Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzał, przeciwnie cieszył się, widząc radość młodej kobiety, którą, babka i matka znowu obsypywały pieszczotami i podarunkami.
Pewnej niedzieli poszedł Marek na śniadanie do przyjaciela w Jonville, które był od dwóch lat opuścił. Tam przez porównanie poczuł, jak wiele gruntu zdobył sobie w Maillebois. Nigdy lepiej nie zrozumiał, jak wielki wpływ wywrzeć może nauczyciel; wpływ doskonały, gdy ożywiony jest duchem prawdy i postępu, opłakany — gdy zasklepia się w błędach i rutynie. Kiedy Maillebois zwolna powracało do poczucia sprawiedliwości, do pomyślności i zdrowia, Janville pogrążało się w ciemnościach, kostniało, bledniało. Z ciężkiem zmartwieniem spostrzegł Marek, że ślady dawnej jego, tak szczęśliwie rozpoczętej pracy, mało były widoczne, zatarły się prawie. Innej przyczyny po temu nie było, jak złe oddziaływanie nowego nauczyciela Jauffre’a, zajętego wyłącznie własną, korzyścią. Był to człowiek żywy, podstępny, małego wzrostu, o małych, bystrych oczach i ciemnej cerze. Los swój zawdzięczał proboszczowi wiejskiemu, który wyciągnął go z kuźni ojca kowala i nauczył początków. Później inny znów proboszcz wzbogacił go, wyswatawszy mu córkę rzeźnika, małą, jak on, brunetkę, która mu wniosła dwa tysiące franków dochodu. Ztąd przekonanym tył, że trzeba się trzymać proboszczów, którzy znajdą mu jeszcze jakie wygodne stanowisko. Z po-