Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zywała się wcale w sklepie, a pani Edwardowa, sama jedna nie wiedząc nawet gdzie się obraca Wiktor, dawała sobie rady, żywo zajmując się sprzedażą, uszczęśliwiona znakomitemi dochodami.
Co wieczór Marek odwiedzał swego ukochanego ucznia i był codziennym świadkiem bolesnego dramatu rozpaczy matki, która widziała śmierć, zbliżającą się do dziecka. Słodka pani Aleksandrowa, o jasnej bladej twarzy, po śmierci namiętnie chanego męża, zamknęła się w domu, przenosząc całą, skupioną miłość na syna, słodkiego jak ona, blondyna. Wypieszczony, psuty Sebastyan, kokocha! ją również z synowskiem ubustwieniem, jak istotę świętą, której nie będzie nigdy w możności wywdzięczyć się za słodkie dobrodziejstwa. Zawiązał się między nimi mocny węzeł pięknej czułości, przywiązania bezgranicznego a tak silnego, że nie mogliby się rozstać bez serc rozdarcia. Wchodząc do gorącego ciasnego pokoiku po nad sklepem, zastawał Marek zrozpaczoną, powstrzymującą łzy panią Aleksandrowę, która jednak uśmiechała się do wychudłego, trawionego gorączką syna.
— No jakże, mój drogi — zapytywał Marek — lepiej się miewasz dzisiaj?
— O, nie, panie Froment, nie jest mi wcale lepiej.
Zaledwie mógł mówić cichym, urywanym gło-