Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

męża. Nagle się zdecydowała, lecz głosem zdławionym zawołała:
— Zegnam was!
Ukryta dotąd w ciemności Ludwinia, rzuciła się ją zatrzymywać.
— O, mamo, mamo! nie porzucaj nas! My cię tak kochamy, tak chcemy żebyś była szczęśliwa!
Drzwi się zamknęły i zdala doleciał ostatni krzyk, zgłuszony szybkiemi krokami.
— Zegnam! żegnam!
Wówczas Ludwinia, chwiejąc się, z głośnym płaczem padła w objęcia ojca i usiadłszy na ławie szkolnej, długo oboje płakali. Noc zapaliła zupełnie i w ciemności słychać było odgłos ich westchnień. Z pustego domu szła wielka cisza próżni i żałoby. Odeszła małżonka i matka, wydarto ją mężowi i dziecku, aby ich udręczyć, popchnąć do rozpaczy. Markowi ukazała się cała długa kabała, podziemna robota, która krwawiła mu serce, porywając mu ukochaną Genowefę, by go osłabić, zmusić do nagłego buntu, zniweczyć jego samego i jego dzieło. Zdobył się jednak na siłę zniesienia męki i nikt na świecie nie dowie się o jego bólu, bo nikt nie widzi, jak w ciemnościach opuszczonego domu płacze z córką, która mu jedynie została i drży z obawy, aby i jej mu kiedyś nie wydarto.