Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/449

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cającą Genowefę i poszedł na jej spotkanie do klasy, zlekka oświetlonej resztą znikającego dnia. Stała, zaokrąglona zbliżającym się końcem ciąży, lecz wysoka i wyprostowana, oczy miała błyszczące a minę tak zaczepną, iż poczuł blizkość ostatecznej burzy.
— Cóż — przemówiła szorstko — jesteś zadowolony?
— Z czego, kochanie?
— A, nie wiesz... Będę więc miała przyjemność pierwsza obwieścić ci wielką nowinę... Wasze bohaterskie wysiłki uwieńczone skutkiem, właśnie nadeszła depesza. Sąd kasacyjny postanowił rewizyę sprawy.
Marek wydał okrzyk niezmiernej radości, nie chcąc zważać na ton wściekłej ironii, którym zawiadomiono go o zwycięztwie.
— Są zatem jeszcze sędziowie! Niewinny przestanie cierpieć!... Czy to jednak wiadomość pewna?
— Tak, tak, zupełnie pewna, wiem o niej od zacnych ludzi, którzy otrzymali telegram. Dopełniła się miara obrzydliwości, możesz się cieszyć!
W gorzkiem drżeniu jej głosu czuć było echo gwałtownej sceny, której zapewne była świadkiem u babki. Jakaś świętobliwa osobliwość, ksiądz, czy zakonnik zaufany ojca Crabota przybiegł oznajmić katastrofę, zagrażającą Bogu.