Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnościach, gdy ja widzę prawdziwe światło. Byłoby to powodem wiecznej między nami rozłąki.
— Nie, nie! daj mi pokój. Męczysz mnie; nie chcę niczego słuchać.
Wyrwała się z jego uścisku, usunęła się i odwróciła od niego. Próżno usiłował ją przytulić, całując i przemawiając słodko. Odsuwała go i nie odpowiadała. Zdało się, że nagle miłość uleciała, a pokój cały pogrążył się w śmiertelnie bolesnej ciemności, przepowiedni przyszłego nieszczęścia.
Od tego czasu Genowefa, nie ukrywała zdenerwowania i gniewu. U babki mniej teraz oszczędzano jej męża, ośmielano się napadać na niego w jej obecności, zręcznie stopniując w miarę, jak spostrzegano że przywiązanie jej słabnie. Zwolna stawał się publicznym złoczyńcą, potępieńcem, zabójcą Boga, którego czciła. Każde zaś słowo, które ją podniecało do buntu, odbijało się na jej postępowaniu w domu, powiększając chłód i niechęć. Od czasu do czasu ponawiała się wieczna sprzeczka, prawie zawsze wieczorem w łóżku, w dzień bowiem mało się widywali, gdyż on był zajęty szkołą, a Genowefa ciągle po za domem, u babki lub w kościele. Miłość ich mocno na tem ucierpiała, ona stawała się szorstką, a Marek, zwykle pobłażliwy, ulegał zniecierpliwieniu.
— Moje kochanie — rzekł raz do niej — bę-