem się zobaczyć z panem, aby pomówić o wypadku, którym się wszyscy zajmują, o znaku, który pan wyniosłeś z klasy... Znasz pan mój sposób myślenia: szkoła powinna być zasadniczo świecką, to też dobrześ pan postąpił usuwając symbol. Nie wyobrażasz pan sobie jednak, co za burza z tego powstanie... Co zaś najgorsza, że braciszkowie i podpory ich, jezuici, mają obecnie podwójny interes w podminowaniu i usunięciu pana, gdyż drżą przed bronią, jakiej się domyślają w rękach twoich. Jeżeli więc pan sam poda powód, rzucą się z zapałem do szturmu.
Marek wiedział to dobrze, zrobił lekceważący ruch, przyjmując wyznanie.
— Czyż nie byłem rozważny, jak mi pan zalecał?