Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/385

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sem. Matka zaś, drżąca z obawy, z pałającemi oczyma, wołała wesoło:
— Proszę go nie słuchać, panie Froment, ma się daleko lepiej, wyzdrowieje wkrótce! Gdy jednak, wyprowadzając nauczyciela, zamknęła drzwi, upadła pod ciężarem bólu.
— Boże, — wołała — stracone moje biedne dziecko, stracone! Czy to nie okropne, taki piękny, taki silny chłopiec! Widzieć go tak zmnienionym, z twarzyczką wychudłą, na której tylko oczy błyszczą!... Boże, mój Boże umieram z nim razem!
Tłumiła przecież jęki, szorstko ocierała łzy i wchodziła z śmiechem na ustach do śmiertelnego pokoju, gdzie spędzała bez snu dnie i noce, bezradna wobec śmierci.
Jednego wieczora zastał ją, jak zwykle samą, na kolanach przy łóżku, z twarzą ukrytą w pościeli. Syn nie mógł jej słyszeć, złamany chorobą, od dnia poprzedniego popadł w malignę, nie widział, nie słyszał, — to też nie ukrywała strasznego bólu.
— Moje dziecko, moje dziecko!... — wołała. — Co ja zrobiłam złego, że mi wydzierają moje dziecko?... Taki dobry, taki kochający, jedno serce biło naszych piersiach... Co ja zrobiłam, co zrobiłam?...